sobota, 16 stycznia 2016

List do Staszka

Poznań, 14.07. 2016 r.   


Kochany Staszku, to jest dowód, że jestem w Poznaniu

ECH, Kowalski, mogę także napisać, TEJ, Kowalski, jedno i drugie wyczerpuje znamiona gwary poznańskiej, do Szanownego Adresata.

Kiedyś, jeszcze w gimnazjum, w Gnieźnie, popisywałem się znajomością  poznańskiej gwary, prawie odrębnego języka.

„ – Dwa śrupy jak smoki  ciągnęły hele wyładowaną pyrami, co nie jest taki ajfach, jak pierdnąć w kij i parasol zrobić, co rychtyk chudziaki ze zadowoloną sznupą i łysą glacą, srają – grają, aż spicznieją  dokumentnie. Ocipieją skatajani, aż czacha im się zadymi i chycną aby przygarować, a nawet z krechlatą bzdziągwą być na śpiku”.

Tera pora ćpnąć komputer, przestać blubrać i sięgnąć po ćmika. Lubię się dobrą kipą futrować. Kończę abyś nie potraktował mnie jak klepidupy, która nie może, jak naczaśnięty ścirwol, zbyć się  gadulstwa. Czas aby przełożyć wajche na garowanie. Nie mogę być zdechlaty. Dziś pyry deptane, do chleba lebera. Nafutruję się akuratnie.

Moim a zdziebko synuchem jest kejter, dycht rajcuje wincy jak szwagrocha. Śmich kiedy siura albo purta jak ociotany glajdus. Mo baniocha bo lubi sobie dać w tyte, zamącić kalafe ańtopem na krowieńcym sadle z sosyskami. Żre, aby nieprzekopyrtnąć się, nie bimbać sobie, nie pyndzić jak dziko świnia a tera nie skarknąć.

Dzisiej przyndzie Pani Dochtórka, zaczyna się o mnie bojeć bo chudziok ino zymnie, taki co może dostać szmergla. Ino buczeć. A może tak czarcie żebro na te delerie, na tę czache do której diabeł mi chycnoł i loto jak skatajony i rostośtany Żyd po pustym sklepie. Pani dochtórka mówi aby nie borchać się tylko uklynknąć i zoboczyć jak stoi napisane w Ewangelii.  


Janek



niedziela, 20 września 2015

Życiorysek.

Tak mi się wydaja, że to nie jest tekst do bloga. Do bloga mógłby się nadać gdyby to był życiorys spełniony. By spotkał się z założeniem piszącego grafomana.. By dawał nieco satysfakcji piszącemu literackiemu kalece.

Postanowiłem, jak masa półgłówków, wraz z nowym rokiem podjąć zobowiązanie. Opisać swoje życie, ale tylko wydarzenia prawdziwe. Ciekawi mnie jak to się będzie czytało?

Moja córka, Lidia Ewa, zamieniła mój stan terminalny w chorobę przewlekłą. I tak w Poznaniu na dziewiątym piętrze, w bloku przystosowanym dla niepełnosprawnych, żyję w warunkach doskonalszych w jak najlepszym sanatorium dla amerykańskich emerytów, cholernie bogatych, w pełnym wyposażeniu z maszynerią do rehabilitacji, z której z wrodzonego lenistwa, minimalnie korzystam Mam własny pokój, własne elektronicznie sterowane łóżko, ulubione na ścianach obrazy, Jana Berdyszaka, Andrzeja Gieragi, Danki Waberskiej, Stefana Słockiego, Mariana Kruczka, rzeźby Józefa Marka, zdumiewającego Chrystusa Józefa Cyganka i dziełko z kręgu malarstwa gestu, profesora Radka Czarkowskiego, syna mojej siostry. Żyć nie umierać. Akurat!

Od 1956. do 1913. mieszkałem w Zielonej Górze, różnie to wyglądało. Najdłużej przy ulicy Janka Krasickiego. Nie ruszając dupy nagle zmieniłem adres. Ignacego Krasickiego 13/7.Nazwa słuszna z transformacji, ideologiczna. Od komunizmu do kapitalizmu. Tylko trzeba jeszcze poczekać aby na lepsze wszystkim się zmieniło. Jedynie za oknem. Duża plebania i potężna bryła kościoła, jeszcze w budowie. Wznoszą ją Franciszkanie. Idzie ospale, datki wiernych nie są wystarczające. Sponsorzy ospali.

Miałem żyć trzy miesiące. A tu taka niespodzianka, Już ponad trzy lata. Okazuje się, że można żyć bez żołądka. Mój aktualny adres. Poznań, - Osiedle Rzeczypospolitej. Myślę że dla mnie będzie to ostateczne siedlisko. Tak jak drugi człon tego adresu. Trwały, niepodległy. Tak jak banalna prawda, że życie i śmierć tworzą jedność. Oczekiwałem śmierci ze spokojem a nawet z pewnym utęsknieniem; gdy nie sposób pozbyć się bólu, egzystencja traci sens. Filozofia także. Przysięgam, że doświadczyłem tego stanu. Złośliwy, nieoperacyjny rak żołądka. Diagnoza wystawiona przez najwyższe gremia onkologiczne. Ci sami lekarze szukali jednakże wyjścia wspomaganego ciężką chemioterapią.

Obecnie jestem jako tako stabilny. Cały czas pod morfiną. Z trudem do tego doszedłem. Zanim wywalczyłem u Pani Doktor plastry z morfiny i tabletki, trzy razy we własnym zakresie próbowałem przepłynąć Styks. To były zapasy dramatyczne. Zrobiłem co mogłem. Okazało się, że za mało i w tym zakresie wiem. Ale próbowałem. Traciłem przytomność, ale życie jak wierny pies.

W Piotrkowie Niemcy już jesienią w1939 wydzielili pewien obszar miasta na Getto. To był najwcześniejszy układ przestrzenny w Polsce. Aby tam dotrzeć przechodziłem koło kościoła Bernardynów. Objuczony warzywami nawiązywałem kontakt z rozmodlonymi staruszkami. Siedziały w kruchcie; - Proszę o modlitwę za Jana Muszyńskiego. Parę złotych wystarczyło aby opłacona z największą ochotą przystąpiła do realizacji zamówienia; - oby nic się jemu nie stało. Nie mogę pojąć dlaczego sam nie odprawiałem modłów. Zaznaczyłem aby to było za Jana Muszyńskiego. Uważałem chyba, że te stare baby maja dostęp do Pana Boga i załatwią mi po znajomości zwiększoną opiekę. Nazwisko było ważne aby się Pan Bóg nie pomylił o kogo chodzi. Nie mogę sam siebie pojąć, nie sposób rozumowo i racjonalnie to ogarnąć. Strach przed pójściem do Getta?

Przed Niemcami, granatową policją, czy żydowskimi kolaborantami?

Przez wiele lat bałem się milicjantów. Byłem prawie pewny, że kiedy zechcą to mogą mnie zastrzelić, zaaresztować, osadzić w kamieniołomach i w ogóle. Takie tam. Jaką będą mieli ochotę i humor. Także bałem się języka niemieckiego. Gdy zaczynałem w 1945 roku naukę w gimnazjum w Gnieźnie zalecano, - kto zechce, może pisać Niemcy z małej litery. Oczywiście, wszyscy chcieli. Gdy pierwszy raz jechaliśmy na dowód osobisty do NRD, korytarzem przechodziła służba graniczna. Zrobiło mi się słabo. Rozmawiali w języku w którym znałem tylko, szybko, albo milczeć, co zapamiętałem z naszego pobytu w obozie w Gnieźnie. To zostało we mnie na długie lata. Nawet Polska Ludowa nie szybko mnie wyzwoliła z tej przypadłości. Wspominam o tym z poczuciem lekkiego wstydu, ale to było dosyć dokuczliwe i wydawało się wiecznotrwałe.

Gdy leżałem w Kamiennej Górze po operacji na kręgosłup, zagipsowany na kilka miesięcy, umarł mój ojciec. Bożenka pojechała na pogrzeb do Gniezna. Powróciła do Zielonej Góry w żałobie. Ponieważ mnie nie było przez dłuższy czas, a żona okryta kirem, pomyślano zapewne o moim zejściu. Gdy wróciłem, sąsiadce z klatki schodowej przydarzył się przykry wypadek Gdy natknęła się na mnie… Nawet nie zaczerpnęła powietrza, tylko od razu, bezgłośnie, osunęła się na twarde betonowe schody. Potem opowiadała w koło o spotkaniu z nieboszczykiem; - jak Boga kocham myślałam, że ducha wyzionę.

W moim gimnazjalnym wieku wszyscy uwielbiali grać w piłkę. Najbardziej otyłego kolegę ustawialiśmy na bramce. Zawsze to było wbrew woli bramkarza. Podczas rozgrywanego meczu zauważyłem, że bramkarz siedzi zły na ziemi. Wtedy udało mi, z dużej odległości, z zaskoczenia naburmuszonego kolegi, zdobyć gola. Ten „bramkarz” z tego powodu, przez długi czas się do mnie nie odzywał. Kiedy dzisiaj słyszę okrzyki na stadionach, a co najbardziej denerwujące w otoczce politycznej, to jestem pełen uznania do naszych emocji; 
-Sędzia kalosz doić kanarki

Pięknie i obiecująco pachniało gdy mama przygotowywała niezwykłe wykwintne danie. Tak zwane prażuchy. W garnku gotowano ziemniaki. Gdy już dochodziły i woda była prawie wygotowana, wysypywano z dużego kubka mąkę żytnią, ostrożnie aby się nie podtopiła, a jedynie na obrzeżu miała ścisły kontakt z gotującymi się ziemniakami. Mąka musiała zaparować. Garnek przykrywano i od tego czasu, co trwało dla naszej trójki zbyt długo, oczekiwano aż mama zdejmie z pieca przygotowywany posiłek. Jeszcze należało wszystko dokładnie zmieszać, aż powstała masa-puree o gumowej konsystencji. Potem nałożyć na talerze, rozklepać na postać placków, omaścić skwarkami z cebulką i nic lepszego w życiu nie jadłem.

Kolejnym mega przysmakiem to plama na talerzu z oleju lnianego, z drobną posoloną cebulką. Do tego ziemniaki w mundurkach, którymi po obrzeżach likwidowało się to kulinarne, proste, a jakże smakowite zjawisko. W Zielonej Górze na targowisku kupiłem podobny olej, w podobnej kwaterce, zwanej ćwiartką, nawet tak samo zakorkowanej skręconymi gazetami. Zrobiłem podobną plamę na talerzu, dołożyłem drobną osoloną cebulkę, obrałem ziemniaki i niestety nic z piotrkowskiego smaku. Ale pozostał z tamtego czasu szacunek do okupacyjnej kaszanki. Zaprzyjaźniony gospodarz, w ramach handlu wymiennego przynosił, najczęściej w postaci tradycyjnej, wyśmienitą kiszkę w grubym flaku. Poszukiwałem podobnego smaku. Najbliższy był w prywatnym sklepiku, tuż obok Domu Kata, dzisiaj Muzeum Miejskie w Kożuchowie, w dawnej bramie miejskiej, ryglowanej dostęp do miasta.

W Piotrkowie to mama była tą szyją która kręci głową. Ojciec w stosunku do decyzji mamy był powolny zarówno w decyzjach jak i prognoz odczytujących czas trwania wojny i naszego losu. Mama powtarzała, aż do znudzenia; - Oni wojnę przegrają, tak jak pierwszą światową, bo na pasach mają Bóg z nami. Hitlera jeszcze będą w klatce obwozić i w cyrkach pokazywać. Ja miałem tylko jedno pytanie; - Czy to będzie za darmo. Ojciec był raczej wyrozumiały, często też ulegał namową mamy. Mieliśmy ciekawych sąsiadów. Bieniaszowi krzyczała; - O Jezus Maria, zamorduje mnie. Ludzie ratujcie. Ty bandyto bez serca, zostaw te talerze i nie depcz mojej torebki. Tej bielizny też mi nie kupiłeś. Wtedy mama mówiła; - Trzeba pomóc tej biednej kobiecie, Staśku, wyrwij ją z rąk tego bolszewika. I tato szedł, aczkolwiek niechętnie. Gdy się tylko pokazał u sąsiadów z misją pokojową, natychmiast zjednoczyli się i ojciec wracał z nosem rozkrwawionym i podbitym okiem. Nie miał żalu do sąsiadów: - A niech ją zabije, - powtarzał gdy mama glinkowym octem uśmierzała taty dolegliwości. Z drugiej strony mieliśmy także ciekawych sąsiadów. Pasjami lubiliśmy podsłuchiwać kłótnie Machałów. Przykładaliśmy garnuszki, najlepiej metalowe, do ściany i do nich ucho. Ponieważ Machałowie donośnie określali swoje stanowiska, całe frazy pozostały w mojej pamięci. On; - Ty dziwko spod krzywej latarni. Ona; - Ty alfonsie krwią moją pojony.

Ten wykwintny język zakończyła mokra ścierka, gdy mama usłyszała, że korzystamy z języka naszych sąsiadów i to nie podczas gniewnych kłótni: - Mamo, ukradł mi kawałek sera, alfons moją krwią pojony.

Na łące gdzie łoza, pasła się koza/ Słońce zaświeciło, kozy już nie było/ Słońce świeci jasno, życie kozy zgasło/ Może by przeżyła, lecz się wykrwawiła...

- Już wiem dlaczego koza robi bobkami, bo ona ma w dupie sitko. Taką informacja obdarzył nas kolega badający system trawienny kozy. Nie wyjaśniono kto się ukrywał za jej śmiercią, lecz poetka postawiła sprawę jasno; - Czas ucieka, piekło na was czeka/ diabły z rogami i ostrymi widłami/ I na nic ucieczka/ smoły czarnej beczka/ czeka tych co przeżyli i na śmierć zasłużyli/…Mama się śmiała, gdy siostra wiersz czytała,[co za działanie poezji, nawet mi się zrymowało] co poetkę oburzyło i postanowiła, „Iść w świat”. Zabrała oswojoną kawke, posadziła ją na ramieniu i wyruszyła. Biedny ptak, stracił życie w dramatycznym porywie szaleństwa mojego ojca, gdy przysiadł na jego talerzu i zwyczajnie do zupy się załatwił.

Mama jeszcze zdążyła za nią krzyknąć; - Tylko nie za daleko i przyjdź na kolację. Istotnie, poetka na kolację zdążyła. Ale kawka straciła życie, gdy prosto z jej ramienia przysiadła na talerzu ojca.

Piotrków Trybunalski wspominam jako chwilami dramatyczne wydarzenia, ale było także wiele spraw godnych zapisu przez ludzi pióra. Mieszkaliśmy przy ulicy Nowej. Tutaj otworzyły lokal damy niezbyt ciężkiego prowadzenia się, a raczej obliczonego na fiskalne rozliczenia za usługi i przyjazne gesty podczas zachęcających castingów. Wieczorem otwierały swoje gościnne warsztaty. O ile usługi nie powiązały z patriotyzmem, nie ukazywały się przez dłuższy czas bez nakrycia głów, gdyż zostały poproszone na postrzyżyny i tego dokonali w sposób brawurowy, zapewne nie ukazujących w dziełach sztuki, uskrzydlonych piastowskich młodzieńców.

To już będzie ostatni wpis do blogu.

Co środę przychodziła na obiad, bardzo punktualnie starsza pani. Przynosiła materiały propagandowe publikowane przez jakieś niemieckie wydawnictwa. Pokazywały w formie pocztówek znęcanie się Żydów nad ciałem Chrystusa.

Teraz zwracam się do mojej wnuczki Michaliny, aby wpisała mi do blogu ten tekst. Sam już nie jestem w stanie tego dokonać.

Czuję się coraz gorzej. Przemieszczam się z miejsca na miejsce opierając znużone ciało na meblach.

Mógłbym jeszcze pisać o rodzinie i o tym jaką opieką mnie otaczają, ale to będzie zadanie już kogoś innego.

Mam pięcioro wnucząt i jedną prawnuczkę. W tym maratonie życia jest komu przekazać pałeczkę. Kończę i opierając się na meblach maszeruje do kuchni na herbatę.

czwartek, 23 kwietnia 2015

Ku Wdzięczności


To już pewne. Leszek Kania rządzi w Muzeum Ziemi Lubuskiej

 

Moja koncepcja nie zakłada rewolucji, a ewolucję - mówi Leszek Kania, do niedawna zastępca dyrektora Muzeum Ziemi Lubuskiej, teraz dyrektor. Zarząd woj. lubuskiego przyjął jego kandydaturę

Z funkcją dyrektora zielonogórskiego muzeum po 17 latach w marcu pożegnał się Andrzej Toczewski. W konkursie na jego następcę w szranki stanęło dziesięciu kandydatów. Najbliżej objęcia stanowiska stał Leszek Kania, wieloletni wicedyrektor muzeum. Po przesłuchaniach komisja konkursowa niemal jednogłośnie wskazała Kanię jako przyszłego dyrektora muzeum. Zarekomendowała go marszałkowi i zarządowi województwa, a ci przychylili się do pozytywnej opinii.
Jak będzie działało MZL pod rządami nowego dyrektora? - Mój plan nie zakłada rewolucji, prędzej ewolucję. Chciałbym się odnieść do moich długoletnich związków z tą instytucją, czyli np. współpracy z dawnym dyrektorem, Janem Muszyńskim. Będę promować sztukę współczesną, Galeria Nowy Wiek działa dalej, zamierzam też zachować nurt historyczny. Sprawy regionu, tożsamości i naszej historii będą mi bliskie - zapowiada Kania.

Dodaje, że jego marzeniem jest realizacja rozbudowy muzeum. - Projekt już jest, pozostaje tylko zdobyć pieniądze. Zielone światło widzimy w funduszach unijnych, perspektywie finansowej 2014-2020 - mówi nowy dyrektor.

I zaprasza na najbliższe wydarzenia w muzeum. A będzie to m.in. wystawa Tomasza Gawałkiewicza. - Jest ikoną zielonogórskiej fotografii. Dokumentuje od 50 lat. Na wystawie pokaże portrety i najważniejsze wydarzenia polityczne, społeczne i sportowe, jakie miały miejsce wZielonej Górze  - opowiada Leszek Kania.

Wernisaż odbędzie się 29 kwietnia.


wtorek, 15 lipca 2014

Łuniewicz (nie) żyje.



To było okno wystawowe apteki. Stary Rynek. W części dla interesantów załatwiających długotrwałe sprawy w ratuszu pomyślano, na zapleczu budynku o W.C. Naprzeciwko, oddzielony  wąską uliczką punkt apteczny. I od tego miejsca zaczyna się  ponad półwiecze naszej znajomości, przyjaźni, przerywanej konfliktami wynikającymi z woli twórczej, pierwszego artysty fotografika na Ziemi Lubuskiej, inżyniera Czesława Łuniewicza.
I tutaj, prawie nagle, nastąpił absolutny kryzys. Nie byłem w stanie napisać kolejnego zdania. Coś mi przeszkadzało, ktoś wymazał wspomnienia. Zamknąłem plik. Przez miesiąc, albo nieco dłużej, nie dotykałem komputera.
Moja córka Lidia Ewa była zaniepokojona moim stanem. Często padało pytanie; - Tatulku, czy wszystko w porządku? Nie byłem wstanie  oddać tego dziwnego nastroju, tej cholernej niemocy, tej niechęci do kontynuowania mojego blogu. Cholerne upały wymieszane z deszczami. Tak tłumaczyłem swoją przypadłość i to była jedyna prawda. Żadnej metafizyki w tym nie było. To zresztą przypadek, ze akurat się zbiegło z próba wspomnienia o naszej wyboistej drodze. O śmierci Czesława powiadomił mnie Staszek. Dzisiaj o godzinie 12.pogrzeb [09.07. 2014], na pięknym cmentarzu przy ulicy Wrocławskiej. Także Ewa-Lidia [Lilusia], która dostrzegła mnie przy komputerze;  - poinformowała ojca, że ten stan to była depresja. Lidia ma w tej materii doświadczenie ze względu na wykonywaną pracę; - Tatulku, przeszliśmy znowu kawałek drogi.

W tym oknie wystawowym apteki słoje z trupimi czaszkami. Kto pomyślał o takiej ekspozycji punktu aptecznego? Kolejnego dnia jedna trupia czaszka na pękatym słoju. Przystanąłem i nagle zdałem sobie sprawę, ze ktoś fotografuje z wnętrza apteki oglądających wystawę. Dosyć intensywnie przyglądałem się ekspozycji i wreszcie w mroku wnętrza dostrzegłem aparat fotograficzny. Łuniewicz zdołał na trójnóg zarzucić jakąś szmatę, ale rozmowy nie unikał. To był piękny zaśpiew wileński. Z miejsca Czesia polubiłem. Chodziliśmy fotografować architekturę, oraz „piękne okoliczności przyrody”. Trzeba dodać, że nasz rocznik na historii sztuki, miał jako ostatni, fotografikę. Uczył nas „Foto Wimar”, poznańska firma, a dokładnie Zbigniew Czarnecki. Teraz kandydaci na studentów przedstawiają  „swoje fotografie”. Została także zlikwidowana, przy egzaminie umiejętność rysunku. Nowe czasy. Elektronika wyparła umiejętności, a może nawet talent. Tak sobie z Czesiem gawędziliśmy, a Jego krąg znajomych i przyjaciół się powiększał. Zdołaliśmy zauważyć, że jest niezwykle pracowity. Namówiliśmy Go aby zdał egzamin w Poznaniu na tytuł artysty fotografika. Ja przygotowywałem Czesia do tego egzaminu. Zanim zacznie wysoka komisja zadawać pytania może poprosić o głos, aby opowiedzieć o swojej fascynacji związanej ze sztuka wybitnych malarzy,  korzystających z fotografii, z poczuciem zażenowania. Dosyć emocjonalny referat napisałem Czesiowi, który  wygłaszał go przed lustrem w swojej pracowni przy ulicy Lisowskiego. W Poznaniu Wysoka Komisja zgodziła się na auto referat  kandydata przed egzaminem. Czesiu swoim głosem i martyrologią zachwycił Komisję. I teraz trzeba dodać o absolutnym wkładzie własnym kandydata na tytuł artysty fotografika. Czesiu podziękował Komisji za łaskawe udzielnie mu głosu i ze wzruszenia się rozszlochał. Na tym egzamin zakończono z wyraźną pochwałą wrażliwego artysty.
Stasiu Sobotkiewicz, zdolny architekt oraz dobry życzliwy, aż za dobry człowiek, namówił  Czesia, aby podobnie jak Hartwig został inżynierem. Sami sobie te schody wybudowaliśmy. Wiele razy tylko cudem nie padliśmy na twarz. Staszek kreślił za Czesia rysunki, ja wystawiałem kłamliwe zaświadczenia o nadzorze budowlany przy obiektach zabytkowych. Jezus Maria, to był kryminał. Z najwyższym trudem Łuniewicz został inżynierem od aparatury sanitarnej. Wielkie szczęście, że diabeł nie pokusił Cześka aby zostać magistrem inżynierem. Przy naszym braku odpowiedzialności i głupoty zapewne byłby to temat, z tym że już nie było poważnego problemu. Czuliśmy się wymęczeni zdolnością Czesia do podejmowania najbardziej trudnych zadań z tym, że powoli zaczęliśmy sobie zdawać sprawę, że najłatwiej pracować cudzymi rękoma. O głowie nie rozmawiamy
Do pracowni Mistrza prowadziłem Janka Berdyszaka, Andrzeja Gieragę, którzy doradzali jak zorganizować ekspozycję, aby wybudować jakieś przesłanie, jakąś zawrzeć myśl, określić filozofię, ukazać drogę, która nie zawsze musi być łopatologicznie czytelna. Tylko Jurek Ludwiński, z siwym włosem,  lekko przybrudzonymi kiepsko ogolonymi policzkami, z pobladłą cerą i  białymi ustami, nie wypowiedział się poważnie o pracy Mistrza; - zapytał, gdzie jest coś do spożycia, ale gdy Mistrz, wypowiedział się na temat sztuki Jurek wstał i opuścił gościnną pracownie.
Dla mnie było to pouczające spotkanie, tym bardziej, że Ludwiński dla mnie, był autorytetem a z Jego zachowania wynikało, ze prace Łuniewicza, ze względów artystycznych nie mają aż takiej wartości, którą wmawialiśmy Czesiowi.
W okresie socrealizmu, inżynier, artysta fotografik, autor wielu wystaw z których doczekał się środowiskowych, przychylnych recenzji, stał się dumą miasta, zauważoną także poza zielonogórskimi opłotkami. Czesław był w tym czasie wołem roboczym. Zemdlał z przepracowania, ale jeszcze stale mieliśmy dobry kontakt. Żartowałem, że Łuniewicz, gdy boso wszedł na drzewo, to wrócił w łapciach z łyka. Prawda jest natomiast, że potrafił zrobić wiadro nie używając niczego poza młotkiem i to wiadro nie przeciekało. Potrafił zbudować chlebny piec, był flisakiem a także potrafił rozbrajać miny. Napisałem w moim cyklu katalogów autorskich,  „ Czesław Łuniewicz, artysta fotografik” wielki hymn pochwalny o życiu Czesia, podczas wojny, o Jego pracy zawodowej, o pierwszych miłościach o roli dekarza podczas wojny i jak rozbrajali niewybuchy pod okiem saperów.   Już wówczas pewne uwagi próbowała wnieść żona Czesia, ale potraktowaliśmy to jako efekt zazdrości.
Od miasta dostał piękną pracownie. Przeprowadził się z ulicy Lisowskiego na zaplecze  Placu Matejki. To nie była pracownia, a wręcz piękne mieszkanie. Wchodziło się na piętro, po prawej stronie pokój sypialny z kolekcją zegarów, po lewej węzeł sanitarny, kuchnia, duża pracownia doskonale doświetlona, za nią pokój przeznaczony na magazyn, także wystarczająco doświetlony dwoma oknami. W tej pracowni Czesław pozostawał całe dnie i noce. Gdy Jego żona zachorowała, egoizm Mistrza osiągnął apogeum. Przestał prawie odwiedzać cierpiąca małżonkę leczącą się onkologicznie.
Wraz z rozwojem elektroniki Mistrz obraził się na świat. - „Teraz każdy idiota może zrobić zdjęcie”.
Pewnego dnia zaszedłem ze Staszkiem Kowalskim do pracowni
i stwierdziliśmy z lekkim przerażeniem, ze Czesław poważnie zaczął traktować swoje malarstwo. Zapowiedział także wystawę w Muzeum, jako rzecz zupełnie normalną. Pokazywał na przykład reprodukcję Renoira i swoje dzieło; - I co, gorsze jest? - pytał zaczepnie. Zrobił dziesiątki obrazów, od Picasso, do Chełmońskiego, od Wyczółkowskiego po Nikifora. Każdy oczywiście lepszy od oryginału, który był kiepskim wzorem I właśnie teraz zaczęła się batalia, która mnie uczyniła głównym wrogiem.

Poczciwy Zdzisław Grudzień, aktor Teatru, pytał dlaczego nie chcę zrobić wystawy, Van Gogh, także był niedoceniany i proszę jak krytycy się pomylili. Zdzisław zapewniał, ze obrazy zrobiły na nim kolosalne wrażenie. Czesław nie tylko malował, ale wyznaczył listę autorytetów z zakresu krytyki, którzy napiszą teksty do katalogu. Z Zielonej Góry tylko tego zaszczytu mieli doznać: - Tomasz Florkowski, człowiek bardzo życzliwy i  profesor naszej Uczelni, Jan Kurowicki. Moim zadanie było zwrócenie się do wytypowanych przez Czesia uznanych krytyków o recenzje z organizowanej przez Muzeum wystawy. Pani Prezydent Antonina Grzegorzewska poprosiła, aby coś zrobić dla Łuniwicza. Wobec tego podczas  Dni Oświaty Książki i Prasy  zorganizowałem wystawę Plastyków Amatorów, ale Czesiu odmówił w niej udziału.  Sami sobie wyhodowaliśmy geniusza:  często tak myślałem, Moja rola była w tym dziele niepodważalna. Należało mi się za brak odpowiedzialności i wyobraźni. Dobrze mi tak! Dzisiaj czuję się jak pokonany na ringu „wolności słowa”.        

Ale też nie było grzechu , którego, według Czesia w stosunku do niego nie popełniłem.


Informacje z internetu o Czesiu Łuniewiczu, które znalazłem, zamieszczam poniżej:








Nie żyje Czesław Łuniewicz - zasłużony lubuski artysta fotografik

Dodano: 8 lipca 2014, 14:25 Autor: (hak)
Czesław Łuniewicz w czerwcu 2013 r.
Czesław Łuniewicz w czerwcu 2013 r. (fot. Mariusz Kapała)
W poniedziałek zmarł Czesław Łuniewicz - pierwszy zielonogórski artysta fotografik. Pogrzeb w środę na zielonogórskim cmentarzu przy ul. Wrocławskiej.

Przeczytaj więcej:
Czesław Łuniewicz urodził się w 1927 r. na Wileńszczyźnie. Ukończył Politechnikę Poznańską. Od 1965 do 1981 roku był fotoreporterem redakcji "Nadodrze”. Od 1977 r. - członkiem Związku Polskich Artystów Fotografików.

Cz. Łuniewicz był prawdziwym kronikarzem Ziemi Lubuskiej. Przez kilkadziesiąt lat wykonał tysiące zdjęć, portretów najważniejszych postaci lubuskiej kultury. Jego archiwum, starannie skatalogowanych przez Autora negatywów i fotografii, trafiło do Archiwum Państwowego w Zielonej Górze.

Pogrzeb zasłużonego dla Ziemi Lubuskiej artysty w środę na zielonogórskim cmentarzu przy ul. Wrocławskiej (starym).

Skarby mistrza Czesława

Dodano: 14 września 2013, 11:00 Autor: Eugeniusz Kurzawa, 68 324 88 54, ekurzawa@gazetalubuska.pl
Czesław Łuniewicz jeszcze dziś dzieli czas między dom przy ulicy Fabrycznej a pracownię przy placu Matejki. (fot. Mariusz Kapała)
Czesław Łuniewicz. Pierwszy zielonogórski artysta fotografik. Postać pomnikowa. Zrobił tysiące zdjęć, portretów najważniejszych postaci lubuskiej kultury. Jeśli nikt nie zainteresuje się jego dorobkiem, wszystko może przepaść!
Przeczytaj więcej

Jak umrę, to gospodarka komunalna weźmie to wszystko, co jest w pracowni, i wyrzuci na śmietnik - twierdzi 86-letni, schorowany artysta. A dorobek jest ogromny. Ważny i wartościowy. Mistrz Czesław, Kresowiak, rocznik 1927, to znakomity fotografik, pierwszy w Zielonej Górze! Chodząca kronika miasta. Autor wielu wystaw, właściciel tysięcy negatywów, na których utrwalił przede wszystkim ludzi kultury i wydarzenia artystyczne. - Bo ja po weselach nie fotografowałem - mówi.

Ileż to Zielona Góra ma swoich skarbów, żeby je marnować? Powojenna historia miasta jest krótka, ledwie 68 lat. Dlatego każda nietuzinkowa postać, która kształtowała współczesne dzieje, powinna być naznaczona. Opisana. Upamiętniona. Niestety, tak się nie dzieje. Czy to takie czasy nastały, czy świat nagle przyśpieszył, czy poprzestawiały się znaki wartości?! Niedawno pisałem o wybitnej postaci Michała Kaziowa. Jego dorobek czeka na wykorzystanie. Reakcji (władz) żadnych.
Łuniewicz ma sporą pracownię na placu Matejki, parę pomieszczeń. Tu zaprosił na kawę. Oglądam pokój z archiwaliami. 12 szaf od podłogi do sufitu. W każdej po kilka półek. Na półkach skatalogowane, ułożone i opisane negatywy, 6x6 centymetrów. Plastyka, Winobrania, Literaci, Portrety, Filharmonia, Teatr, Żagań, Kaziów, Miasta, Lubuskie Lato Filmowe, Szkoły... - Nie ma tylko sportu i tak zwanej bieżączki dziennikarskiej, to robiła "Gazeta Lubuska” - mistrz otwiera kolejne szafki. - Ale z teatrem współpracowałem kilkanaście lat, podobnie z Estradą, mam tu Lubuski Zespół Pieśni i Tańca, Międzynarodowy Festiwal Folkloru...

Niedawno Łuniewicz przekazał Annie Sobeckiej, wdowie po wybitnym poecie i krytyku zielonogórskim Andrzeju K. Waśkiewiczu, kilkaset negatywów zrobionych twórcy, jak i jego rodzinie. Razem przez kilkanaście lat pracowali w redakcji nieistniejącego już pisma społeczno-kulturalnego "Nadodrze” (ul. Żeromskiego 2, dziś bank). Takich zestawów fotogramów wszystkich ważnych postaci życia artystycznego lat 60., 70. i 80. Łuniewicz ma na pęczki. Warto by je dziś przypomnieć.
- Czasem przychodzą tu do mnie różni tacy, że niby mają pomysł, że chcieliby zrobić wystawę, ale potem słyszę, że na tych moich zdjęciach to "sami komuniści” - irytuje się mistrz. Wskazuje, że nie ma z kim rozmawiać, bo jeśli ktoś ma takie spojrzenie na przeszłość miasta i kraju, to faktycznie nie ma sensu siadać do stołu. Bo nie liczy się postać, dorobek, tylko etykietka.

Nestor fotografików pochodzi z Wileńszczyzny. Wychował się bez ojca aresztowanego w 1939 roku, po którym wszelki słuch zaginął. Jako dziecię, młodzieniec ciężko pracował, bo był najstarszym w rodzinie. Imał się (niekoniecznie dobrowolnie) różnych zawodów. - Jak w 1944 przyszli znów bolszewicy, to zrobili mnie przedpoborowym, byłem nieustannie ganiany do różnych robót - wspomina.
Na szczęście, całej rodzinie udało się przyjechać do Polski, trafiła do Międzyrzecza, ul. Dąbrowskiego 9. - Matka chciała, żebym się uczył - ciągnie opowieść. - A u ciotki mieszkał Spychalski, nie ten znany po wojnie, ale jego brat. Obserwował mnie, obserwował i kiedyś zaproponował udział w kursie traktorzystów. To i pojechałem do Poznania. A potem jeszcze dostałem nagrodę na koniec kursu.
Tak młody Łuniewicz zdobył kolejny zawód. Potem zrobił małą maturę w Liceum Pedagogicznym w Lesznie, ale nauczycielem nie został. Gdy w Zielonej Górze na placu Słowiańskim powstało Liceum dla Pracujących, tu zrobił dużą maturę. W tym czasie trafił też do zielonogórskiej Apteki Ubezpieczalni Społecznych pod Filarami.

- Zobaczyli, że jestem "młody i zdolny”, to wysłali kształcić się dalej do Szczecina, do Ośrodka Średnich Szkół Medycznych - kontynuuje artysta. Wyszło jednak, że farmaceuta to nie zawód dla mężczyzny, więc rzucił się na kolejny pomysł - inżynieria sanitarna na Politechnice Warszawskiej. Wyszły nici. To może budownictwo lądowe na Politechnice Poznańskiej. I odtąd Łuniewicz będzie miał w papierach - inżynier budownictwa lądowego. Ale czy to było powołanie? Dziś wiemy, że nie. Pisana mu była fotografia.
- W dzieciństwie dużo rysowałem, a że nie było wtedy papieru, ołówków, to po ścianach - mistrz upatruje zupełnie nieświadomych początków przygody ze zdjęciami. - A tak z aparatem, zresztą Smieną, to zaprzyjaźniłem się, gdy pracowałem w Skupie Leków Zagranicznych. Najpierw poszedłem do kolegi, żeby mi pokazał, jak się zakłada film, i powiedział, jak się robi zdjęcia. W sklepie nie było wielkiego ruchu, to mogłem się na zapleczu bawić filmami. Pamiętam, że poszedłem na Wzgórza Piastowskie, widzę piękny widok, słońce prześwietla promienie drzew. Zrobiłem. Pokazałem potem koledze, a on: "Kto ci to zrobił?”. No i tak to się zaczęło. Dawałem fotki na różne wystawy, tam spodobało się Janowi Muszyńskiemu, późniejszemu dyrektorowi Muzeum Ziemi Lubuskiej, który zaczął mnie namawiać, żebym rzucił tę farmację. Tym sposobem trafiłem na rok do pracy w muzeum. Jako dokumentalista. Klem Felchnerowski był wtedy dyrektorem. Ale gdy dostałem trzy tysiące skorup archeologicznych do sfotografowania, to spasowałem.
W 1965 roku rozpoczęła się przygoda życia - praca w redakcji "Nadodrza”. Do 1982. Wtedy powstała cała zawartość obecnego archiwum przy placu Matejki.
- "Nadodrze” nie potrzebowało tak wielu zdjęć, często sam wybierałem sobie zdarzenia, ludzi do sfotografowania - relacjonuje Łuniewicz. - Poza tym wtedy urodziła się idea Muzeum Miasta Zielona Góra. Muszyński mówił: "Fotografuj ludzi, to się przyda”. Zatem robiłem. A dziś słyszę, że to byli "komuniści”...

Mistrz Czesław w czasach "Nadodrza” kojarzył się jeszcze z dwiema innymi inicjatywami. Najpierw z Janem Trzciną, bo tak podpisywał zamieszczane w piśmie akty. - Nie było w tym żadnego wulgaryzmu. Porządne, artystyczne, na dodatek czarno-białe zdjęcia. Ale i tak przychodziły dewotki do naczelnego, Solińskiego, żeby je zdjął, bo potem mężowie trzymają w pracy w szafkach...
Dlaczego ukrywał się pod pseudonimem? Takie siermiężne czasy (zresztą, czy dziś jest lepiej?). Żona nauczycielka, dwoje dzieci w szkołach, głupio by było, gdyby ktoś im wytykał, że mąż i ojciec epatuje golizną. Ale warto pamiętać, że owe publikacje to były pierwsze lubuskie akty drukowane w prasie.
Inna ważna inicjatywa to grupa "Nadodrze”. Uczniowie Łuniewicza. Zaczęło się od fakultetu fotograficznego na WSP. Niespodziewanie ujawniły się talenty. Wypadało tę pracę pedagogiczną z młodymi kontynuować. Dziś o tamtej historii świadczy kilka katalogów wydanych w końcu lat 70. i na początku 80. I nazwiska: Janusz Kasprzak, Mirosław Kniaziuk, córka Anna Łuniewicz, Zbigniew Waleński, Tadeusz Kalinowski, Andrzej Waldman, Krzysztof Wojciechowski i inni. Dziś do Łuniewicza przyznaje się też Zbigniew Sejwa, uznany artysta gorzowski, wtedy student WSP.
- Trzeba mieć to trzecie oko - artysta mówi o swoich podopiecznych. Kto je miał, został fotografikiem. Choć sam mistrz w końcu rzucił zdjęcia. Jego pracownia na Matejki jest pełna obrazów.
- Rozwiązano redakcję "Nadodrza”, fotografia zaczęła upadać, bo pojawiła się odmiana cyfrowa, no i teraz już wszyscy "znają się” na zdjęciach; nie było sensu dłużej tego ciągnąć - podsumowuje Łuniewicz.

Czytaj więcej o:
Nie żyje Czesław Łuniewicz. Artysta, fotograf i nauczyciel pn, łuk
09.07.2014 , aktualizacja: 09.07.2014 15:55
Czesław Łuniewicz (Fot. Sebastian Rzepiel / AG)
Zmarł Czesław Łuniewicz, znany zielonogórski artysta, autor zdjęć, portretów, obrazów. Miał 87 lat. - Wybitni malarze sławnymi zostawali po śmierci - powiedział w rozmowie z Arturem Łukaszewiczem.
Czesław Łuniewicz urodził się w 1927 r., pochodził z Wileńszczyzny. Wychował kilka pokoleń zielonogórskich fotografów. Był fotoreporterem w redakcji "Nadodrza".

Zaliczył sporo wystaw fotografii artystycznej i reporterskiej, portretów, malarstwa. Lubił eksperymentować - o czym przekonali się widzowie w zielonogórskim BWA.

Łuniewicz przypomniał cykl fotografii wykonanej techniką solaryzacji. Portrety malarza Hilarego Gwizdały (zm. w 1991 r.) przypominały odwrócone negatywy. Powstały pod wpływem intensywnego, tradycyjnego fotograficznego naświetlania, podczas którego uwalniają się atomy srebra. Taką technikę Łuniewicz uprawiał ponad 30 lat.

W rozmowie z Arturem Łukasiewiczem, opublikowanej w książce "Gazeta wieku", Czesław Łuniewicz powiedział: - Wybitni malarze sławnymi zostawali po śmierci. Niektórzy przedtem nie sprzedali ani jednego obrazu. Takie życie. Ja maluję kilka dobrych lat i żadnego nie sprzedałem (śmiech). Sporo zabrała córka do Brukseli. Ma gdzie wieszać. Powiedziałem sobie: obrazu za koniak nie sprzedam.

Pogrzeb artysty odbędzie się w środę na cmentarzu przy ul. Wrocławskiej.

Komentarz pod tekstem:
emesz20:
Patrzę na najpiękniejsze dla mnie zdjęcie mojej rodziny. Trzy córki, rodzice żony i my na schodach naszego domu. Czesław ofiarował mi tę sesję w 'ekwiwalencie' za audycje o żołnierzach Wileńskiej V Brygady 'Łupaszki'. Dziś właśnie byłem na grobie Taty (ps 'Lis'). Czy już się z Czesławem TAM
 Zmarł Czesław Łuniewicz
Autor: Krzysztof Rutkowski Kategoria: Region
Koordynator pasma "Radiowieczór" (tel. 68 455 55 45). Hobby: Praga. A poważnie - bezmyślne, bezrefleksyjne, bezmózgowe, za to prześmiewcze, gapienie się na tzw. "wywiady z politykami" w telewizji. Ulubione książki (z tych, co się je bierze na bezludną wyspę): "Transatlantyk", "Mistrz i Małgorzata", "Śmierć pięknych saren", "Tasiemiec księżnej Pani", rysunki Czeczota. Ulubione danie: dorsz w panierce, ale koniecznie złowiony u brzegów Islandii (ostatecznie może być Szkocja) oraz... stosowny płyn. Pojazd: rower z ramą (zapraszam panie na ramę). Pupilka: labradorka Toffi. Ulubiona czynność: narzekanie. Ulubiona słabość: sentyment do radia...
W wieku 87 lat zmarł Czesław Łuniewicz, znany zielonogórski artysta, autor zdjęć, portretów, obrazów.
Czesław Łuniewicz urodził się w 1927 r., pochodził z Wileńszczyzny. Wychował kilka pokoleń zielonogórskich fotografów. Był fotoreporterem w redakcji „Nadodrza",  członkiem Związku Polskich Artystów Fotografików.

Jego pracownia w redakcji „Nadodrza”, gdzie Czesław posiadł swoją małą artystyczną ojczyznę, była zamknięta dla ludzi z zewnątrz, wstęp mieli tam tylko wybrani - dziennikarze „Nadodrza”, a i to nie wszyscy, stażystom i studenckim młodziakom wstęp był wzbroniony! Za to gościły tam modelki, które pozowały, damy piękne, młode, choć odrobinkę pruderyjne, bo na aktach Czesława z rozlicznych części ciała kryły właśnie twarze. Było tak bowiem w latach 70, że Czesław Łuniewicz na poważnie zajął się aktem kobiecym, takie były trendy w sztuce, taka była moda. Władza ludowa spoglądała łaskawym okiem, piękno ciała kobiecego królowało w prasie kolorowej, organizowano liczne wystawy aktu.
Akty Jana Trzciny, bo taki przyjął Czesław pseudonim, były czarno-białe, może właśnie dlatego tajemnicze, pełne światłocieni i piękne.
Tworzył, a przede wszystkim obrabiał, w swojej magicznej ciemni sztukę, lecz także normalną reporterską codzienność. A to dlatego, że żywiołem Łuniewicza był plener, teren, pejzaż, choćby miejski. Można go było wielokrotnie spotkać „szlifującego” z natchnioną, acz czujną miną zielonogórski bruk oraz chodnikowe lastriko na deptaku, gdy z wysokiej klasy aparatem fotograficznym szedł na łów. Czekał, przemieszczał się, szukał okazji, zaskakujących sytuacji, liczył na spotkanie kogoś znajomego, kogoś znaczącego, żeby pstrykać, pstrykać... Ale także żeby pogwarzyć.
Zrobił niepoliczalną ilość zdjęć plenerowych, z ważnych wydarzeń, imprez, uroczystości. Stworzył niezliczoną ilość portretów ważnych i sławnych ludzi, te ostatnie robił chętnie, miał do tego dobrą rękę.

Czesław Łuniewicz na początku lat 90 miał niezwykle uroczy i kolorowy flirt z malarstwem pejzażowym. Łuniewicz malarz sztalugowy? Czemu nie? Powstało oto wiele bardzo kolorowych obrazów, przede wszystkim olejnych. Nie były dziełami na miarę epoki, ale miały urok, magię i to coś najważniejszego – cząstkę kresowej duszy artysty, choć niektórzy uważali, że malowanie Czesława było swoistą polemiką z jego własną „sztuką jedwabistego papieru”, z która wyczyniał po drodze szatańskie iście eksperymenty.
Czesław Łuniewicz chętnie brał udział w nagraniach programów radiowych, potrafił długo i zajmująco prezentować osobiste swoich dzieł interpretacje, chętnie wchodził przed mikrofonem w szczegóły warsztatu, bardzo też lubił snuć wspomnienia...
Pogrzeb artysty odbył się dziś  na cmentarzu przy ul. Wrocławskiej.

CZESŁAW ŁUNIEWICZ - FOTOGRAFIA
KWIECIEŃ 
 Mała Galeria BWA-GTF
 Czesław Łuniewicz urodził się w 1927 r. na Wileńszczyźnie. Absolwent Politechniki Poznańskiej – inżynier. Od 1965 do 1981 roku był fotoreporterem redakcji „Nadodrze”. Od 1977 r. członek Związku Artystów Fotografików. 
         Doceniając znaczenie techniki nigdy nie traktuje jej jako celu samego w sobie. Korzystając ze zdobyczy technicznych nie dopuszcza aby go one zniewoliły. Potrzebne mu są przede wszystkim po to, żeby nakładać kształt swoim wyobrażeniom. 
            Czesław Łuniewicz jest człowiekiem nie tylko wrażliwym lecz także silnym psychicznie. Trudno przesądzać czy odporność na ciernie życia to znamię wrodzone, czy dar natury, czy też cecha nabyta.
            Obecna wystawa Czesława Łuniewicza zawierająca 30 fotogramów nawiązuje tematycznie do dawnych zainteresowań artysty i jest równocześnie czymś nowym w jego twórczych poszukiwaniach. Cały zestaw obrazów oparty został na jednym motywie, a jest nim akt kobiecy. W tej właśnie materii artystyczne doświadczenia autora mają już długą tradycję. Akt stał się przedmiotem jego zainteresowania już na początku fotograficznej kariery. Ważnym niewątpliwie etapem na tej drodze był czas, kiedy ukrywając się po pseudonimem Jana Trzciny, publikował zdjęcia pani w stroju Ewy na łamach „Nadodrza”. Wracając jednak w sferę dokonań artystycznych przypomnieć trzeba wystawę z roku 1974, zatytułowaną „Akt”. Eksponowane na niej fotogramy daleko odbiegały od tradycyjnych przedstawień. Szukając adekwatnych określeń krytyk nazwał wówczas te prace „komponentami struktur fotograficznych”. Wykonane techniką solaryzacji posiadały plastyczne walory właściwe grafice i reliefowi. 
            „Ontogeneza” pokazana w 1977 roku przedstawia ten sam temat w zupełnie innym ujęciu. Technika jest tu tradycyjna, a odrealnienie przedmiotu osiągnięte zostało w rezultacie subtelnej gry walorów plastycznych. Operując światłem i cieniem artysta uzyskał niezwykły efekt zwiewności najdoskonalszego z tworów natury, jakim jest kobiece ciało.
            Interesująca nas aktualnie wystawa jest perfekcyjnie jednolita w treści, technice i kompozycji. Oglądamy 30 lirycznych ujęć dwuosobowego aktu – matki z dzieckiem. Wszystkie obrazy w tonacji nadzwyczaj delikatnej, jasnej, emanującej atmosferą ciepła i spokoju.
            Piękno kobiecego ciała pokazanego w tak poetyckiej konwencji nie jest wszak jedynym celem jaki przyświecał autorowi. To raczej atrakcyjna forma dla twórczej wypowiedzi z treścią o niejednoznacznym przesłaniu. Atmosfera ciepła i miłości, tej najbardziej pierwotnej i najbardziej bezinteresownej miłości wzajemnej matki i dziecka, odsyła nas w różne rejony skojarzeń i odczuć. 
            Czesław Łuniewicz jest zwolennikiem działań niezłożonych, lecz prostych. Ujął temat po swojemu. Stanął jednak przed nie lada problemem – ja w 30 monotematycznych fotogramach, o tak specyficznej treści uniknąć powtórzeń? Wybrnął z tego dzięki dużej śmiałości w kadrowaniu obrazów. Odwaga i zdecydowanie w tym względzie zaowocowały dodatkowo doskonałością kompozycji.
            Kunszt mistrza pozwolił jeszcze wyeliminować inną groźbę – odbioru wystawy jak z plaży naturystów. Osiągnął to przez wyeliminowanie wszelkich akcesoriów powszedniej codzienności, a także przez zneutralizowanie tła. Na fotogramach pokazane są dwie ludzie istoty w przestrzeni całkowicie odrealnionej, wyobcowanej z empirycznego świata. 
W zestawie prac obok zamierzonych, pojawiły się elementy nieprzewidziane w pierwotnym zamyśle autora, lecz w trakcie pracy przez niego docenione. Jednym z nich jest sprawa oddania stanów psychicznych modeli. Artysta w tym przypadku nie nastawiał się wydobywanie tego co indywidualne w człowieku, interesowało go raczej to co ogólne we wzajemnych związkach uczuciowych matki i dziecka. Dziecko jest modelem suwerennym, nieznoszącym zbyt długo tej samej czynności w tym wypadku pozowania. W wyrazie twarzy dziewczynki uzewnętrzniła się więc cała gama uczuć: zaciekawienie, zabawa, znużenie, zniecierpliwienie, oburzenie i złość.
            Innym niezamierzonym początkowo efektem ideowym i plastycznym są paznokcie modelki. Dostrzegłszy to na planie, mistrz wykorzystał przypadek ze zręcznością zawodowca. Na kilku fotogramach wyeksponował dłonie specjalnie, wprowadzając tym zabiegiem do sielankowego świata element silnej ekspresji. Na miękko zarysowanym aksamicie pięknego ciała pojawiają się równie piękne rubinowe klejnoty. Ale one są ostre, a to jest element dzikości i zła. 
            Tak więc mimo anielskiego wyglądu kobieta bynajmniej aniołem nie jest. Ta współczesna madonna wyposażona jest w szpony. Czy oznaczają one drapieżność, gotowość do obrony, do walki o przetrwanie? Nie wiemy i nie jest to konieczne. Percepcja przedstawianych na wystawie fotogramów przynosi jeszcze jedno odczucie. Delikatna tonacja obrazów, atmosfera sielankowego ciepła, spokojna statyczność ujęć, kierują nas ku starym albumom z fotografikami.
Stanisław Kowalski

Czesław Łuniewicz choruje

Napisane przez Pawła Janczaruka
Zachorował ciężko Czesław Łuniewicz – zielonogórski fotograf, członek ZPAF. Jego rodzina by jakoś podołać kosztom leczenia likwiduje pracownię Mistrza i chce sprzedać zawartość z negatywami i fotografiami włącznie. Czy nie znacie kogoś kto mógłby być zainteresowany tematem.
Jeśli tak, mam kontakt z wnukiem Mistrza. Pozdrawiam



Mistrz Łuniewicz i ten błysk [ROZMOWA]

Rozmawiał Artur Łukasiewicz
09.07.2014 , aktualizacja: 09.07.2014 16:01
Czesław Łuniewicz (Fot. Sebastian Rzepiel / AG)
Czesław Łuniewicz w 2008 r. obchodził 80. urodziny. Wychował kilka pokoleń zielonogórskich fotografów. Sam eksperymentował z solaryzacją, reliefami i izohelią (fotografia dająca efekty rysunkowych grafik). Z Czesławem Łuniewiczem, na łamach "Gazety Wieku", rozmawiał Artur Łukasiewicz
Czesław Łuniewicz dokumentował m.in. festiwale piosenki radzieckiej. W zbiorach ma kilkaset portretów piosenkarzy i widzów. Tworzył kobiece akty.

Porzucił fotografię, teraz maluje. W jego pracowni, niczym książki na półkach, stoją pejzaże z zielonogórskiej starówki i kanałów Wenecji, greckich wsi i plaż nadmorskich.

Artur Łukasiewicz: Uparł się pan na malarstwo, a i tak ludzie będą mówić o panu: znany fotograf.

Czesław Łuniewicz: Wybitni malarze sławnymi zostawali po śmierci. Niektórzy przedtem nie sprzedali ani jednego obrazu. Takie życie. Ja maluję kilka dobrych lat i żadnego nie sprzedałem (śmiech). Sporo zabrała córka do Brukseli. Ma gdzie wieszać. Powiedziałem sobie: obrazu za koniak nie sprzedam.

Po co pan maluje?

- Patrzysz na moje obrazy i mówisz, że to fotografia. A cała tajemnica malarstwa tkwi w kolorach, cieniach, błyskach. Tylko jak to uchwycić? Chcę udowodnić sobie, że dopadnę ten błysk. Nauczę się, bom jest uparty. Po to uciekam do swojej pracowni na pl. Matejki. No i jak już dopadnę, zrobię wystawę. Prezent na 80 lat. Chociaż wiem, że jak ktoś myśli o tej jedynej wystawie, to nie doczeka. Stary jestem...
Narzekania.

- Nie jestem młody. I nie ma co się oszukiwać.

Wie pan już wszystko o życiu?

- Dużo, bo dużo przeżyłem. Młodości nie miałem. Wiedziałem, jak zdobyć żarcie, prześliznąć się, ustawić, żeby przeżyć na kartoflach z pieca z kwasem chlebowym. Coś takiego jadłem na wsi, gdzie Rosjanie wysłali nas na saperkę. Szukaliśmy min na polach pod Połockiem, prawie gołymi rękami. Sanitariuszka w brygadzie miała w chlebaku jeden bandaż i butlę wody utlenionej. Niezłe zabezpieczenie sapera, co?

Jak pan został saperem?

- Po kolei: przyszli w 1939 r. i zabrali ojca. Zginął w Katyniu. Wiem to od stryja, który też by tam skończył, gdyby Rosjanie nie wysłali go rąbać lasy. Rodzice przed wojną mieli sklep kolonialno-spożywczy w Kiejdanach nad Jeziorem Głębokiem na Wileńszczyźnie, ale nie tych znanych z "Potopu" Sienkiewicza. Mąka, cukier, cytryny. Dla Sowietów - burżuje. Zabrali ojca, a my czekaliśmy na wysyłkę. Zabrali prawie wszystko. To, co zostało, matka zakręciła w koce.

Nie wywieźli?

- Słyszałem te samochody, podjeżdżali pod domy nocą. Wywozili. Przy naszym jakimś cudem nie zatrzymali się. Ale mnie, młodego chłopaka, zabrali do Połocka na pryzywnika, znaczy poborowego. Przyszło do spisu, a komandir mi mówi, że jestem Wiaczesław Łunow. Jezu, matka za cholerę, by mnie nie znalazła po wojnie z takim nazwiskiem. I tego się bałem. Uznali, że jestem płotnik, czyli cieśla. Łatałem dachy, z palenisk wyciągałem gwoździe i jak w kuźni klepałem od nowa, dla odzysku. Nauczyłem się robić wiadra z rynien za pomocą drewnianego młotka. Tak doczekałem 1945 r. Wyprosiłem przepustkę do domu, a tam rodzina - z matką była nas czwórka - czeka na transport. Od razu wsiadłem.

Malował pan coś w młodości?

- Raczej rysowałem po ścianach. Co ciekawe - ołówki też zabrali Rosjanie. Pamiętam co innego. Wyprawy tratwą Dźwiną do Połocka. Straszna nuda. Żeby ją zabić, patrzyłem przez butelkę na niebo, jak się załamują promienie słońca. Jak powstają załamania i kolory w wodzie. Przez dno flaszki oglądaliśmy ryby.

A po wojnie?

- Wylądowaliśmy w Międzyrzeczu. I tak zostałem traktorzystą. Ty, Czesiu, jesteś sprytny, łebski, nadajesz się, mówił inżynier brygadier. Pierwsze traktory były z UNRR-y. Amerykańskie, malutkie, ogrodnicze Case.

Potem liceum nauczycielskie w Lesznie, bo stypendia dawali, był internat. A ja, chłopak bez podstawówki, chodziłem do liceum handlowego w Międzyrzeczu. Tak jak kumple, co mieli za sobą partyzantkę. Lepsze życiorysy. Dostałem się do Leszna, bo potrafiłem zamienić jedną drugą na ułamek niewłaściwy. Okazało się, że to duża sztuka (śmiech). Zrobiłem małą maturę. Potem w Zielonej Górze była szkoła i jeszcze można było pracować. Trafiłem do apteki.
Przecież tam nie fotografują.

- O tym nie myślałem. W aptece na rynku przeszedłem wszystkie stopnie wtajemniczenia. Na początek fasowacz. Ten, co liczy tabletki i odmierza krople. Potem laborant, czyli ktoś bardziej zaawansowany, bo robiłem syropy. Na koniec zostałem technikiem wyuczonym. Ale prawda - w mojej aptece na deptaku zrobiłem pierwsze zdjęcie smieną, którą dostałem w prezencie. Wypatrywałem przez szybę przechodniów.

I odszedł pan z farmacji?

- Jeszcze nie. Przenieśli mnie na rynek do punktu sprzedaży leków zagranicznych. No i zostałem - po kursach w Szczecinie - technikiem farmaceutą. Ale mój przełożony lekarz, powiedział, że trzeba dalej się uczyć, iść na studia. Tyle że farmacji zaocznej nie było. No to Warszawa i inżynieria sanitarna...

Co?

- Trzeba było wiedzieć, jak w aptece ma działać kanalizacja, krany, wodociąg. Poza tym znowu szef uznał, że jestem sprytny, a takiego potrzeba. Inżynierię sanitarną skończyłem w końcu w Poznaniu. W tamtym czasie na krótko zaczepiłem się w zielonogórskim muzeum. Dyrektor Jan Muszyński widział we mnie artystę, czyli kopniętego. Na początek miałem dokumentować trzy tysiące skorup z wykopalisk archeologicznych. Stary aparat kompletnie nie łapał ostrości. Były małe awantury i tak w trybie nagłym na lata trafiłem do pisma "Nadodrze". Zostałem fotoreporterem.

I stał się pan gościem festiwali piosenki radzieckiej. Na archiwalnych zdjęciach są przede wszystkim portrety wykonawców. A gdzie druga strona - urzędnicy, kompozytorzy, plastycy, pisarze radzieccy?

Festiwale pstrykałem ponad 20 lat i w zasadzie tylko dla własnych potrzeb. Redakcja "Nadodrza" zamawiała dwa zdjęcia, na pierwszą stronę i jakieś do tekstu podsumowującego. Mogłem więc sobie pozwolić na trochę swobody, uniknąć fotografowania na zamówienie.

Kompozytorów i pozostałych od razu wykluczyłem. Jakoś w nich nie wierzyłem, wielu wyglądało na agentów i dziwnych opiekunów, co kręcili się wokół swoich podopiecznych. Przeżyłem na własnej skórze obyczaje w Związku Radzieckim podczas wojny. Ostrożność nie zawadzi, tego mnie życie nauczyło. Nie było tak, że przyjeżdżali sami artyści. Organizacyjnie to było wyreżyserowane i kontrolowane widowisko. Nie było mi to potrzebne, szkoda filmu. Środek amfiteatru zawsze zajmowali oficjele większej, mniejszej i znikomej rangi, milicjanci, pracownicy komitetu, no i ich rodziny, znajomi. Pierwszy sekretarz, jak widział człowieka z aparatem, wyciągał szyję ponad tłum, chciał się pokazać.

Z tego można się śmiać. Z wykonawców nie. Ci, zwłaszcza młodzi byli jakoś prawdziwi. Przecież nie ta cała otoczka, transparenty, hasła. Pochodzili zwykle z małych miasteczek, gdzie oklaski co najwyżej słyszeli na dożynkach albo w domu kultury. Wpadali tu w wielki świat. Nie mogli wyjeżdżać za granicę, może do NRD i ZSRR. Widzieli się w telewizji, udzielali wywiadów, mieszkali w przyzwoitym hotelu, przez moment byli w centrum uwagi. I śpiewali z energią. Promieniowali. Mieli gdzieś tak jak i normalni ludzie przyjaźń polsko-radziecką. O tym to pisały gazety i opowiadali działacze TPPR.

Tak patrzę na te obrazy na ścianach i za nic nie mogę zobaczyć tego życia, o którym pan opowiada. I tych kolorów nie widzę...

- Nie ma tam wojennej młodości, słońca z butelki. Nie ma. Tam była bieda z nędzą. Wokół trzęsawiska chude krowy, co wyjadały jak oszalałe wiosną pierwsze pączki traw. Nawet tam był jeden rodzaj ciemnej trawy. Chciałbym uchwycić ten niepowtarzalny kolor trawy. Tylko muszę się tego nauczyć. A czasu mało.

Wywiad ukazał się w książce "Gazeta Wieku", którą można kupić w księgarni przy ul. Żeromskiego.

CZESŁAW ŁUNIEWICZ | (NIE) JEDEN [18|01|01]
Galeria BWA w Zielonej Górze zaprasza 18.01.08 o godzinie 18.00 na otwarcie wystawy
Czesława Łuniewicza pt. (nie)jeden

Kuratorką wystawy jest Ewa Jędrzejowska, wystawa czynna do 3 lutego 2008
Czesław Łuniewicz urodził się w 1927 r. w miejscowości Dziegciary na Wileńszczyźnie. Fotografuje od 1960 roku. Członek Związku Polskich Artystów Fotografików od 1991 roku. W latach 1965-81 był fotoreporterem pisma "Nadodrza". Jako autor wielu wystaw, dokumentujących Zieloną Górę i jej mieszkańców, sportretował większość wyróżniających się postaci społeczności miasta. Jest twórcą aktów, obiektów fotograficznych, fotografii eksperymentalnej, układających się w cykle (m.in. "Ontogeneza", "Michał Kaziow", "Klem", "Papusza", "Organizacja przestrzeni"). W 2002 roku w Muzeum Ziemi Lubuskiej i Galerii BWA odbyła się retrospektywna wystawa artysty i prezentacja katalogu sumującego ponad 40 lat pracy twórczej. We wrześniu 2007 galeria BWA zaprezentowała dużą wystawę Czesława Łuniewicza pt. Nowe fotografie, pokazującą aktualny obszar zainteresowań artysty.
Najnowsza wystawa Łuniewicza wykorzystuje w nowy sposób refleksje artysty nad medium fotografii i pomysły z lat 70-tych. Tak o tym pisze kuratorka wystawy, Ewa Jędrzejowska:
"Przestrzeń Małej Sali zielonogórskiego BWA została zaanektowana przez fotograficzną opowieść. Przy pomocy kilkunastu, ułożonych w narracyjne cykle fotografii, Czesław Łuniewicz stawia widzowi pytanie o miejsce człowieka w świecie ludzi. Pytanie pozornie banalne, w gruncie rzeczy dotyka najbardziej podstawowych problemów, jakie niesie ze sobą życie człowieka pośród społecznego stada. Stawia problem rozróżnienia między tym co należy ochronić, jako najgłębszą, konstytuującą nas intymność, a wymagającą konformizmu sferą społeczną, bez której również nie potrafimy funkcjonować. Życie człowieka realizuje się pomiędzy tymi dwoma biegunami - sferami pożądanej jasności i przytulnego mroku. (...)Przy pomocy nieprzypadkowo rozmieszczonych zdjęć artysta prezentuje nam trzy sposoby bycia w świecie - trzy lustra, w których każdy z oglądających może się przejrzeć. Umieszczoną na pustej ścianie twarz człowieka, który sam dla siebie jedynie tworzy własne niebo. I dwa sposoby współistnienia - gdy człowiek formuje się bądź roztapia w swym odchodzeniu i powracaniu do wspólnoty. (...)Fotografie zostały wykonane starą (przynajmniej jak na technikę fotograficzną nie liczącą jeszcze nawet dwustu lat) metodą solaryzacji. Artysta nie posługiwał się przy ich wykonaniu popularnymi programami graficznymi, a chemią i papierem fotograficznym. Oferuje widzowi technikę, którą mało kto potrafi dziś się posługiwać. Z drugiej strony to co widzimy w galerii to wydruk - efekt pracy dobrego skanera i drukarki wielkoformatowej. (...)Zderzenie starej i nowej techniki - dwóch odmiennych kodów materiałowych - gradacja pomiędzy poszczególnymi obrazami (fotografie "indywidualne" zostały wydrukowane na papierze) stanowi meta-opowieść, niezależną już niemal od warstwy ikonicznej obrazów. Razem jednak sprowadzają się one wciąż, moim zdaniem, do opowieści o starej bardzo, bo arystotelejskiej, prawdzie o złotym środku."


CZESŁAW ŁUNIEWICZ | NOWE FOTOGRAFIE [07.09] 
 Czesław Łuniewicz

Urodził się w 1927 r. w miejscowości Dziegciary na Wileńszczyźnie. Fotografuje od 1960 roku. Członek Związku Polskich Artystów Fotografików od 1991 roku. W latach 1965-81 był fotoreporterem pisma "Nadodrza". Jako autor wielu wystaw, dokumentujących Zieloną Górę i jej mieszkańców, sportretował większość wyróżniających się postaci społeczności miasta. Jest twórcą aktów, obiektów fotograficznych, fotografii eksperymentalnej, układających sie w cykle (m.in. "Ontogeneza", "Michał Kaziow", "Klem", "Papusza", "Organizacja przestrzeni"). W 2002 roku w Muzeum Ziemi Lubuskiej i Galerii BWA odbyła się retrospektywna wystawa artysty i prezentacja katalogu sumującego ponad 40 lat pracy twórczej.
Wystawa "Nowe fotografie" to pokaz najnowszych prac artysty. Tworzą one rodzaj notatnika fotograficznego, stanowiącego zapis estetyki najbliższego otoczenia, będącego wyrazem poszukiwania bodźców wizualnych w otoczeniu często na pozór nieatrakcyjnym i zwyczajnym. Nie dokumentują, są raczej samym zapisem, czasami wynikającym z chęci zatrzymania czasu, a czasami z chwilowego zapatrzenia.



Nowa, cenna kolekcja w Archiwum Państwowym w Zielonej Górze
Data: 2013-07-23

Archiwum Państwowe w Zielonej Górze wzbogaciło swój zasób o 4 tysiące kopert z negatywami (każda koperta zawiera od 2 do 20 ujęć) dokumentującymi obraz życia artystyczno-kulturalnego południowej części województwa lubuskiego w latach 1962-2012. Są wśród nich m.in.: portrety malarzy, rzeźbiarzy, pisarzy, naukowców, a także fotograficzne reportaże z imprez i wydarzeń kulturalnych. Wśród udokumentowanych wydarzeń można odnaleźć zarówno imprezy cykliczne: pochody winobraniowe, festiwale folkloru czy piosenki radzieckiej, jak i uroczystości okazjonalne: zakończenie etapu Wyścigu Pokoju, wizyta Jurija Gagarina czy Mirosława Hermaszewskiego.

Tą niezwykle interesującą kolekcję przekazał artysta fotografik Czesław Łuniewicz na ręce dyrektora Archiwum Tadeusza Dzwonkowskiego. Urodzony na Wileńszczyźnie, wieloletni członek Związku Polskich Artystów Fotografików, od 1949 roku związał się z Zieloną Górą. Od początku lat 60-tych dokumentował obraz życia codziennego mieszkańców województwa zielonogórskiego. Zajmował się także fotografią artystyczną. Efekty jego projektów były wielokrotnie wystawiane i nagradzane.

Należy podkreślić, że autor przekazał swoje prace nieodpłatnie z życzeniem, aby również nieodpłatnie służyły one kolejnym pokoleniom.  

Nowa kolekcja zdjęć w Archiwum Państwowym w Zielonej Górze

Na zdjęciu: pan Czesław Łuniewicz i dyrektor Archiwum Państwowego w Zielonej Górze Tadeusz Dzwonkowski
altCztery tysiące kopert  z negatywami zdjęć, dokumentującymi życie artystyczno-kulturalne Zielonej Góry i południowej części województwa lubuskiego od 1962 roku do czasów współczesnych, przekazał Archiwum Państwowemu w Zielonej Górze artysta fotografik, wieloletni członek Związku Polskich Artystów Fotografików, pan Czesław Łuniewicz.
Kolekcję tworzą m.in.: portrety malarzy, rzeźbiarzy, pisarzy i naukowców fotoreportaże z wydarzeń kulturalnych, pochody winobraniowe, festiwale folkloru i piosenki radzieckiej, uroczystości takie jak: Wyścig Pokoju, wizyta Jurija Gagarina czy Mirosława Hermaszewskiego.
 Autor przekazał swoje prace nieodpłatnie z życzeniem, aby również nieodpłatnie służyły kolejnym pokoleniom. 

 WTOREK, 08.07.2014

Zmarł Czesław Łuniewicz 

http://zielonanews.pl/template/images/share.jpg
Urodził się w 1927 roku w Dziegciarach na Wileńszczyźnie. Z wykształcenia farmaceuta. Był absolwentem Politechniki Poznańskiej – inżynier. W latach 1965-81 roku był fotoreporterem redakcji „Nadodrze”. Od 1977 roku był członkiem Związku Polskich Artystów Fotografików.
Najważniejsze cykle prac fotograficznych: „Ontogeneza”, „Michał Kaziów”, „Klem”, „Organizacja przestrzeni”. Sfotografował wielu sławnych zielonogórzan ze świata sztuki i kultury. Po przejściu na emeryturę w 1982 roku zajął się malarstwem.
W ubiegłym roku cztery tysiące kopert z negatywami zdjęć, dokumentującymi życie artystyczno-kulturalne Zielonej Góry i południowej części województwa lubuskiego od 1962 roku do czasów współczesnych, przekazał Archiwum Państwowemu w Zielonej Górze. http://www.archiwa.gov.pl/pl/component/content/article/63-aktualnosci/3691-nowa-kolekcja-zdj-w-archiwum-pastwowym-w-zielonej-gorze-.html
Pogrzeb odbędzie się 09.07 o godz. 12:30 na starym cmentarzu w Zielonej Górze, przy ul. Wrocławskiej, na kwaterze 34.






GoogleYahoo MyWebDel.icio.usDiggFacebookMyspaceRedditTechnoratiStumble UponYahoo Bookmarks

piątek, 23 maja 2014

Sąsiędztwo komputerowe z Nową Zelandią

W moich kronikach, a mam ich cztery tomy, zapisywałem różne wydarzenia. Właśnie chciałbym zrekonstruować jedno z nich. Nasz stały opiekun z ramienia S.B. Adam Politowski przyszedł do Muzeum zasmucony. To było coś nowego. Zazwyczaj zjawiał się przynosząc kolejną porcję mającą wywołać u mnie poczucia zagrożenia: - Znowu mówią o pana odwołaniu. Zdążyłem się do tego przyzwyczaić, tak jak pan kapitan Politowski do mnie mówiąc niekiedy: - Niech szef będzie spokojny, Ale trzeba być czujnym.
 Przepisuję dosłownie jego monolog z mojej kroniki: -  „ To ładnych ma pan doktor studentów. Co to znaczy, ze promotor nie zna swoich studentów. Jak to się mogło stać, że pan doktor nie rozpoznał Pleiffera. Niech pan sobie przypomni co on mówił o swojej pracy, jakie miał poglądy, jakich miał znajomych”.
I dalej w tym stylu. Wreszcie kategorycznie zażądałem , aby zostawił mnie w spokoju, powiedziałem, że promotor nie jest od światopoglądów studentów i że się poskarżę jego przełożonym. Wtedy dowiedziałem się w najwyższym zaufaniu, że cała rodzina  Pleifferów uciekła za granicę. To naprawdę była dla mnie wiadomość szokująca.

Krzysztof  Pfeiffer pracował w Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej. Był kierownikiem laboratorium fotograficznego Studiował na naszej Wyższej Szkole Pedagogicznej historię. Zgłosił się do mnie, że chciałby pisać pracę magisterska związaną z wykonywanym zawodem. Wspólne wymyśliliśmy temat. – Fotografia jako dokument w pracy kryminalistycznej.
Krzysztof okazał się inteligentnym studentem. Napisał  dobrą prace i obronił z takim samym  wynikiem. Dla Muzeum zrobił kilkanaście kolorowych zdjęć do różnych katalogów, co było wówczas niezwykle atrakcyjne. Wykonał dokumentację do Andrzeja Gordona, plastyka z Gorzowa, liczącą około setki grafik. Był ciekawym rozmówcą i w ogóle, ta współpraca była satysfakcjonująca dla Muzeum.  

Pewnego dnia do Muzeum dostarczono podłużną nietypową kopertę. Dwa znaczki, New Zealand 70 c, przedstawiające stadko owiec, były nieczytelne nawet przy pomocy szkła powiększającego. Pod adresem Muzeum i moim nazwiskiem, napisane: - Poland – Europa. Niebieska naklejka informowała: - Air Mail ParAvion. Poniżej. Tłustymi literami, - Taranaki Museum. Dokładna lokalizacja pod tą informacją. P.O. Box 315  New Plymouth  New Zealand i numer telefonu.
Na odwrocie kartki pocztowej z przyrodą kraju korespondencja.

Pozdrowienia z New Plymouth przesyła Krzysztof Pfeiffer z rodziną.
Rok przebywałem w Austrii a teraz zwiedzam świat. W drodze do Nowej Zelandii byłem w Szwajcarii, na Sri Lance[Ceylon] i w Singapurze. Obecnie  pracuję w Taranaki Muzeum gdzie wykonuję zdjęcia zabytków kultury maoryskiej. Pana prawdopodobnie zaciekawi dlatego wysyłam parę zdjęć i przeźroczy. Moja współpraca z Panem i pr. mgr. przydaje mi się teraz w praktyce.
N. Z. jest pięknym krajem. Skończyła się właśnie zima.[+10] podczas której kwitną tutaj kamelie i dojrzewają cytryny, pomarańcze i inne  owoce cytrusowe rosnące u nas w ogrodzie przed domem. Podczas pobytu tutaj już było parę trzęsień ziemi, ale nikomu to tutaj nie przeszkadza. [Jest tutaj odmienne budownictwo niż w Europie, nie ma bloków a tylko domki parterowe lub 1ptr.] Z jednej strony naszego domu mamy widok na wygasły wulkan Ml Egmont [ na widokówce]
Z drugiej jest Morze Tasmana z licznymi wysepkami i skałami występującymi z wody niedaleko brzegu. Przesyłam pozdrowienia dla wszystkich współpracowników. Krzychu.

 Nigdzie daty, kiedy teksty powstały. Jedyne zdjęcie opisane, to „Wnętrze domu z 1840r, - New Plymouth”. Zdjęcie typowo etnograficzne. Czajniki, garnki, jednym zdaniem, sprzęty kuchenne umieszczone we wnętrzu ceglanego kominka. No i tak zwana dzisiaj ustawka. Dziewczynka  w białej sukience, lub fartuszku, spod którego wystaje sukienka w „łowickie pasy” w białych pończochach, z nosidłami na ramionach, do których przyczepione wiadra. Zupełnie jak na polskiej wsi, co zapamiętałem z dziecięcych wizyt u moich dziadków. Jest jeszcze kilka opisanych zdjęć, ale na żadnym nie ma daty. Na przykład, „Przód łodzi maoryskiej. Na giełdzie w Londynie warty sto tysięcy dolarów”. Albo, „Te dwie dziewczynki to dzieci maoryskie…Te zdjęcia  robiłem do folderu, który ukaże się w Londynie”.
           
Zastanawiałem się jak to się stało, że ten list w ogóle doszedł. Nawet kartki pocztowe, odkrywki były cenzurowane. Sadzę że to się zbiegło w czasie gdy Joanna Szczepkowska oświadczyła w publicznej telewizji; - 4 czerwca skończył się w Polsce komunizm. Po tej wypowiedzi historia wyłamała kły cenzurze w jej dogmatycznej, stalinowskiej formie. Wrota przerdzewiały, co nie znaczyło, że ostatecznie przestały istnieć. Ciekawi mnie jeszcze dlaczego mój magistrant nigdzie nie umieścił daty. Czyżby był to zabieg celowy, czy jak powiedziała moja wnuczka; - Dziadku, a może to zwyczajna skleroza?
 

Magdalena Leońska <magda.leonska@gmail.com>

20 maj (3 dni temu)             
do kpphotonz

Dotyczy Pana promotora dr Jana Muszyńskigo - Dyrektora Muzeum Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze

Szanowny Panie Magistrze,
nazywam się Magdalena Leońska i jestem wnuczką dr Jana Muszyńskiego, byłego Dyrektora Muzeum Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze, Pana promotora pracy magisterskiej.
Pozwalam sobie pisać do Pana, ponieważ chciałabym poprosić Pana o pewną, drobną przysługę.
Wczoraj Dziadek przedstawił mi swoje kroniki, jedna z nich opisywała wydarzenia z lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Jeden z opisów zawierał wspomnienia o Panu i Pana emigracji do Nowej Zelandii. Dziadek pokazał mi list, jaki od Pana otrzymał oraz zdjęcia, które Pan wykonał. W załączeniu przesyłam Panu zdjęcia wspomnianego listu i fotografii. I Dziadek zastanawia się do dziś, dlaczego na tym liście czy na zdjęciach nie ma żadnej daty?  Czyżby to było celowe Pana działanie po to, aby się chronić przed ówczesną władzą czy po prostu zwykłe przeoczenie? Dziadek po dzień dzisiejszy się nad tym zastanawia.

I moja prośba do Pana jest następująca: czy mógłby mi Pan udzielić odpowiedzi na powyższe pytania? Zdaje sobie sprawę, że było to 25 lat temu, jednakże bardzo mi zależy, aby Dziadek uzyskał te odpowiedzi. Moja prośba jest może dziecinna, ale chciałabym, aby Dziadek cieszył się, że pod koniec życia rozwiązał tę zagadkę. Tego życia nie zostało już dużo, Dziadek zachorował na raka żołądka, jest po kilku chemiach i dwóch operacjach resekcji żołądka. Od ponad roku mieszka razem ze mną i moją rodziną w Poznaniu. W tej sytuacji bardzo proszę Pana o wyrozumiałość i serdeczność.
Gdyby Pan chciałby przekazać osobiście odpowiedzi do Dziadka, to podaję poniżej namiary kontaktowe:
tel. +048 515 609 753
Dziadek również prowadzi bloga, w którym opisuje swoją historię. Może byłby Pan nim zainteresowany? http://janmuszynski.blogspot.com/
Będę Panu bardzo wdzięczna za okazaną pomoc.
Z wyrazami szacunku,
Magdalena Leońska





 

Krzysztof Pfeiffer

21 maj (2 dni temu)             
do janmusz, mnie
        
Hello :)

O God, nigdy bym nie przypuszczal, ze ta moja kartka wyslana okolo 30 lat temu jeszcze istnieje :)
No ale bardzo mnie to cieszy, ze Jachu, bo o ile jeszcze dobrze pamietam tak nazywalismy Jana Muszynskiego, jeszcze o mnie pamieta :)
Ta kartke i te zdjecia wyslalem zaraz w pierwszym roku kiedy przenieslismy sie z Austrii do NZ. Pracowalem wtedy w muzeum w New Plymouth, byl to rok 1982/83.
Dlaczego kartka nie ma daty? Nie wiem ale to chyba wtedy dla mnie nie mialo znaczenia czy wstawie date czy nie, bardzo czesto nie dawalem zadnej daty ani w listach a tym bardziej na kartkach, zostalo mi to do dzisiaj :)
No to jak juz jestem na lini to napisze w skrocie jak potoczylo sie moje zycie po tej kartce.
A wiec w New Plymouth i w Taranaki Muzeum przepracowalem rok a nastepnie przenieslismy sie z zona i corka do Auckland gdzie dostalem prace na Auckland University.
Przepracowalem tam 3 lata i znow zmienilem prace, tym razem byla to znana na caly swiat placowka naukowa, zostalem tam glownym fotografem, mialem pod soba pare senior fotografers i asystentke.
Tam przesiedzialem 3.5 roku i dostalem propozycje pracy w Auckland Museum jako glowny i jedyny fotograf http://www.aucklandmuseum.com/ gdzie pracuje w sumie do dzis czyli ponad 20 lat.
W tym samym czasie rozwinalem tez swoj business http://kpphotonz.wix.com/kpphotonz i w zeszlym roku zmienilem swoj kontrakt w Auckland museum na part time, pracuje dla nich tylko 3 dni w tygodniu z czego jeden dzien w muzeum a dwa dni z domu.
Przez wiele lat mieszkalismy w Auckland w duzym domu gdzie na dole mialem swoje studio a u gory byla czesc mieszkalna.
Corka skonczyla podwojne studia, prawo i business, zaczela prace w Auckland w Boston Consulting Group (jest tez w Pl) podrozowala po calym swiecie, nawet przez pol roku pracowala w Pradze i w Warszawie. Nastepnie przeniosla sie do Australii do Melbourne a pozniej Sydney. Po paru latach zmienila prace, wyleciala do Londynu i pracowala pod Richard Branson w Virgin. Londyn jej sie nie podobal za bardzo a wiec wrocila do Sydney gdzie zostala glownym manager David Jones, nastepnie dyrektorem Grisham Equity a teraz jest jednym z managers w najwiekszej company w Australii.
Nadal mieszka w Sydney, wyszla za maz, maja piekny duzy dom w bardzo dobrej dzielnicy w Sydney a w grudniu zeszlego roku zostala matka a ja dziadkeim :)
5 lat temu moja zona zmarla na raka po 12 latach walki z ta choroba. 
W zeszlym roku jak przeszedlem na swoj nowy kontrakt w muzeum postanowilem sprzedac swoj dom w Auckland i przenies sie na piekna wyspe Waiheke oddalona od centrum Auckland 35 min. promem http://www.waiheke.co.nz/
Kupilem tu barzdo ladny dom a wlasciwie dwa domy polaczone wielkim tarasem z widokiem na morze, pobliskie wyspy i Auckland w oddali.
Pare zdjec z tego nowego domu i z roznych okazji mam na swoim FB https://www.facebook.com/krzysztof.pfeiffer
Poprzez te moje lata tu w NZ osiagnalem troche sukcesow, ukazalo sie okolo 40 ksiazek z moimi zdjeciami, polowa z nich jest tez opublikowana w wielu krajach swiata i tlumaczona na inne jezyki.
Mialem dwie duze miedzynarodowe wystawy, obie byly tez w Polsce w paru miastach (Warszawa, Krakow, Olsztyn) a pozniej w paru miastach w UK, Germany i Canada.
Ostatnia z wystaw, Te Ara,  nadal podrozuje po swiecie, tez na moim FB jest pare zdjec i informacji o niej.
Na poczatku jak wyjechalem z PL to wiadomo jaka byla sytuacja, bylem czarna owca lub tym szczurem, ktory ucieka z tonacego statku. Nawet jeszcze w Austrii pewne wladze jezdzily za mna, bylo to widoczne ale ja sie tym nie przejmowalem za bardzo, wiedzialem wtedy, ze moj powrot do PL byl nie do pomyslenia bo skonczyl bym w pudle.
Pozniej jak czasy sie zmienily moglem wreszcie pojechac do Pl odwiedzic swoja matke i rodzine. Duzo razy jezdzilismy do Polski ale teraz jak juz moja mam zmarla zjawiam sie tam rzadko. Ostatni raz bylem w 2010 na otwarciu Te Ara, przyjechala wtedy do Pl okolo 20 osobowa grupa Maori razem ze mna.
No a czasy tak sie zmienily, ze w zeszlym roku prezydent Komorowski przynal mi zloty krzyz zaslugi, ktory zostal mi wreczony tu w NZ przez Pl ambasadorke :)

No to tak w wielkim skrocie moj zyciorys po wyjezdzie z Polski. Ciesze sie, ze po tylu latach odnalazl sie czlowiek, ktoremu duzo zawdzieczam i ktory tez jeszcze o mnie pamieta :)
Jasiu, zycze Ci wiele sil i powrotu do zdrowia, z przyjemnoscia pocztam Twoj blog :)

Serdeczne pozdrowienia i usciski
Krzysztof

Krzysztof Pfeiffer
21 maj (2 dni temu)
                                                      
do mnie
        
Dodam jeszcze, ze wlasnie obejrzalem film dokumentalny, jest bardzo dobrze zrobiony i musze przyznac, ze dowiedzialem sie wielu rzeczy o Janie, ktorych poprzednio nie wiedzialem.
Serdecznie dziekuje za link.
Szkoda, ze po wyjezdzie z Polski nigdy nie udalo mi sie spotkac z Janem, bylo by duzo do opowiadania.
Moze jeszcze kiedys nadarzy sie okazja :)

Cheers
Krzysztof

Magdalena Leońska <magda.leonska@gmail.com>

22 maj (1 dzień temu)
                                                                                                                
do Krzysztof
        
Szanowny Panie Magistrze,
bardzo, ale to bardzo Panu dziękuję za ten piekny list elektroniczny, który wysłał Pan do mnie i do Dziadka. Dziadek zadzwonił do mnie wzruszony, cieszył się bardzo z Pana listu. W ogóle był pod wrażeniem, jak szybko Pan do Niego napisał, że pamiętał Go Pan jeszcze.
Dziadek chcę opublikować naszą korespondencję na swoim blogu, mam nadzieję, że nie ma Pan nic przeciwko temu.
jeszcze raz bardzo Panu dziękuję za pomoc i wyrozumiałośc.
Z poważaniem,
Magdalena Leońska

Krzysztof Pfeiffer

22 maj (1 dzień temu)
                                                         
do mnie

Hi Magdalena :)

Ok na poczatek, prosze mnie nie tytulowac Panie Magistrze, bardzo sie od tego odzwyczailem, w kraju w ktorym zyje juz od ponad 30 lat nie uzywa sie tutulow i nie uzywa sie Pan.
A wiec od teraz jestem poprostu Krzysztof :)
Jakos mi tak nieporecznie jak slysze te tytulowania, tu obojetnie kto ile ma lat czy tytulow jest poprostu Ty (you)
Ucieszy mnie to i bedzie latwiej jak poporostu bedziemy na "ty"
Ja tez bardzo sie ciesze, ze "odnalazlem" Jana, pamietam go bardzo dobrze, pamietam tez, ze te obrazy, ktore byly w tej sali w muzeum, w ktorej mielismy wyklady, zrobily na mnie wielkie wrazenie i moge nawet powiedziec, ze wplynely na moja pozniejsza fotografie. Zwaszcza jeden utkwil mi bardzo w pamieci, ten taki czerwony z uwiazanym ptakiem (chyba jeszcze pamietam to dobrze)
Duzo mogl bym opowiadac, duzo wydarzylo sie od tegp czasu, duzo zmian. 
Tak nie raz myslalem czy dobrze bylo, ze opuscilem Polske w 1981 ale jestem pewien, ze moja decyzja byla sluszna i w sumie nigdy tego nie zalowalem i nie zaluje.
To do czego doszedlem tutaj nie byl bym chyba w stanie osiagnac w Polsce. Tu zyje sie bardzo spokojnie, na wysokim poziomie kultury pomimo, ze NZ jest gdzies tam na srodku pacyfiku, oddalona ale zarazem bardzo bliska innych kultur. NZ sklada sie glownie z emigrantow z calego swiata, ktorzy wprowadzaja swoje kultury, kulury, ktore pozniej sie mieszaja. Jest to kraj bardzo unikalny, przyjazny, w ktorym nie odczuwa sie, ze jest sie emigrantem. W Europie bylo zupelnie inaczej, dlatego wlasnie z Austrii ucieklismy w ta czesc swiata juz po roku. Do tego NZ jest pieknym krajem, wielu twierdzi, ze najladnieszy na swiecie. Ja tez tak uwazam, podrozowalem duzo ale zawsze wracam tu jak do swojej ojczyzny.
Pewnie, ze Jan moze opublikowac ta korespondencje z tym, ze po tych 32 latch pobytu tutaj w jezyku angielskim zdaje sobie sprawe, ze moj polski nie jest juz tak dobry a wiec jezeli ktos zechce go troche poprawic przed opublikowaniem nie bede mial nic przeciwko temu :)
Poczytalem troche ten blog, jest napisany bardzo ladnym jezykiem, moj tam nie bardzo pasuje :)
A wogole to mysle, ze Jan osobiscie sie do mnie kiedys odezwie, napisze choc krotki mail.
A wogole to niech bedzie dobrej nadzieji, medycyna postepuje teraz bardzo szybko, prawie codziennie wchodza na rynki nowe leki. 
Ja mam przeczucie, ze kiedys sie jeszcze spotkamy :)
Jesli cjodzi o maile to ja z reguly zawsze od razu odpisuje, zeby nie miec zaleglosci bo wtedy mozna zapomiec zwlaszcza, ze dostaje okolo 10 dziennie i latwo moga sie pozniej gdzies zawieruszyc w skrzynce. Do tego pamiec, mozna zapomniec, ze sie nie odpisalo i w ten sposob czesto korespondencja sie przerywa.
Zawsze znajduje troche czasu zeby choc krotko odpisac.

Serdecznie pozdrawiam

Krzysztof

Magdalena Leońska <magda.leonska@gmail.com>

22 maj (1 dzień temu)
                                                                                                                
do Krzysztof
        
Dziekuję Krzysztofie. Przyznam się szczerze, że zazdroszczę Tobie tej Nowej Zenlandii. Bo tak jak piszesz, żyje się po prostu lepiej i ludzie są bardziej ludzcy. W Europie tego jescze nie osięgneliśmy, i nie wiem czy osiągniemy. Zbyt dużą wagę przywiązujemy do naszych narodowości, nie jetseśmy otwarcie na nowości etniczne i kulturowe. A przeciez nic nie scala ludzi tak bardzo jak wspólna kultura, wartoąści, którą by mozna razem wypracować. W końcu najlepsze kraje to te, które stworzyły coś wspólnego od podstaw. I podoba mi się to w języku angielskim, że nie ma tych oficjalnych form zwrotów, jak słusznie Krzysztofie zauważyłeś :) Od razu nawiązuję się kontakt bez żadnych ceregieli.
A jeśli chodzi o Twoją polszczyznę, to jest ona bardzo poprawna pod względem gramatycznym. Zbrodnią by było, gdybym wprowadzała poprawki stylistyczne.
Mam nadzieję, że rzeczywiście uda sie Tobie z Dziadkiem spotkać, do tego czasu spróbuję namówić Dziadka na rozmowę przez Skypa.
Trzymaj się zatem Krzysztofie i do usłyszenia :)
Magda

Krzysztof Pfeiffer

10:10 (6 godzin temu)
                                                         
do mnie
        
Hi Magda
Tak jest, zycie w NZ i w Australii tez jest zupelnie inne niz w Europie, poprostu ludzie sa inni, widzi sie to ma kazdym kroku, latwo znalesc przyjaciol, wszyscy nastawieni sa pozytywnie a w urzedach, sklepach, szpitalach i na ulicy spotyka sie czlowiek z uprzejmoscia. Mam taki maly przyklad, ktory zadziwil mnie po 30 latach pobytu w tym kraju. Ja nigdy tutaj nie uzywalem publicznego transportu oprocz oczywiscie samolotow i promu, zawsze poruszalem sie tylko samochodem i dopiero kiedy przenioslem sie na wyspe Waiheke i teraz mam tutaj swoj samochod, zaczalem uzywac autobusow w Auckland aby dojechac od promu do muzeum. Zaraz od pierwszego dnia zauwazylem, ze prawie kazdy jak wysiada z autobusu to mowi "dziekuje kierowco", czasami nawet z drugiego konca krzycza przez caly autobus "dziekuje". Nigdzie na swiecie z takim czyms sie nie spotkalem. A tu jest to poprostu normalna grzecznosc, sam zaczalem dziekowac kierowcy jak wysiadam z autobusu :)
To tylko taki jeden maly przyklad ale takie podejscie ludzi jest wszedzie, jest tu poprostu przyjemnie cokolwiek zalatwiac. Musze przyznac, za na poczatku jak tu przyjechalem to ta uprzejmosc mnie draznila, wszyscy byli za bardzo uprzejmi ale szybko sie przestawilem i teraz jak jade di Polski czy innego kraju w Europie to drazni mnie to hamstwo z jakim sie spotykam na kazdym kroku.
Wiem, ze jest juz znacznie lepiej w Polsce niz bylo kiedys ale i tak jest to daleko do tego do czego ja jestem przyzwyczajony.
Mialem tutaj pare ludzi z Polski, ktorzy przyjechali mnie odwiedzic i kazdy od razu zauwazal ta roznice.
No i nie wspomne, ze miejskie toalety sa czyste, z papierem toaletowym, mydlem, recznikami papierowymi lub suszarka i sa za darmo. Za kible tu sie nie placi a jest ich duzo, na plazach, przy parkach, na ulicach. A ludzie, ktorzy maja psy sprzataja po nich a wiec g... na ulicach i w parkach nie leza :) W duzo miescach sa dyspensery woreczkow plastikowych i wlasnie w nie wlasciciel psa podnosi to co pies zrobil i wrzuca do kosza na smiecie. A wiec mozesz sie domyslec, ze na ulicach, plazach, parkach jest czysto pomimo, ze w Auckland mieszka 1.3 mil. ludzi :)
Byc moze kiedys zawitasz w te strony swiata to sama zobaczysz jak tu jest :)
Nie na darmo Auckland jest w czolowce najlepszych miast na swiecie, ostatnio zajmowal zdaje sie 2 lub 3 miejsce a zdaza do tego aby byc na pierwszym.
Fajnie by bylo zlapac sie z Janem na skype, ja raczej rzadko sie wlaczam, uzywam glownie FaceTime bo tam nie musze byc wlaczony ale jak da mi znac kiedy chcial by pogadac to sie wlacze. O ile pamietam to moj adres na skype jest photo50 
Zalaczam pare zdjec z domu i widok jaki mam z okien i z tarasu, wszystkie zrobione o zachodzie slonca.
Na pierszym w oddali widac Auckland, drugie to living room i kuchnia zrobione z mezzanine, trzecie to widok z glownego domu na ten dom dla gosci a czwarte to kuchnia.
Takie kolory mam prawie codziennie :)
Jezeli chcesz to nastepnym razem moge podelas zdjecia paru miejsc z Waiheke.

Pozd
K