wtorek, 11 grudnia 2012

Alf Kowalski – artysta malarz, muzealnik [1914-1996]


Właściwie Alfons Kowalski, ale od czasu, gdy w połowie XIX wieku na scenach europejskich pojawiła się komedia Aleksandra Dumasa: -”Monsieur Alphonse”, której tytułowy bohater trudnił się pobieraniem opłat z nierządu i stręczycielstwem - imię to poczęło kojarzyć się jednoznacznie z sutenerstwem - i zyskało nieprzemijającą sławę. Niegodziwy przyjaciel, a zarazem zwierzchnik Alfa, Wojewódzki Konserwator Zabytków Klem [Klemens] Felchnerowski, gdy Kowalski był szefem Muzeum w Międzyrzeczu, na każdej naradzie przedstawiał kolegę malarza, „ Alfons Kowalski, ale to imię, nie zawód”. Gdy Alf nieśmiało oponował Klem dodawał, „Człowieku to dla twojego dobra”. Gdy zaś Alf nadal był zdegustowany, Klem bezlitośnie oznajmiał, „No wiesz z tym wyglądem, ale w tym towarzystwie włos ci z głowy nie spadnie mimo tak kompromitującego imienia, ale nie jesteś jedyny. Alfonsami byli królowie Portugalii, Alfonsem był malarz Karpiński, a także wybitny grafik Mucha. Nie jesteś jedynym Alfonsem, chociaż jedynym w swoim rodzaju".


I tutaj trzeba wyjaśnić. Alf był łysy totalnie, ani brwi, ani rzęs, co powodowało, że w towarzystwie owłosionych wyróżniał się zdecydowanie. Trudno powiedzieć, czy tylko korzystnie. W każdym razie był absolutnie i dogłębnie, inny. Alf był także czynnym malarzem „pejzażowym”. Ten fakt także drażnił Klema. Oznajmiał: „Człowieku, dla mnie jesteś przede wszystkim artystą. Jesteś mało postępowym. Zarzuć ten patologiczny realizm. Awangarda czeka na twój talent”. Alf popełnił kilka dzieł awangardowych. Ślady tego dramatycznego wyboru, znajdują się w zbiorach muzealnych. Natomiast Jego olejne obrazy, malowane w plenerze dowodzą, że był wykształconym malarzem. Denerwowałem Klema pokazując prace Alfa, ze słowami, - „Dzisiejsi malarze nie są w stanie takich dzieł namalować. Brak im bowiem warsztatu, a talent zastępują tak zwanym performensem, albo happeningiem”.






Alf Kowalski urodził się w Inowrocławiu, w kwietniu 1914.roku. Po szkole i gimnazjum, rozpoczął studia artystyczne w Poznaniu, które ukończył już po wojnie, w 1946. gdy na uczelni zdobnictwa artystycznego pojawił się szyld, „Państwowy Instytut Sztuk Plastycznych”. Do Międzyrzecza przywędrował rok wcześniej. Nie wiemy dokładnie, co było powodem, ale z Jego słów, można się domyśleć, że zadecydowały sprawy egzystencjalne. „Dosyć miałem siedzenia na walizkach, trzeba było coś z tym życiem zrobić”. Porzucił pracę w Muzeum Wielkopolskim i ze Związku Zachodniego, poparty przez kolegów nauczycieli, dołączył do ekipy poznańskiego wojewody, udającej się na Zachód. Gdzieś wyczytałem jak to Alf Kowalski, pieszo, wśród czyhających zewsząd wrogich sił ludzkich i braku pogody, pieszo z Dąbrówki Wielkopolskiej, dotarł do Miedzyrzecza, - oczywiście głodny, przerażony i spragniony, - głęboką nocą. To było wręcz wskazane, aby pionierów przedstawiać w obliczu, często wydumanych trudności, a gesty ich zazwyczaj w pozach heroicznych. Tymczasem, co udokumentowano archiwaliami, w Dąbrówce Wlkp. powstał Inspektorat Oświaty, w którym Alf pracował z konkretnym przydziałem, - ratowania śladów polskości. Dostał do dyspozycji podwody, to znaczy konie i wóz, aby mógł się poruszać po terenie i gromadzić to, co uznał za warte ochrony jako świadectwo polskiej kultury na pograniczu. Międzyrzecz do 1793 był zachodnią strażnicą Polski w sensie politycznym, zaś wśród ludności, w okolicznych wsiach przeważali Polacy, oglądani z podejrzliwością po 1945. roku. To oni w pruskim zaborze manifestowali swoją polskość, co w czasach hitlerowskich doprowadziło ich do obozu w Oświęcimiu.


Zgromadzone „dobra” przywiózł Alf do Międzyrzecza jako urzędnik w Referacie Kultury. Na tym stanowisku zorganizował w starostwie pierwszą wystawę z okazji 1. maja, zachęcając w programie obchodów, do jej zwiedzania. Od Komendanta radzieckiego pod koniec 1945. roku otrzymał budynek landrata, który opuściła armia z bratniego kraju. Ten obiekt byłego niemieckiego starosty, Alf, wykorzystując jego reprezentacyjne pomieszczenia, przeznaczył na muzeum. Już w lipcu, 1946.roku korzystając z politycznej okazji, zorganizował wystawę, po której oprowadzał jako szef placówki. Pracował razem ze swoją żoną Ewą, historykiem z zawodu. Pod nadzór Muzeum oddano rok później kazimierzowski zamek i park. Ten zespół, o wielkim znaczeniu historycznym, oficjalnie uznany za zabytek, także krajobrazowy, przeznaczony został do zwiedzania ze szczególną opieką konserwatorską. Obszar między Obrą i Paklicą. Alf znał dosyć dobrze, gdyż „za Niemca” pracował jako parobek u „bałera” i w tamtym czasie miał już kontakty z Polakami. Teraz dopiero magazyny i ekspozycje wzbogaciły się o etnografię i materialne dokumenty polskości. Klemens Felchnerowski przeznaczył część budżetu na badania archeologiczne, poświadczające nasze prawo do tych ziem, jako, że „byliśmy, jesteśmy i będziemy”. Archeologiczne „wykopki” były w poważaniu przez polityków, jako słuszne, naukowo udowodnione polityczne stanowisko. Ponieważ Wojewódzki Konserwator Zabytków uszczuplił budżet, bez zgody Ministerstwa Kultury, został ukarany naganą i odwołany ze stanowiska, jednakże z pełniącym obowiązki Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. Po trzech miesiącach sprawa została wyłagodzona i stanowisko przywrócone. Tutaj sławę archeologa zdobywał znakomity Edward Dąbrowski a na praktyce studenckiej był nie mniej zasłużony Stanisław Kowalski, późniejszy Wojewódzki Konserwator Zabytków, notowany w ścisłej czołówce naukowej konserwatorów, należący do grupy tych, legitymujących się najdłuższym stażem na tym stanowisku, w skali kraju. Jako ciekawostkę trzeba podać, że kiedy Stanisława Kowalskiego zmógł Wojewoda stanu wojennego, objął po Alfie, emerycie kierownictwo tej placówki. Międzyrzecz należał wtedy do województwa gorzowskiego i w ten sposób Stanisław Kowalski zrealizował zalecenie, aby opuścił „stołek konserwatora, a najlepiej i województwo”.






Alf Kowalski nie miał lekkiego życia, stale użerał się z urzędnikami, utrudzony faktem, że nie pozwalali realizować Jego planów. A były one, jak na tamte czasy, trudne do wcielenia w czyn i to głównie z powodów finansowych. Alf postanowił zrealizować program, który zakładał przywrócenie układu przestrzennego zamku i otoczenia z czasów Bolesława Chrobrego. O takie teoretyczne opracowanie zwrócił się do profesora Gerarda Ciołka, autora zrekonstruowania i uporządkowania Nieborowa i Wilanowa. Robił to bez uzgodnień z władzą wojewódzką. Do Wydziału Kultury W.R.N. przesyłał rachunki do realizacji. Sumy przeznaczone na pokrycie dachu wydał na zakup ozdobnych, kutych krat okiennych. Zlecił ogrzewanie elektryczne zespołu zamkowego do Pracowni Konserwacji Zabytków w Poznaniu. Z dokumentacji wynikało, że pobierany prąd przewyższał zapotrzebowanie prawie dla całego miasta. Toteż nie należy się dziwić, że na naradzie [15. XI. 1961.] Kolegium Wydziału Kultury podjęto decyzję o odwołaniu Alfa Kowalskiego ze stanowiska Kierownika Muzeum w Miedzyrzeczu. Zablokowano konto, aby „ukrócić samo wolę powodującą straty na szkodę skarbu państwa”[Archiwum Państwowe w Kisielinie. Zespół Wydziału Kultury. syg.29,]. Jako Wojewódzki Konserwator Zabytków, tym razem ja zostałem zaproszony do Ministerstwa Kultury i Sztuki, Centralnego Zarządu Muzeów i Ochrony Zabytków gdzie otrzymałem, reprymendę „za brak nadzoru”, z ostrzeżeniem utraty stanowiska, powołania super kontroli i tak dalej w tym duchu, jednak w przyjaznej atmosferze.


Alf się nigdy nie dowiedział z komórki konserwatorskiej, jakie to ciemne chmury zbierały się nad jego głową. Nie mieliśmy odwagi poinformować Alfa o stanowisku Kolegium Wydziału Kultury, tym bardziej, ze należeliśmy do tego ciała administracyjnego.


Zarówno Stanisław Kowalski jak i ja, byliśmy zafascynowani historią Międzyrzecza. Nawet napisaliśmy słuchowisko radiowe o zamordowaniu Pięciu Braci w międzyrzeckim Eremie. W roku 1000. przybyli do Polski dwaj misjonarze z Włoch. Przyjęci życzliwie przez Bolesława Chrobrego, zostali osadzeni w Miedzyrzeczu, aby przygotować misję nawracania pogan. Dołączyli do nich polscy bracia o zakonnych imionach, Izaaka i Mateusza. Kucharzem był Krystyn. Wszyscy zostali zamordowani na tle rabunkowym. Ich żywot opracował Bruno, kapelan Ottona III. Staraliśmy się nadal rozwijać kult męczenników, gdzie tłem była jednak nasza prowincjonalna poprawna polityka. Oczywiście, winni byli Brandenburczycy.


Wszystko, co robił Alf było do zaakceptowania, tylko warunki były niesprzyjające. W całej mojej pracy zawodowej zapamiętałem, jak mantrę, powtarzaną frazę:


- ”Mamy towarzysze rok szczególny, trzeba przyciągnąć pasa”.


Alf zasłużył sobie na szacunek. „Żołnierz Wolności” w 1979.roku zamieścił poważny reportaż o dokonaniach Alfa Kowalskiego. Płk Antoni Kołaczewski pisał: -„Tylko artysta potrafi, bowiem wyobrazić sobie dzieło w gotowym kształcie...Tylko impulsywny artysta a nie chłodny racjonalista, mógł w tych trudnych powojennych czasach...” i dalej w stylu uprawnionym do tego, by Alfa Kowalskiego, słusznie obwołać twórcą Pomnika Tysiąclecia Państwa Polskiego. Dzisiaj Miedzyrzecz z dumą wspomina, że Alf Kowalski był Lubuszaninem 25. lecia i 30. lecia, że Bolesław Soliński, naczelny „Nadodrza” napisał wiersz na Jego chwałę i zamieścił w swoim organie, że Alf otrzymał wszystkie możliwe odznaczenia i dyplomy regionalne. Doczekał się uznanie także w skali kraju.


Stało się to za sprawą gromadzonych przez Starszego Kustosza zbiorów muzealnych. Archeologia, zabytki etnograficzne, królewskie dokumenty, świadectwa kasztelańskiej opieki, archiwalia dotyczące pierwszych zarządzeń władzy ludowej, wszystko to blednie wobec jedynego, unikalnego zbioru portretów trumiennych. Zbierał je Alf z pasją detektywa, przeglądając strychy kościołów, domostwa bogatych gospodarzy, błagając o przekazy, aż stworzył kolekcję, godną reprezentowania tej specyficznej sztuki polskiej w historii sztuki europejskiej.


W okresie kontrreformacji [1650-1750] rozwinął się w Rzeczpospolitej Obojga Narodów obrządek pogrzebowy na miarę spektakli teatralnych. W kościele wznoszona rozbudowany katafalk nazywany „Castrum Dolores”. Po obchodach trwających nieraz dłużej niż tydzień, po przeniesieniu nieboszczyka pod bramą triumfalną, składano jego trumnę na owym wyniesieniu i rozlicznymi laudacjami oraz modlitwą, wobec Boga i świętych, nobilitowano jego życiorys. Z wysokości katafalku, całość uroczystości przeżywał niemy świadek spoglądający na zebranych w kościele, z portretu umieszczonego na trumnie. Te portrety zachowywano po obrządku pogrzebowym, albo w kościele, albo w rodzinnych dobrach. Bezwzględny czas nie zniszczył ich wszystkich. Portret „Pięknej” Ewy Bronikowskiej z poczuciem XVII-wiecznej estetyki, spoglądał na zebranych w muzeach Londynu, Paryża, Zurychu, Mediolanu i Rzymu.


Triumf idei muzealnictwa odsunął w cień twórczość malarską Alfa Kowalskiego. W zbiorach Muzeum Ziemi Lubuskiej zachowały się świadectwa Jego dokonań i na tej drodze. Koncepcję estetyczną w muzealnictwie Alfa kontynuowali kolejni kierownicy tej placówki, zachowując wzór doskonałego muzeum regionalnego. Doktora Stanisława Kowalskiego sprowadził do Zielonej Góry Wojewoda Zbyszko Piwoński. Funkcję kierownika placówki objęła długoletnia pracowniczka Muzeum w Międzyrzeczu, mgr Joanna Patorska. Filozofia nędzy objawia się w innym słownictwie, ale merytorycznie w tym samym znaczeniu: - „Proszę Państwa, to są czasy szczególne dla kultury, musimy zacisnąć pasa”. Marzenia Alfa, o stworzenie skansenu w obszarze dwóch historycznych rzek, Obry i Paklicy czekają na realizację.






Alf Kowalski zmarł w 1993. roku. Został pochowany w Piasecznie koło Warszawy. Opłakiwała go żona Ewa, która współtworzyła dzieło życia Alfa Kowalskiego, oraz dzieci, Marta i Paweł.












poniedziałek, 10 grudnia 2012

Zielonogórski malarz z Gorzowa.






W połowie listopada ubiegłego roku umówiła się ze mną, pisząca nożem o zielonogórskim środowisku plastycznym, Renata Ochwat, dziennikarka Gazety Zachodniej. Pani Renata Ochwat od 1993. r. mieszka w Gorzowie. Po „wygraniu” dziennikarskiego konkursu Gazety Wyborczej miasto pozyskało wnikliwą recenzentkę wydarzeń kulturalnych. Dziennikarze zawsze budzą moje zaniepokojenie, ale i ciekawość. Niepokój pozostał z tego pamiętnego okresu, gdy dziennikarz przychodził z gotową uzgodnioną tezą i ze ściśle określonymi intencjami. Ciekawość, jak teraz pracownik mediów buduje swoją niepodległość, opartą na wiedzy, kulturze i emocji. Funkcjonariusz organu „obrabiał” rozmówcę, dziennikarz, w czasach, gdy kultura stała się towarem, staje się partnerem do rozważań jak najkorzystniej wprowadzić temat na rynek. Te krańcowo formułowane opinie odnoszą się nie do „kultury wysokiej”, jednak w jakiejś tam mierze do gazet codziennych, które dawniej budowały ideologię a dzisiaj podają do konsumpcji strawę „lekką łatwą i przyjemną”. Jak kartkę z udanych wczasów. Powstające gazety regionalne, o ile nie spełniają tego postulatu i nie dostosują się do gustów masowego odbiorcy, konają po cichu i jakby w zawstydzeniu.

Pani Renata Ochwat już po paru zdaniach wzbudziła moje zdumienie znajomością tematu a moją ostrożność zamieniła na nieskrępowaną rozmowę. Nawet nie zaprotestowałem, gdy naprzeciwko ustawiła nie wiele większy od pudełka papierosów aparacik z mrugającym czerwonym oczkiem, które w tym wypadku nie miało nic wspólnego z czerwoną lampką ostrożności, która zazwyczaj zapalała się we mnie, gdy dawno temu stawiano na stole walizę ze szpulami, którą objuczony był dziennikarz.

W bieżącym roku mija dziesięć lat od śmierci Andrzeja Gordona, zielonogórskiego malarza z Gorzowa, jak określił Go v-dyrektor Muzeum, Leszek Kania. Zapowiadana na godzinę wizyta zamieniła się na trzygodzinną rozmowę o życiu Artysty, który w wieku 47. lat zakończył swój twórczy żywot. Pani Renata poznała obrazy, rysunki, grafiki Andrzeja Gordona, Jego gesty i styl życia, a ponieważ osobiście Go nie znała, stał się dla Niej światem pełnym tajemnic, niejasnych przesłań i dręczących pytań. Ja w roku śmierci Przyjaciela miałem 60. lat. Leszek Kania, Jego serdeczny kolega, nieco ponad połowę moich lat. A teraz rekonstruuje życie Artysty osoba znacznie młodsza /kobiety nie pytaj o wiek/. Nie całkiem tedy Andrzej umarł, o ile dziennikarka-polonistka przygotowuje albumowe wydanie z powodu smutnej rocznicy, aby zachować w Gorzowie pamięć o jednym z bardziej znakomitych i znaczących malarzy, z tych tworzących duchową tkankę miasta, albo, jak kto woli, kulturalną tożsamość miasta nad Wartą. Zebrane materiały, liczne wywiady, zgromadzona bibliografia, czynią z Pani Ireny Ochwat źródło wiedzy o całym środowisku kulturalnym Gorzowa, jako, że Andrzej nie żył w osamotnieniu, a przez Jego pracownię przewijał się tłum przyjaciół i znajomych. Nasze Muzeum zakupiło duży zbiorowy portret pracowników Działu Sztuki Współczesnej wraz z dyrektorem, namalowany po naszej wizycie w Jego pracowni w roku 1984. Jego imiennik Andrzej Toczewski, na długo zanim został dyrektorem Muzeum nabył obraz w Jego pracowni. Nie zmieścił go jednak do wołgi, którą zabrał się do Gorzowa. Wobec tego dzieło przyjechało żukiem i w naszym Muzeum stolarze sklecili konstrukcję na dachu malucha i tą limuzyną Andrzej podjechał pod swój wielokondygnacjowy blok. Papier podarł się jednak podczas transportu i nagle na balkonach pojawili się widzowie, którym przyszły dyrektor, wyprzedzając swoją funkcje, zorganizował taki niespodziewany wernisaż. Jeszcze jedno wspomnienie zachował Andrzej i to z okresu, gdy był Generalnym Sekretarzem Lubuskiego Towarzystwa Naukowego. Otóż zakupił u Gordona panoramę Zielonej Góry. Z poczuciem dumy zawiesił obraz w sali konferencyjnej Towarzystwa. Dzisiejszy rektor Uniwersytetu Zielonogórskiego, a wówczas prezes LTN-u profesor Michał Kisielewicz, zapytał wskazując na panny u dołu obrazu o urodzie i proweniencji „Panien z Awinionu”. -To są muzy, nauki i sztuki, objaśnił Sekretarz a poparł Go profesor Hieronim Szczegóła skinięciem głowy i zamknął sprawę profesor Kazimierz Bącal stwierdzając: - Dobre, to jest dobre.


Dział Sztuki Współczesnej zakupił od Andrzeja Gordona:
17 prac grafiki warsztatowej [akwaforta, akwatinta, serigrafia, linoryt, drzeworyt].
40 prac rysunkowych tuszem i flamastrem.
20 pasteli.
23 prace olejne na płótnie.
Jest to największy zbiór muzealny Jego prac.
 

Z Leszkiem Kanią toczymy dłuższą dysputę. Pokoleniowo Andrzej należał do generacji warszawskich znakomitości. Reprezentowali tę formację Edward Dwórnik, Jan Dobkowski-Dobson czy Jury Zieliński. Ten ostatni już nie żyje, zmarł w niejasnych okolicznościach. To był ważny głos młodych w stolicy. Leszek w kilka dni po śmierci Andrzeja zorganizował Jego dużą wystawę w naszym Muzeum a nieco później \luty 1993\ w Muzeum w Legnicy. Zawiózł tam 30. prac malarskich i 50. rysunków wraz z pastelami.

Wcześniej w naszym Muzeum zorganizowaliśmy wielką ekspozycję na wzór wnętrza sakralnego. Jego prace doskonale się nadawały na wystawę tego typu.
Życie jest piękne, ale i okrutne. To jest wyświechtany banał, podobnie jak odkrycie, że życie to pogoń za wciąż innymi wyzwaniami, celami, chęć osiągnięcia intensywniejszych przeżyć. Do Andrzeja przystają jednakże słowa meksykańskiego architekta - Luisa Baragana: „Pewność śmierci jest motorem działania”. Jego prace, pełne emocji niosą tak właśnie sformułowany zapis. Symboliczne ukrzyżowania, to uwielbienie siły witalnej zakończonej katastrofą. Nie trzeba być wyspekulowanym intelektualistą, aby tak odczuwać te orszaki zanużone w miłości, przedstawiane z perwersyjną śmiałością. Tę całą megamitologię, gdzie pojawiają się w konwulsyjnych splotach nagie ciała w towarzystwie demonów, aniołów, jako realny świat, nad którym krążą helikoptery męskich genitalii. Czy może być wyrozumiałość i akceptacja do tak przedstawianej miłości?. Agresja w akcie seksualnym, jego brzydota, czy to protest?. A może to Jego droga od uwielbienia do nienawiści?. Od folgowania sobie aż po śmierć?. To także nic innego jak znany od średniowiecza taniec śmierci, czy pełne paradoksu renesansowe opisy cierpienia z miłości. czy emocja żarliwie przedstawiana w literaturze romantycznej. Można by mnożyć kolejne przykłady, aż po albumowe, często destrukcyjne, tomy sztuki erotycznej, wydawane współcześnie. Teraz, gdy świat doznał 11. września apokalipsy, której źródłem jest nienawiść, gdy emocje zapisały się w skali totalnej, sztuka Andrzeja Gordona, przez indywidualne doznanie, skierowane do swego wnętrza, nabrała humanistycznego sensu. Kryterium opisu świata, zmieściło się w Jego indywidualnym losie, w przeżyciu jednostkowym opisanym jako Jego sprawa i Jego los. Bardzo bym chciał, aby Pani Renata Ochwat wpisała kolejny raz Andrzeja Gordona w świadomość artystyczną nie tylko swojego miasta, ale otworzyła szerzej drzwi do historii polskiej sztuki, na miarę Jego dokonań artystycznych. Tym bardziej, że Stanisław K. Stopczyk, krytyk z metropolii, w opracowaniu - „Malarstwo polskie od realizmu do abstrakcjonizmu”, wymienia Andrzeja Gordona jako czołowego artystę, związanego z nurtem nowej figuracji.

W 1980. Muzeum wydało kolejny katalog autorski poświęcony Andrzejowi Gordonowi. Powstał w specyficzny sposób. Umówiłem się z Andrzejem, że ja będę pisał do Niego listy, a On mając wyraźną niechęć do sztuki epistolarnej będzie mi „odpisywał” rysunkiem na moją korespondencję. Potem zamieścimy ten wspólny plon w Jego katalogu mojego autorstwa. Pierwszy list napisałem 3. lutego 1980. roku. W sumie było ich kilkanaście. Nie wszystkie weszły do katalogu. Dokonano pewnego wybory, zlikwidowano powtórzenia oraz określenia mało cenzuralne. Tekst powyższy nie jest auto-plagiatem. Wystrzegałem się tego grzechu i sądzę, że się wybroniłem. Zakończyliśmy tę zabawę, gdy Andrzej po oświadczeniu, „Widzisz to jest korespondencja jednostronna…” nagle .napisał do mnie, „Mój Drogi, dzięki za list…Strasznie mi głupio,…ale za Boga nie myślałem, że te durne rysunki są coś warte. Strasznie mi głupio. [Wyjaśniam, że były to często rysunki dosyć obsceniczne J. M.] W nowym roku wpadniemy odwiedzić Ciebie i Zieloną Górę. Śmieszne, ale to pierwszy list. Ukłony dla Twoich bliskich i dla Ciebie. Andrzej Gordon 31 12 1980

Urodził się w1945. w Bydgoszczy. Studia w Warszawie. Dyplom z wyróżnieniem. Malarswo u Studnickiego, grafikę u Rudzińskiego. Przyjaciele związani z nurtem nowej figuracji: Jan Dobkowski-Dobson, Edward Dwójnik, Antoni Sałat, Jan Popek, Eugeniusz Wygowski, Jerzy Jury Zieliński. Tomasz Ciecierski.







sobota, 24 listopada 2012

Z pamiętnikiem mojej mamy


Mój pradziadek, wraz z rodziną, całe życie spędził pod zaborem, dziadkowie także w państwie pruskim, ale od 1918 już w kraju ojczystym, zaś od roku 1939 w Kraju Warty [hitlerowcy tak nazwali ziemię wielkopolska włączoną do III Rzeszy].
Rodzice żyli w czasach pruskich, ale po Powstaniu Wielkopolskim z pogranicza przenieśli  się do Gniezna, gdzie moja mama urodziła mnie i dwie moje siostry. W 1939. roku Niemcy wywieźli nas do Generalnego Gubernatorstwa. Moje szczęśliwe dzieciństwo przypadło na czas okupacji w Piotrkowie Trybunalskim, bez prawa opuszczenia tego miasta, pod karą śmierci.  W roku 1945. prawo to przestało obowiązywać i ponownie znaleźliśmy się w  pierwszej stolicy naszego kraju. Mój ojciec, mama i starsza siostra, nie przeżyli  Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Nawet po sen ostateczny nie przypuszczali, że to się może zmienić. Z tej rodziny pozostała tylko moja młodsza siostra, która podobnie jak ja zamieniła rodzinne Gniezno na Zieloną Górę. Historia okazała się dla nas łaskawa, zatoczyła koło i my urodzeni w  okresie międzywojennego kapitalizmu chyba pomrzemy w tym samym ustroju, po doświadczeniach, których nawet wrogowi nie powinno się życzyć.
Moja rodzina nie żyła historią. Nawet nie wiem, czy poza wiedzą, że Prusak to wróg, zdawano sobie sprawę, że Wielkopolska w obrębie tego państwa  znalazła się dopiero po drugim rozbiorze w 1793. roku. Z pozycji Chobienic, Iwna czy Sannik, Prusy to były całe Niemcy. Mój Ojciec widział jednak różnicę, z korzyścią dla Prusaków.
Egzystencja uzależniona była od przestrzegania prawa, hodowli koni i uprawy roli. Lojalność i dyspozycyjność moich dziadków, wobec Jaśnie Państwa była częścią ich świadomości i pozostawała poza sferą jakiejkolwiek dyskusji.
Historia rodziny to zrządzenie losu, który wplątywał ich w liczne wojny. Pradziadek był na 3. wojnach, które toczyli Prusacy, duńskiej w 1864. austryjackiej w 1866. i francuskiej na przełomie lat 1870/71. Dziadek bił się w pierwszej wojnie światowej w 1914. a potem podobnie jak mój ojciec, brał udział w czynie zbrojnym Powstania Wielkopolskiego. Ojciec ponownie walczył z Niemcami w 1939.roku.
Ja tylko przeżyłem okupację. W Gnieźnie wpadłem w złe harcerskie towarzystwo i zbyt szybko chciałem do Europy, bez zezwolenia, właściwych dokumentów i przekraczając granice nie w tym miejscu. Odsiedziałem swoje w WW2 [Wrocław, Wiezienie nr 2. ul. Sądowa].

Moje intensywne życie zawodowe w Zielone Górze przypadło na czas narad, posiedzeń odpraw a nawet prasówek prowadzonych obowiązkowo do końca lat 50. Ponieważ te ostatnie były ostentacyjne lekceważone, wyrobiłem w sobie nie tyle odruch obronny ile nawyk rysowania na każdym prawie posiedzeniu. I to właśnie mi pozostało po dzień dzisiejszy.
W latach 60. i 70. przyjeżdżał do Lubuskiego Towarzystwa Naukowego prof. Andrzej Kwilecki. Podczas jego wykładu w Komisji Socjologii, robiłem rysunek dotyczący metodologiczno-teoretycznego podejścia do struktury społecznej w aglomeracji miejskiej. Uczony siedzi na słupie wysokiego napięcia, bez możliwości zejścia i przy pomocy narzędzi badawczych, teleskopu i lornetki bada uwijającą się na dole wspólnotę społeczną mieszkańców. Profesor powiedział mi, że przedłużył wykład abym mógł zakończyć rysunek. Potem okazywał mi wiele sympatii, na którą sobie nie zasłużyłem.
W roku 1998. ukazało się dzieło Profesora Andrzeja Kwileckiego,  prawie 500. stronicowe, „Ziemiaństwo wielkopolskie” [Instytut Wydawniczy Pax]. Poprosiłem o autograf a potem ośmielony serdecznym wpisem poinformowałem o spisanym pamiętniku mojej mamy obejmującym w dużych fragmentach życie jej rodziny na ziemi babimojskiej w dobrach hrabiów Mielżyńskich. Jedno mi utkwiło w pamięci. W opinii Profesora,  są to cenne materiały, ukazują, bowiem życie ziemiaństwa od strony służby, chłopską świadomość niejako z drugiej strony. Takie zapiski mają wartość dokumentu biograficznego. Jest to także zjawisko socjologiczne jako zapis służby bez chęci zaistnienia w literaturze, ale dające świadectwo tożsamości poddanych ziemiaństwu wielkopolskiemu. Profesor Andrzej Kwilecki, związany z Instytutem Zachodnim,  dyrektor Instytutu Socjologii na Uniwersytecie Poznańskim, wykładowca w Ecole des Hautes Etudes en Science Sociales w Paryżu, szczególnie zasłużony w dziele opracowań ziemiaństwa oraz osadnictwa na Ziemiach Zachodnich, zadecydował ostatecznie, że pokonałem poczucie prywaty i przeznaczyłem fragmenty pamiętnika mojej mamy do druku.
Dnia 5. lipca 1982 moja mama napisała:

„W Imię Boże
Pragnę opisać moje życie i mojej rodziny. Ażeby dzieci moje mogły porównać życie teraźniejsze i swoje z moim. Dlatego, że ja mieszkałam do dwudziestu lat na wsi. A wnuki moje już wieś mniej znają. Niech to teraz porównają i ocenią, kiedy było lepiej dawniej czy dzisiaj. Moim zdaniem czy miasto czy wieś ma swoje dobre i złe strony.
Urodziłam się 29 marca 1904 roku... mam już 78 lat. Jestem już starą kobietą. Ale wydaje mi się, że te lata szybko minęły... Dzieciństwo moje zaczynało się w Iwnie. Jest to duża i ładna wieś. Jest w niej pałac, czyli mieszkanie hrabstwa Mielżyńskich...
Pałac był wybudowany w parku. Ten park był pięknie zagospodarowany. Pałac miał jak gdyby dwa fronty. Od parku były schody, jak by na jedno piętro, po bokach filary wysokie,
 z drugiej strony był tam szeroki taras stale używany. Czy jak goście przyjechali, czy jakie uroczystości to tam się wszystko odbywało, w środku był duży hol, tam były różne obrazy, jeden pamiętam, był to obraz większy jak drzwi. Przy stole siedzieli panowie z długimi włosami w kapeluszach i grali w karty a za jednym stał diabeł z rogami i coś pokazywał na palcach jednemu z tych co grali. Obraz był w kolorze ciemnym, były też inne obrazy, stało pianino i różne fotele głębokie. Do góry były salony, czerwony, niebieski i różowy. Ja dużo tych pokoi znam. Ten różowy to był pani hrabiny. Hrabina miała swoją sypialnię, swój buduar, swoją pannę służącą, która była na jej usługi. Rano już czekała na korytarzu przed drzwiami, żeby być na dzwonek do usług. Hrabia miał osobną sypialnię i też służącego do swojej dyspozycji. Był to chłopak może 18. lat, syn stangreta, ożenił się z panną, którą mu pan hrabia wskazał. Ale chyba się kochali, była ładna dziewczyna, imię miała Rozalia. Ona mnie lubiła i ja ją też, raz widziałam jak ją hrabia szczypał po policzkach i w kącie obmacywał, ale udałam, że nie widzę i nikomu nic nie mówiłam,
Do pałacu przybudowana była oranżeria. Mieli tam piękne palmy i merta to była jak drzewo. W tej oranżerii mieli piękne kwiaty takie jak teraz do kościoła na Wielkanoc noszą. Przed pałacem był duży klomb obsadzony różami, a na wojnie w 1914. Hrabina kazała nasadzić tam czerwonych buraków. Hrabina zorganizowała taki kurs, uczyła nas o Polsce, historii i różnych wierszy, szyli my dla siebie spódnice takie wiejskie, materiał kupowała sama, nie wiem czyśmy to odpracowali, ale chyba nie. W wojnę w 1914. roku sprowadziła dla całej wsi buty i sama też jedną parę nosiła...Całą gospodynią w Iwnie to była hrabina, hrabia stale jeździł do Poznania.
Z drugiej strony parku wychodziło się znowu do jeziora. Tam była lodziarnia, czyli taka wielka piwnica okryta ziemią, że nawet krzaki i małe drzewka na niej rosły. Tam zimą nawozili lodu, że starczyło na całe lato. Od drugiej strony parku były zabudowania, myśmy to nazywali oficyny. Pamiętam, chodziłam z hrabiną tam po cukier, który był w olbrzymich skrzynkach, miód pszczeli, kiełbasy, suszone grzyby, różne zaprawy te co w pałacu się nie mieściły albo nie mogły tam być. W tym cukrze to było pełno mrówek. Raz zobaczyłam tam szczura, nie mógł wyjść bo beczka tylko do połowy była wypełniona pszenicą. Ja zawołałam psa pani hrabiny i go do tej beczki wsadziłam, zagryzł szczura, który tak był obżarty tą pszenica, że był gruby jak żaba. Pies ze szczurem wyskoczył i uciekł do parku. Ja myślałam, że zrobiłam dobrze i się pani hrabinie pochwaliłam, że Szwyps zagryzł szczura a ona na mnie krzyczała jak mogłam jej psa na szczura puścić. Miałam go sama zabić i zakopać.
Ja z hrabiną chodziłam po ten cukier, bo hrabina obawiała się, że zostanie okradziona... Hrabina jak miała dobry humor to odzywała się przyjaźnie do mnie. Powiedziała:- ”Cukier trzeba oszczędzać, gdyż będzie jeszcze droższy”. „Dlaczego przecież rośnie tyle cukrówki ?” [buraki cukrowe J.M.] -zapytałam. „Bo robotnik jest za drogi, ale przyjdzie jeszcze czas, że będą pracowali za jedną cebulę”. Gdy miałam 18. lat przez rok byłam w pałacu jako elewka uczyć się gotować. Jedzenie hrabstwo to mieli raczej skromne, prawie wciąż równe. Hrabia często mówił przy obiedzie, że jedzenie jest kiepskie. - „Mój stangret żre lepiej” - tak krzyczał. W piwnicy wisiały całe nogi wołowe, połowa cielaka, skopy czasem całe. To jak się zaczęło psuć i śmierdzieć,.to całe kupy mięsa nosiłam do jeziora dla ryb. To jak wrzuciłam i się chwilę postało to już do tego mięsa przypływały ryby, takie pół kilowe karpie albo może większe. Hrabstwo nie pozwolili się w tej wodzie kąpać. Gdy raz mój brat wykąpał psa to hrabina z taką złością przyleciała
i powiedziała, że jak jeszcze raz zobaczę, że w moim stawie kąpiecie psa to go każę zastrzelić. Hrabina zła aż czerwona a tego psa sami pożyczali jak polowali na kaczki, to on żeby kaczka wpadła na środek jeziora to popłynął i zawsze przyniósł, nazywał się Moroł. Jak chłopaki w szkole się pokłócili z moimi braćmi to też ich nazywali, - „ty Morole”. Jak polowali na kaczki to hrabina go sobie pożyczała. Kiedyś brat Stefan, już był duży chłopiec, jak zaprowadził psa, to kazała mu wchodzić pod pas w wodę i żeby jej naganiał kaczki, kiedy nie nagnał jej żadnej to uderzyła go w twarz. Bardzo to jej pamiętał. W czasie jak ojciec był na wojnie 1914. roku to go zastrzelił taki leśniczy, który koniecznie chciał tego psa od ojca kupić, to mu ojciec powiedział, że wolałby mu krowę sprzedać jak tego psa. Był to pies polownik, czarny z falowaną sierścią jak najładniejsza ondulacja.

W szkole pierwszy rok uczyliśmy się po polsku. Rano gdy wszedł nauczyciel to wszyscy wstali i  - ”Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, pisaliśmy na tabliczkach rysikiem. Tabliczki musiały być czyste i ramka wyszorowana.
Z jednej strony były linie do pisania a z drugiej kratka do rachunków. W szkole musieliśmy siedzieć cicho po czterech w jednej ławce. Z jednej strony byli chłopcy z drugiej dziewczęta a w środku ganek. Nauczyciel nazywał się Kunicki, bardzo ponury bez uśmiechu. Stale się kłócił ze swoją żoną, potem mścił się na dzieciach. Po nim przyszedł młody nauczyciel, nazywał się Podlak, - on dostawał często,- myśmy to nazywali wielką chorobą. Jak dostał atak to my wszyscy uciekli ze szkoły. Starsze chłopaki to już się nie pozwolili bić. Nauczyciele bili za naukę, za błędy, za brak posłuszeństwa. Przed szkołą był duży plac ogrodzony drewnianymi sztachetkami, były ubikacje osobne dla dziewcząt, osobne dla chłopców. Raz spadł samolot, może kilometr od szkoły. To myśmy poszli z nauczycielem oglądać, nazywali my to aeroplan. Na drugi dzień robiliśmy z tego wypracowanie.
Wyszłam ze szkoły w roku 1918. Świadectwo było po niemiecku, dobrze się uczyłam, ale byłam pyskata. Powiedziałam nauczycielowi, że nie chcę świadectwa, bo będzie Polska to nie będzie potrzebne, to mi nauczyciel powiedział, że jak będę potrzebować świadectwo szkolne to muszę kupić za 50. fenigów, ale że jestem frechowna to muszę dać 1. markę. Inny nauczyciel nazywał się Ferdynand  Brand. On już patrzył za takimi starszymi dziewczynkami.

Jest tam w Iwnie bardzo ładny zbudowany w formie krzyża kościół, jest do dziś taki jak był dawniej. Po wojnie w 18. roku to hrabia przychodził do kościoła zawsze jako wojskowy. Pamiętam, że miał czapkę z takim pióropuszem, to ją tak nosił w kościele jak świętą. Później chodził już w zwykłym ubraniu... Ksiądz zawsze czekał z nabożeństwem aż przyszli, przeważnie wiele się nie spóźniali. Hrabia z hrabiną do kościoła w niedzielę chodzili, mieli specjalną ławkę pięknie rzeźbioną wyściełaną czerwonym aksamitem, po prawej stronie ołtarza. Po mszy przy ołtarzu całowali krzyż. Z kościoła wychodzili pierwsi, za nimi ludzie. Oni stanęli przed kościołem. I ci co wychodzili z kościoła pchali się do nich tłoczyli, żeby hrabstwo przywitać przez pocałowanie w rękę. Starsze kobiety to nawet hrabiego całowali po rękach mimo, że się wzbraniał. Starsi ludzie, babcie dziadkowie kłaniali się czapkami aż do ziemi. Gdy już państwo odeszli to z kościoła wychodzili ci, co albo dłużej się modlili albo nie chcieli się witać z państwem. Zauważyli, że jak przeszedł i się nie przywitał to przy okazji powiedzieli, że nie przyszedł się przywitać.

Mieszkaliśmy w Iwnie w pięknym domu. Nazywał się portyjerka dla tego, że stał przy bramie, która była wyjściem do parku. Brama była żelazna, przeszło dwa metry wysoka, po bokach były dwa wielkie filary, na wierzchu duża kula. Dom ten jeszcze w Iwnie stoi, był w formie jak by kaplicy, okrągłe okna na dole, była duża sień i duży pokój z dużą wnęką co nadawało mu tę formę, była kuchnia podłużna, raczej wąska, duży piec i schody na piętro, tam były dwa pokoje, jeden nad tą wnęką a drugi od frontu. W tym jednym pokoju ja mieszkałam, raczej spałam z babcią,  bo to był pokój babci, myśmy mówili babusia. Ten pokój był od strony parku, jak my otworzyli okno to gałęzie kasztanów sięgały do okna. A ptaszki jak tam pięknie śpiewały, teraz nie słyszy się tych śpiewów. Wieczorem w maju to słowiki. Takie to były uroki parku i wsi, dopiero teraz na stare lata to człowiek ceni.
Do Chorzałek to my się przeprowadzili jak ja miałam 8 lub 10 lat, po wojnie i po powstaniu w Poznaniu. Ojciec dostał duży rewir i się musieliśmy przeprowadzić. Chorzałki to był jeden tylko dom, bo podczas burzy wieś się spaliła. Ludzie mówili i tak pewno była prawda, że to było podpalenie. Bo rodziny się wszystkie wyprowadziły do innych wsi, budynki były puste, my jako dzieci często żeśmy tam latali po tych pustych domach. Pamiętam jak była silna burza, dawniej zawsze były silne burze, a myśmy z babcią i mamą klęczeli przy łóżku i się modlili. A ojciec nasz wszedł do pokoju w skórzanym płaszczu i kapeluszu, zmoknięty aż ciekło na podłogę i powiedział,
- ”No już Chorzałki się palą”. To jak trochę przestało padać wyszliśmy to sobie przypominam i nie zapomnę tego jak ogień na szerokość szosy szedł, aż mi się zdawało, że pod chmury. Od tego czasu bardzo się bałam burzy i mówiłam nie raz, żeby wciąż była zima. W Chorzałkach mieliśmy cały dom pod słomą i całe zabudowania pod strzechą, a były, dom, stodoła, szopa do drzewa, zwyngier dla psów i duży chlew, taki jak dom, studnia kręcona na łańcuch, kawałek ogródka, szopki dla kurcząt i to wszystko co opisałam tak kolejno, to było w jednym kole, jeszcze była brama szeroka i na przeciw, trochę z boku wyjazd na łąkę a w środku podwórza mała sadzawka dla kaczek. Ojciec mówił do nas dzieci, wy tu mieszkacie jak na wakacjach, ale my tego nie umieliśmy docenić bo nie było ludzi, sąsiadów, kolegów.
Po paru latach wyprowadziliśmy się do Sannik. Była to taka średnia wieś, przemysłu tam nie było. Było tylko duże podwórze, zawiadywał tam zawsze agronom. Mieli tam kuźnię i zakład kołodziejski i suszarnie do zboża i dosyć dużą stadninę źrebaków. Kołodziejem tam był Józef Muszyński, mój przyszły teść, ojciec mojego męża. Ludzie pracowali na tak zwanym zaciągu. Później hrabia sprzedał Sanniki jednemu Niemcowi, to las został dołączony do Iwna i Chorzałek, czyli lasu nie sprzedał. Przed wojną w 1937. roku zaczął się o te Sanniki starać jeden kupiec z Gniezna, Groblewski, miał duży sklep konfekcyjny na ulicy Chrobrego. Niemcowi zostało jeszcze dwa lata do końca dzierżawy. Zarzucili mu, że ma pole zachwaszczane i wyprocesowali przez sąd te dwa lata. Wkrótce potem wybuchła wojna 1939. roku. I zaraz na początku przyszło gestapo do Sannik do Groblewskiego i został aresztowany po zarzutem, że znaleźli u niego broń. Mówili ludzie, że Niemcy sami postawili karabin za drzwi i to był powód. Groblewski został rozstrzelany w Kostrzynie na rynku...”
To jest fragment pamiętnika dotyczący młodości. Całość została wydana w formie książki, [20 egzemplarzy dla rodziny, w formie pozycji bibliograficznej.]  
Pamiętnik mojej mamy zawiera także dramatyczny opis rozpoczętej wojny. Na około stu stronach zapisanych drobnym maczkiem mama zawarła opis od września 1939. do marca 1945. roku. Od czasu wysiedlenia, aż po powrót z Piotrkowa Trybunalskiego do „naszego kochanego Gniezna”.
Mieszkanie nasze było zajęte przez jakiegoś kolejarza. Wprowadził się po ucieczce Niemców, przed bolszewikami. Może myślał, że my także nie powrócimy z wygnania. Tłumaczył się, że to tylko na okres malowania swojego mieszkania. Ojciec powiedział: - „Daję panu czas na 2 4 godziny, o ile po tym czasie jeszcze pana tu zastanę to marny będzie pana los”. Kolejarz wyprowadził się w terminie wyznaczonym przez Ojca. Mama zapisała w swoim pamiętniku, że odzyskała jedynie ślubny portret, który ze śmietnika zabrała sąsiadka. „Piękny obraz Pan Jezus w Ogrójcu gdzieś zaginął,. Może go nawet zabrała ta Niemka, bo podobno była katoliczką, najwięcej to mi było żal maszyny do szycia,” I tak musieliśmy, jak z goryczą wspominała mama, „dorabiać się na nowo”.
Nie zdziwiło mnie zamykające pamiętnik zdanie, - „ Żeby już więcej wojny nie było, przeklęci ci ludzie, którzy wojny wywołują albo chcą wojny”.  

piątek, 2 listopada 2012

Nie ironicznie piszę a serio wspominam





360 miliardów lat temu To byłaby dobra rada

Starość się Panu Bogu nie udała – to było wypowiedziane przez Józefa Marka z goryczą – bez wykrzyknika czy znaku zapytania. I stworzona została pociągająca wizja. Jak przystało na artystę plastyka, rzeźbiarza i poetę – wizja może nieco abstrakcyjna, co nie znaczy pozbawiona marzycielskiej realizacji?
Dla Pana Boga wszechmogącego nie byłoby to żadną trudnością wyjść naprzeciw zrealizowania tej wizji. Nie wiadomo czy nie wpadł na taki pomysł czy miał kiepskich doradców.

Człowiek gdyby nieodwołalnie postanowił kopnąć w kalendarz, odwalić kitę, kojfnąć bezdyskusyjnie, ostatecznie przenieść się na łono Abrahama, winien mieć szansę, aby się wznosić, w sensie dosłownym, wbrew prawu ciążenia, wolno ponad padół ziemski, coraz wyżej i wyżej lekceważąc grawitację planety. Byłby coraz mniejszy, - dosłownie bez żadnych aluzji, po prostu tak by go widziano z ziemi. Byłby coraz mniejszy, aby wreszcie jako świetlisty punkcik zginąć w czeluściach bezdennych, - w sensie wyliczeń - galaktyk w kosmosie. Mogliby nawet być świadkowie tego opuszczania planety-ziemia. Jednak byłby raczej zalecany spokój i cisza wręcz w uszach dzwoniąca. Zapewne w kosmos wstąpienie, byłoby zakłócone nie odpowiedzialnym zachowaniem lamentującej żony, może kochanki albo nawet konkubiny. Tej ostatniej zapewne byłoby łatwiej znieść udział w imprezie, jako że zbyt długo, w jej mniemaniu ją zwodził.

Tak powinien Pan Bóg zarządzić a nie obdarowywać tych, co stworzył na podobieństwo swoje, różnymi plagami transportowymi przez Jeźdźców Apokalipsy.
Koniec, żadne ale, czy przecinek, tylko kropka i ferig.

Józek! Pomysł kapitalny. Jestem szczerze zachwycony. Komuniści, wszyscy postkomuniści, a także ci, co tęsknią za PRLem, wraz ze swoimi sentymentalnymi wspomnieniami mogli by się kolportować 22 lipca we flagowe święto PRL. Dla 99% pozostało by Wniebowstąpienie, ale mniejszości zapewne wybrały by inny termin.
Jak każda wielka koncepcja i ta koncepcja będzie miała zwolenników i wrogów. I mnie dorwał ten dylemat, ale myśl mi się splątała i skierowała mnie w rejony Słownika ortograficznego, a dokładniej w rozdział XII, Znaki interpunkcyjne - a jeszcze dokładniej, w przecinek oraz pytajnik.

Wszyscy umrzemy, bez pytajnika, to znaczy bezapelacyjnie to napisałem. To, po co pytajnik?  O tutaj on jest na swoim miejscu, bo jest to pytajnik zastosowany zgodnie z polską interpunkcją.
Wszyscy umrzemy, to nie jest pytanie a zwrot retoryczny a może być przerobiony na pytanie retoryczne. Czy wszyscy umrzemy? Tutaj pytajnik jest słusznie zastosowany, chociaż dosyć dolegliwie zastosowany, jako że odpowiedź może być bezapelacyjna a pytajnik, stosujemy w tym wypadku zamiast kropki. To po co ta kropka?  Nie, Józek nie, galaktyczny wizjonerze, na mnie już najwyższy czas w kosmos!?


Piesek przy rzeźbie [tytuł nieco ukradziony Nobliście]

To był widoczek! Oleńka i Józek siedzieli pod prowizorycznym daszkiem ratującym ich od upału a u ich stóp leżał mały wielo,
 - może sześcio - rasowy kundelek patrzących na nich jak na cudowny obraz, spodziewając się cudu. Pracowali w skansenie w Ochli. Rzeźbiarze i ten wesoły, ale nieco namolny piesek. „Rodzina” to trzy postacie. Ojciec najwyższy, twarzą zwrócony ku matce, tylko nieco niższej i dziecko, nieco ponad połowę wzrostu rodziców. Byliśmy tam codziennie i codziennie ten piesek nie był zadowolony z naszych wizyt. Ale suki syn, bo to był pies, przestał na nas warczeć, jedynie szczekaniem,
- z czasem przyjaznym- oznajmiał, że oto znowu przybyliśmy. Kiedy dzieło zostało skończone, Artyści opatrzyli spracowane i miejscami okaleczone dłonie, powstał dylemat, - a co z pieskiem? Może u was? Nie zabraliśmy go od razu. Dopiero po tygodniu pozwolił się zanieść do fiata. Początkowo na nasz widok, nie szczekał, ale krył się. Piesek jak piesek. Zawsze mieliśmy jakiegoś kundla w rodzinie. Ten był jednak naznaczony wyjątkowymi umiejętnościami i wybitną indywidualnością. Parę razy znikał na kilka dni, ale panie z obsługi muzealnej w Ochli zawiadamiały. - Panie dyrektorze, pana piesek siedzi pod tą wielką rzeźbą tych Państwa z Krakowa, po południu przyszedł, a poprzednio tak jakoś w nocy.
Pojechaliśmy, piesek chętnie coś przekąsił, chętnie wsiadł do fiata i wysłuchał: - Ty gnojku, nie myśl, że będę po ciebie przyjeżdżał, to jest ostatni raz, zapamiętaj to sobie. Zdechniesz z głodu, już teraz by ciebie artyści z Krakowa nie poznali, tak schudłeś podły gnojku. Czym teraz tak śmierdzisz? Śmierdzisz jak skunks, w czym się tym razem gnojku wytarzałeś?
Pewnego dnia wyszedł na spacer z córką i nagle zaczął się oddalać nie zważając na prośby, aby powrócił, ani na głośny bek córki. Taki gnojek! Pytałem telefonicznie czy siedzi pod Markami? Ale nie siedział. Nie to nie, gnojku głupi.

„Tablic orientacyjna”. Wspaniała w swojej wymowie praca.
Na ekranie słowa i luźne litery. Przed tablicą Artysta-twórca. Własne spodnie, buty, marynarka i kapelusza na głowie. Głowa, która jest rzeźbą-portretem Józefa Marka. Obok puste krzesło, dla ciebie człowieku zbłąkany, przed „Tablicą”. Ułóż coś sensownego z tej ojczystej rozsypanki. 
Panie dyrektorze – pewnego dnia telefon – z portierni. Koło „Tablicy” siedzi jakiś pies. Oczywiście ten sam kochany gnojek. Nauczył się podróżować autobusami, do Ochli pod rzeźbę przyjeżdżał, kiedy chciał do Muzeum, kiedy miał humor składał wizytę w domu. Robił to coraz mniej chętnie, jako, że był kąpany, czego nie lubił, mało, nie lubił, nie znosił. Wizyty, aczkolwiek przez córki oczekiwane, były coraz rzadsze. W muzeum się do gnojka przyzwyczaili. Polubili nawet pieska. Meldowali: - Panie dyrektorze wysiadł na przystanku przy dworcu, albo, - Panie dyrektorze wysiadł przed Komitetem Wojewódzkim i szedł pieszo prosto do Muzeum. Aż wreszcie.
Minął tydzień, dwa a gnojka ani widu ani słychu. Córki przestały wreszcie beczeć, tylko prosiły: - Tata zadzwoń do Krakowa, do Państwa Marków. Może już doszedł?

Niebo gwieździste nade mną a kategoryczny imperatyw we mnie  [o nie jest kradzież, tylko zapożyczenie frazeologiczne]

Na inkrustowanym stole, a jakże zabytkowym, bardzo współczesna, także wytworna butelka. Tak na oko, na pewno nie mniej aniżeli, litrowa. Przy stole Józek i ja, na razie potencjalni konsumenci, ale za chwilę już nie potencjalni, co spowodowało twórczą atmosferę. Powstała i rozwinęła się radosna wizja.

Najważniejsze, aby zdobyć odpowiedni kamień. Musi być dosyć pokaźny a równocześnie łatwy do toczenia. - To kwestia Józka, a moja, - to da się załatwić, gdy obejmowałem ten stołek, to jeszcze był w Muzeum Dział Przyrodniczy. Z licznych żwirowni zwoziliśmy wyjątkowej urody kamienie. Możesz sobie wybrać w kolorze i wadze.
Ustaliliśmy, korzystając z modnej logistyki, że kamień będzie toczony z ulicy Wrocławskiej, od miejsca gdzie jest zakręt, w najwyższym jej wzniesieniu, w kierunku do Zielonej Góry, po prawej stronie, poboczem. Wybrany głaz zawieziemy muzealnym żukiem na wybrane miejsce. Powiadomimy o przedsięwzięciu redakcję Gazety przez jej kierownika Działu Kulturalnego, Henia Ankiewicza –Antabatę, z którym obaj byliśmy zaprzyjaźnieni.
Butelka jeszcze do połowy była napełniona.

W Gazecie ukazał się artykuł w sensacyjnym tonie o człowieku, który już drugi dzień toczy do miasta ogromny kamień. Tajemnicza sprawa. Nikt nie może udzielić na ten temat informacji a toczący milczy i nie odpowiada na prośby o wyjaśnienie.
To już piąty dzień tej niesamowitej męki donosiła Gazeta.
Teraz będzie znacznie trudniej. Do tego czasu było nieco z górki a teraz szosa się wznosi, dość znacznie, dostrzegalnie.  
Wczoraj był dziennikarz z Rozgłośni zielonogórskiej w towarzystwie znanej Carycy reportażu, ale utrudzony tym kamieniem, tylko spojrzał na kobietę, nawet lekki uśmiech zagościł na jego obliczu, ale niestety bez jakiegokolwiek słowa. Wczoraj wieczorem dwie znane dziennikarki z Gazety, doniosły butelkę, co prawda mało wytwornego wina, które nie zostało przyjęte i znowu - efectus nulus. W godzinie południowej pani prowadząca warsztaty dla młodzieży w Biurze Wystaw Artystycznych, przybyła pod kamień z grupą młodzieży i wygłosiła prelekcje na temat happeningu i performensu. Młodzi pytali czy mogą uczestniczyć w dziele twórczym, ale niestety nie uzyskali przyzwolenia.
Wczoraj rano pojawiła się grupa starszych pań, które przywiódł do kamienia ksiądz proboszcz. Po krótkiej modlitwie i żarliwym skupieniu oznajmił, że nie zna, co prawda człowieka, ale jest pewny, że to jest grzesznik, w ten sposób właśnie odkupujący swój, zapewne ciężki grzech śmiertelny. O Jezu, może kogoś zamordował, jęknęła jedna z nich. Potem odmówiono kilka zdrowasiek a dwie panie odśpiewały na głosy pieśń nabożną. Gazeta donosiła także, że znalazł się zatroskany gospodarz, oferujący za darmo przewiezienie kamienia wozem na gumowych kołach. Znalazł się niestety także sutener, który przyprowadził Córy Koryntu korzystając ze stałego tłumu przy kamieniu.

Z prelekcją naukową wystąpił znakomity historyk Paweł Trzęsimiech, którego wykład o kamiennych krzyżach, pomnikach przeszłości, wzbogacił słuchaczy cytatem „Do mitów należy zaliczyć pokutujący powszechnie pogląd jakoby ongiś winowajca własnoręcznie odkuwał krzyż” i jeszcze wyraził pogląd, że to, co się dzieje na naszych oczach to jest współczesna wypowiedź artystyczna a nie ekspiacja za grzech popełniony przez twórczą wolę artysty. Podobnie jak nie wszystkie kapliczki należy uznawać za próbę wyłgania się od odpowiedzialności za zły czyn popełniony przez fundatora miejsca kultu. Artysta nawiązuje to tej tradycji, która ma wielkie znaczenie do poznania mentalności twórców kamiennych symboli, których znaki zarosły dziś trawą zapomnienia w sensie dosłownym i metaforycznym.

Ze szpitala, od ordynatora neurologa, siostry przyniosły na plastykowych tackach placki ziemniaczane z cukrem i śmietaną. Kilku meneli narzucało się z piwem. Pojawił się także sprzedawca lodów. Duży pies chciał powąchać kamień, zapewne, aby się pod nim, albo na nim, podpisać. 

Z Poznania przybyła telewizja, a  krakowskie „Życie Literackie” delegowało, nie bez powodu, swoich przedstawicieli z działu publicystyki, reportażu i poezji.
Jak zwykle, nieprofesjonalna nasza policja, na sygnale podjechała pod kamień. Zażądała dokumentu określającego tożsamość, – tak donosiła Gazeta – od krakowskiego profesora Józefa Marka. Cenionego w polskiej sztuce malarza, rzeźbiarza, rysownika, medaliera, dysponującego najwyższymi odznaczeniami ze Związku Polskich Artystów Plastyków, laureata wielu nagród, autora licznych ekspozycji krajowych i zagranicznych a także tomików poetyckich poświadczających tożsamość wrażliwej natury, tego z takim trudem i uporem polskiego robotnika toczącego nie kamień, a los człowieczy. Utrudzony, ubrudzony, doszczętnie złachany, ledwie trzymający się na nogach bohater naszych czasów. Tacy ludzie tworzą tradycje i folklor swoich małych ojczyzn.Tak wzniośle napisała Gazeta i jeszcze wystosowała apel, ale już nie zbyt byliśmy w stanie określić, jakiej treści.
Następnego dnia sprzątaczka:  - Mogę sobie zabrać tę butelkę?  
I jeszcze jedno szefie. Czy ten klamot ma tu leżeć między kieliszkami?

niedziela, 16 września 2012

Chodzi o to, żebyśmy jak najdłużej byli razem, blisko siebie




Było krótko przed północą. Do okna przywołał mnie krzyk srok, zasiedlających drzewa przed oknem. Wśród gałęzi, wysoko nad ziemią, kot. Znam go z widzenia. Dobrze utrzymany, grzeczny, zapewne z dobrej rodziny. Często, ozdobiony czerwoną obróżką, przechadza się wśród zaparkowanych samochodów. Teraz zamienił się w jaguara. Polował raczej dla zabawy, zapewne nie z głodu. Ale sroki o tym nie wiedziały. Cóż zresztą za różnica, śmierć to śmierć. Z krzykiem atakowały kota, wrzeszczały skrzekliwie tak długo, aż  zlazł z tego drzewa. Narażały się przy tym, gdyż kot tylko czekał na źle zaplanowany atak. Zielona Góra, to istotnie teraz miasto srok. Gdy zamieszkaliśmy przy ulicy Janka Krasickiego w roku 1962 [obecnie mieszkamy przy ulicy Ignacego Krasickiego, bez przeprowadzki] nie było tutaj srok nawet na lekarstwo. Teraz nie zdziwiłbym się gdyby wtargnęły do herbu miasta. Sugestię tę mógłby rozpatrzyć Pan Profesor Wojciech Strzyżewski, jako, że one naprawde potrafią skutecznie bronić swojej małej ojczyzny.

Już w roku 2000, w listopadzie, dostaliśmy telegram o śmierci żony brata mojej małżonki, ś.p. Leszka Wilke. Pogoda fatalna, ale żona przemogła strach i pojechaliśmy do Gniezna. Mnie jednak zmuszała do tej podróży nie tylko ta smutna konieczność. Parę lat temu, na pogrzebie w Poznaniu, mój drugi szwagier – Włodek Wilke - poprosił mnie, abym powiedział parę słów o jego zmarłej żonie. Takiej prośbie się nie odmawia. I wtedy, już po egzekwiach, podeszła do mnie żona Leszka, dużo młodsza ode mnie, i powiedziała: „Pamiętaj, abyś mnie także pożegnał”. Byłem zaskoczony, ale próbując nadać lekki ton tej prośbie odparłem: „Musisz spełnić jednak jeden warunek. Umrzeć przede mną”. Nie zwróciła jednak uwagi na niedelikatność moich słów, tylko poważnie powiedziała: „Dobrze, ale pamiętaj! Przyrzekłeś.” W ten sposób do Gniezna jechałem spełnić swój ciężki obowiązek. Musiałem wspomnieć o tym, że urodziła się na Ukrainie, że poznała trakt śmiertelny na Syberię, że w drodze do Polski zmarła jej matka, że wychowywała się w domu dziecka, że wreszcie dotarła do Polski, że w Lubaniu Śląskim zapoznała swego męża, że wreszcie pochowana jest w Gnieźnie, co dla jej wnuków, jest zupełnie normalne i oczywiste, że dla dzieci swoich stworzyła tutaj ojczyznę, że los pogmatwał jej życiorys, że wreszcie śmierć wyzwoliła ją z tęsknoty za swoim dawnym domem. Ten życiorys można  powielać dla setek tysięcy Polaków i prawie do wszystkich zamieszkujących Ziemie Odzyskane. 

Moja Mama była tu przede mną
W roku 1945 moja mama i jej brat późną jesienią przyjechali do Zielonej Góry do swojego brata Wojciecha. Tak to wspominała: ”Pierwszy raz w Zielonej Górze byłam z bratem Stefanem. Podróż mieliśmy ciężką, siedzieliśmy na ziemi, tłok, pociąg, co kawałek stanął. Gdy przybyliśmy do Zielonej Góry był późny wieczór, padał śnieg, ale nie mocno. Traf chciał, że pierwszego pana, którego zapytaliśmy gdzie jest ulica Strzelecka, oświadczył, że mieszka blisko tej ulicy i że nas zaprowadzi. I tak nas prowadził może kilometr, albo jeszcze dalej. Wreszcie doszliśmy do jakiejś osobnej willi, on otworzył kluczem i szybko wszedł i zamknął za sobą na klucz, pokazał nam ręką na lewo i mówi, tu jest ulica Strzelecka. Idziemy coraz dalej, a tu jakieś połamane płoty, całe kupy drutu kolczastego a zabudowań nie ma. Okazało się, że ten pan bał się sam iść, bo to w tym czasie jeszcze było niebezpiecznie iść, więc sobie nas wziął do towarzystwa. Wróciliśmy się, ulicy nie można było znaleźć, bo ciemno. Wreszcie zobaczyliśmy osobny oświetlony domek. Skierowaliśmy się tam i Stefan mówi, pytaj się ty, bo oni się mężczyzn boją. Ja zapukałam do drzwi, od razu w całym domu światło zgasło. Ja pukam dalej, wreszcie mówię, czy państwo nie wiedzą gdzie jest ulica Strzelecka. Po chwili się światło zaświeciło i wyszedł pan w laczkach na nogach i zaprowadził nas kawałek i pokazał kierunek i wytłumaczył nam”.

 Na tym nie koniec, jest jeszcze spotkanie z milicją, jakieś trudności, ale w końcu dotarli do brata, który w niewoli niemieckiej poznał swoją żonę i osiadł, jako wykształcony ogrodnik, w Zielonej Górze. Ogrodnictwa uczył się jeszcze przed wojną w zakładzie Sióstr Zakonnych św. Józefa w Poznaniu, na Ratajach. Mama moja pisze, że w Niemczech posłano go nawet na kurs „dywanów kwiatowych”, gdyż jako ogrodnik pracował u jakiegoś wysokiej rangi wojskowego.    To jest pierwszy zapis dotyczący brata mojej mamy, i pierwszej wizyty w naszym mieście. Drugi zapis jest bardziej złowieszczy dla naszej rodziny tutaj osiadłej.

„Dostaliśmy telegram, że Wojciech zmarł. Pojechaliśmy na pogrzeb, rodzice, ja z mężem, brat Stefan już dzień przed tym pojechał. Przyjęła [żona Wojciecha] nas z płaczem, że Wojciech nagle zmarł. Opowiadała, że leżał na tapczanie przykryty spodniami i jak go pocałowała w czoło to dopiero poznała, że nie żyje. Zobaczyłam go dopiero w kostnicy na cmentarzu, był poraniony na twarzy. Szwagier Jóźwiak [mąż najmłodszej siostry mojej mamy Janiny – J.M] naliczył, że miał czternaście ran. Ja tylko to zauważyłam, że miał wargę wyrwaną tak, że mu było widać zęby z lewej strony. Podobno żołądek miał cały czarny, oczywiście z wierzchu, na brzuchu. Pogrzeb był po południu. Były też jakieś delegacje. Każda po parę słów przemówili i koniec. Jeden pamiętam, że z przyjaciół miasta mówił z płaczem, nazywał go kochany kolego i przyjacielu. Po pogrzebie udali my się na dworzec… Pochowany jest teraz na Jędrzychowie, ponieważ ten cmentarz gdzie był pochowany został zamieniony na park. Szkoda, że nie żyje, byłoby nas tu więcej, bo był to dobry chłopak”.  

Tak kończy się drobny fragment tego zapisu. Dalej są różne przypuszczenia, że może to z powodu rewizji, że żona zeznała, że ma broń, że znaleziono u niego karabin, że wszechmocne było wtedy UB. Po dzień dzisiejszy sprawa ta jest dla naszej rodziny okryta tajemnicą. Zabiegałem o jej wyjaśnienie. Tadeusz Rynowiecki, prokurator wojewódzki, serdecznie ze mną zaprzyjaźniony, jeszcze zanim przeniósł się do Warszawy, radził mi życzliwie: ”Chłopie daj sobie spokój w tej sprawie”. Toteż jedynie artysta malarz Witek Cichacz odnowił mi metalową tabliczkę przybitą do krzyża. Pytałem nawet w Sekcji Historycznej Pionierów, czy ktoś nie zna tej ponurej sprawy. Łaskawie zaangażowała się w wyjaśnienie tej zagadki Pani Prezes, Maria Gołębiowska. Niestety także bez rezultatu. Przeniesienie jego grobu nastąpiło w czasie, gdy budowano w Zielonej Górze ciąg komunikacyjny z KW PZPR do Urzędu Wojewódzkiego. Była to „nowa trasa od Wieczorka do Lembasa”. [Jan Lembas, Przewodniczący Wojewódzkiej rady Narodowej]. Doczekała się nawet fraszki: „Do celu, przez cmentarz PRLu”. Zresztą tych wersji było kilka. Likwidacja cmentarzy należała do polityki i dotyczyło to całego kraju. Likwidację tego cmentarza usprawiedliwiało dynamicznie rozwijające się miasto i potrzeba dogodnej komunikacji pomiędzy ośrodkami władzy. Niemniej trzeba z satysfakcją odnotować decyzję władz miasta, o czym pisze Zbigniew Mazur w pracy zbiorowej pod Jego redakcją „Wokół niemieckiego dziedzictwa kulturowego na Ziemiach Zachodnich i Północnych” w artykule pt. „Między ratuszem, kościołem i cmentarzem.” [Instytut Zachodni 1997r. s.333.]: ”W Zielonej Górze w Parku Tysiąclecia, powstałym po zlikwidowaniu tzw. cmentarza zielonokrzyżowego, Rada Miejska umieściła w 1994 r. na zachowanej kaplicy cmentarnej,...płytę przypominającą w nagannym tonie, że istniała tu „jedna z najładniejszych nekropolii o charakterze parkowym na Dolnym Śląsku z dziełami sztuki kamieniarskiej o wybitnych walorach artystycznych”. Co więcej, wymieniono na tablicy siedem nazwisk pochowanych tu niegdyś „zasłużonych dla miasta obywateli”, odkrywając przy opisie ich działalności zupełnie nieznane dla obecnych mieszkańców epizody z przeszłości Zielonej Góry”. Ślad po cmentarzu odnalazł Waldemar Gruszczyński, dziennikarz Gazety Zachodniej, dodatku do Wyborczej [11.01.2001 NR 9.]: ”Podwórko przy ul. Matejki 13... Tu... leży kilkanaście tablic nagrobnych, resztki ozdobnych kolumienek z rzeźbionymi liśćmi. W ścianę... wmurowano fragmenty nagrobków.” Wiesław Myszkiewicz, szef  Działu Historycznego Muzeum, przypuszcza, że są to fragmenty   z „cmentarza w parku Tysiąclecia”. „Nekropolia powstała w połowie XIX wieku. Założona na planie prostokąta, z alejami lipowymi, klonami, wiązami górskimi i dwoma cypryśnikami wyglądała pięknie. Na początku XX wieku podzielono ją na dwie części: katolicką i ewangelicką o nazwie Zielony Krzyż”, pisze Waldemar Gruszczyński.        
Muszę jeszcze powrócić ponownie w lata pięćdziesiąte. Moja mama wybrała się z Gniezna do Poznania z bardzo ważną wizytą. Ja już jako student miałem nadać odpowiednią wagę prośbie mojej mamy, skierowanej do Jej bogatego brata Czesława, który na Naramowicach miał duże ogrodnictwo. Chodziło o przeniesienie grobu Wojciecha z Zielonej Góry do Poznania. ”Leży w obcej ziemi, na niemieckim cmentarzu. Człowiek powinien być pochowany wśród swoich”, argumentowała. Brat się zgadzał, przyrzekał pomoc, ale na tym się skończyło.
W roku 1956, bezpośrednio po studiach, podobnie jak brat mamy Wojciech, zamieszkałem w mieście jego tajemniczej śmierci. W Gnieźnie, moim rodzinnym mieście pozostały groby mojego ojca i mojej siostry. W każde Zaduszki to był wyjazd do mojej ojczyzny. Zamówiłem płytę nagrobna łączącą dwa groby i opłaciłem miejsce na cmentarzu do roku 2015. Nie miałem jasnych planów, co dalej. Do Zielonej Góry przeniosła się, po studiach w Poznaniu, moja siostra wraz z mężem, także po poznańskim Uniwersytecie. Moja mama z Gniezna przeniosła się do mojej siostry. Tutaj doczekała się gromadki wnuków, a kiedy zmarła została pochowana przy ul. Wrocławskiej. Nie wyraziła życzenia aby Ją pochować w Gnieźnie. Moja żona zamówiła odmawianie codziennie pięciu mszy świętych w Misyjnym Seminarium Duchownym Księży Werbistów w intencji połączenia dusz zmarłych - tych z Gniezna z duszą mojej mamy.

czwartek, 13 września 2012

Poważne i dramatyczne powody bezżenności mojego przyjaciela

  
Nie jestem pewny, czy mój przyjaciel ma niezbyt solidną konstrukcje psychiczną, czy wybujałe poczucie własnej wartości. Z takim dylematem słucham jego chwilami, kwilenia a chwilami głosu wzmocnionego wewnętrznym gniewem. Wtedy jest ten głos,  na tyle doniosły, że konsumenci
w Piwnym Ogródku, zwracają na nas bezbarwne oczy i złachane twarze.
- „Instynkt nakazał mi bronić się przed ślubem”.
Tak mi powiedział, w tym Piwnym Ogródku, przyjaciel zwany w naszym gronie, czule, - „Synusiem”.
- Nie było szans abym dał się uwieść przygodzie, która ciebie ozdobiła medalem - „Za długoletnie pożycie małżeńskie”.
Synuś miał lekko ponad pięćdziesiąt lat i tak był nazywany, bo inaczej nie mówiła o nim Mamusia.
Mamusia utrzymywała Synusia i to nie z renty bynajmniej, tylko z odprawy
a więc bogatego, w miarę obleśnego, to znaczy do wytrzymania, starca, z którym związała się nie w wiośnie swego życia, tylko wręcz odwrotnie. Jej jedyną miłością był Synuś i kochała go także za to, że był bezżenny.
Po roku 1956. bogaty starzec mamusi powiedział, że trzeba jeszcze poczekać, a teraz Synusia najlepiej wysłać na studia. Byłoby dobrze gdyby został filmowcem, pisał drobną, nie ideologiczną prozę a nawet wiersze. W latach 60. przewidywano dla Synusia historię sztuki, psychologię, muzykologię a później nawet kulturoznawstwo. Wreszcie starszy pan powiedział, że już nie trzeba czekać, bo się uwłaszczyli, ustawili, mają pieniądze i Synuś powinien wyjść z domu.
- To znaczy powinieneś się ożenić, zasugerowałem
Ale Synuś nie zamierzał grzeszyć przeciwko sobie.
- Ba – powiedział: - Gdy ty 50. lat temu wstąpiłeś na ślubny kobierzec to były inne czasy. Inne kobiety. Nie było feminizmu, lesbijek, masochizmu, homoseksualizmu, pedofilii i manify. Nasz świat jest skorumpowany, zdemoralizowany i ja z moją wrażliwością nie potrafię się w nim odnaleźć. Gdyby nie Mamusia zapewne nie siedzielibyśmy w tym piwnym ogródku, tylko musiałbyś mnie szukać w psychiatryku.
- Aż tak źle? W zakładzie psychiatrycznym?
- Niestety, kozetki terapeutów, które Mamusia opłacała jedynie mnie usypiały. Moja pierwsza narzeczona była tak dystyngowana jak wieża w Paryżu, pełna afektacji i patosu. Ona konsumowała a ja żarłem. Ona miała buzię a ja mordę, w najlepszym wypadku gębę. Ona mrugała w zachwycie a ja wywalałem gały. Ona stąpała a ja człapałem. Ona miała białe dłonie a ja łapy dusiciela. Ona piła a ja chlałem. Jej inteligencja rozwinęła się w zarodku, a moja została zatłuczona w spowiciu. Dla niej architektura nekropolii, dla mnie ciemna dziura i ponure gesty zombi.
Mamusia powiedziała, że moją melancholię i moje poczucie niższości, ona spowodowała i trzeba tę miłość zabić.
- Ty chyba niepotrzebnie cierpiałeś, bo jak by nie było, nie są to oceny, których nie doświadcza prawie, po pewnym czasie, każdy żonaty mężczyzna.
- Dlatego omówiłem to poniżanie mnie, prawie jako typowe, na początku.
Bardziej egzotyczna była kolejna moja wybranka serca. Oświadczyła, że została poczęta w nocy. Noc jest moim oddechem, królestwem, moim dniem. Będziesz moim nocnym wsparciem psychicznym. Poprowadzę cię za rękę przez świat nocy, mojej paranoicznej samotności, - szczerze mi obiecywała.
- Dlaczego? – Pytałem. - Możemy żyć także za dnia
- Bo jesteśmy teraz jednym ciałem – odpowiadała i patrzyła mi w oczy nie mrugając. Dotknij mnie, a poczujesz jak moja płeć ciebie pożąda- tak mówiła.
Mamusia nie chciała wierzyć, ale kiedy ją nagrałem i mamusia przesłuchała, w nocy miała dreszcze, to znaczy mamusia i nie mogła spać przez kilka dni. Zapowiedziała także, aby o niej nie wspominać w domu, taśmę zniszczyć, aby przypadkiem nie usłyszał tego starszy pan, bo mógłby się przekręcić. Musiałem także wyrzec się jej uroczyście, bo inaczej to Mamusia poszłaby w ślady starszego pana. Mamusia powiedziała, że Zielona Góra paliła takie dewiantki na stosie i że ta tradycja powinna nadal być żywa.
- Mamusia zapewne ma rację, aczkolwiek pogląd zbyt radykalny jak na współczesne czasy, ale wracając do meritum, że się tak wyrażę:
- Wydaje mi się, że kochała ciebie. A to były takie poetyckie uniesienia. Każdy szczęśliwie zakochany małżonek takie brednie kiedyś słyszał.
- Było, ale się skończyło. Szczęśliwie, jak zauważyłeś. Zostawmy ten przypadek.
- Czy istotnie nie spotkałeś takiej miłości, aby była ślepa na te drobne psychodeliczne mankamenty? Czy nie jesteś zbyt wybredny? Naciskałem.
- Przyjaźniłem się z bardzo nieszczęśliwą kobietą sukcesu. Jej życiowy status był tak wielki jak jej frustracja i rozgoryczenie.
- Co za pech?!
- Tylko praca i praca. Brak prawdziwej miłości, seks bez orgazmu. Mówiła i patrzyła na mnie tak jak gdybym miał to zmienić. A równocześnie dodawała, że ma jeszcze czas na dzieci, że jest samotna z wyboru, że jej partnerzy to protezy seksualne, co to za życie, ale na leniwych nie myśli pracować, to ona zaharowuje się do utraty tchu. Rodzice zawsze mieli jej coś za złe, to się wyprowadziła. Możesz trochę u mnie pomieszkać, nie na całe życie, wiem, jestem nieznośna, zamęczyłabym ciebie, jesteś dla mnie za dobry, dlatego pragnę ciebie, proszę, przyjdź, kiedy tylko zechcesz.
 - I co poszedłeś?
- W porę nie poszedłem. A właściwie to poszedłem, nawet kwiaty miałem i butelkę szampana. Ale przeprosiła, nie pozwoliła wejść do środka, bo teraz był u niej kolega, poznali się w Zakopcu, nie w Alpach i dodała ciszej, - ale to nic poważnego, przyjdź, proszę.
- No nie! To już mogło ciebie zaboleć i spowodować podobną do jej frustrację, tyle, że nie z przepracowania a z braku emocjonalnego sukcesu.
- Tak zgadzam się z tą diagnozą. Generalnie to zachowanie kobiet wpłynęło na moje życie. Zbyt uczuciowe dotknięte nadwrażliwością emocjonalną.
- No tak, ale także rola Mamusi nie jest tutaj do przecenienia – zauważyłem.
- Dzięki Mamusi odmieniałem nieraz moje decyzje, ale Mamusia obroniła mnie przed nieszczęściem małżeństwa, Dzisiaj, kiedy drążę samego siebie, wiem, że największy dramat zbliżał się do mnie na skrzydłach miłości. Nie anioła, ale smoka ziejącego ogniem erotyzmu. Dreszcz mnie przenika, gdy sobie przypomnę, co mi obiecywała:
- Dla ciebie wstawię sobie silikonowe implanty o wymiarach na twój gust. Poprawię nos i brwi, powiększę usta. Będę nosiła przeźroczyste stringi, albo majtki z poliestru. Bylebyś był szczęśliwy. Zrobię dekoracyjną depilację, ze zmienną kolorystyką. Mój Pagórek Wezery zaskoczy ciebie kolorami tęczy. Będę też udawała wieczne podniecenie, jak tylko na mnie spojrzysz a jak dotkniesz swoją męskością, to wstąpi we mnie furia, tajfun, wybuch wulkanu. Będę twoim biblijnym naczyniem. A jak mnie zostawisz to zamorduję z zimną krwią, o tą brzytwą. I tutaj istotnie błysnęła mi przed oczyma, tak, że krew zmroziła mi serce. Wyjechałem natychmiast, jako, że była to miłość cielesna a ja poszukiwałem duchowej. Postanowiłem zostać erotycznym konspiratorem. Zapuściłem brodę. Ciemne okulary przysłoniły mi pół twarzy. Przygarbiłem się i podparłem laską. Począłem żyć w świecie intelektualnych dzikich orgii, na szczęście tylko wyobrażonych.
Mamusia zapytała starszego pana jak dalej żyć. On z demencją aktualną, zapominając dokumentnie, co jadł na śniadanie, pamiętał odległe swoje czasy, gdzie miłość zatruwała ideologię, gdzie była występkiem. Odwracała uwagę od słusznych spraw państwowych, od wodza, od partii, od doktryny, Była zbędnym, uciążliwym balastem. Gadał; - ale nic nie poradził, tylko – zerwać, wyrwać, zadeptać, wyplenić, utopić, wypalić, dać na sekretariat,  - mamrotał.
Pół roku później dosłownie wszedłem na nią, ale mnie nie poznała, a może tylko udawała. Kto to może wiedzieć? Kobiety są tak skomplikowane.
Synuś zamyślił się dekoracyjnie i nagle z optymizmem postanowił:     
- Mój hedonizm wypełnię kulturą picia francuskiego wina, seksem bez zobowiązań i unikał będę zakochanych kobiet. Miłość i małżeństwo ubezwłasnowolnia… -  tutaj Synuś przestał, bo trzy razy atakował to słowo.
- Twoje plany młodzież nazwałaby ściemą. Jesteś na utrzymaniu Mamusi. Ubiera ciebie, płaci za prąd, pierze skarpetki, daje na piwo i papierosy. Ty istotnie się dobrze czujesz, jesteś lojalnym synem, kochasz Mamusię, żona tobie nie jest potrzebna a małżeństwo tym bardziej. Czym ty jesteś…właściwie chuj wie czym jesteś. Erotycznym hochsztaplerem, werbalnym onanistą, dandysem prowincjonalnym z manią wielkości…, Ale nie powiedziałem tylko się wewnętrznie zastanawiałem.
Ot, zagadka intelektualna!  
Synuś milczał i nagle: - Co tam trzymasz w dłoni?
- Samochodzik wnuczka. Po tej uroczystości 50.lecia pożycia, zaprosiłem córki i wnuków do lokalu na obiad. Najmłodszy wnuczek zatelefonował na drugi dzień i z trudem, przez łzy powiedział, że zostawił swój samochodzik. Poszedłem i pani bufetowa wręczyła mi zgubę.
- No tak, powiedział Synuś, - nie wiem czy bardziej ty się cieszysz, czy może twój wnuczek, że odzyskał samochodzik.
                                                          
                                                                           mążojciecdziadek


środa, 12 września 2012

Krystyna Klęsk [1898-1977] etnograf


Urodziła się w Krakowie 7 VIII 1898. Franciszek Roman Klęsk był lekarzem. Matka z domu Wysoka nie pracowała zawodowo. Szkołę podstawową skończyła w Krakowie, gimnazjum we Lwowie, pobierając równocześnie lekcje gry na fortepianie. Podczas I wojny światowej, gdy ojciec dostał się do niewoli rosyjskiej, wyjechała z matką do Wiednia. Jako sanitariuszka, pracując w kilku szpitalach, odznaczona została Medalem Niepodległości. Po zakończeniu wojny zamieszkała w Poznaniu aktywnie pracując w różnych organizacjach, społecznych a także jako aktorka w Teatrze Polskim i spikerka w Polskim Radio. Po Targach Poznańskich oprowadzała wycieczki zagraniczne, udzielając informacji w języku angielskim, francuskim, niemieckim i włoskim. Dla młodzieży szkół podstawowych, gdzie była nauczycielką, prowadziła naukę gry na fortepianie. Została także studentką Uniwersytetu. Uczęszczała na wykłady z historii sztuki, socjologii psychologii i muzykologii. Prace magisterską napisała z etnografii. Poznański uczony profesor Zygmunt Dulczewski mówił: -„Pani Klęsk studiowała przed wojną socjologię u profesora Floriana Znanieckiego. Jego asystentem był w latach dwudziestych Tadeusz Szczurkiewicz, wybitny filozof później, a wtedy kolega Pani Krystyny. Gdy profesor Szczurkiewicz został kierownikiem Katedry Socjologii, Panią Klęsk zaprosił na swoje seminaria, w których czynnie uczestniczyła. Ja byłem wtedy asystentem u profesora Szczurkiewicza i Panią Klęsk wspominam jako damę w średnim wieku. Gdy zostałem szefem socjologii w Poznaniu te kontakty się urwały. W książce wydanej w roku 1980 z okazji 60-lecia socjologii w Poznaniu, pod redakcją profesora Andrzeja Kwileckiego, w spisie słuchaczy Floriana Znanieckiego Pani Klęsk została odnotowana. To znaczy, że wypełniła kartę wpisową na Uniwersytet w okresie międzywojennym. Te karty się zachowały…Wtedy bardzo mało kobiet studiowało”. Prace magisterską napisała u prof. Edmunda Frankowskiego W 1939. została wcielona do wojska jako sanitariuszka. Okupcję spędziła w Poznaniu. Zatrudniona została w Muzeum Wielkopolskim przy gromadzeniu zabytków etnograficznych. W związku z powołaniem województwa zielonogórskiego jesienią 1949 roku została delegowana do Zielonej Góry. Na podstawie Ustawy z dnia 28 czerwca 1950 roku 6 lipca 1950r. zostało utworzone województwo zielonogórskie. Krystyna Klęsk została kierownikiem Muzeum wraz z obowiązkiem pełnienia funkcji konserwatora zabytków do czasu powołania przez Ministerstwo Kultury Sztuki, Centralny Zarząd Muzeów i Ochrony Zabytków, urzędu Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków.
Do roku 1953, [na Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków powołano Klemensa Felchnerowskiego]  nadzór nad zabytkami Ziemi Lubuskiej sprawowali konserwatorzy, poznański, mgr Teresa Ruszczyńska  i wrocławski, inż. arch.  Krzywobłocki. Krystyna Klęsk zapoznała się z planami ochrony dóbr kultury i wystąpiła o środki finansowe w celu zrealizowania zamierzeń postulowanych przez  ościennych konserwatorów, już dla nowego województwa. Do roku 1952 nie przeznaczono żadnych funduszy z budżetu centralnego, Skromne środki terenowe dotyczyły prac organizacyjnych oraz oświatowych. W celu rozeznania zabytków województwa Krystyna Klęsk zaprowadziła tak zwane zeszyty powiatowe, w których umieszczała swoje spostrzeżenia z inspekcji terenowych. Zarówno tych dotyczących kontaktów z władzą powiatową jak i stanu technicznego ważniejszych obiektów w miejskim układzie. Struktura województwa wykrystalizowała się ostatecznie w roku 1953. Stale jeszcze nanoszono poprawki typu administracyjnego. W roku 1951 utworzono dodatkowo powiat sulechowski a w 1953 przeniesiono władze powiatu Kożuchowskiego do Nowej Soli.  
Nie było możliwości odbudowy kamieniczek w Bytomiu czy Żarach, którym, podobnie jak we Wschowie groziła rozbiórka, ale można było wstrzymać działalność grabieżców ze wspólpracą z milicją i prokuraturą, aczkolwiek nie na miarę wyobrażeń i postulatów konserwatorskich. Względy bezpieczeństwa wymagały interwencji przy ruinie klasztoru w Otyniu, kościoła farnego w Żarach i św. Mikołaja w Głogowie. Z nakazu Wydziału Kultury, Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, pilnie należało zakazać wszelkiego rodzaju prac rozbiórkowych przy obiektach o wartości historycznej. Wykaz prowadzonych tego typu działań sporządzała regularnie Krystyna Klęsk jak również wskazywała obiekty, w których należało zamurowywać otwory okienne i drzwiowe. Ten nakaz dotyczył prawie wszystkich zniszczonych przez wojnę miast, ale była też konieczność ratowania w taki prowizoryczny sposób kościoła w Gubinie, zamku w Krośnie Odrzańskim, renesansowych pomieszczeń ratusza w Głogowie oraz uniemożliwić dojścia do wnętrza XVIII  wiecznego teatru w tym mieście. Krystyna Klęsk wykazy sporządzała w porozumieniu z architektami powiatowymi. To był okres pionierski w nowopowstałym województwie, a trzeba także dodać, że opieka konserwatorów Wrocławia i Poznania, borykających się także z brakami finansowymi, była coraz słabsza, a od momentu powstania województwa ograniczała się jedynie do werbalnej pomocy.
U wojewódzkiego konserwatora zajmowała się sztuka ludową. Tłumaczyła także niemieckie kroniki. Oprowadzała wycieczki. W Zarządzie Polskiego Towarzystwa Turystyczno Krajoznawczego odpowiadała za szkolenie przewodników wycieczek. Założyła w Zielonej Górze Towarzystwo Przyjaciół Muzeum, Oddział Towarzystwa Ludoznawczego oraz Prehistorycznego. W porozumieniu z prof. Józefem Kostrzewskim planowała w Zielonej Górze zorganizowani Muzeum Archeologicznego w oparciu o terenowe wyniki badań. Stykający się z nią ludzie, zawodowo lub prywatnie, podziwiali ja za wiedzę, kulturę obycia i humor. Była wyjątkowym piechurem. W roku 1951 poprowadziła trzydniową wycieczkę pieszą z Zielonej Góry, przez Otyń, Nową Sól do Karolatu, to znaczy do zamku w Siedlisku. W roku 1969 otrzymała Złotą Odznakę PTTK.
Zmarła w Ługowie, wsi pod Zieloną Górą, 20 stycznia 1977 i pochowana została na wiejskim cmentarzu w Raculi także pod Zieloną Górą.

.J. Muszyński. Rozmyślania po północy. Pionierzy. Czasopismo społeczno-historyczne. Zielona Góra. Luty 1998.N.,1[5]  Ponadto: Korespondencja Krystyny Klęsk z autorem noty biograficznej z lat siedemdziesiątych
.