piątek, 24 lutego 2012

Cofnąłem się do tyłu, wiele lat wstecz

                                                        Jan Muszyński  sierpień 2011


Cofnąłem się do tyłu, wiele lat wstecz
czyli dwadzieścia lat minęło, i to w muzeum!

To było w ostrym lutym miesiącu 1995 roku. Niespodziewanie ktoś z Gazety Lubuskiej zaproponował abym określił się, lub zajął
stanowisko, jako świadek doniosłych przemian. Czy straciłem dobre samopoczucie, pogubiłem się, co akceptuję, czym jest zło w naszych czasach? Zapewne był to ktoś życzliwy, traktował mnie jak przyjaciela Gazety.
Napisałem: „To jest temat wielce zniechęcający a to z tego powodu, że musi mieć kontekst polityczny…zaczęło się wplątanie w politykę w moim życiu nadzwyczaj wcześnie.
Urodziłem się w kwietniu 1932 roku. W lipcu tegoż roku w Niemczech w demokratycznych wyborach zwyciężyła partia nazistowska. Prezydent Hindenburg rozpoczął negocjacje z Hitlerem. Także w lipcu tego samego roku podpisany został układ o nieagresji między Polską a ZSRR. Nad moją kołyską pochylił się cień Hitlera i Stalina.
O ile można odrzucić astrologię, nie wierzyć w gazetowe horoskopy, zbesztać tych, co wierzą w karciane wizje, przegonić wróżkę, to żadną miarą nie można lekceważyć osobistego udziału w dziejach PRL-u.
W ten sposób, ja marny pyłek, ziarenko piasku z Sahary, kropelka wody z mórz i oceanów świata, staje się trybikiem w zegarze dziejów, odmierzających polskie dramaty w wydarzeniach tej części świata…”

Poniedziałkowa Gazeta Lubuska z 13 lutego 1995 tekst zamieściła. O ile słowa „wielce zniechęcający” zostały zamienione na „wielce zachęcający” starałem się usprawiedliwić omyłkę wynikającą z podobieństwa fonetycznego wyrazów. Wykreślenie z sąsiedztwa Hitlera, Stalina uznałem za celowy zabieg cenzorski. Byłem oburzony gdyż cały mój wywód został pozbawiony logiki. Jednym słowem poczułem się oszukany w sensie dosłownym.
Długi czerwony cenzorski ołówek czasu PRL-u  wydał mi się narzędziem  niegodziwym, ale ze zdziwieniem doszedłem do powalającego wniosku, że nadal skutecznie tkwi w mentalności zielonogórskich dziennikarzy Gazety.
Mój artykuł zatytułowany „W trosce o tożsamość” – kończyłem, jak tu się nie zagubić w wartościach, gdy runął nawet drogowskaz dobrego smaku, co o paradoksie, udowodnił sam Herbert w politycznej napaści na Miłosza”.

Stan wojenny skłócił moich przyjaciół artystów. Zabrakło umiaru, kultury politycznej i dobrej woli dla tolerowania odmiennych poglądów. Nie łatwo zdobyć się na dystans do politycznych wydarzeń, aby nie zaszkodzić cenionym znajomościom. Jestem w szczęśliwszej sytuacji, gdyż w mojej pracy miałem więcej przyjaciół jak współ pracowników.
Tej wartości nie sposób przecenić.
Była Pani Prezydent Zielonej Góry, Antonina Grzegorzewska,  wspominana z poczuciem wdzięczności za pomoc okazywaną Muzeum, zaniepokoiła mnie, gdy podczas wernisażu powiedziała: „Wybacz Jasiu, że cię nie przytulę, ale nie chcę ci zaszkodzić”. Ze Zygmuntem Stabrowskim, ongiś sekretarzem KW PZPR i moim zastępcą w Muzeum, [gdy pogniewał się z partią], podczas wizyty z okazji wystaw, ostentacyjnie witaliśmy się z życzliwym humorem „na niedźwiedzia”.

Wcześniej, aniżeli nadszedł czas emerytury, zastanawiałem się, kto po mnie będzie najważniejszym urzędnikiem w „moim gmachu”. Jaką dla nowego szefa pozostawić przestrzeń ekspozycyjną zajętą i zagospodarowaną przez stworzone galerie? Pustą skorupą orzecha stanie się Muzeum bez Józefa Burlewicz, Jana Berdyszaka, Andrzeja Gieragi. Co kolejny dyrektor uzna za priorytet, kto w ostateczności zajmie to stanowisko?. Decyzje personalne uzależnione są od bieżącej płynnej polityki, zagarniętych łupów zwycięskiej partii i dogadywania się podczas tworzenia koalicji.

Oto streszczenie moich rozterek zanotowanych we własnej kronice, którą prowadzę od dziesiątków lat.
Nowy dyrektor, może, ale nie musi liczyć się z wypracowaną koncepcją. Likwidacja muzealnych galerii obejmujących połowę powierzchni ekspozycyjnej gmachu wynikała z mojej grzesznej pychy. Realizowany program był moim indywidualnym pomysłem. W tym wypadku jestem mało skromny, bo doczekał się wysokiej oceny. Muszę także przyznać, że postanowiłem się dyplomatycznie usunąć, aby nie narzucać własnej siatki pojęć o ekspozycji sztuki współczesnej.
Chciałem pozostawić placówkę w takim stanie, aby nowemu dyrektorowi maksymalnie umożliwić realizowanie programu merytorycznego w zakresie teorii i praktyki. A poza tym wszystko przemija. Nie chciałem doczekać spełnienia się sloganu, „Muzeum Jana Muszyńskiego do Muzeum”.

Powoli były likwidowane mini galerie utworzone przez wybitnych artystów zlokalizowane poza głównymi ciągami ekspozycyjnymi.

Autentyczny popłoch wywołała decyzja nowego dyrektor, po rozpoczęciu prac budowlanych pod Salą Witrażową. Celem było uzyskanie dodatkowej powierzchni w duszącym się Muzeum. Cały czas miałem w pamięci moje zmagania się z ulewnymi deszczami zalewającymi podpiwniczenie gmachu. Jak się okazało podczas budowy fontanny naprzeciwko BWA uporządkowano podziemną sieć hydrologiczną. Odważna inicjatywa Toczewskiego zasługuje na uznanie. Uzyskana przestrzeń ekspozycyjna pozwoliła wyprowadzić z przeładowanych magazynów wartościowe wizualnie eksponaty.

Stracił miejsce pod schodami Józef Marek wpatrujący się w swoją „tablice orientacyjną”. Musiał ustąpić przed ciągiem komunikacyjnym prowadzącym do wykopanej pod Muzeum sali. Przeprowadzka dotknęła fragmentu dzieła, realistycznego wyobrażenia artysty. Własny nie pierwszej młodości garnitur, rzeźbiarski autoportret nakryty znoszonym kapeluszem, przeniósł się do gabinetu dyrektora. Tyłem do drzwi. Szokujące doznania stały się udziałem gości i interesantów, gdy „facet” nie odpowiadał na powitanie, nie podawał wyciągniętej do niego ręki, co w naszej kulturze jest traktowane jako gest obraźliwy. Dotknięty tragicznym osłupieniem wprowadzał atmosferę psychicznego bezruchu stwarzając aurę stuporu niesprzyjającą kontaktom towarzyskim. Po jakimś czasie Dyrektor zlikwidował ten zaakceptowany dowcipny klimat, niestety, tylko w środowisku muzealnym.

Likwidacji uległa także, odwołująca się do transcendencji, Galeria Leszka Krzeszowskiego.
W przepastnej czerni świeciły, w kosmicznym klimacie, niby planety, srebrne medale. Duchowa wartość przegrała z potrzebą stworzenia zaplecza do obsługi licznych imprez odbywających się w nobilitującej Sali Witrażowej, galerii Marii Powalisz Bardońskiej.

Galeria Lucyny Krakowskiej „Marzenie Przestrzeni” została zlikwidowana ze względu na bezpieczeństwo. Malarstwo i tkaniny stwarzały potencjalny wybuch pożaru. Podczas demonstracji z doświadczonym komendantem straży pożarnej z Gniezna „włosy” sizalu płonęły w dramatycznym galopie o niepowstrzymanej sile. Próby chemicznego zabezpieczenie przed ogniem, w tamtym czasie nie zdawały egzaminu. Przestrzegał mnie przed wybuchem ognia mój kuzyn ppłk Hieronim Muszyński, ale nie miałem siły na radykalną decyzję. Nowa dyrekcja bez żalu pożegnała się z egzotyczną wizualizacją malarstwa i tkaniny. Niech ten grzech obciąża zielonogórskich ogniomistrzów. Galerię Artystka tworzyła przez 6 lat. Zamontowano głośniki. Wyboru muzyki dokonała także Lucyna Krakowska. Galeria stała się urzekającym miejscem a zamontowane w niej siedziska były okupowane przez młodzież. Jak opowiadała pani salowa, odbyły się tutaj radosne oświadczyny z zapowiedzią daty udzielenia sakramentu ślubu.

Przy prawej klatce schodowej pozostała słynna „Wieża asymetryczna” Kajetana Sosnowskiego. Bożena Kowalska uważa, że jest ona „jednocześnie kolumną załamań światła”. Na zapleczu Muzeum Sosnowski wybrał miejsce dla zamontowania „tryptyku dwustronnego”. Forma sztuki zaistniała w plenerze „równocześnie stanowiąc kontrast wobec najbliższego otoczenia. Jak drzewa i krzewy zmieniają swój kształt pod wpływem wiatru, tak forma przestrzenna zmieniała go, oglądana z różnych punktów spojrzenia, w miarę przechodzenia lub przejeżdżania obok niej”.
Było to jedyne dzieło w skali 1:1 w naszym kraju, co podkreślała, z uszanowaniem dla naszego Muzeum, Bożena Kowalska.
Ze względów technicznych „okno” zostało rozebrane. Destrukcja spowodowana kilkuletnią prezentacją pod gołym niebem wymusiła tę przykrą decyzję. Szczęśliwie Leszek Kania zabezpieczył pełną dokumentację w Dziale Sztuki Współczesnej. Dyrekcja zapewnia, że „okno” zostanie ponownie zrekonstruowane w trwalszym materiale.

Lokalizacja „Owocu” i „Kurhan umierającego ptaka” została wybrana, po wielu próbach, przez Aleksandrę Domańską-Bortowską.  Prace zostały wyeksponowane przy głównej elewacji Muzeum. Udanym zamiarem było stworzenie artystycznego i psychologicznego dystansu do codziennego zabieganego życia. Stworzono czas refleksji.

Wyemigrowały także rzeźby Józefa Cyganka z wyobrażonego, na podstawie licznych zapisków, wyposażenia części mieszkalnej domku winogrodnika, wzniesionego wśród uprawnych krzewów na winnicy.

Ocalała i cieszy się dobrą opinią u Dyrekcji, nieco kontrowersyjna koncepcja „kruczkowiny” Mariana. Kruczka. Na drugiej kondygnacji z W.C. Pań i Panów, utworzono po likwidacji ścian działowych przestrzeń dla „kruczków” Mariana. Bestiariusze fantastyczne zrodzone ze śmieci i odpadów, wynikłe z emocji, fantazji i literatury, pełzają po ścianach, krzątają się po kątach i zakamarkach. Surrealistyczne tytuły prac powodują zawrót głowy i wymyślił je szalony poeta. – „Mała kochanica, pasierbica, rozrzutnica błękitnych uśmiechów i srebrzystych łez”, „Srebrny orszak mojej kniahini lubej na zamku”. „Złotowłose godziny przemykające w katakumbach pamięci”, „Znaki gościńców moich dróg po wesołych jarmarkach”. Ale były też nazwy proste, zrozumiałe: -„Księżniczka śmieci”, „Grabarz szczęścia”, „Plaskacz”, „Babałyga” czy „Ruchla”. „Kolesie z Ciemnogrodu” prezentowali etos miejski, „Secesja z dziobakiem” nawiązywała do etapów rozwoju sztuki a „Dusiciel szczęścia” oraz „Familia skubańca” czy „Macochy, trutnie i robotnice” do życia obyczajowego. Inwentarz muzealny zanotował około stu pozycji. Prace jak i tytuły dzieł są zaskakujące i zdumiewające. Dziełka urzekają pomysłowością formy i zdają się ze sobą komunikować antenami z drucików, radarem ze sprężynek a nieco przytłumiony kolor zalicza je do ubogiej egzystencjalnie rodziny.
Marian Kruczek ceniony wyjątkowo w Krakowie, obrażony był na system a w szczególności na socrealizm.
„Uważam – mówił - że wprowadzono naszą sztukę do miejsc ustępowych. Socrealizm pomaga twórcom w wypróżnianiu się bez specjalnego wysiłku. Pozwól, że ja zaistnieję w tych miejscach jako wyraz mojej dezaprobaty”. Trudna była dyskusja gdyż artysta z zapalczywą zajadłością bronił swoich poglądów nie cofając się przed obelżywym słowem i określaniem zdrowia psychicznego adwersarza. Po przeprowadzonych pertraktacjach Marian Kruczek zezwolił usunąć muszle i pisuary a my wyraziliśmy zgodę na pozostawienie infrastruktury klozetowej. Po rurach złączkach i kolankach pełzają „robale”. Szczególnie obrzydliwe wrażenie robił wąż wspinający się siłą połączonych łańcuchów po żeliwnym przewodzie. Pikanterii dodawała, od czasu do czasu, siła grzmotu opróżniająca rezerwuar z wyższej kondygnacji. Pertraktacje się powiodły. Powstała galeria pod specjalnym nadzorem, gdyż zwiedzający z miłości do sztuki i bez zezwolenia artysty poczęli się dzielić jego twórczością.

„Co to za sztuka z odpadów”. - To zdanie, bez znaku zapytania a jedynie jako przygana było głoszone przez porażonych, przez Hegla, „postępowych” krytyków. Doznali objawienia po definicji Stalina. „Artysta powinien pokazywać nasze życie prawdziwe. A jeśli pokazuje nasze życie prawdziwe, nie może nie pokazać, jak zmierzamy do socjalizmu. To właśnie jest realizm socjalistyczny”.
Tę definicję wyczytałem w książce, - Stalin. Dwór czerwonego cara. [s.92] Autor. Montefiore Simon Sebag. Warszawa 2010. Wydawnictwo Magnum
Piszę o tym, gdyż byłem zadziwiony, że socrealizm urodził się tak wysoko.

Profesora Mariana Stępnia znałem tylko z telewizji. Mówił o kulturze. Cytował z pamięci wiersze, obszerne fragmenty dzieł literackich i mówił o duchowym życiu narodu. Nieco później się okazało, że profesor z Uniwersytetu Jagiellońskiego został sekretarzem KCPZPR. Ideały głoszone w krakowskiej „Kuźnicy” stały się przydatne w polityce przełomu. Kruczek na swój sposób zapisał się wśród grona przyjaciół. Jako znany artysta został poproszony o przygotowanie znaku-symbolu wydawnictwa. Dzieło w formie nagrody miało trafić do rąk laureata. Kruczek dostarczył na podium autentyczne kowadło kowalskie.

Pewnego dnia do Muzeum przyszli poważni, w za dużych garniturach panowie. Obeszli gmach od piwnic po dach. Po paru minutach zjawił się sekretarz KC, towarzysz Marian Stępień w towarzystwie dworu partyjnego i najwyższych władz administracyjnych. Gdy był kilka kroków od ekspozycji Kruczka zdobyłem się na bezczelną informację. „Panie Profesorze, [co było partyjnym nietaktem wobec obecnych towarzyszy] za chwilę spotka się Pan Profesor z wybitnym twórcą krakowskim”. Z galerii Lucyny Krakowskiej, po odchyleniu tkaniny, która częściowo zasłaniała przejście, poprosiłem, aby zebrani przeszli do galerii Kruczka. Pod ścianą stała niska ława. Profesor przysiadł na niej i ukrył twarz w dłoniach. Zapanowała cisza. Potem profesor powiedział, „Dziękuję wam dyrektorze”. Po chwili dodał: „Właśnie przygotowuję książkę o sztuce. To muzeum znajdzie w niej godne miejsce”.
No i jak się okazało „odpadki” Mariana Kruczka uzyskały akceptowaną rangę sztuki, chociaż nie ukazywały „ życia prawdziwego”.

Stanisław Kowalski, mój zastępca i ja, postanowiliśmy, że gdy tylko osiągniemy wiek emerytalny natychmiast skorzystamy z przywileju, aby zawodowo za nic już nie odpowiadać. Nie umieliśmy się poruszać w świecie gwałtownych przemian. Słowo „sponsor” budziło w nas lęk i poczucie głębokiej frustracji. Byliśmy przyzwyczajeni do dotacji a zżerającą nerwy troską była walka o wysokość budżetu. Służyły temu celowi rozmaite techniki z kłamstwem w awangardzie. Cyfry „brane z sufitu” w tym świecie krętactwa, o ile spełniły założenia dyrektora, to zyskał wśród załogi uznanie a wśród kolegów „po fachu” podziw.
Mówiliśmy bez smutku o zakończeniu naszej szczęśliwej przygody zawodowej. W Muzeum z Kowalskim znowu byliśmy razem. Tak zaczynaliśmy. W 1952 roku, spotkaliśmy się wśród 12 wysoko urodzonych historyczek sztuki. Królowały w sensie dosłownym kobiety, o neutralnie nieżyczliwym stosunku do naszego socjalnego pochodzenia. Zrodziła się wówczas, po głębokim namyśle intelektualna refleksja, że na tym kierunku jest tylko dwoje ludzi, reszta to kobiety.

Podczas krwawego Poznańskiego Czerwca, „ludzie” zaplątali się w politykę. Uczestniczyli w„spisku imperialistycznym z inspiracji reakcyjnego podziemia”. Należeli do „dywersyjnych bojówek”, byli także „nikczemnymi prowokatorami oraz nędznymi awanturnikami”. Łysy Cyrankiewicz groził obcinaniem rąk.
Byliśmy pod koniec czerwca obaj w Poznaniu. Przygotowywaliśmy się do obrony prac magisterskich. Jak wynika z daty w moim indeksie, „Egzamin dypl. magisterski” wyznaczono na 30.VI. 1956. Stanisław Kowalski prawie natychmiast poszedł „w kamasze” gdzie studentów z Poznania zdrowo przeczołgiwano. Mimo to pisał z „tego woja” pełne humoru listy.

W Prezydium Woj. Rady Narodowej w Wydziale Kultury znaleźliśmy się szczęśliwie razem. Naszym szefem był Wojewódzki Konserwator Zabytków, Klem Felchnerowski. Na drzwiach, ul. Fabryczna 20 pierwsze piętro, wydrukował dosyć okazałe, w trzech kolorach, doniesienie: -„Klemens Felchnerowski Wojewódzki Konserwator Zabytków Artysta Malarz Historyk Sztuki Technik budowlany”. Jak z anonsu wynikało Klem był człowiekiem wielu zawodów. Konserwator obdarzył nas poważnymi obowiązkami, zaufaniem a nade wszystko przyjaźnią. To były ciężkie, ale cudowne czasy. Klem wprowadził nas także w „kolonię artystyczną”. Z wielu artystami się zaprzyjaźniliśmy.

We wrześniu 1995. pół wieku od przyjazdu pierwszych artystów do polskiej Zielonej Góry odbyła się wielka wystawa w Muzeum. W publikacji-katalogu wydanego z tej okazji, w notach biograficznych odnotowano 93 nazwiska. Obliczyłem, że wśród nich prawie połowę stanowili koledzy i przyjaciele. Publikowałem ich życiorysy lub zamieszczałem wzmianki i anegdoty o nich w okolicznościowych drukach. Boże Ty mój! Sam się zadziwiłem tą statystyką. A trzeba dodać jeszcze Czesława Łuniewicza, artystę fotografika i upartego amatora malarza.

W roku 1976, gdy prof. Jan Wąsiki przeniósł mnie z Lubuskiego Towarzystwa Naukowego do uczelni zatelefonowałem do konserwatora. Wówczas Wojewódzki Konserwator Zabytków sprawował nadzór nad muzeami. Poinformowałem Stanisława Kowalskiego, że Prezes Lubuskiego Towarzystwa Naukowego wbrew mojej woli zapewnił mi etat w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Teraz jestem zdecydowany przejść do muzeum. Wcześniej kilkakrotnie na ten temat rozmawialiśmy z dyrektorem Wydziału Kultury, Józefem Prusiem.
Kowalski milczał a po piętnastu minutach przedzwonił. Stwierdził, że zna mój metabolizm i zapytał czy jestem trzeźwy. Zapewniłem go, że to nie ma nic wspólnego z przemianą materii a raczej z moim stanem psychodelicznym.
Po dwóch dniach wezwał mnie do Komitetu Wojewódzkiego sekretarz Józef  Nowak. Dał do wypełnienia ankietę personalną, kazał donieść trzy zdjęcia, takie jak do dowodu osobistego. Stwierdził, że sprawę z pozytywną opinią przedstawi „ na sekretariacie”. Wtedy stanowiska dyrektorskie były zaliczane do nomenklatury partyjnej.

Do muzeum wprowadził mnie Józef  Pruś, ówczesny kierownik Wydziału Kultury Wojewódzkiej Rady Narodowej. Znalazłem się wśród znanego mi grona. Kowalski był obecny przy tym spektaklu. Stwierdził, że zostały wyczerpane wszystkie emocje związane z tego typu imprezami. Słownik wyrazów obcych niektóre z nich wyczerpał. Podniecenie, wzruszenie, wzburzenie, gniew, radość, strach, dezaprobata, radość. Dla mnie ważny był fakt, że obejmowałem vacat po nieobecnym od dłuższego czasu dyrektorze.
Funkcję nieformalną szefa placówki pełnił Jerzy Lubojański, po Eugeniuszu Jakubaszku, który dyrektorował w miedzy czasie w kilku placówkach muzealnych.

Czy miałem do spełnienia jakiś plan, przemyślane teoretyczne założenia? Ależ skąd. Samotnie gubiłem się w pomysłach i fatalnych projektach. Co trzeba zrobić? Wiele z nich rodziło się w trakcie praktycznego działania. Jakie przedsięwzięcie da efekt, aby zmienić atmosferę pogrążonej w depresji instytucji? Muzeum „cieszyło się” negatywną opinią w Wydziale Kultury. Słabo zaznaczało się jako placówka kulturotwórcza w porównaniu z Biblioteką Wojewódzką, Filharmonią czy Teatrem.
Józek Pruś:- „Jest faktem, że w Muzeum są najniższe płace. Jaka praca taka płaca”.
Przekroczyłem o pól miliona fundusz płac. Tutaj muszę dodać, że niezbyt odporni dyrektorzy oddawali do dyspozycji Wydziału Kultury  „niewykorzystane” przyznane w budżecie limity na ten cel. Zdecydowanie wystąpiłem także przeciw „przechowywaniu” środków finansowych w Muzealnym budżecie do dyspozycji Wydziału.
Liczyłem się z konsekwencjami. Wykalkulowałem, że o ile mianowano mnie dyrektorem, to zapewne nie zostanę odwołany w przeciągu miesiąca. Skończyło się upomnieniem w Wydziale Finansowym WRN. Najbardziej przeżyła ten zabieg główna księgowa. Ale kiedy Wydział Kultury zapowiedział bojowy scenariusz odpowiedzialności personalnej moja księgowa, Janina Szymlet, ogłosiła, że znacznie schudła przez ostatnie tygodnie, co ją cieszy. Ostracyzm ze strony Wydziału nie trwał długo. Był jednak dolegliwy, szczególnie wtedy, gdy odmówiłem zatwierdzania awansów pracowniczych w komórce finansowej Wydziału.

Obok pracy muzealnej pilnym zadaniem była uciążliwa, walka z podtapianiem. Wilgoć i grzyb na ścianie w holu sięgały, dosłownie kilka metrów. Założono dreny wokół całego budynku i trzy studnie, które wypompowywały wodę z piwnic. Każda ulewa była niepokojącym przeżyciem i oczekiwaniem czy nie nastąpi awaria przeciążonych pomp. Korzystano z opinii mikologów z Wyższej Szkoły Inżynierskiej. Założono system elektroniczny osuszający ściany. Efekty stały się widoczne, bez żadnej przesady, po 20 latach.

Po około dwóch latach wiedziałem, jakie jest docelowe miejsce podróży. Destynacja dotyczyła powołania autonomicznych placówek muzealnych a przyszłym dyrektorom stwarzała możliwość wykreowania własnej historii. Brak dostatecznej komunikacji werbalnej spowodował oporną akceptację przeniesienia się z Zielonej Góry do odległej Świdnicy, Ochli i Drzonowa. Prawie jak wygnanie z ukochanej ojczyzny. Potencjalni banici nie akceptowali także likwidacji wypracowanych nawyków i tradycyjnych przyzwyczajeń. Osobiste święta panie salowe obchodziły z informacją: -„Muzeum nieczynne z powodu awarii prądu”.
I oto konsekwencja.
„Tow. Mieczysław Hebda…Zielona Góra. 4.03. 1979
Towarzyszu Sekretarzu
My pracownicy Muzeum Okręgowego w Zielonej Górze prosimy o interwencję oraz o przywrócenie spokojnej pracy w naszej placówce. Od wielu już miesięcy nie możemy znieść trybu pracy dyrektora Muszyńskiego. Ten pijak i łajdak, który się z wszystkiego wyśmiewa zwłaszcza z partii i sztuki radzieckiej ostatnio po pijanemu wykrzykiwał [dosłownie] „ludzie nie mają mieszkań a komitet buduje sobie przed KW basen kąpielowy”….
Wymyśla się poronione pomysły odnośnie galerii sztuki. Ostatnio ten członek partii powiedział, że na wystawę robotniczą to rzyga…Nie podpisujemy się gdyż obawiamy się zemsty człowieka, który jest szantażystą”.

Merytoryczna działalność, w niektórych kręgach także nie znalazła uznania. Znany dziennikarz z „Nadodrza” Ryszard Rowiński, jeszcze w 1984 roku, w dowcipny sposób scharakteryzował muzealne przedsięwzięcia: -„…Proponuję wręczyć czek dr Janowi Muszyńskiemu…zorganizuje na środkowym Nadodrzu wielki skansen…Będzie to rezultat godny …ubierzemy chłopów w lniane siermięgi, zorganizujemy kurs posługiwania się cepami i sierpami, oświetlimy się łuczywem. I będzie to czyn, którym godnie się zapiszemy w historii ludzkości”.
Na stronie miejskiej Gazety Lubuskiej przewodnik PTTK, pan Józef Orliński krytykuje lokalizację Muzeum Archeologicznego. Za daleko.

Odpór Rysiowi dał Henryk Ankiewicz  jakimś cytatem z Lenina, panu Orlińskiemu zalecił „kopnąć się do muzeów [w Warszawie Leningradzie Paryżu i Moskwie]… może załapie pan trochę poczucia przestrzeni”.

Henryk Ankiewicz to temat na pomnik przyjaciela artystów. „Czytam Antabatę z zachwytem”- pisze we wzruszającym wspomnieniu Kszysztof Chmielnik w „Pulsie”. [nr 6 czerwiec 2011]


Osobnym, wyjątkowo wstydliwym i upokarzającym przeżyciem okazały się kradzieże muzealiów. Ten wątek stale oczekuje na „lustrację”. Zapewne byłby to środowiskowy ciekawy kryminał. Redaktor Siatecki w „Nadodrzu” opisał wydarzenie w kilku kolumnach. Wykrycie „złodzieja w rodzinie” jest zawsze poniżające. Sytuacja dla mnie była wyjątkowo dotkliwa, tym bardziej, że zaboru dopuszczał się człowiek należący do najbliższych współpracowników. Zastanawiające były także niemoralne powiązania sięgające do osób wywodzących się z różnych środowisk. Ciekawie też przedstawiał się wątek obrony oskarżonego przez „oficjalnego” muzealnego opiekuna ze służby bezpieczeństwa. Próbowano całą sprawę wyciszyć, zamieść pod przysłowiowy dywan. Tylko upór i kompetencje emerytowanego naczelnika Wydziału Kryminalnego Milicji Obywatelskiej Alka Merdy doprowadziły do rozprawy sądowej. Trzeba także dodać, że część ukradzionych zabytków powróciła do Muzeum.

Rozwój muzealnictwa nie dokonałby się bez zaangażowania Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. Gmachy muzealne w Świdnicy, Ochli, Drzonowie, to zabytkowe obiekty. Prace budowlane finansowane były przez Ministerstwo Kultury i Sztuki-Centralny Zarząd Muzeów i Ochrony Zabytków z dotacji konserwatora. Prace przy obiekcie przeznaczonym na Muzeum Historii Miasta pokrywał częściowo budżet Rady Miejskiej. Kamieniczkę przymurną przekazał Muzeum Ziemi Lubuskiej prezydent Stanisław Ostręga, wspierający z osobistym zaangażowaniem pomysł wykreowania miejskiego muzeum. To nie był remont ruiny a wręcz inwestycja. Zlikwidowano miejskie szalety, podniesiono o dwie kondygnacje budynek nawiązując do gabarytu sąsiednich kamieniczek. Rozpoczęto badania archeologiczne. Zanim przystąpiono do prac budowlanych rozwarstwiono architektonicznie bryłę, wewnętrznie zniekształconą ścianami działowymi przez licznych użytkowników. Odkryto ślady od czasów średniowiecza po wiek XIX. Czternastowieczny ustęp odprowadzający nieczystości wprost do fosy i jednoosobowy karcer z tego czasu, z ukośną ceglaną posadzką, z drzwiami nabijanymi kowalskimi ćwiekami, sąsiadowały z pruskim więzieniem. Łóżka na dzień przypinane do ściany, piece ogrzewane z korytarza, stykały się z ciemnicą przeznaczoną do zielonogórskich czarownic. Według znakomitego historyka -regionalisty, prof. Władysława Korcza, który jest pionierem prac naukowych i badawczych, związany z losem zielonogórskich ofiar, ten dawny "dom kijów" [nazwa historyczna] był wykorzystywany jako więzienie. Z hakami i przyściennymi łańcuchami, z tą różnicą, ze zamontowanymi na stałe. Zachowały się ślady tej więziennej infrastruktury w piwnicznej części budynku oświetlonego okienkiem zawieszonym pod stropem. Zimne, ponure pomieszczenie, z ceglaną ławą pod ścianą.
Badania prowadził architekt Henryk Tarka, dokumentację historyczną i archeologiczną gromadził Wiesław Myszkiewicz. Wyeksponowano późno średniowieczne elementy architektoniczne, ościeżnice i nadproża z okresu renesansu, zdobnicze fragmenty sztuki barokowej. Wizję wnętrza przyszłego muzeum opracowała Maria Antoniak, artystka-muzealnik z Legnicy. Nadzór należał do Konserwatora Zabytków. Badań nie zakończono. Dr Stanisław Kowalski uważa, że należało przeprowadzić dokładne rozeznanie architektoniczne i poddać krytycznej analizie dotychczasowe ustalenia. Niestety, nie mogliśmy tego przedsięwzięcia zakończyć.
Obiekt nagle bez nas, o tym, bowiem dowiedzieliśmy się z prasy, przekazano kościołowi za zabór Domu katolickiego. Muszę przyznać, że ta decyzja jak i jej forma, pogrążyły mnie w głęboki konflikt sumienia wynikły z poczucia niewyimaginowanej krzywdy.
Muzeum Historii Miasta Zielonej Góry miało stać się klamra ukazującą i spinającą awans kulturalny, ekonomiczny i naukowy społeczeństwa Ziemi Lubuskiej. Wymownym i bezdyskusyjnym przykładem stał się przestrzenny rozwój, ongiś małego ośrodka, położonego na peryferiach Brandenburgii, północnego Śląska, fragmentu Łużyc i zachodniej Wielkopolski.

Dla osłody tamtego zdarzenia pozostała mi satysfakcja z uruchomienia autonomicznych placówek z wybitnymi fachowcami.
Barbara Kołodziejska, autorytet z zakresu etnografii, właściwie w muzealnictwie stworzyła jej naukowe podstawy, Adam Kołodziejski, archeolog z poczuciem misji, doskonały organizator, Włodzimierz Kwaśniwicz, historyk oręża, bronioznawca , namiętny kolekcjoner, umiejętnie łączący sztukę z militariami.

Poza wymienionymi dyrektorami Muzeum dysponowało wyuczoną i wrażliwa kadrą dydaktyczną. Po dzień dzisiejszy żywię uznanie do Zofii Zalewskiej i Urszuli Rogowskiej. Na wniosek nieznanego nam lekarza przyjęły i otoczyły opieką młodą dziewczynę, aby w Dziale Oświatowym wypracowała brakujący czas do renty. Nie sposób wymienić wszystkich. Potencjał fachowy prezentowały służby techniczne. Stolarze, elektrycy i długoletni „bezwypadkowy” wzorowy kierowca Zygmunt Mazur. Szefem zespołu jest po dzień dzisiejszy energiczny Edward Jankowski.
Z uznaniem wspominam Eligiusza Grabowskiego. Jako przewodniczący Komisji Kultury WRN przychylnie rozpatrywał wnioski Barbary Fijałkowskiej, o powołanie samodzielnych placówek muzealnych. Był także do czasu odejścia na sekretarza sojuszniczego stronnictwa  bratniej partii operatywnym wicedyrektorem. Podobnie Barbara Fijałkowska. Po zakończeniu pracy w Wydziale Kultury prowadziła w Muzeum Dział Wydawniczy. Były to już czasy znakomite w porównaniu do siermiężnej działalności edytorskiej, z którą borykała się Izabela Koniusz. Zmienił się rynek. Powstawały wydawnictwa kuszące jakością i co wprost niesłychane, nie brakowało papieru. Mimo prawdziwych, czy ze względów cenzorsko- politycznych, wydumanych kłopotów, wydawaliśmy poprawne katalogi i tomiki poetyckie, wysoko ocenione przez Artura Sandauera. Pani Koniuszowa ma prawo dobrze wspominać swój czas.

Czas eliminuje złe wspomnienia. Pozostaje nostalgia za kontaktami z Edwardem Dąbrowskim, za Jego erudycją, dyskusją o socjalizmie z Wiesławem Myszkiewiczem, któremu błędy i wypaczenia do tego stopnia obrzydły, że „rzucił bilet partyjny”, przyjaźnie wspominam Kamilę Marchelek oraz Marię Selerską, winiarkę Zdzisławę Kraśko, jej dziełem jest dom winiarza, duma skansenu w Ochli, za prowadzącą sekretariat dyrektora, lojalną Romualdą Schreder, oraz serdecznie wspominam wiecznie pogodną Halinę Manturę. Tutaj muszę się pochwalić pozytywnym ruchem kadrowym. Halinka była salową. Zwróciła moją uwagę konsekwentnym czytaniem. Pozostawiła te książki za firanką. Podszedłem do okna i okazało się, że były to albumy i wydawnictwa dotyczące sztuki. Poprosiłem, aby kilka dni posiedziała w sekretariacie. Bardzo się broniła. Dzisiaj Jej praca może służyć za wzornik współpracy dyrekcji z sekretariatem.
 Wszystkim pracownikom nisko się kłaniam a kierownika ekipy technicznej Franciszka Mareckiego zwanego „docentem” wspominam ze wzruszeniem, podobnie jak radosnego artystę Stanisława Parę, czy uzdolnionego snycerza Franciszka Szarego. To był doskonały i uzdolniony zespół..
Z przykrością natomiast odnotowałem drogę z naukowym życiorysem mojej magistrantki, ambitnej Anny Ciosk. Mając zaawansowany doktorat u prof. Jerzego Topolskiego,- nagła śmierć promotora - zakończyła się dla niej losem niesprawiedliwym.
Osobnym tematem jest pracowitość Ireny Sławińskiej „ministra finansów” tworzącej z dyrekcją autonomiczne placówki muzealne z oddziałów, archeologicznego, etnograficznego i Braterstwa Broni. 
Wiele razy powtarzałem,  „Głupi dyrektor, przy pomocy tubki telefonicznej może zniszczyć dobrą instytucję. Mądry szef bez pomocy kompetentnych oraz zaangażowanych współpracowników nie jest w stanie zrealizować pożądanego programu”.

O ile czuję się zawodowo spełniony to dzięki Armandowi Felchnerowskiemu, znajomości na rynku sztuki Leszkowi Kani i zakupom do galerii autorskich Loretcie Sarnowskiej. Nie tylko wzbogacali Muzeum w znaczące dzieła sztuki, ale także umożliwili mi ich doznawanie.

Andrzej Tczewski interesował się muzealnictwem i sztuką do tego stopnia, że sam stał się twórcą. Leszek Kania i ja uczestniczyliśmy w tej artystycznej pasji. Założyliśmy nawet zespół rzeźbiarski.”2-duo-Mu Ka” [„Muszyński- Kania”] wykonujący prace z zakresu „form przestrzennych służących wrażliwości estetycznej i zdrowiu człowieka”. Tak głosił manifest, który został spisany. Na zielonym kartonie. Zleceniodawcą był Andrzej Toczewski. Prace wykonywaliśmy na Jego posesji. Materiał pochodził ze złomowiska a prace były podobne, trochę do Hasiora, ale bardziej do Kruczka. Mecenas malował je farbami olejnymi. Stawały się osobliwymi, abstrakcyjnymi gadżetami „zdobiącymi” otoczenie wokół posiadłości Państwa Toczewskich. To była twórczość radosna i „powinna,- jak głosił manifest,- się podobać”.

25.III.1994. Andrzej Toczewski Dyrektor Gabinetu Wojewody nie zawezwał mnie do Urzędu. Przyszedł do Muzeum i w moim biurze mądrzyliśmy się na różne tematy. Nie pamiętam już, jakie powody zadecydowały, że odszedł z Wyższej Szkoły Pedagogicznej i skorzystał z propozycji zatrudnienia u Wojewody Mariana Eckerta. Jak zanotowałem, profesor poszukiwał do swego gabinetu kandydata, który byłby „elegancki, grzeczny, bez nałogów i jak trzeba pracowity”. Zanotowałem także, że „Andrzeja wybrał spośród pięciu ubiegających się o to stanowisko”.

Ważną informacją dla mnie była wiadomość, że Toczewski jako Prezes Polskiego Towarzystwa Historycznego jest zainteresowany sympozjum na temat muzealnictwa. Wtedy „oczywistą oczywistościa” było dla mnie, że Dyrektor Gabinetu Wojewody jest poważnie zainteresowany stanowiskiem dyrektora muzeum. Sam był katapultą, która miała Go wyrzucić na zaplanowany muzealny horyzont. Nastąpić to miało z chwilą, gdy Wojewoda opuści swój fotel po upływie kadencji. Przyznaję, że po raz pierwszy odczułem, że stanowisko w Muzeum ma dużą wartość. Potem było jeszcze pytanie, kiedy zamierzam odejść na emeryturę. Powiedziałem: O ile do 1932 roku dodamy 65 lat to wychodzi rok 1997.

Polskie Towarzystwo Historyczne z okazji obchodzonego 40-lecia wysłało zaproszenia na sympozjum naukowe „Muzea Zielonogórskie” na dzień 6. XII. 1994. Byłem przekonany, że ta wiedza ułatwi nie tylko start w konkursie, ale komisja wskaże Andrzeja jako jedynego kompetentnego kandydata, dyrektora Muzeum. [Teraz trzeba dodać, że już w 1977 roku Toczewski opracował plan pracy i rozwoju Działu Historycznego dla Muzeum Miasta w Zielonej Górze].
Zanotowałem: - „Piątka dyrektorów w jednym miejscu. Sesja nudna, typowa dla tego typu posiedzeń.
dr Andrzej Toczewski – wprowadzenie
dr Jan Muszyński – Muzeum w Zielonej Górze
dr Adam Kołodziejski – Muzeum Archeologiczne Środkowego Nadodrza w Świdnicy
dr Włodzimierz Kwaśniewicz – Lubuskie Muzeum Wojskowe w Drzonowie
dr Grzegorz Chmielewski – Muzeum książki Środkowego Nadodrza Wi MBP w Zielonej Górze”.

We wtorek 26. VII. 1994 roku zwiedzali obszerną wystawę Wojewoda Marian Eckert w towarzystwie Dyrektora Gabinetu.  Ekspozycja obejmowała dorobek plastyków Ziemi Lubuskiej, a okazją było czterdziestolecie Związku Polskich Artystów Plastyków. Wojewoda nie ukrywał wtedy, ze akceptuje przejście swojego Dyrektora do Muzeum. Andrzej podczas tej rozmowy dyskretnie poszedł zwiedzać wystawę pocztówek Zielonej Góry.

Gazeta Lubuska 27. VII. 1994, [a wiec dzień później] w środowym Magazynie: „Urzędnicy z konkursów. W ostatnich dniach czerwca trzej dyrektorzy wydziałów Urzędu Wojewódzkiego w Zielonej Górze zrezygnowali ze stanowisk. Oznacza to, że od połowy grudnia 1993, a więc do czasu zmiany na stanowisku Wojewody zielonogórskiego, wicewojewoda, dyrektor urzędu i aż 7, dyrektorów wydziałów opuściło gmach U.W. Na trzy ostatnie stanowiska wojewoda ogłosił konkurs. Wczoraj nastąpiło jego częściowe rozstrzygnięcie. Komisję konkursowa stanowili: wojewoda, wicewojewoda i dyrektor urzędu. Komisja rozpatrzyła 11 kandydatów. Najwięcej, bo 5 osób ubiegało się o stanowisko dyrektora Wydziału Kultury i Sportu. Wszystkie pochodzą z Zielonej Góry. Wśród kandydatów byli nauczyciele akademiccy z WSP. Nie było wśród nich ani jednej osoby związanej ze sportem. Ze względu na doświadczenie i umiejętności organizatorskie oraz dorobek publicystyczny Komisja wybrała dr. Andrzeja Toczewskiego ostatnio dyrektora gabinetu wojewody”.

W środę 27.VII. 1994 Ekspres Zachodni [tytuł wytłuszczony] „Toczewski od kultury i sportu… Od 1sierpnia br. funkcję tę będzie pełnił Andrzej Toczewski, dotychczasowy dyrektor gabinetu wojewody. Poinformowała o tym wczoraj dyrektor urzędu wojewódzkiego Antonina Grzgorzewska. Dr Andrzej Toczewski jest z wykształcenia historykiem. Przez wiele lat pracował w zielonogórskiej WSP. Z administracją państwową związany jest od kwietnia br.,”.
 
  
Sekretarzem PTH zostałem, w roku, 1957 gdy byłem asystentem Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków i to z jego nakazu. Andrzej Toczewski zorganizował moje 40 lecie pracy zawodowej,  jako prezes Polskiego Towarzystwa Historycznego.
Poznałem Go jako pracowitego chłopca zajmującego się działalnością wystawienniczą w Wojewódzkim Domu Kultury. Byłem kierownikiem latach sześćdziesiątych, kierunku Kulturalno Oświatowego na WSP. Zorganizowałem spotkanie z rektorem Hieronimem Szczegułą. Po kilkunastu latach Andrzej został nauczycielem akademickimi. Nieco później  także sekretarzem Lubuskiego Towarzystwa Naukowego. Prezesa LTN i rektora profesora Jana Wąsickiego, jako szefa miałem ponad 15 lat. Andrzej znacznie krócej. Przez pewien czas naszymi wspólnymi przełożonymi byli dwaj rektorzy, profesorowie Hieronim Szczeguła i Jan Wąsiki. Na początku drogi zawodowej byłem urzędnikiem. Andrzej także związał się z administracją, tylko o kilkanaście szczebli wyżej. Ja byłem w harcerstwie, do którego niechęcią pałali partyjni talibanie. Andrzej natomiast, w szczęśliwie innych czasach, został Makusynem. Dzisiaj to splendor towarzyski przy boku druha Czarnucha.

Gdy zmarł profesor Jan Wąsicki [w roku 1995] smutnymi godzinami wspominaliśmy naszego wspólnego szefa. Ze wzruszeniem przypominaliśmy sobie chwile spędzone z dobrym, mądrym człowiekiem i humanistą w dosłownym znaczeniu tego słowa. Także z rozbawieniem przestrogi, które pozostaną w nas na zawsze.
-Panie Jasiu, panie Jasiu. Pan jest jak ten barokowy aniołek, buzia uśmiechnięta a dupa goła. Niech pan uważa, aby ktoś pana w ten tyłek nie kopnął.
-Panie Andrzeju, niech pan nie bierze mnie na cienki drucik. To wtedy, gdy wyrażał uznanie do Profesora. Trzeba przyznać, że Andrzej bezbłędnie rozeznał słabości prezesa i rektora. Nasz szef akceptował inteligentnie formułowane pochlebstwa i obaj dobrze o tym wiedzieliśmy.
Profesora do Poznania zawoził milczący i dyskretny pan Mieciu. Aby się nie nudzić w drodze szef często swoich sekretarzy zabierał, aby omawiać sprawy organizacyjne Towarzystwa. Tę trasę wielokrotnie zaliczyliśmy. Droga nie była nudna. Opowiadania i wspomnienia szefa były fascynujące.
Profesor ze swoich poufnych źródeł miał wiedzę, na owe ciemne czasy, niebezpieczną. Wiedział, że Stalin cenił Bieruta, za elegancję i taktowne zachowanie. Także, jakim grubym słowem potraktował naszego prezydenta Beria, gdy ten po raz kolejny prosił Stalina o informacje dotyczące losu polskich oficerów. Bieruta informowano, że zapewne zagubili się w tej szóstej części świata i odpowiednie służby rozpoczęły już poszukiwania.

Jan Wąsicki zanim uzyskał tytuł profesora zwyczajnego był sekretarzem organizacji partyjnej na Uniwersytecie działającej na prawach dzielnicy. Poza etatem na UAM, prowadził wykłady w Akademii Spraw Wewnętrznych. Był posłem na sejm, działał w Instytucie Zachodnim. Miał znajomości wśród polityków i naukowców, nie tylko w kraju. Zastępca kierownika Wydziału Ideologicznego KW PZPR, Sobiesław Piątek polecił mi abym zapytał prof. Jana Wąsickiego, czy przyjmie stanowisko rektora na naszej uczelni o ile z taką propozycją zwróci się do niego Mieczysław Hebla, pierwszy sekretarz Komitetu.

Opracowanie Profesora,  dotyczące losu Polaków w Marchii Granicznej [1919-1945] zostały wyróżnione przez Polski Instytut Spraw Międzynarodowych. Andrzej Tczewski wspomina, że wielką dumą profesora był doktorat honorowy Uniwersytetu Marcina Lutra w Halle.
Lubuską Nagrodą Naukową i „Nadodrza” wyróżniono profesora za Grenzmark Posen Westpreussen. Profesor podarował mi książkę ze słowami:
- Niech pan to przeczyta. Po kilku dniach:- No i co się pan o sobie dowiedział? Zastygłem w egzaminacyjnym oczekiwaniu.
Profesor:-- gdzie się urodziła pana mama?
– w Tomienicy.
 - Gdzie babcia?
 – w Chobienicy.
- Gdzie ojciec?
– W Promnie..
 No tak!  Kreis Pomst.- stwierdził profesor i wydał nieoczekiwany wyrok.
- Jest pan panie Jasiu Prusakiem.
 Najpierw byłem przerażony, gdy jednak okazało się, że moja ojcowizna sięga pogranicza a korzenie wrosły w dobra hrabiów Mielżyńskich, zasłużonych dla kultury i polskości, w rozbawionym towarzystwie przyznawałem się do tej wrednej pruskości. Nie jestem pewien czy patriotyzm Andrzeja Toczewskiego akceptował tego rodzaju deklaracje.

Profesor był lubiany przez studentów a wprost uwielbiany przez gospodarujące w akademiku dziewczyny. Zapraszały pana rektora na placki ziemniaczane z cukrem i śmietaną. Profesor interesował się życiem studentów. Chodził na próby chóru, sprawdzał sanitariaty i stołówkę. Wszystko musiał wiedzieć, wszystkiego wręcz dotknąć.

Przy różnych okazjach otrzymywał dzieła sztuki. Sala wystawowa na uczelni stale była pod jego nadzorem.  Nawet typował na ekspozycje swoich faworytów. Doprowadziła do merytorycznej dyskusji twórczość Stanisława Hołowni zwanego „Betonem”. Wpisy do kroniki zwiedzających dotyczyły skandalicznej nieznajomości psychiki twórcy. Wiadomo było, że prócz uprawiania malarstwa tworzył rzeźby w materiale, od którego uzyskał twardą nazwę. Uprawiał też archeologie. Odkopał miecz Bolesława Chrobrego oraz założył Komunistyczny Uniwersytet Świętej Królowej Jadwigi, mianując siebie dożywotnim rektorem. Moje argumenty dotyczące fatalnych „plam olejnych” profesor zbił argumentem, że doktrynerscy historycy sztuki nie potrafią w porę docenić amatorów począwszy od Henrii Rousseau po naszego Nikifora i Ociepkę. Cenił malarzy gołębiego serca, rozkołysane wieże samotności. Autentycznie był uradowany, gdy do Jego zbiorów dodałem pracę palacza z Biura Wystaw Artystycznych, zatytułowaną „Hiszpan”. W ciemnej brązowej, głowo podobnej plamie, świeciły białe oczy. Dzieło budziło grozę. Profesor był zachwycony. Zakupił jeszcze „Uliczkę przy Rynku”, o której twórca mówił, że „budynki pomierzyłem taśmą a potem suwmiarką przeniosłem na dyktę. O lipie nie może być mowy”.
Profesor posiadał także zbiór profesjonalnych malarzy, wśród których były obrazy Józefa Burlewicza.
-„Panie Jasiu, panie Jasiu, dowiedziałem się, że chcą mi dać obraz, niech pan im powie, że mnie zadowolić może jedynie Bitwa pod Grunwaldem”.
Nie będzie przesadą o ile stwierdzę, że zarówno Andrzej jak i ja byliśmy zauroczeni naszym szefem. Niezależnie jak to zostanie odebrane, kochaliśmy profesora tak jak uczniowie swoich wybranych nauczycieli.

Proces przemian w latach 1989-2010 dotyczył także muzealnictwa. Mieliśmy przejść w gestię Urzędu Miejskiego. Skarbnik miasta Sergiusz Szymaniak poprosił o planowany budżet, Wydział Spraw Wewnętrznych o statut i regulamin Muzeum. Źdisio Piotrkowski omawiał pracę w Muzeum w najbliższej przyszłości. Leszek Kania postanowił powrócić do Biura Wystaw Artystycznych. [Biuro rozwiązane zostało po odejściu z partii dyrektora Wiesława Myszkiewicza] Od 1, III. 1995 naczelnikiem Wydziału Infrastruktury Społecznej został - życzliwie nas traktujący - dr Paweł Suder. Został ogłoszony konkurs na dyrektora BWA. Leszek Kania był namawiany przez wiceprezydenta Mieczysława Łapanowskiego na to stanowisko. Przepisuję ze swojej kroniki: „Leszek Kania po namowie Mietka i Pawła zdecydował się stanąć do konkursu. Spotkaliśmy się w piątek 7, IV, {Paweł, Leszek i ja}. Omówiliśmy dokładnie program wystąpienia Leszka. Paweł nawet napisał wytyczne. Leszek dowiedział się, że termin ostateczny przypada na dzisiaj do godz. 15,30 [10. IV], Dzisiaj rano [10. IV] Leszek przeczytał mi program. Postanowiłem dopisać jeszcze wstęp sytuujący BWA w infrastrukturze kulturalnej miasta. Jakoś po 14,00…przedzwonił do Pawła, że zaraz doniesie swój elaborat.  Niestety, termin już minął. Rano komisja podliczyła oferty i klamka zapadła”. Muszę przyznać, lżej mi się zrobiło, że nie brałem udziału w tej niedobrej dla Muzeum decyzji Leszka, a rozwiązanej w sposób groteskowy, ale skuteczny przez Jego„przyjaciół”.

Znowu zaglądam do swoich zapisków: „Od 1.I.1997. trochę się zmieniło. Dzisiaj jest 7 dzień stycznia. Staszek jest na emeryturze, pracuje nadal na pół etatu. Moim zastępcą mgr Leszek Kania. Właśnie za chwilę wręczę Mu nominację…zrealizowano część planu. Kierownikiem Działu Sztuki Współczesnej Została Irena Filipczuk-Klisowska, która przyjechała z mężem, artystą, którego jestem fanem i córeczką z Legnicy…W tym dziale po odejściu Miry Szczególanki brakowało historyka sztuki z uniwersyteckim wykształceniem.”

Leszka cenię i szanuję za wiedzę, przyjaźń i pogodny charakter. Studiował na WSP a wiedzę zdobywał przede wszystkim sam w upartym samokształceniu. Jest znakomitym znawcą sztuki współczesnej. Nazywam go encyklopedią zielonogórskiego środowiska plastycznego. Maluje i rysuje. Chcąc zapewnić Leszkowi „przyszłość” w PRL, na kierowniczym stanowisku, postanowiłem namówić go, aby został członkiem partii. Kolega Kania pomysł odrzucił z wyraźną negacją nieprzemyślanej propozycji.
Armand Felchnerowski, Kierownik Działu Sztuki Współczesnej, sekretarz muzealnej podstawowej komórki partyjnej, do tego stopnia rozczarował PZPR, że był inwigilowany przez Służbę Bezpieczeństwa. Gdy zamieszkał na zachodzie przesłałem Armandowi wycinki gazetowe informujące, jaką miał opinię polityczną. Mocą tych informacji wraz z bratem Tytusem, mogą w Monachium dopisać Felchnerowskich do listy dysydentów działających w Zielonej Górze.

Do Orońska, Centrum Rzeźby Polskiej, wyjechaliśmy 4.IV.2000.  zaproszeni przez artystów. Aleksandrę Mańczak i Grzegorza Przyborka. Znani z wystaw w Zielonej Górze, prezentowali tam swoją twórczość. Przy okazji pojechaliśmy do Kozłówki, centralnej składnicy dzieł socrealistycznych. Patrzymy, a tam w magazynie Wanda Sokołowska, rzeźbiarskie wyobrażenie główki dziewczynki. Wzruszające, Wanda klasykiem socrealizmu.
Trzydniowa wycieczka - „to wspaniała trasa, która zamknęła się liczbą 1338 km,…ani jednego ostrego hamowania, śladu potencjalnego zagrożenia…doświadczony kierownik administracyjno-techniczny, wieczny optymista, dobry człowiek…Jerzy Duber, mistrz kierownicy, trudno przy nim o myśli pochmurne”.

Odwiedziliśmy także do Piotrków Trybunalski gdzie spędziłem swoją młodość okupacyjną [Generalne Gubernatorstwo]. Z bólem odkryłem, że to wszystko było małe, karłowate, zaplute. Leszek zrobił mi zdjęcia na progu naszego mieszkania. To był łącznik między chałupami, mikroskopijny, szeroki na dwie okiennice. Oglądałem to ze zdemolowaną pamięcią. O Jezu! Boże ty mój!. Żyłem w jakimś urojeniu, że wszystko było piękne, wiosenne, zielone. Okazało się, że to złudzenie, podświadoma kretyńska symulacja w obronie zdrowia psychicznego.
Tyle pozostało z zapisu mojego marzenia, by odwiedzić miejsce, które w pamięci idealizowałem, wyposażałem w ciąg młodzieńczych przygód, bezproblemowych mimo trwającej wojny.

„7.I.97 Dzisiaj napiszę do wojewody, że chciałbym odejść na emeryturę”.
Zwyczajnie zazdrościłem Staszkowi,  że ja pozostałem jeszcze w Muzeum. Nawet nie przypuszczaliśmy w najśmielszych snach, że doczekamy wspólnie czasów emeryckich. Ja zawdzięczam wszystko i dobre i złe Zielonej Górze. Staszek tutaj dorobił się opinii uznanego w kraju fachowca, teoretyka i praktyka z zakresu urbanistyki i architektury. Poparł to licznymi publikacjami. W tej tematyce, jako naukowiec, jest niedoceniany w naszym środowisku. Ale też nie zachowuje się jak autor, któremu zależy na czytelnikach. Jest wyjątkowo pracowity. Ma wiele cech tradycyjnego polskiego chłopa. Wolę i upór. Nie jest w stanie z kimś się zaprzyjaźnić ze względu na stanowisko. Jest sprawiedliwy, nikt i nic nie w stanie mu zaimponować. Jego pełne inteligencji dowcipy, odzywki, określania ludzi z łagodną złośliwością, oraz ich zajęć, to dziedzina mało znana. Pisze doskonale, rysuje lekko i dowcipnie. Starzeje się godnie, tylko trochę łysieje. Kondycje na swój wiek ma znacznie zawyżoną. Samotnie z niej korzysta, jako, że jest wiecznie osobny. Zawsze mogę liczyć na jego dyskretne wsparcie. Dyrektor Andrzej Tczewski zaprasza Stanisława Kowalskiego do współpracy uznając Jego wiedzę i niekonfliktowy charakter.

Z moich notatek: „Z inicjatywy prezesa PTH, Andrzeja Toczewskiego obchodzono [11. VI. 1996] w Muzeum moje 40-lecie pracy zawodowej w tym ponad 20 lat w tej instytucji.. Równocześnie odbyła się promocja książki „Muzea Zielonogórskie”. Był koncert fortepianowy Czesława Grabowskiego, liczne przemówienia a niektóre ich frazy wprost na epitafium. Uroczystość organizacyjnie na 5 z plusem”.

„…wczoraj [7. XI. 2000] uroczystość…55 lat Muzeum. Była szopka w wykonaniu artystów Teatru. Pan Mincer napisał dowcipne teksty o każdym pracowniku. Recytowali, śpiewali…na melodie Kofty „Pamiętajcie o ogrodach” Impreza przedłużyła się o dwie godziny. Dyplomy, wyróżnienia… Obecni: - Jego Ekscelencja ksiądz Adam Dyczkowski i ksiądz prałat Konrad Herman, Prezydent, Marszałek Województwa, Przewodniczący Sejmiku woj. Jednym słowem elita kościelna, polityczna i administracyjna. Toasty, podarki, życzenia…Byli goście z Poznania, Gorzowa i Nowej Soli.
Trzeba z uznaniem ocenić całe przedsięwzięcie…Andrzej potrafi to robić…”.
  Dyrektor od sponsorów otrzymał nie tylko obietnice, ale wykonano konkretne prace w Muzeum, {klimatyzacja} i dostarczono nieodpłatnie materiały budowlane {drewno, cement}.

Wspominana już w tym tekście była prezydent pani Antonina Grzegorzewska, gdy Andrzej przedstawił swój program nazwała go marzycielem. Wielobiegunowe zainteresowania dyrektora, plus wykształcenie historyczne, doczekały się realizacji, także w sferze „ojczyzny duszy”. Właśnie duchowość objawiła się w szacunku do tradycji i poszukiwaniu drogi dotarcia przez muzealne środki przekazu i relikwie papieskie do świadomości religijnej pomijanej programowo w muzealnictwie.

Tczewski osiągnął swój zaplanowany cel. Pięć lat wyprzedził usilną pracą i konsekwentną wizją przyszłe stanowisko. Jestem przekonany, że zły los nie odmówił zrealizowania zamierzonego planu. Tak mi się zdawało, że w Muzeum, Andrzej Toczewski stał się kustoszem swoich marzeń, bólu i lęków. Ale to tylko hipoteza. Muzeum tortur, te nasze czarownice, te manekiny, te kraty, być może, że to los człowieczy. Ale to także tylko przypuszczenie. Sądzę, że dr Andrzej Toczewski postanowił wymyślić coś nowego nie schodząc z traktu tradycji.

Muzeum jest żywe jak nigdy, nieraz wprost zadeptywane. Tętni energią, młodością. Żeńskiej muzealnej populacji dedykuję wyznanie Jerzego Pilcha: - „Polskie dziewczyny fantastyczne przecież, piękne, błyskotliwe pełne inwencji czaru wynikającej z wysokiej inteligencji wrażliwości…Uważam, że opiewanie piękna kobiety nie unieważnia jej doktoratu”.
Mój przyjaciel Paweł T. chodzi na każda wystawę, aby, jak twierdzi „adorować powabne kustoszki”.
Do plemienia miłośników komputerów, Internetu i stale najnowszych mediów elektronicznych, należą także utalentowani, z ambicjami naukowymi, doktoranci, Arkadiusz Cincio oraz Longin Dzieży. W środowisku plastyków działa artysta Igor Myszkiewicz ceniony także jako scenograf muzealny. Dyrektor, profesor uczelniany Wyższej Szkoły Zawodowej w Sulechowie, ułatwia prace naukowe, zabiega o przewody doktorskie swoich pracowników, umożliwia publikacje i zachęca do pisania w tytułach, które stworzył. Z drugiej strony znaczący jest udział historyka Toczewskiego w modernizacji społecznej świadomości przez działalność w różnego typu komisjach a w szczególności w organizacjach kombatanckich.

Zastanawiałem się czy Andrzej i Leszek stworzą atmosferę przyjaznej współpracy? Wiele Ich różniło. Andrzej kocha samochody, Leszek w życiu nie siedział za kierownicą. Andrzej namiętny zwolennik elektronicznych mediów. Leszek długo lekceważył komputer i Internet.
 Andrzej rasowy menadżer, umiejętnie korzystający ze sponsorów, Leszek poszukiwał raczej zwolenników sztuki. Andrzej mistrz uniwersyteckiej socjotechniki personalnej, Leszek w tej dziedzinie nawet nie doszedł do matury.
Jak w takim razie aksjologicznie wyjaśnić, że mimo tak zróżnicowanych aksjomatów po upływie pewnego krótkiego czasu harmonijnie poczęli współdziałać? Nawet filozofia zdaje się w tym przypadku być bezsilna. W opisie człowieka jesteśmy bezradni. Nie zdołamy rozwikłać jego motywów, mentalności, ani do końca imperatywów, którymi się kierował.

Ten tekst to także moja podróż w głąb siebie, doprowadzający do bolesnej identyfikacji przez los historyczny, indywidualne błędy i upadki. Były one częstsze aniżeli satysfakcja, płynąca z życiowej chronologii. Ostatecznie to był mimo wszystko żywot szczęśliwy. Tym bardziej, że moja opinia o Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej jest wielowarstwowa. Taki wniosek wynika z moich zapisków, którymi uzupełniam 80-letnią pamięć. Starość moja to ani kreacja ani manipulacja. Może mam prawo powtórzyć za Hiobem. „Dni moje były szybkie jak tkackie czółenka i kończą się bez nadziei”. Kiedy Pandora otworzyła swoją puszkę i wypuściła nieszczęścia tego świata, to na dnie pozostała tylko nadzieja. Moja nadzieja ustąpiła przed wiedzą o schyłku życia i o nieuleczalnej chorobie. Żyłem w ciekawych, przeklętych czasach. Czułem się często samotny, ale nigdy nie byłem osamotniony.
Już czas zakończyć Jungiem, gdyż  „słowa usiłują zająć miejsce życia”.
Żywot można określić metaforą.

Drzazga kory odłupana z drzewa, którego nie zdołały ściąć piekielne piły dwóch zbrodniczo zjednoczonych dyktatorów. Wrzucona do wartkiego strumienia. Obijana w burzliwym, kamiennym potoku dziejów. Przedarła się przez niespodziewane zakola. Utrzymywała w spienionym nurcie oraz szczęśliwie uniknęła nieprzewidywalnych studziennych głębin. Unikała zdradliwej kipieli. Gdy zaistniała możliwość dobijała do cichszych przyjaznych zatoczek. Nie zatonęła, mimo, że była zalewana. Ten kawałek kory okazał się odporną łódeczką, która przepłynęła przez wiele etapów historycznych.

Czy figurą stylistyczną można ukazać kształt osobowości? Określić tożsamość?

Ze skraju zaścianka do miasta

Tekst o Klemensie Felchnerowskim pisałem prze kilka tygodni. Modyfikacji dokonałem - 2012- 02- 19
„Ze skraju zaścianka do miasta”, pisałem także dosyć długo. Ostateczna modyfikacja nastąpiła 2012-02-20


Ze skraju zaścianka do miasta

Przez pierwsze lata piszący o życiu artystycznym w Zielonej Górze, zanim sięgnęli po długopisy, posługiwali się obolałą stalówką z krzyżykiem a pióra maczali w kałamarzu wypełnionym czarnym inkaustem egzystencjalnego bólu i duchowej rozpaczy. Czasy pionierskie zwane też heroicznymi, opisywane były z pozycji ściskającej serce: - „Droga, jaką przeszła sztuka na ziemiach nadodrzańskich, jest czymś zupełnie niezwykłym i niemającym precedensów w rozwoju sztuki polskiej. Należy, bowiem ten okres do najbardziej dramatycznych w dziejach grupy ludzi, którzy po czasach chaosu i wyczerpania fizycznego okresem wojny, przybyli na obszary nieposiadające jeszcze ustabilizowanych form życia ekonomicznego i wspólnych norm moralnych...”
Aby było jasne. To mój tekst, zakończony jednakże uskrzydlonym optymizmem: -...poczęły wyrastać delikatne objawy życia artystycznego, które za Johanem Huizingą porównać można do „cichego limbo ukrytego pod urwistą przepaścią piekła”. Te delikatne objawy życia artystycznego nie od razu się ujawniły, ale w społecznej świadomości pozostał opis tamtych dni w wersji wydarzeń pesymistycznych. Nie był to pogląd wynikający z jakiegoś więziennego nakazu ideologicznego, aczkolwiek w Polsce Ludowej nie było promowane czarnowidztwo. Jednakże rekonstrukcja życia artystycznego z lat czterdziestych powstała wsparta wspomnieniami plastyków i pierwszymi tekstami z opisem ich tragicznych losów w zestawieniu z doniosłością misji, jaką mieli do spełnienia na Ziemiach Odzyskanych. A może tak należało pisać po lekturze Nikołaja Ostrowskiego -”Jak hartowała się stal”. Najpierw dramat osobisty, indywidualny, a potem zwycięstwo z ideą socjalizmu w tle.
Wszystko to jednak sprowadzało się do banalnego w konsekwencji oskarżenia, że społeczeństwo nie dorosło intelektualnie, pozbawione wzorców estetycznych, do odbioru sztuki w ogóle, a ludność Zielonej Góry jak gdyby w szczególności. Sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR, Lorek, oświadczył oficjalnie, że nie są potrzebni plastycy, bo wszystko załatwiają rzemieślnicy. To było w ramach rozmowy o pracowniach dla plastyków.

Czas pionierski zwany także heroicznym

Kazimierz Rojowski, jeden z tych, co przeszedł wyboisty, artystyczny lubuski trakt, w rozmowie z Danutą Piekarska, wspomina:
-Pamięta pan pierwszy dzień w Zielonej Górze?.
-Styczeń, siarczysty mróz. Piąta rano. Wysiedliśmy głodni, zziębnięci na dworcu, którego zresztą prawie nie było widać, bo to był taki mały baraczek. Zjeść nie było gdzie o tej porze. Rozgrzewaliśmy się, pamiętam, kakałem owsianym, prawdziwego wtedy nie było. I tak doczekaliśmy godzin otwarcia urzędów.
-Gdzie władza czekała artystów z otwartymi ramionami.
- Szczerze mówiąc była zaskoczona naszym przyjazdem. Z obietnic na początku były tylko stypendia. Skromne. Ale na życie w barze mlecznym starczyło.
Ponad pół wieku minęło od przyjazdu Kazimierza Rojowskiego do Zielonej Góry, dziś artysty znanego w wielu europejskich galeriach, a pamięć nie zatarła tamtych pierwszych dni..
 Dziennikarka zapytała jeszcze o artystów.
-Przepraszam, z czego żyli?.
- Na pewno nie ze sprzedaży obrazów. Bo nie było ich, komu kupować. Żyło się z plansz, gazetek, z różnych zleceń. Ludzie dzielili
się robotą, tak żeby każdemu starczyło, choć na bar mleczny...[Gazeta Lubuska 21 - 22. VII. 2001.]

Złe wspomnienia z pierwszych dni w Zielonej Górze zachował także Stefan Słocki, etatowo związany aż po emeryturę z państwową produkcją wagonów dla Związku Radzieckiego, „Zastal”. Był redaktorem stałej, zakładowej gazetki, inspektorem BHP, oraz plastykiem, odpowiedzialnym za wygląd stołówki i porządek na stanowiskach pracy.
-Na malarstwo nie było zapotrzebowania. Utrzymywałem się z projektowania i malowania szyldów, wywieszek, reklam. Co tu ukrywać, biedowałem strasznie. Zachorowałem, nie było pieniędzy. Żona chodziła z workiem na podmiejskie pola, kopała ziemniaki, pozostałe po Niemcach, szczęściem było, gdy dostało się trochę oleju. Pod jesień nas okradziono, straciłem wówczas ostatnie w miarę przyzwoite ubranie. Widocznie jednak bez malowania nie mogę żyć, bo malowałem właśnie dużo. Właściwie dla siebie i przyjaciół, bo o sprzedaży nie można było nawet marzyć. [ Stefan Słocki, Katalog. Muzeum Ziemi Lubuskiej. Zielona Góra 1989.]

Jak dokonywali wyboru

Artyści zazwyczaj pamiętali, co ich skłoniło do przyjazdu i wyboru naszego miasta [sprawy ekonomiczne i nadzieja życia w nowym środowisku] oraz jakie było ich pierwsze wrażenie.
Ignacy Bieniek był na przykład rozczarowany. Liczył na góry a tu horyzont pusty. Wiesław Muldner -Nieckowski był oczarowany skalą miasta i zielenią. Witek Nowicki magnoliami i winnicami. Alf Kowalski ruinami średniowiecznego zamku w Międzyrzeczu.  Racjonalnie usposobiony do życia Klemens  Felchnerowski, objął wysoki urząd Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, zapisal:
- Zostaję na stałe w Zielonej Górze”.
Marian Szpakowski, który nieustannie podnosił poprzeczkę twórczą środowiska, wyznał, jak przystało na pierwszego zielonogórskiego taszystę, że to przypadek. Na górce rozrządowej zaintrygowały go wagony przetaczane na nieznaną stację - Zielona Góra. Postanowił, kiedyś przy okazji zaspokoić swoją ciekawość, - zielona górka, jak też to może wyglądać. Przyjechał na chwilę, został do śmierci.

Układ przestrzenny miasta

Miasto nie tylko Szpakowskiemu  się spodobało. Zielona Góra nie ucierpiała podczas działań wojennych. Zachowała urok schludnego miasteczka. Układ przestrzenny starego miasta uspokajał, trwał bez zmian przeszło 700 -lat. Wysiadało się po przyjeździe do miasta na jednym z dwóch dworców. Albo przy placu Marszałka Roli-Żymirskiego, za Niemca, Adolf Hitler Platz, albo na dworcu południowym, przy ulicy Owocowej, dawniej Fruchstrasse.
Przyłączenie peryferyjnie położonego miasta do europejskich szlaków, przez Gubin, Głogów i Szprotawę nastąpiło w drugiej połowie XIX-wieku, a więc w czasie, gdy miasto rzemiosła, stało się ośrodkiem wczesnokapitalistycznej formy produkcji przemysłowej. Dworce pobudowano w rozwijającej się strefie magazynowej, zlokalizowanej w pewnym oddaleniu od miasta. Na małym obszarze, w obrębie dawnych średniowiecznych murów miejskich, koncentrowało się życie realne, podlegające administracji [ratusz] i metafizyczne, przynależne do kościoła. Te dwa światy działały w bezpośrednim sąsiedztwie, na wyciągnięcie ręki. Aby dojść do tego zharmonizowanego centrum należało pokonać drogę gruntową zwaną, ulicą Topolową, niemiecką Kapellenweg a od 1956. reprezentacyjną Westerplatte. Przy wlocie do tej ulicy ustawiono dumny głaz z napisem: - W dniu 1. maja 1951. roku województwo zielonogórskie zlikwidowało analfabetyzm, haniebną spuściznę kapitalizmu”. Gdy przyjechał Felchnerowski, pomnik leżał „na plecach”. Gdy ja dotarłem tutaj w roku 1956. edukacyjną dumę PRL-u odwrócono „twarzą” do ziemi. I tak spoczywa w tym miejscu do dziś, wrosłe w ziemię, zapomniane ważne dzieło symboliczne. Do miasta spacerowało się piękną aleją lipową Generalisimussa Józefa Stalina, czyli dawną Bahnhofstrasse a od września 1957 aleją Niepodległości, oprawioną w bogatą architekturę eklektyczną, osłoniętą średnio wysoką zielenią w ogródkach, a w sezonie urzekającymi magnoliami. Pozostały po nich zabetonowane placyki, przed wjazdami do garaży. Po ażurowych płotach żeliwnych nie pozostało wspomnienie nawet  w składnicach złomu. Na tej ulicy zamieszkiwała niemiecka elita zielonogórska, przemysłowcy, kupcy, lekarze i wysokiej rangi wojskowi.

Położenie topograficzne miasta i jego tradycje

Zielona Góra leży w kotlinie osłoniętej wzgórzami, w specyficznej niecce obrzeżonej lasami. Wszystkie przedmieścia, a właściwie prawie całe miasto obniża się w kierunku pradoliny Odry. Grunberg od XIX - wieku porządkowano i rozwijano jako teren zielony. Miasto parków i ogrodów. I taka też była Zielona Góra. Taką też znajdowali je plastycy, którzy jak najbardziej realistycznie odmalowywali jej zaułki, zabytki...
 Słowem starali się uchwycić piękno i duszę miasta, które wzięli w swoje posiadanie nie z własnej woli, lecz w wyniku losu historycznego. Sprawiedliwość dziejową podkreślali dębami piastowskimi nad Odrą, architekturą powstałą w czasach Henryka Brodatego, rozległością płaskiego krajobrazu kojarzonego z rdzenną Wielkopolską. Należy przyznać, że to właśnie artyści zwrócili uwagę na nasłonecznione stoki, na których od XIV- wieku uprawiano winną latorośl. Bogata roślinność miasta stała się tematem długotrwałych bojów Witka Nowickiego z władzami miasta. Jest w tym jego zasługa, że miasto miało przez długie lata opinię dywanu kwiatowego. Plastycy walnie przysłużyli się do powstania życia teatralnego, sportowego, klubów dyskusyjnych, organizacji społecznych. Nawiązali także do bogatej tradycji świąt winobraniowych. Nie trzeba dodawać, że dla grupki plastyków były to także żniwa. Plakaty winobraniowe, reklamy, dekoracje, scenografia i organizacja pochodu, przez długie lata, od 1946. roku, spoczywała w ich rękach. Toczyli boje z urzędnikami przedstawiając rachunki za metry dekoracji z rozpiętych żarówek nad Starówką.
Nad Zieloną Górą krążył także metafizyczny duch wielkiego malarza niewidoczny dla zbłąkanych mieszkańców. Ale faktem jest, że w rodzinie miejskiego muzyka przyszedł na świat 3 października 1733 roku Tadeusz Konicz, znany w Europie z leksykonów i opracowań historyków sztuki jako Taddeo Polacco. Poeta Janusz Koniusz pisał w 1960 roku, że „wsławił imię Polski w Rzymie papieskim” a Dariusz Dolański w 1993 , że Tadeusz Kuntze - malarz rodem z Zielonej Góry, „należy do najbardziej znanych artystów związanych z Polską, bez wątpienia jest jednym z najwybitniejszych, jeśli nie najwybitniejszym malarzem wyrosłym na gruncie polskim w XIII. wieku”. Na zaplecku obrazu, jak byśmy dziś powiedzieli sponsora, biskupa Andrzeja Stanisława Kostki Załuskiego, którego sportretował napisał: -”Ja Polak Tadeuszek w Krakowie Bo rodzice godni Koniczowie...” Wyjechał Konicz jako chłopiec z małego spokojnego miasteczka liczącego 3,5 tysiąca mieszkańców rychło w czas. W roku 1740. realizując wieczne pretensje, korzystając z osłabionych Habsburgów, Fryderyk Wielki wprowadził do Zielonej Góry dwa regimenty wojsk i przyłączył miasto wraz z całą prowincją do Śląska. Tym samym pogrążył miasto w długotrwałe trudy wojenne.
Wielu mieszkańców tamtego niemieckiego miasta wyemigrowało do Polski.
Historia zatoczyła koło. Teraz do polskiej Zielonej Góry wkraczali malarze ukształtowani przez mistrzów okresu międzywojennego. Tych zaś kształcili profesorowie uznający gusta akademickie Tadeusza Konicza i awangardową estetykę burżuazji. Nasi malarze odrzucali bagaż, którym obciążyła ich akademia przez mentalność długowiecznej tradycji, szybko przebiegli dolinę socrealizmu, znacznie dłużej brnąc w koleinach polskiego koloryzmu. Z tych lat nie ma obrazu, który powstałby z przypadku, nawet kontrolowanego, ani dzieła, które powstało z wykorzystaniem gotowych elementów.
 Malowali to miasto emocją, doskonałym warsztatem i bezbłędną kompozycją. To były wówczas kryteria dobrego „knota” jak określali swoje prace. Nie wypowiadali słów: „ dzieło sztuki”. Topografia miejsca, w którym rozkładali sztalugi jest czytelna do dzisiaj w układzie urbanistycznym miasta. Majerski, Słocki , Szpakowski, prawie wszyscy, krążyli tymi samymi uliczkami, oglądali panoramę miasta z tych samych miejsc, co ich koledzy po fachu, niemieccy  graficy i malarze.  Leszek Kania, ekspert od spraw naszego środowiska, długoletni kierownik Działu Sztuki Współczesnej w Muzeum Ziemi Lubuskiej, odszukał grafiki artystów tworzących w ubiegłym stuleciu, mniej znanego Albrechta Brocka i pospolitego u nas, Gerharda Reischa.   Analogie tematów są wprost zdumiewające. Nieco podobnie jest z pracami Carla Friedricha Seifferta i Theodora Blattenbauera pracujących w XIX- wieku.  Nie było w Zielonej Górze już rzeczki Łączy, która w ich czasach spływała w dolinę miasta, nie było młyna podsiębiernego na obecnym Placu Wielkopolskim, nie było folusza i farbiarni za dzisiejszym gmachem filharmonii. Pozostała natomiast nietknięta szerokość ulic i mieszczańskich działek wytyczonych w średniowieczu.  Po licznych pożarach odbudowywano kamieniczki na tejże siatce metrycznej, w podobnym układzie przestrzennym z zachowaną w stosunku do ratusza i kościołów, wysokością gabarytu. Jedynie elewacje w sposób najbardziej czytelny zmieniały swój wygląd, poświadczając podobnie jak lokalizacja, zamożność mieszczanina-właściciela.
Optymistyczne początki życia w mieście

Przez kilkanaście miesięcy posługiwano się niemieckimi nazwami ulic. Na ulicy Niedertgorgasse otwarto pierwszą księgarnię. Sprzedawano w niej także zabawki, dewocjonalia, znaczki pocztowe, nasiona i gazety. Można było także zamawiać stemple i wszelkie okolicznościowe druki akcydensowe. Szyld oznajmiał, że sklep jest własnością  Haliny Bogaczyk i że mieści się przy ulicy Żeromskiego. Gdy w rok później powstała komisja w Ratuszu, do spraw nazewnictwa ulic, uszanowano tę inicjatywę zasłużonego drukarza z Leszna, Alfonsa Bogaczyka, który wprowadził wielkiego pisarza w społeczną świadomość, pionierów-zielonogórzan. Oni także dobili się uznania w siatce ulic, zamieniając Niederstrasse na ulicę Pionierów, dzisiaj Kupiecka a jeszcze wczoraj Karola Świerczewskiego, Honorowego Obywatela naszego miasta.
Teraz uliczkami, Mariacką, Munsch Gasse [mnisią] Kościelną, Kirchstrasse albo wcześniejszą Katholische Kleine Kirchgasse, podążali na Szkolną, Schulstrasse, malarze do Muzeum gdzie mieszkał prywatnie pierwszy Prezes Oddziału ZPAP w Zielonej Górze, Klem Felchnerowski. Przedstawiali swoje prace, odbywali poważne korekty, wdawali się w głośne, chwilami dramatyczne dyskusje z  historykami sztuki. Muzeum mieściło się w okazałym gmachu szkoły ewangelickiej wzniesionej w 1770.roku a od powstania województwa pracowali tam absolwenci wykształceni na Uniwersytecie Poznańskim. Oni stali się kompanami kolegów malarzy i trzeba przyznać, że ta przyjaźń obu stronom doskonale się przysłużyła. Dyrektor Muzeum, Michał Kubaszewski, pierwszy recenzent, który w duchu obowiązującej socrealistycznej doktryny pouczał plastyków, za co był poniewierany towarzysko, właśnie jako malarz amator wyjechał w latach 70. do Szwecji i tam miał własną pracownie. Jego były zastępca Włodzimierz Ławniczak, jest profesorem filozofii  w macierzystej poznańskiej uczelni, Janusz Przewoźny został Naczelnym Dyrektorem Państwowego Przedsiębiorstwa „Desa” w Polsce a Tomasz Jurasz,  Z-cą Naczelnika Wydziału Inspekcji Ministerstwa Kultury i sztuki.
Pracownicy tej pierwszej naukowej placówki i wykształceni, po akademiach malarze, wraz z architektami, aktorami a dokładniej, aktorkami i niektórymi dziennikarzami, trzymali się razem. Co ich trzymało?.
...Tysiące różnych rzeczy- mówi Kazimierz Rojowski. Wszystko wtedy zaczynaliśmy od nowa tworząc własnymi siłami środowisko... Nie mieliśmy nic do stracenia.
_ A dużo do zyskania?
_ Nie. Do zrobienia dużo. Nie chcieliśmy żyć w zaścianku.

Wnioski i postulaty badawcze

Żyjąc już w mieście nie stworzyli intymnych miejsc, czy magicznych pracowni. Legenda stolika Klema w „Ratuszowej” i rozmowy z plastykami w „Listach z Palmiarni” Andabaty-Henryka Ankiewicza pozostały fikcją literacką. Tajemnicze przeżycia i gesty plastyków zanikły w miejskiej przestrzeni wraz z elegancką „Polonią” i mało ekskluzywnym „Widokiem”.
Pozostał Arsenał z roku 1955 z udziałem Klema w ekspozycji oraz komisji kwalifikującej dzieła na wystawę, z uczestnictwem także Mariana Szpakowskiego i Witolda Nowickiego. Właśnie ta trójka oficjalnie manifestowała walkę z klasykami oraz potencjalną możliwość odwilży w sztuce zielonogórskich prowincjonalnych malarzy. Tutaj można sobie na wiele pozwolić. Pan Bóg wysoko Warszawa daleko. Pozostała z tych lat coraz bardziej zawodna pamięć, subiektywne notatki, raczej anegdoty i dosyć zakłamana literatura. Aby odtworzyć, zrekonstruować w społecznym organizmie działalność artystów plastyków od samego początku ich pobytu w Zielonej Górze, trzeba rzetelnej weryfikacji w ustalaniu faktów, oddzielania ich od fikcyjnych wydarzeń i dokładnie sprawdzać artystyczne życiorysy pogmatwane przez wojnę. W skomplikowanej polskiej gramatyce ziem zachodnich trzeba zaczynać od podstaw, od alfabetu metodologicznego. Pozostaje stale aktualne pytanie. Na ile plastycy zaakceptowali twórczą myśl w definicji Stalina?
-„Artysta powinien pokazywać nasze życie prawdziwe. A jeśli pokazuje nasze życie prawdziwe, nie może nie pokazywać jak zmierzamy do socjalizmu. To właśnie jest realizm socjalistyczny”.
[Montefiore Simon Sebag. Stalin. Dwór czerwonego cara. s.92
Warszawa 2010 Wydawnictwo Magnum.]
Życie duchowe i ekonomiczne

W „Informatorze m. Zielonejgóry” wydrukowanym we wrześniu 1945. roku przez „Zakłady Graficzne pod zarządem państwowym w Zielonejgórze” odmalowano obraz miasta. Jest po dzień dzisiejszy zaskakujący. Miasto rozłożyło się na 170. ulicach, których nazwy w 40% były przetłumaczone z nazewnictwa niemieckiego. W obrębie starego miasta zachowały w większości swoją historyczną wersję. Miało trzy rynki, Stary, Drzewny i Zbożowy,  pięć placów, Lenina Bohaterów, Słowiański, Wielkopolski i Marszałka Roli-Żymierskiego. Najdłuższe na Śląsku Lubuskim przedmieścia. Mieszkańcy modlili się w pięciu kościołach.
W najstarszym pod wezwaniem Świętej Jadwigi z XIII. wieku, wielokrotnie przebudowywanym. Klema, jako konserwatora frapowały nieotynkowane ściany kościoła, ze śladami licznych przebudów.
W secesyjnym kościele Augsburskoewangelickim z 1911. roku  przy placu Bohaterów, dawniej Kaiser-Wilhelm Platz.
W świątyni Matki Boskiej Częstochowskiej, wzniesionej jako zbór ewangelicki w XVIII. wieku. Wieżę dobudowano w 1828. aby zamykała oś widokową z Rynku.
W Najświętszym Zbawicielu, dawnym kościele dla protestantów ufundowanym przez Georga Beuchelta, ongiś właściciela dzisiejszego „Zastalu”. Świątynię konsekrowano w 1917. roku.
 Był jeszcze w obrębie miasta kościółek przy ulicy Neustadtstrasse- początkowo Nowowiejskiej a od 1958. Dr Pieniężnego. Ważny z tego względu, że w okresie międzywojennym był siedzibą Muzeum miejskiego.
W liczne panoramy Zielonej Góry wpisał te obiekty Hilary Gwizdała, malarz ciepłych, uczuciowych, nieco landrynkowych widoków miasta. Tym podmiotem lirycznym zaakcentował radosny ślad artysty, który w Zielonej Górze wybił się na niepodległość, dokonując suwerennego wyboru wolnego od wszelkich rodzinnych trosk.
Smaczne jadło i napitek miasto oferowało w 14. restauracjach i 9. kawiarniach. Hotele zapraszały ponad to na dansingi. -”Polski”, „Wiktoria”, „Obywatelski”, „Polonia”, „Pod Białym Orłem” i „Parkowy”. Niespodzianki zapowiadał pensjonat ”Barburka”. Pyszniły się reklamami kawiarnie z „Wielkopolanką” na czele, cukiernia „Zacisze” oraz jadłodajnia o zdumiewającej nazwie - „Restauracja Korpusu Śpiewaków Ziem Zachodnich”.  „Probiernia - Śniadalnia” oferowała smaczne i tanie śniadania domowe. Informator zapraszał mieszkańców do 27. sklepów kolonialnych i spożywczych, prezentował 12. punktów sprzedaży tytoniu, 9. sklepów warzywniczych, 8. cukierni oraz 7. sklepów nabiałowych. Mistrzów rzeźniczych było 33. piekarniczych 47. Świeże owoce i warzywa, w sezonie sprzedawali ogrodnicy. Mleko, masło, sery donosiły gospodynie z pobliskich wsi na miejsca targowe.  W nadmiarze było krawców, malarzy pokojowych i szewców. Działały coraz lepiej zaopatrywane w gazety kioski a w nowości wydawnicze księgarnie. W „usługach dla ludności”, powstawały popierane i z inicjatywy Wiesława Muldnera-Nieckowskiego, kierownika Wydziału Przemysłu Starostwa Powiatowego, stolarnie, introligatornie, składy żelaza, pralnie i w centrum miasta magiel. Na obrzeżach miasta powstawały warsztaty mechaniczne a konie podkuwali dwaj kowale. Produkowano soki, marmoladę, ocet, olej, musztardę. Istniał doskonale działający browar. Wytwarzano kafle i o dziwo, płyty gramofonowe. Nie brakło w upały wody sodowej i przedwojennej w smaku lemoniady. Mieszkańcy, korzystali z Lecznicy Powiatowej, lecz mogli dbać o zdrowie w 6. gabinetach prywatnych. Farmaceuci obsługiwali chorych w trzech aptekach, „Pod Koroną”, „Pod Orłem” i „Pod Lwem”.

Działalność artystyczna

Artyści próbowali ze swoich umiejętności budować także podstawę egzystencji. W „Zwierciadle”, dodatku do „Słowa Polskiego” z 28. września 1947. roku Henryk Greb zamieścił tekst: - „W pracowniach plastyków zielonogórskich”.
-„Wędrówkę po pracowniach zielonogórskich malarzy i rzeźbiarzy zacząłem od wizyty u Stefana Słockiego. W niewielkiej pracowni na pięterku, Słocki - malarz, rzeźbiarz i grafik, wykonywał właśnie jedną ze swych efektownych reklam kinowych. Gdy przyglądałem się rysunkom artysta odwijał wilgotne płótna chroniące rzeźbę w glinie. Wyłonił się bardzo śmiały zarys głowy. Pytany o swe plany Stefan Słocki oświadcza, że poświęci się wyłącznie rzeźbie. Ma również zamiar uruchomić artystyczną wytwórnię lalek.
Wanda Sokołowska, uczennica Warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych dała się poznać zielonogórskiej publiczności, dzięki zorganizowanej ostatnio wystawie swych prac w Muzeum Miejskim.
Niełatwo zastać w domu Wiesława Muldnera-Nieckowskiego. Zaabsorbowany działalnością w różnych organizacjach społecznych, krótkie chwile wytchnienia poświęca wyłącznie malarstwu i rzeźbie. Uczeń prof. Zygmunta Radnickiego z Krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, pokazuje swe ostatnie prace: akwarelowe pejzaże. Artysta ma zamiar wykonać wspólnie ze Słockim kompozycje dla Polskiego Komitetu Olimpijskiego.
Halina Hryniewicz. W rozmowie z mieszkanką podmiejskiej willi dowiaduję się, że przed wojną pracowała jako konserwatorka obrazów Muzeum Narodowego, specjalizując się w konserwacji dzieł najwybitniejszych mistrzów szkoły holenderskiej. Obecnie maluje portrety i zamierza poświęcić się malarstwu religijnemu…[drogą teologicznych możliwości podążył J.M.]
Emil Cieślik. Jego to dziełami są m. inn. odnowienie -  kolorystycznie - kaplicy Ogrójcowej, obraz Matki Boskiej Częstochowskiej.
Juliusz Majerski. Członek Związku Artystów Plastyków, przybył niedawno z Poznania do Zielonej Góry i objął kierownictwo Referatu Kultury i Sztuki. Artysta zamierza stworzyć cykl  barwnych kompozycji graficznych, którego tematem będzie zmaganie się Słowiańszczyzny z nawałą germańską.
Jan Puszko. Najmłodszego z grupy zielonogórskich plastyków zastałem przy sporządzaniu planów dekoracyjnych na Dni Winobrania. Puszko przez dłuższy czas pracował w tutejszym Teatrze Miejskim tworząc szereg ciekawych dekoracji scenicznych”.
Jednakże pomyślane spektakularne przedsięwzięcia nie zawsze się spełniały, wspomina Maria Gołębiowska - Przewodnicząca Komisji Historycznej i Redaktora Naczelna czasopisma społeczno-historycznego „Pionierzy”.
„...z Wandą Sokołowską się dobrze znałam, była kobietą towarzyską. Mało kiedy opuszczał ją dobry nastrój a przecież żyła w biedzie. Miała poczucie humoru trochę absurdalne. Przyjaźniła się taka nasza trójka. Wanda, Danka Klementowska, siostra vice burmistrza i ja. Często zachodziłyśmy do Wandy. Mieszkała przy dzisiejszej ulicy Sikorskiego, wtedy Szeroka 52. W domu też było biednie. Z czego miał żyć artysta w mieście, w którym należało dbać przede wszystkim o ciało. Dusza ma czas wiekuisty. Może poczekać. Tak niestety odczuwała większość rozbitków. Kulturę tworzyła wąska grupa. Pewnego dnia znaleźliśmy Wandę patrząca wyjątkowo ufnie w przyszłość, wręcz słoneczną. Oświadczyła z przekonaniem. – „Będę bogata, już wkrótce będę miała dużo pieniędzy. Zrobię odlew głowy Lenina a może i Stalina. To będzie masówka. Przy każdym odlewie coś dołożę, coś poprawię, aby był widoczny mój indywidualny wkład artystyczny, dłoń mistrza. Mam już pierwsze zamówienia. Z Bogiem się później rozliczę za ten grzech śmiertelny”. Ale niestety nie stała się bogata gdyż ktoś ważny Jej to wyperswadował i z tego pomysłu zrezygnowała. [Wanda Sokołowska - Juliusz Majerski. Czasopismo „Pionierzy”. Nr.1. 2000.r]
I tutaj dygresja. W maju 2000. roku z dyrekcją zielonogórskiego Muzeum, Andrzejem Toczewskim i Leszkiem Kanią, poszukiwaliśmy w siedzibie rodowej Zamoyskich, w Muzeum Sztuki Socrealistycznej, prac naszych plastyków. Niestety na wystawie absolutny brak, ale w magazynie pozostał jedyny ślad. Rzeźba Wandy Sokołowskiej, główka dziewczynki, realistyczny portrecik uduchowionej modelki. Dziełko wzruszające. Obok Szapocznikow, Dunikowskiego, tylko Sokołowska. Rozpad środowiska  artystycznego nie nastąpił za sprawa zgody czy nie zgody na socrealizm, załatwił to dopiero stan wojenny.

Bibliografia i wystawy

Ilość pozycji bibliograficznych dotyczących działalności zielonogórskich plastyków jest znaczna. Temat ten podejmowali różni autorzy. Najczęściej dziennikarze i historycy sztuki. Nie brak także wypowiedzi samych plastyków. Pierwsza wystawa z prawdziwego zdarzenia, została zorganizowana, jak wynika ze wspomnień, późną jesienią 1946. roku w Gorzowie. „Zwiedziło ją pół miasta”. W 1947 ponownie w Gorzowie wystawiono 160. prac. „Zwiedziło ją dwanaście tysięcy osób”. Na tej wystawie wyróżniono prace Stefana Słockiego, który zorganizował kilka nieformalnych pokazów w Zielonej Górze, w przyznanym przez Władze Miasta lokalu, w gmachu Teatru. Założył „Grupę Zielonogórskich Artystów Plastyków”. To był pierwszy krok do organizacji związkowej.
W styczniu 1948. roku zorganizowano kolejną ekspozycję. „Wystawa plastyków Ziemi Lubuskiej” stała się przeglądem twórczości 22. artystów, donosił  „Przegląd Artystyczny”.  Udział wzięli: z Zielonej Góry, Włodzimierz Filipiński, Halina Hryniewicz, Juliusz Majerski, Józef Markiewicz, Stanisław Mierzejewski, Wiesław Muldner-Nieckowski, Jan Nowacki, Edmund Pilarczyk, Stefan Słocki, Wanda Sokołowska i Zofia Wilczyńska.
z Gorzowa, Halina Dembińska, Roman Feniuk, Romuald Kononowicz, Jan Korcz i Ziemowit Szuman.
z Lubska, Włodzimierz Trofimow, ze Świebodzina, Bogdan Hofman, ze Skwierzyny, Józef Józewczyk, z Sulęcina, Zygmunt Piotrowski oraz z Miedzyrzecza, Alfons Kowalski.
Wystawiono 134. prace z tego 15. w dziale rzeźby. Komisja Artystyczna ZPAP Okręgu poznańskiego w składzie: - prof.prof. Hipolit Pogański i Eustachy Wasilkowski, Marian Szmańda i Alfred Wiśniewski, nagrodziła 12 prac. Niezależnie od tego Komisja podkreśliła wysokie walory artystyczne i wielkie możliwości rozwojowe trzech nagrodzonych plastyków, Kowalskiego, Muldnera-Nieckowskiego i Słockiego, zalecając im nawiązanie ściślejszego kontaktu artystycznego ze sobą... Sama wystawa wzbudziła olbrzymie zainteresowanie i do chwili obecnej zwiedziło ja około 15000. osób z całej Ziemi Lubuskiej [Wacław Krajewski „Z Ziemi Lubuskiej” „Przegląd Artystyczny” Nr.6-7 1948]. Kolejna notatka donosiła, że wystawy plastyków lubuskich maja już swoje tradycje:
„Z nich wychodzą poza obręb naszego regionu produkty kultury rejonu lubuskiego, by reprezentować ją na wystawach krajowych... Mimo bardzo ostrej selekcji przeprowadzonej przez komisję artystyczna, na wystawie znalazło się aż 76. prac. Najliczniej reprezentowany jest Alfons Kowalski z Międzyrzecza i Romuald Kononowicz z Gorzowa...Rodzynkami wystawy są rysunki tuszem  [kolorowym] Włodzimierza Korsaka... Rewelacją są prace Jana Korcza z Gorzowa oraz rysunki węglem Juliusza Majerskiego z Zielonej Góry - to wytwór przewrażliwionej wyobraźni, większość natomiast dojrzała w nich nowe drogi, dążące do malarstwa abstrakcyjnego...można [tych prac J.M.] nie rozumieć, a mimo to trzeba im przyznać wysoka wartość artystyczną... III Wystawa Plastyków Lubuskich reprezentuje nowe drogi naszych artystów... prace Szumana...Kononowicza, Nieckowskiego, znajdą napewno należne im miejsce na Ogólnopolskiej Wystawie Plastyków”.  [Budzyński, wśród plastyków lubuskich „Kryształowe formy rysowane węglem” Słowo Polskie. Nr 350. 1948 rok].
Ton przychylny na poszukiwania formalne był możliwy do czasu  zdecydowanego ujęcia spraw kultury przez  Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, która poczęła na nowo kształtować, z bolszewicką zajadłością,  świadomość ludzi kultury.

Polityka i demografia

Mniej więcej do roku 1948. panował pogląd, że życie może się tylko polepszać. Gazeta Zielonogórska doniosła, że 12. grudnia 1948. roku na dworcu PKP zorganizowano wiec. Delegaci żegnani przez orkiestrę wyjeżdżali na Kongres Zjednoczeniowy. Przed Zjednoczeniem walkę klasowa wzmocniły aresztowania i procesy polityczne.
W roku 1948. w Zielonej Górze zamieszkiwało 31350 tysięcy osób.
„Skład narodowościowy był w zasadzie jednolity, chociaż niektórym grupom np. Ukraińcom, odmawiano prawa do przyznawania się do swojej narodowości...naliczono 26 osób przyznających się do narodowości niemieckiej, było również 10. Czechów, 2. Francuzów, Austriak, Belg i Węgier. Ponad to wykazano 15. Żydów.
W drugiej połowie 1948 roku zanotowano masowy odpływ z miasta niektórych grup ludności. Były to najczęściej osoby posiadające średnie lub wyższe wykształcenie, z reguły przedwojenni urzędnicy i kupcy. Władze z zadowoleniem przyjęły to zjawisko. Stan liczebny mieszkańców zmienił się na korzyść klasy robotniczej. Tylko w listopadzie Zieloną Górę opuściło 740 osób wolnych zawodów.  
„Z większą wyrazistością obserwuje się na terenie powiatu zaostrzającą się walkę klasowa wśród klasy robotniczej”.
Jeszcze przed Zjednoczeniem odebrano plastykom lokal i zamknięto Muzeum [lipiec 1948] a dotychczasową kierowniczkę Eugenię Łychowską zwolniono jako, - „znaną ze swoich pro niemieckich upodobań”. Wysiedlono lub aresztowano tych, „co nie chcą się polonizować”. Wraz ze zjednoczeniem politycznym postanowiono przeprowadzić konsolidację tych organizacji, które zajmowały się handlem i zaopatrzeniem ludności. Wydłużały się kolejki po chleb. Zakłady pracy w ramach akcji socjalnej, załatwiały dla załogi ziemniaki, marchew i cebulę. „W sierpniu 1948. ponownie zaznaczył się brak mięsa i tłuszczów oraz nabiału”. W tym czasie meldowano, że  ”ludność słucha reakcyjnych podszeptów”. [Tadeusz Dzwonkowski. Powiat zielonogórski w latach 1945-1948. Zarys dziejów politycznych. Warszawa 1997].
 Ostatecznym osiągnięciem tej polityki okazał się stan wojenny. Przywrócona funkcja państwa obsłużyła Hilarego Gwizdałę.
- „Ostatnio często jestem głodny. Tak bardzo chciałbym zjeść coś na co mam chęć, proste żarcie i nawet to mi się nie udaje. To jest niedobre, mi to bardzo przeszkadza. Nie raz rezygnuję z chleba, ale to jest straszne, że ja muszę się o chleb starać” [Hilary Gwizdała. Katalog. Muzeum Ziemi Lubuskiej. 1982. Zielona Góra].
 Mógł napisać Czesław Markiewicz o plastykach, że „żyli w brzydkich czasach” mając do dyspozycji taką literaturę przedmiotu. 
-„Wszyscy oni tak bardzo chcieli żeby wszystko było w Zielonej Górze, może nie wielkie, ale przynajmniej większe. Żyli w brzydkich czasach. Zawsze towarzyszył im jakiś cień, nie był to z pewnością Duch Święty. Pozwalali sobie wiele weryfikować, ale nigdy nie dali zmasakrować sobie wyobraźni”.
Socrealizm został wprowadzony w sposób technicznie doskonały.
W lutym 1949. Włodzimierz Sokorski na Zjeździe  w Szczecinie, jak podkreślił w „prapolskim mieście”, sparafrazował Dantego, - porzućcie wszelkie nadzieje. Odniósł to do literatów formalistów. Naiwni traktowali to jako figurę literacko-frazeologiczną. Dyskusje trwały do końca maja, aż Jakub Berman wystąpił w podwójnej roli, jako szef służby bezpieczeństwa i sekretarz od kultury z KC PZPR. Na zjeździe w Warszawie wśród partyjnych plastyków i aktywistów powiało grozą. W sierpniu tegoż roku Minister Kultury zaprosił do naszego Łagowa muzyków. Zasypano wówczas przepaść dzielącą kompozytorów od słuchaczy przez propozycje, „przepojenia współczesnej twórczości muzycznej uczuciem rzeczywistości”. Kompozytor „ powinien  wypowiadać w utworach myśli optymistyczne i konstruktywne, zmierzać ku realizmowi socjalistycznemu w muzyce”.
Jak widać była to formuła pojemna zarówno dla „inżynierów dusz ludzkich” jak i autodydaktów parających się plastyką  przy związkach zawodowych, domach kultury czy nawet w wojsku.
Ofensywa propagandowa ruszyła. W Zielonej Górze przybrała postać groteski.
Artysta Kozłow w Nietkowicach „żyje duchem naszej teraźniejszości, którego twórczość poszła w tym jedynym właściwym dla artysty kierunku - w kierunku realizmu socjalistycznego...Nie zawsze zgadzałem się z kolegami malarzami, którzy w owych latach międzywojennych wpadli w formalizm. Byłem i jestem zdania, że sztuka, która nie odzwierciedla najistotniejszych przejawów życia jest martwa”. Walery Kozłow nie kryje zadowolenia człowieka, który „potrafił zrzucić z siebie balast, jakim niewątpliwie obarczyła jego twórczość malarską epoka lat międzywojennych...Obecnie projektuję cykl obrazów pt. „Spółdzielnia produkcyjna”. Natchnieniem do tego projektu jest dla mnie referat wygłoszony prze towarzysza Bieruta na VII Plenum KCPZPR...Wielokrotnie zgłaszałem swoje usługi w Wydziale Kultury WRN w Zielonej Górze, ale jakoś te wszystkie moje propozycje nie znalazły do tej pory oddźwięku”. [Gazeta Zielonogórska. Nr. 12-13. IX.1952].
„Michał Sawicki, syn ubogiego szewca...w sali konferencyjnej Komitetu Powiatowego PZPR rzucił na ścianę trzy obrazy, z których kopia obrazu „Lenin na samotnej wyspie” o rozmiarach 4 x 2 m. jest nadzwyczaj udana. Kopie głów Engelsa, Marksa, Lenina i Stalina ze znaczka pocztowego przeniesione na format 4 x 2 m. również świadczą o jego talencie. Trzeci obraz przedstawia robotnika i chłopa patrzących z ufnością ku wschodzącemu słońcu socjalizmu”. [Gazeta Lubuska. Nr.66 VIII 1949].
Plastycy, aby zapewnić sobie papier, farby czy jakiekolwiek przyboru warsztatowe, musieli należeć do Związku. Uczestniczyli także spektakularnie w oficjalnej doktrynie. Te wszystkie tytuły jak np. „Słoneczko socjalizmu zaglądające pod strzechy  wieśniacze” stały się przysłowiowym kamuflażem dla działalności traktowanej w ramach socrealizmu jak puszczanie „perskiego oka” dla wtajemniczonych w prawdziwą grę i pozory wręcz kabaretowe. Czy dołowano plastyków z powodu doktryny?  Ton notatek w Gazecie raczej potwierdza troskę, jaką otaczano „słuszną twórczość” a więc także zainteresowanie, bez którego artysta raczej jest sfrustrowany.
”Wystawa nie zawiera żadnych prac z krajobrazami naszej pięknej Ziemi Lubuskiej, portretów naszych przodowników pracy ani scen z budowli Planu 6-letniego w naszym województwie. Krajobraz to piękna rzecz, zwłaszcza, kiedy jest dobrze zrobiony i oddaje wiernie piękno natury, ale 28 pejzaży na 50 wystawionych prac, to stanowi za wiele, nawet dla miłośników przyrody. Z pozostałych prac widać, że artyści nie zawsze głęboko przeżywają temat. Człowieka widzą jako martwy przedmiot [obrazy J.M.] nie mają w sobie życia, wyczuwa się po prostu bierność i rezygnację, co jest już zupełnie fałszywym ujęciem.”. Gazeta nie szczędzi także dobrych rad kolegom artystom. - „O obrazie plastyka, Juliusza Majerskiego nie można powiedzieć nic dobrego. Obraz jest martwy, bez perspektyw, wykonany niedbale a autorowi przydałoby się kilka lekcji anatomii. [Gazeta Zielonogórska. Nr 88 6-7 XII 1952].
”W sali posiedzeń MRN przez cały styczeń otwarta była wystawa prac Wandy Sokołowskiej. Na czoło rzeźb wysuwa się „Alegoria Warszawy”. Grupa przedstawia dobrze podpatrzony moment z powstania warszawskiego. Zamiarem artystki na najbliższą przyszłość jest przedstawienie wybitnych przodowników pracy i racjonalizatorów. Do tej pory wrodzona skromność naszych przodowników utrudniała prace ob. Sokołowskiej. Ludzie mający pozować w pracowni tłumaczyli się brakiem czasu”.
Niektóre opinie o twórcy miały charakter zgrabnego, politycznego donosu, płynącego z potrzeby serca albo poczucia ideowego. Mogły też zaświadczać o czujności dziennikarza. Tak gustownie spreparowane anonse prasowe nie odnosiły jednak specjalnych efektów. Trzeba też dodać, ze czynniki partyjne nawet nie próbowały zainicjować poważnej dyskusji na temat przekonań plastyków i ich związków z ideą komunistyczną. Zasadniczym powodem było przekonanie, że na polu sztuki rozbiła swoje namioty prawica i z trudem tam wschodzi ziarno siane ręką chłopa i robotnika. Plastycy, którzy przybyli na Ziemię Lubuska nawiązywali do okresu międzywojennego, co słusznie zauważył Walery  Kozłow z Nietkowic. Łatwo ich było zniechęcić do obowiązującego nurtu opiniami, które czytali w Gazecie. Nawet, gdy tworzyli w tej doktrynie to oficjalnie się od niej odżegnywali. Socrealizm tak bardzo spłycał ich emocjonalne zaangażowanie, że stawali się wyrobnikami i komediantami w spektaklu, w którym nie za bardzo dobrze się czuli. Poza tym socrealizm nie pozostawiał miejsca na metafizykę, psychodeliczne przeżycia, słowem na wzloty ducha.
Ala Zacharska [później Markola] pracowała u Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, „na pracach zleconych”. Przepisuję ze swoich notatek: -” 11 07 57 Ala, ambitna, zawzięta, wrażliwa, wiem o niej bardzo mało, mimo, że pracujemy w jednym biurze. Przez tydzień była radosna. Wymalowała obraz chłopczyka. Była zadowolona. Mówiła, że urodziła synka. Ala pokazała swojemu wielbicielowi ten obraz. Zachwycał się. Alę to okrutnie zmartwiło.- ” O ile mój obraz podoba się laikowi to na pewno nie jest dobry”, powiedziała do swojej przyjaciółki, także plastyczki, Hali [Halina Karpowicz, potem Byszewska a jeszcze potem Skiba. J. M.]. Przez trzy dni ma już z tego powodu chandrę.
Wracam do notatek:-„22 09 57  Ala wczoraj powiedziała, że ma córeczkę a Jacuś siostrzyczkę. To jest akcik, taki miły, zastanawiała się jakie jej dać imię. Myślała o tym swoim obrazku, uśmiechała się do niego i wymyśliła mu imię, -”Emilka”. Takie jakieś radosne i liryczne. W tym czasie, gdy Ala opowiada o swoich pracach bardzo ją lubię”.
Celem sztuki Alojzy Zacharskiej, było jej osobiste odniesienia do rzeczywistości, do życia. Opinie laików ją drażniły. I jak tutaj domniemywać, że malowała dla hegemonów socjalizmu.
Twórczość pozbawiona duchowości, przestawała być sztuką, gubiła jej poczucie suwerenności. W takich dywagacjach nad imieniem „siostrzyczki Jacusia” brali udział pracownicy biura, Stanisław Kowalski, autor tego tekstu i goście plastycy, Ignacy Bieniek, Kazek Rojowski, Marian Szpakowski i sam szef,  Klem Felchnerowski.
Teraz należy zadać pytanie, czy nasi plastycy-stypendyści kupili socrealizm, czy tylko spektakularnie nie mieli nic przeciwko doktrynie, która tutaj na Ziemi Lubuskiej istniała w formie tekstów kabaretowych.
Artyści funkcjonowali całkiem dobrze w naszym mieście. Tak nieuchwytne, metafizyczne, duchowe sprawy, jak wolność, suwerenność stały się ich prywatną sprawą i nie były im odbierane, ani paraliżowane politycznym nadzorem. O ile plastycy chodzili na manifestacje pierwszomajowe, a chodzili, o ile publicznie nie atakowali socjalizmu, a nie atakowali, to sprawa malarstwa stawała się ich warsztatem, do którego mieli dostęp tylko ci, których gościć zgodzili się sami twórcy. Najwyżej obrazy nie zostałyby dopuszczone na wystawę. Tak, więc pytanie czy twórczość naszych malarzy była wówczas niejednoznaczna, czy uprawiali ja artyści o osobowościach wewnętrznie sprzecznych, pozostaje nierozstrzygnięta.
W pełne światło wejdą plastycy po roku 1956.
Obecność na wystawach, czy plenerach towarzyszy z aparatu partyjnego była formą porozumienia z plastykami. „Cenzura” była zaprzyjaźniona z kolegami plastykami a o ostracyzmie społecznym nie ma nawet, co wspominać. Wypowiedzi sekretarzy, o ile do takich spotkań dochodziło, były z natury ugrzecznione i zachęcające do dalszej pracy na rzecz socjalistycznej ojczyzny. Decyzja o pracowniach w blokach wznoszonych przy ulicy Wyspiańskiego, stała się dowodem na pozytywną ocenę środowiska, które w infrastrukturze wojewódzkiego miasta zaczęło się poważnie liczyć od lat 60. Ogólnopolskie imprezy, wystawy i sympozja, stały się tego potwierdzeniem.
Tamte odległe lata określane dzisiaj jako „pionierskie” to był czas ludzi młodych. Trofimow z Lubska, czy Brunne z Sulęcina, podobnie jak Majerski, przeszli przez obozy, ale nie czuli się wyróżnieni nieszczęściem. Wszystkim było ciężko, bieda po wojnie dopadła każdego. Czy to, że Słockiemu skradziono ubranie pozbawiło go woli twórczej. Marjanowi Szpakowskiemu w Klubie Dziennikarza, „przez pomyłkę” ktoś zamienił na szmatę z koca, okrycie z wielbłądziej wełny zakupione w Londynie, a mimo to nie przestał wielbić Polloka. Czy życie Jana Korcza nie wynikało z jego wyboru?. Leszek Kania pisze: -”Na starość władze zapewniły Korczowi dobre warunki do pracy. Mieszkał tam samotnie, prawie nigdy nie rezygnując z twórczości. „Gdy maluje zapominam o wszystkim. Wystarczy mi nie wielki kąt, bylebym miał farby i płótno. Maluje wtedy niemal do kresu sił, do bólu oczu. Gdyby mi ktoś pewnego dnia odebrał możliwość malowania, życie straciłoby sens”. [Ludzie Środkowego Nadodrza- wybrane szkice biograficzne. XIII-XX wiek. Zielona Góra 1998].

Mała stabilizacja

W tłumie historycznej wędrówki ludów, z różnych powodów, najczęściej z konieczności, przyjeżdżali na Śląsk Lubuski, także artyści malarze. Rozpoczynali naukę w okresie międzywojennym, nie tylko w naszym kraju, kończyli studia po wojnie, niektórzy uzyskiwali tytuły na podstawie przedłożonych prac na uczelniach, na których studiowali przed wojną. Włączyli się aktywnie w życie społeczne. Krok po kroku organizowali swoje środowisko. To oni przygotowali grunt do powołania Związku Polskich Artystów Plastyków- Oddział w Zielonej Górze, pierwszej organizacji twórczej w naszym mieście.
W latach 50. po powstaniu województwa, po Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie i Uniwersytecie w Toruniu przybyli: Ignacy Bieniek, Halina Byszewska, Klemens Felchnerowski, Kazimierz Rojowski, Adam Stańkowski, Remigiusz Zaborowski i Marian Szpakowski.
Warszawska Akademia Sztuk Pięknych zasiliła Zieloną Górę swoimi absolwentami: Adamem Falkiewiczem, Ryszardem Lechem, Witoldem Nowickim, Zygmuntem Waldmanem, Krystyną Sznajder i Alojzą Zacharską.
Przeszłość historyczna malarzy Środkowego Nadodrza rekonstruowana jest nie po to, aby stała się wartością do naśladowania. Jest to opis ludzi sztuki żyjących w naszym mieście, którym należy się głęboki szacunek nie tylko dlatego, że żyli w trudnych czasach. Te trudy się zacierają w pamięci, ale dlatego, że pozostawili trwały ślad swoich dokonań artystycznych, które zweryfikował pozytywnie czas. Młodsze generacje, absolwenci akademii z całego kraju, w innych czasach, stworzyli nowy, własny świat sztuki. Objaśnianie metodą narracyjną ich twórczości nie może spotkać się z akceptacją czy aprobatą krytyczną dostarczającą twórcy niezbędnej satysfakcji. Ta metoda nie ma już zastosowania w ambitnej i naukowej strukturze krytyki. Najnowsze pokolenie, związane z Instytutem Sztuki naszego Uniwersytetu, to twórcy wymagający współczesnych doktryn, w których filozofia podejmuje próbę odpowiedzi, czym w ogóle jest sztuka w epoce postmodernizmu. Aby podjąć taka próbę, nie sposób uporać się z wszelkimi kontrowersjami wobec współczesnej krytyki  i sztuki, ale także nie sposób pominąć ludzi sztuki, którzy od 1945. roku działali tak skutecznie, że doprowadzili do pierwszego społecznego buntu, literacko określanego jako „odwilż” najpierw w sztuce, potem w  polityce i gospodarce. 
Impregnowany w odniesieniu do jakichkolwiek uchybień od doktryny leninowsko-stalinowskiej, konserwa partyjna nigdy nie wyrzekła się socrealistycznych doktryn. W poglądach na sztuki plastyczne przewidywano rozwój, bez jakiejkolwiek alternatywy, w duchu scenariusza radzieckiego. Wręcz obsesyjnie wykazała to praca zbiorowa ludzi nauki i kultury, przeznaczona do użytku służbowego: -”Prognoza rozwoju kultury polskiej do 1990.r.”. -”W dalszej perspektywie prowadzić to będzie do jakościowego ujednolicenia kultury w powszechny, socjalistyczny obyczaj, co nastąpi razem z zanikiem klas społecznych. Otworzy to w rozwoju Polski „erę komunizmu”, zgodnie z tym co pisał Lenin, że „powstanie jakościowo nowego modelu kultury społeczeństwa i jednostek będzie ważną oznaką wkraczania w epokę komunizmu”. Ta dyspozycja, dzisiaj na szczęście wirtualna, wydana została za Gierka a więc w epoce „cywilizacji fikcyjnej wspólnoty i fikcyjnego dobrobytu”. [Prognoza rozwoju kultury polskiej do 1990.r. Do użytku służbowego. Ministerstwo Kultury i Sztuki. Komisja Prognozowania przy Ministrze Kultury i Sztuki. Zespołowi przewodniczyli: Jerzy Kossak i Kazimierz Żygulski. Warszawa 1973.r].
Stan wojenny wykazał jak łatwo wprowadzać na stare przerdzewiałe tory, „rewolucyjne parowozy dziejów”. Klasa robotnicza objęła i zasiedliła teatry, amatorzy nakreślali „rozwój” myślenia plastycznego. „telewizornia” oszalała. 
Kultura powstała z klęczek w czasach Poznańskiego Czerwca i Polskiego Października. Bo choć czas pędzi, zmieniają się epoki, to poczucie wolności pozostaje zawsze takie samo. Suwerenność twórcza i niepodległość duchowa weszły artystą w krew. Stały się oddechem woli twórczej. -Rok 1956- był to dziwny rok.