niedziela, 16 września 2012

Chodzi o to, żebyśmy jak najdłużej byli razem, blisko siebie




Było krótko przed północą. Do okna przywołał mnie krzyk srok, zasiedlających drzewa przed oknem. Wśród gałęzi, wysoko nad ziemią, kot. Znam go z widzenia. Dobrze utrzymany, grzeczny, zapewne z dobrej rodziny. Często, ozdobiony czerwoną obróżką, przechadza się wśród zaparkowanych samochodów. Teraz zamienił się w jaguara. Polował raczej dla zabawy, zapewne nie z głodu. Ale sroki o tym nie wiedziały. Cóż zresztą za różnica, śmierć to śmierć. Z krzykiem atakowały kota, wrzeszczały skrzekliwie tak długo, aż  zlazł z tego drzewa. Narażały się przy tym, gdyż kot tylko czekał na źle zaplanowany atak. Zielona Góra, to istotnie teraz miasto srok. Gdy zamieszkaliśmy przy ulicy Janka Krasickiego w roku 1962 [obecnie mieszkamy przy ulicy Ignacego Krasickiego, bez przeprowadzki] nie było tutaj srok nawet na lekarstwo. Teraz nie zdziwiłbym się gdyby wtargnęły do herbu miasta. Sugestię tę mógłby rozpatrzyć Pan Profesor Wojciech Strzyżewski, jako, że one naprawde potrafią skutecznie bronić swojej małej ojczyzny.

Już w roku 2000, w listopadzie, dostaliśmy telegram o śmierci żony brata mojej małżonki, ś.p. Leszka Wilke. Pogoda fatalna, ale żona przemogła strach i pojechaliśmy do Gniezna. Mnie jednak zmuszała do tej podróży nie tylko ta smutna konieczność. Parę lat temu, na pogrzebie w Poznaniu, mój drugi szwagier – Włodek Wilke - poprosił mnie, abym powiedział parę słów o jego zmarłej żonie. Takiej prośbie się nie odmawia. I wtedy, już po egzekwiach, podeszła do mnie żona Leszka, dużo młodsza ode mnie, i powiedziała: „Pamiętaj, abyś mnie także pożegnał”. Byłem zaskoczony, ale próbując nadać lekki ton tej prośbie odparłem: „Musisz spełnić jednak jeden warunek. Umrzeć przede mną”. Nie zwróciła jednak uwagi na niedelikatność moich słów, tylko poważnie powiedziała: „Dobrze, ale pamiętaj! Przyrzekłeś.” W ten sposób do Gniezna jechałem spełnić swój ciężki obowiązek. Musiałem wspomnieć o tym, że urodziła się na Ukrainie, że poznała trakt śmiertelny na Syberię, że w drodze do Polski zmarła jej matka, że wychowywała się w domu dziecka, że wreszcie dotarła do Polski, że w Lubaniu Śląskim zapoznała swego męża, że wreszcie pochowana jest w Gnieźnie, co dla jej wnuków, jest zupełnie normalne i oczywiste, że dla dzieci swoich stworzyła tutaj ojczyznę, że los pogmatwał jej życiorys, że wreszcie śmierć wyzwoliła ją z tęsknoty za swoim dawnym domem. Ten życiorys można  powielać dla setek tysięcy Polaków i prawie do wszystkich zamieszkujących Ziemie Odzyskane. 

Moja Mama była tu przede mną
W roku 1945 moja mama i jej brat późną jesienią przyjechali do Zielonej Góry do swojego brata Wojciecha. Tak to wspominała: ”Pierwszy raz w Zielonej Górze byłam z bratem Stefanem. Podróż mieliśmy ciężką, siedzieliśmy na ziemi, tłok, pociąg, co kawałek stanął. Gdy przybyliśmy do Zielonej Góry był późny wieczór, padał śnieg, ale nie mocno. Traf chciał, że pierwszego pana, którego zapytaliśmy gdzie jest ulica Strzelecka, oświadczył, że mieszka blisko tej ulicy i że nas zaprowadzi. I tak nas prowadził może kilometr, albo jeszcze dalej. Wreszcie doszliśmy do jakiejś osobnej willi, on otworzył kluczem i szybko wszedł i zamknął za sobą na klucz, pokazał nam ręką na lewo i mówi, tu jest ulica Strzelecka. Idziemy coraz dalej, a tu jakieś połamane płoty, całe kupy drutu kolczastego a zabudowań nie ma. Okazało się, że ten pan bał się sam iść, bo to w tym czasie jeszcze było niebezpiecznie iść, więc sobie nas wziął do towarzystwa. Wróciliśmy się, ulicy nie można było znaleźć, bo ciemno. Wreszcie zobaczyliśmy osobny oświetlony domek. Skierowaliśmy się tam i Stefan mówi, pytaj się ty, bo oni się mężczyzn boją. Ja zapukałam do drzwi, od razu w całym domu światło zgasło. Ja pukam dalej, wreszcie mówię, czy państwo nie wiedzą gdzie jest ulica Strzelecka. Po chwili się światło zaświeciło i wyszedł pan w laczkach na nogach i zaprowadził nas kawałek i pokazał kierunek i wytłumaczył nam”.

 Na tym nie koniec, jest jeszcze spotkanie z milicją, jakieś trudności, ale w końcu dotarli do brata, który w niewoli niemieckiej poznał swoją żonę i osiadł, jako wykształcony ogrodnik, w Zielonej Górze. Ogrodnictwa uczył się jeszcze przed wojną w zakładzie Sióstr Zakonnych św. Józefa w Poznaniu, na Ratajach. Mama moja pisze, że w Niemczech posłano go nawet na kurs „dywanów kwiatowych”, gdyż jako ogrodnik pracował u jakiegoś wysokiej rangi wojskowego.    To jest pierwszy zapis dotyczący brata mojej mamy, i pierwszej wizyty w naszym mieście. Drugi zapis jest bardziej złowieszczy dla naszej rodziny tutaj osiadłej.

„Dostaliśmy telegram, że Wojciech zmarł. Pojechaliśmy na pogrzeb, rodzice, ja z mężem, brat Stefan już dzień przed tym pojechał. Przyjęła [żona Wojciecha] nas z płaczem, że Wojciech nagle zmarł. Opowiadała, że leżał na tapczanie przykryty spodniami i jak go pocałowała w czoło to dopiero poznała, że nie żyje. Zobaczyłam go dopiero w kostnicy na cmentarzu, był poraniony na twarzy. Szwagier Jóźwiak [mąż najmłodszej siostry mojej mamy Janiny – J.M] naliczył, że miał czternaście ran. Ja tylko to zauważyłam, że miał wargę wyrwaną tak, że mu było widać zęby z lewej strony. Podobno żołądek miał cały czarny, oczywiście z wierzchu, na brzuchu. Pogrzeb był po południu. Były też jakieś delegacje. Każda po parę słów przemówili i koniec. Jeden pamiętam, że z przyjaciół miasta mówił z płaczem, nazywał go kochany kolego i przyjacielu. Po pogrzebie udali my się na dworzec… Pochowany jest teraz na Jędrzychowie, ponieważ ten cmentarz gdzie był pochowany został zamieniony na park. Szkoda, że nie żyje, byłoby nas tu więcej, bo był to dobry chłopak”.  

Tak kończy się drobny fragment tego zapisu. Dalej są różne przypuszczenia, że może to z powodu rewizji, że żona zeznała, że ma broń, że znaleziono u niego karabin, że wszechmocne było wtedy UB. Po dzień dzisiejszy sprawa ta jest dla naszej rodziny okryta tajemnicą. Zabiegałem o jej wyjaśnienie. Tadeusz Rynowiecki, prokurator wojewódzki, serdecznie ze mną zaprzyjaźniony, jeszcze zanim przeniósł się do Warszawy, radził mi życzliwie: ”Chłopie daj sobie spokój w tej sprawie”. Toteż jedynie artysta malarz Witek Cichacz odnowił mi metalową tabliczkę przybitą do krzyża. Pytałem nawet w Sekcji Historycznej Pionierów, czy ktoś nie zna tej ponurej sprawy. Łaskawie zaangażowała się w wyjaśnienie tej zagadki Pani Prezes, Maria Gołębiowska. Niestety także bez rezultatu. Przeniesienie jego grobu nastąpiło w czasie, gdy budowano w Zielonej Górze ciąg komunikacyjny z KW PZPR do Urzędu Wojewódzkiego. Była to „nowa trasa od Wieczorka do Lembasa”. [Jan Lembas, Przewodniczący Wojewódzkiej rady Narodowej]. Doczekała się nawet fraszki: „Do celu, przez cmentarz PRLu”. Zresztą tych wersji było kilka. Likwidacja cmentarzy należała do polityki i dotyczyło to całego kraju. Likwidację tego cmentarza usprawiedliwiało dynamicznie rozwijające się miasto i potrzeba dogodnej komunikacji pomiędzy ośrodkami władzy. Niemniej trzeba z satysfakcją odnotować decyzję władz miasta, o czym pisze Zbigniew Mazur w pracy zbiorowej pod Jego redakcją „Wokół niemieckiego dziedzictwa kulturowego na Ziemiach Zachodnich i Północnych” w artykule pt. „Między ratuszem, kościołem i cmentarzem.” [Instytut Zachodni 1997r. s.333.]: ”W Zielonej Górze w Parku Tysiąclecia, powstałym po zlikwidowaniu tzw. cmentarza zielonokrzyżowego, Rada Miejska umieściła w 1994 r. na zachowanej kaplicy cmentarnej,...płytę przypominającą w nagannym tonie, że istniała tu „jedna z najładniejszych nekropolii o charakterze parkowym na Dolnym Śląsku z dziełami sztuki kamieniarskiej o wybitnych walorach artystycznych”. Co więcej, wymieniono na tablicy siedem nazwisk pochowanych tu niegdyś „zasłużonych dla miasta obywateli”, odkrywając przy opisie ich działalności zupełnie nieznane dla obecnych mieszkańców epizody z przeszłości Zielonej Góry”. Ślad po cmentarzu odnalazł Waldemar Gruszczyński, dziennikarz Gazety Zachodniej, dodatku do Wyborczej [11.01.2001 NR 9.]: ”Podwórko przy ul. Matejki 13... Tu... leży kilkanaście tablic nagrobnych, resztki ozdobnych kolumienek z rzeźbionymi liśćmi. W ścianę... wmurowano fragmenty nagrobków.” Wiesław Myszkiewicz, szef  Działu Historycznego Muzeum, przypuszcza, że są to fragmenty   z „cmentarza w parku Tysiąclecia”. „Nekropolia powstała w połowie XIX wieku. Założona na planie prostokąta, z alejami lipowymi, klonami, wiązami górskimi i dwoma cypryśnikami wyglądała pięknie. Na początku XX wieku podzielono ją na dwie części: katolicką i ewangelicką o nazwie Zielony Krzyż”, pisze Waldemar Gruszczyński.        
Muszę jeszcze powrócić ponownie w lata pięćdziesiąte. Moja mama wybrała się z Gniezna do Poznania z bardzo ważną wizytą. Ja już jako student miałem nadać odpowiednią wagę prośbie mojej mamy, skierowanej do Jej bogatego brata Czesława, który na Naramowicach miał duże ogrodnictwo. Chodziło o przeniesienie grobu Wojciecha z Zielonej Góry do Poznania. ”Leży w obcej ziemi, na niemieckim cmentarzu. Człowiek powinien być pochowany wśród swoich”, argumentowała. Brat się zgadzał, przyrzekał pomoc, ale na tym się skończyło.
W roku 1956, bezpośrednio po studiach, podobnie jak brat mamy Wojciech, zamieszkałem w mieście jego tajemniczej śmierci. W Gnieźnie, moim rodzinnym mieście pozostały groby mojego ojca i mojej siostry. W każde Zaduszki to był wyjazd do mojej ojczyzny. Zamówiłem płytę nagrobna łączącą dwa groby i opłaciłem miejsce na cmentarzu do roku 2015. Nie miałem jasnych planów, co dalej. Do Zielonej Góry przeniosła się, po studiach w Poznaniu, moja siostra wraz z mężem, także po poznańskim Uniwersytecie. Moja mama z Gniezna przeniosła się do mojej siostry. Tutaj doczekała się gromadki wnuków, a kiedy zmarła została pochowana przy ul. Wrocławskiej. Nie wyraziła życzenia aby Ją pochować w Gnieźnie. Moja żona zamówiła odmawianie codziennie pięciu mszy świętych w Misyjnym Seminarium Duchownym Księży Werbistów w intencji połączenia dusz zmarłych - tych z Gniezna z duszą mojej mamy.

czwartek, 13 września 2012

Poważne i dramatyczne powody bezżenności mojego przyjaciela

  
Nie jestem pewny, czy mój przyjaciel ma niezbyt solidną konstrukcje psychiczną, czy wybujałe poczucie własnej wartości. Z takim dylematem słucham jego chwilami, kwilenia a chwilami głosu wzmocnionego wewnętrznym gniewem. Wtedy jest ten głos,  na tyle doniosły, że konsumenci
w Piwnym Ogródku, zwracają na nas bezbarwne oczy i złachane twarze.
- „Instynkt nakazał mi bronić się przed ślubem”.
Tak mi powiedział, w tym Piwnym Ogródku, przyjaciel zwany w naszym gronie, czule, - „Synusiem”.
- Nie było szans abym dał się uwieść przygodzie, która ciebie ozdobiła medalem - „Za długoletnie pożycie małżeńskie”.
Synuś miał lekko ponad pięćdziesiąt lat i tak był nazywany, bo inaczej nie mówiła o nim Mamusia.
Mamusia utrzymywała Synusia i to nie z renty bynajmniej, tylko z odprawy
a więc bogatego, w miarę obleśnego, to znaczy do wytrzymania, starca, z którym związała się nie w wiośnie swego życia, tylko wręcz odwrotnie. Jej jedyną miłością był Synuś i kochała go także za to, że był bezżenny.
Po roku 1956. bogaty starzec mamusi powiedział, że trzeba jeszcze poczekać, a teraz Synusia najlepiej wysłać na studia. Byłoby dobrze gdyby został filmowcem, pisał drobną, nie ideologiczną prozę a nawet wiersze. W latach 60. przewidywano dla Synusia historię sztuki, psychologię, muzykologię a później nawet kulturoznawstwo. Wreszcie starszy pan powiedział, że już nie trzeba czekać, bo się uwłaszczyli, ustawili, mają pieniądze i Synuś powinien wyjść z domu.
- To znaczy powinieneś się ożenić, zasugerowałem
Ale Synuś nie zamierzał grzeszyć przeciwko sobie.
- Ba – powiedział: - Gdy ty 50. lat temu wstąpiłeś na ślubny kobierzec to były inne czasy. Inne kobiety. Nie było feminizmu, lesbijek, masochizmu, homoseksualizmu, pedofilii i manify. Nasz świat jest skorumpowany, zdemoralizowany i ja z moją wrażliwością nie potrafię się w nim odnaleźć. Gdyby nie Mamusia zapewne nie siedzielibyśmy w tym piwnym ogródku, tylko musiałbyś mnie szukać w psychiatryku.
- Aż tak źle? W zakładzie psychiatrycznym?
- Niestety, kozetki terapeutów, które Mamusia opłacała jedynie mnie usypiały. Moja pierwsza narzeczona była tak dystyngowana jak wieża w Paryżu, pełna afektacji i patosu. Ona konsumowała a ja żarłem. Ona miała buzię a ja mordę, w najlepszym wypadku gębę. Ona mrugała w zachwycie a ja wywalałem gały. Ona stąpała a ja człapałem. Ona miała białe dłonie a ja łapy dusiciela. Ona piła a ja chlałem. Jej inteligencja rozwinęła się w zarodku, a moja została zatłuczona w spowiciu. Dla niej architektura nekropolii, dla mnie ciemna dziura i ponure gesty zombi.
Mamusia powiedziała, że moją melancholię i moje poczucie niższości, ona spowodowała i trzeba tę miłość zabić.
- Ty chyba niepotrzebnie cierpiałeś, bo jak by nie było, nie są to oceny, których nie doświadcza prawie, po pewnym czasie, każdy żonaty mężczyzna.
- Dlatego omówiłem to poniżanie mnie, prawie jako typowe, na początku.
Bardziej egzotyczna była kolejna moja wybranka serca. Oświadczyła, że została poczęta w nocy. Noc jest moim oddechem, królestwem, moim dniem. Będziesz moim nocnym wsparciem psychicznym. Poprowadzę cię za rękę przez świat nocy, mojej paranoicznej samotności, - szczerze mi obiecywała.
- Dlaczego? – Pytałem. - Możemy żyć także za dnia
- Bo jesteśmy teraz jednym ciałem – odpowiadała i patrzyła mi w oczy nie mrugając. Dotknij mnie, a poczujesz jak moja płeć ciebie pożąda- tak mówiła.
Mamusia nie chciała wierzyć, ale kiedy ją nagrałem i mamusia przesłuchała, w nocy miała dreszcze, to znaczy mamusia i nie mogła spać przez kilka dni. Zapowiedziała także, aby o niej nie wspominać w domu, taśmę zniszczyć, aby przypadkiem nie usłyszał tego starszy pan, bo mógłby się przekręcić. Musiałem także wyrzec się jej uroczyście, bo inaczej to Mamusia poszłaby w ślady starszego pana. Mamusia powiedziała, że Zielona Góra paliła takie dewiantki na stosie i że ta tradycja powinna nadal być żywa.
- Mamusia zapewne ma rację, aczkolwiek pogląd zbyt radykalny jak na współczesne czasy, ale wracając do meritum, że się tak wyrażę:
- Wydaje mi się, że kochała ciebie. A to były takie poetyckie uniesienia. Każdy szczęśliwie zakochany małżonek takie brednie kiedyś słyszał.
- Było, ale się skończyło. Szczęśliwie, jak zauważyłeś. Zostawmy ten przypadek.
- Czy istotnie nie spotkałeś takiej miłości, aby była ślepa na te drobne psychodeliczne mankamenty? Czy nie jesteś zbyt wybredny? Naciskałem.
- Przyjaźniłem się z bardzo nieszczęśliwą kobietą sukcesu. Jej życiowy status był tak wielki jak jej frustracja i rozgoryczenie.
- Co za pech?!
- Tylko praca i praca. Brak prawdziwej miłości, seks bez orgazmu. Mówiła i patrzyła na mnie tak jak gdybym miał to zmienić. A równocześnie dodawała, że ma jeszcze czas na dzieci, że jest samotna z wyboru, że jej partnerzy to protezy seksualne, co to za życie, ale na leniwych nie myśli pracować, to ona zaharowuje się do utraty tchu. Rodzice zawsze mieli jej coś za złe, to się wyprowadziła. Możesz trochę u mnie pomieszkać, nie na całe życie, wiem, jestem nieznośna, zamęczyłabym ciebie, jesteś dla mnie za dobry, dlatego pragnę ciebie, proszę, przyjdź, kiedy tylko zechcesz.
 - I co poszedłeś?
- W porę nie poszedłem. A właściwie to poszedłem, nawet kwiaty miałem i butelkę szampana. Ale przeprosiła, nie pozwoliła wejść do środka, bo teraz był u niej kolega, poznali się w Zakopcu, nie w Alpach i dodała ciszej, - ale to nic poważnego, przyjdź, proszę.
- No nie! To już mogło ciebie zaboleć i spowodować podobną do jej frustrację, tyle, że nie z przepracowania a z braku emocjonalnego sukcesu.
- Tak zgadzam się z tą diagnozą. Generalnie to zachowanie kobiet wpłynęło na moje życie. Zbyt uczuciowe dotknięte nadwrażliwością emocjonalną.
- No tak, ale także rola Mamusi nie jest tutaj do przecenienia – zauważyłem.
- Dzięki Mamusi odmieniałem nieraz moje decyzje, ale Mamusia obroniła mnie przed nieszczęściem małżeństwa, Dzisiaj, kiedy drążę samego siebie, wiem, że największy dramat zbliżał się do mnie na skrzydłach miłości. Nie anioła, ale smoka ziejącego ogniem erotyzmu. Dreszcz mnie przenika, gdy sobie przypomnę, co mi obiecywała:
- Dla ciebie wstawię sobie silikonowe implanty o wymiarach na twój gust. Poprawię nos i brwi, powiększę usta. Będę nosiła przeźroczyste stringi, albo majtki z poliestru. Bylebyś był szczęśliwy. Zrobię dekoracyjną depilację, ze zmienną kolorystyką. Mój Pagórek Wezery zaskoczy ciebie kolorami tęczy. Będę też udawała wieczne podniecenie, jak tylko na mnie spojrzysz a jak dotkniesz swoją męskością, to wstąpi we mnie furia, tajfun, wybuch wulkanu. Będę twoim biblijnym naczyniem. A jak mnie zostawisz to zamorduję z zimną krwią, o tą brzytwą. I tutaj istotnie błysnęła mi przed oczyma, tak, że krew zmroziła mi serce. Wyjechałem natychmiast, jako, że była to miłość cielesna a ja poszukiwałem duchowej. Postanowiłem zostać erotycznym konspiratorem. Zapuściłem brodę. Ciemne okulary przysłoniły mi pół twarzy. Przygarbiłem się i podparłem laską. Począłem żyć w świecie intelektualnych dzikich orgii, na szczęście tylko wyobrażonych.
Mamusia zapytała starszego pana jak dalej żyć. On z demencją aktualną, zapominając dokumentnie, co jadł na śniadanie, pamiętał odległe swoje czasy, gdzie miłość zatruwała ideologię, gdzie była występkiem. Odwracała uwagę od słusznych spraw państwowych, od wodza, od partii, od doktryny, Była zbędnym, uciążliwym balastem. Gadał; - ale nic nie poradził, tylko – zerwać, wyrwać, zadeptać, wyplenić, utopić, wypalić, dać na sekretariat,  - mamrotał.
Pół roku później dosłownie wszedłem na nią, ale mnie nie poznała, a może tylko udawała. Kto to może wiedzieć? Kobiety są tak skomplikowane.
Synuś zamyślił się dekoracyjnie i nagle z optymizmem postanowił:     
- Mój hedonizm wypełnię kulturą picia francuskiego wina, seksem bez zobowiązań i unikał będę zakochanych kobiet. Miłość i małżeństwo ubezwłasnowolnia… -  tutaj Synuś przestał, bo trzy razy atakował to słowo.
- Twoje plany młodzież nazwałaby ściemą. Jesteś na utrzymaniu Mamusi. Ubiera ciebie, płaci za prąd, pierze skarpetki, daje na piwo i papierosy. Ty istotnie się dobrze czujesz, jesteś lojalnym synem, kochasz Mamusię, żona tobie nie jest potrzebna a małżeństwo tym bardziej. Czym ty jesteś…właściwie chuj wie czym jesteś. Erotycznym hochsztaplerem, werbalnym onanistą, dandysem prowincjonalnym z manią wielkości…, Ale nie powiedziałem tylko się wewnętrznie zastanawiałem.
Ot, zagadka intelektualna!  
Synuś milczał i nagle: - Co tam trzymasz w dłoni?
- Samochodzik wnuczka. Po tej uroczystości 50.lecia pożycia, zaprosiłem córki i wnuków do lokalu na obiad. Najmłodszy wnuczek zatelefonował na drugi dzień i z trudem, przez łzy powiedział, że zostawił swój samochodzik. Poszedłem i pani bufetowa wręczyła mi zgubę.
- No tak, powiedział Synuś, - nie wiem czy bardziej ty się cieszysz, czy może twój wnuczek, że odzyskał samochodzik.
                                                          
                                                                           mążojciecdziadek


środa, 12 września 2012

Krystyna Klęsk [1898-1977] etnograf


Urodziła się w Krakowie 7 VIII 1898. Franciszek Roman Klęsk był lekarzem. Matka z domu Wysoka nie pracowała zawodowo. Szkołę podstawową skończyła w Krakowie, gimnazjum we Lwowie, pobierając równocześnie lekcje gry na fortepianie. Podczas I wojny światowej, gdy ojciec dostał się do niewoli rosyjskiej, wyjechała z matką do Wiednia. Jako sanitariuszka, pracując w kilku szpitalach, odznaczona została Medalem Niepodległości. Po zakończeniu wojny zamieszkała w Poznaniu aktywnie pracując w różnych organizacjach, społecznych a także jako aktorka w Teatrze Polskim i spikerka w Polskim Radio. Po Targach Poznańskich oprowadzała wycieczki zagraniczne, udzielając informacji w języku angielskim, francuskim, niemieckim i włoskim. Dla młodzieży szkół podstawowych, gdzie była nauczycielką, prowadziła naukę gry na fortepianie. Została także studentką Uniwersytetu. Uczęszczała na wykłady z historii sztuki, socjologii psychologii i muzykologii. Prace magisterską napisała z etnografii. Poznański uczony profesor Zygmunt Dulczewski mówił: -„Pani Klęsk studiowała przed wojną socjologię u profesora Floriana Znanieckiego. Jego asystentem był w latach dwudziestych Tadeusz Szczurkiewicz, wybitny filozof później, a wtedy kolega Pani Krystyny. Gdy profesor Szczurkiewicz został kierownikiem Katedry Socjologii, Panią Klęsk zaprosił na swoje seminaria, w których czynnie uczestniczyła. Ja byłem wtedy asystentem u profesora Szczurkiewicza i Panią Klęsk wspominam jako damę w średnim wieku. Gdy zostałem szefem socjologii w Poznaniu te kontakty się urwały. W książce wydanej w roku 1980 z okazji 60-lecia socjologii w Poznaniu, pod redakcją profesora Andrzeja Kwileckiego, w spisie słuchaczy Floriana Znanieckiego Pani Klęsk została odnotowana. To znaczy, że wypełniła kartę wpisową na Uniwersytet w okresie międzywojennym. Te karty się zachowały…Wtedy bardzo mało kobiet studiowało”. Prace magisterską napisała u prof. Edmunda Frankowskiego W 1939. została wcielona do wojska jako sanitariuszka. Okupcję spędziła w Poznaniu. Zatrudniona została w Muzeum Wielkopolskim przy gromadzeniu zabytków etnograficznych. W związku z powołaniem województwa zielonogórskiego jesienią 1949 roku została delegowana do Zielonej Góry. Na podstawie Ustawy z dnia 28 czerwca 1950 roku 6 lipca 1950r. zostało utworzone województwo zielonogórskie. Krystyna Klęsk została kierownikiem Muzeum wraz z obowiązkiem pełnienia funkcji konserwatora zabytków do czasu powołania przez Ministerstwo Kultury Sztuki, Centralny Zarząd Muzeów i Ochrony Zabytków, urzędu Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków.
Do roku 1953, [na Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków powołano Klemensa Felchnerowskiego]  nadzór nad zabytkami Ziemi Lubuskiej sprawowali konserwatorzy, poznański, mgr Teresa Ruszczyńska  i wrocławski, inż. arch.  Krzywobłocki. Krystyna Klęsk zapoznała się z planami ochrony dóbr kultury i wystąpiła o środki finansowe w celu zrealizowania zamierzeń postulowanych przez  ościennych konserwatorów, już dla nowego województwa. Do roku 1952 nie przeznaczono żadnych funduszy z budżetu centralnego, Skromne środki terenowe dotyczyły prac organizacyjnych oraz oświatowych. W celu rozeznania zabytków województwa Krystyna Klęsk zaprowadziła tak zwane zeszyty powiatowe, w których umieszczała swoje spostrzeżenia z inspekcji terenowych. Zarówno tych dotyczących kontaktów z władzą powiatową jak i stanu technicznego ważniejszych obiektów w miejskim układzie. Struktura województwa wykrystalizowała się ostatecznie w roku 1953. Stale jeszcze nanoszono poprawki typu administracyjnego. W roku 1951 utworzono dodatkowo powiat sulechowski a w 1953 przeniesiono władze powiatu Kożuchowskiego do Nowej Soli.  
Nie było możliwości odbudowy kamieniczek w Bytomiu czy Żarach, którym, podobnie jak we Wschowie groziła rozbiórka, ale można było wstrzymać działalność grabieżców ze wspólpracą z milicją i prokuraturą, aczkolwiek nie na miarę wyobrażeń i postulatów konserwatorskich. Względy bezpieczeństwa wymagały interwencji przy ruinie klasztoru w Otyniu, kościoła farnego w Żarach i św. Mikołaja w Głogowie. Z nakazu Wydziału Kultury, Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, pilnie należało zakazać wszelkiego rodzaju prac rozbiórkowych przy obiektach o wartości historycznej. Wykaz prowadzonych tego typu działań sporządzała regularnie Krystyna Klęsk jak również wskazywała obiekty, w których należało zamurowywać otwory okienne i drzwiowe. Ten nakaz dotyczył prawie wszystkich zniszczonych przez wojnę miast, ale była też konieczność ratowania w taki prowizoryczny sposób kościoła w Gubinie, zamku w Krośnie Odrzańskim, renesansowych pomieszczeń ratusza w Głogowie oraz uniemożliwić dojścia do wnętrza XVIII  wiecznego teatru w tym mieście. Krystyna Klęsk wykazy sporządzała w porozumieniu z architektami powiatowymi. To był okres pionierski w nowopowstałym województwie, a trzeba także dodać, że opieka konserwatorów Wrocławia i Poznania, borykających się także z brakami finansowymi, była coraz słabsza, a od momentu powstania województwa ograniczała się jedynie do werbalnej pomocy.
U wojewódzkiego konserwatora zajmowała się sztuka ludową. Tłumaczyła także niemieckie kroniki. Oprowadzała wycieczki. W Zarządzie Polskiego Towarzystwa Turystyczno Krajoznawczego odpowiadała za szkolenie przewodników wycieczek. Założyła w Zielonej Górze Towarzystwo Przyjaciół Muzeum, Oddział Towarzystwa Ludoznawczego oraz Prehistorycznego. W porozumieniu z prof. Józefem Kostrzewskim planowała w Zielonej Górze zorganizowani Muzeum Archeologicznego w oparciu o terenowe wyniki badań. Stykający się z nią ludzie, zawodowo lub prywatnie, podziwiali ja za wiedzę, kulturę obycia i humor. Była wyjątkowym piechurem. W roku 1951 poprowadziła trzydniową wycieczkę pieszą z Zielonej Góry, przez Otyń, Nową Sól do Karolatu, to znaczy do zamku w Siedlisku. W roku 1969 otrzymała Złotą Odznakę PTTK.
Zmarła w Ługowie, wsi pod Zieloną Górą, 20 stycznia 1977 i pochowana została na wiejskim cmentarzu w Raculi także pod Zieloną Górą.

.J. Muszyński. Rozmyślania po północy. Pionierzy. Czasopismo społeczno-historyczne. Zielona Góra. Luty 1998.N.,1[5]  Ponadto: Korespondencja Krystyny Klęsk z autorem noty biograficznej z lat siedemdziesiątych
.

Archiwistyka weryfikuje pamięć


              
 
Jan Muszyński.  W drukowanych wywiadach znajduję nieścisłości, które warto weryfikować zapisem archiwalnym.
Stanisław Kowalski. Ludzka pamięć jest zawodna. Nie zawsze chodzi o zakłamanie historii, ale także jestem nie raz zdziwiony łatwością mijania się z prawdą.
J. M., Mimo, że mnie specjalnie nie podnieca opinia mitomanów wspominających czasy sprzed pół czy ćwierć wieku, nie sposób uwolnić się od wspomnień, gdy kultura nie była tak ostentacyjnie traktowana jako towar. Dyrektor Wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego w Zielonej górze, mgr Józef Pruś wydał zarządzenie wewnętrzne datowane na dzień 1. IV. 1969, które jest dla mnie wyjątkowo frapujące. Znajduje się w naszym Archiwum w zespole dotyczącym Wydziału Kultury, Prezydium WRN, syg.55. Redakcję w całości tego zarządzenia zrobiłeś Ty. Rozpoznałem Twój charakter pisma. Tekst był napisany na maszynie a Ty dokonałeś adiustacji całości, do ponownego przepisania, szczególnie pod względem stylistycznym. W Archiwum zachował się właśnie ten „brudnopis”. Zainteresowały mnie sprawy muzealne, na przykład sprawa skansenu.
St. K. Budownictwem drewnianym interesowaliśmy się od początku naszego życiorysu zawodowego Chałupy we wsi Poręba pow. Międzyrzecz  z ciesiołką z XVIII w. kościółki drewniane w Kośieczynie, Bukowcu, Łagowcu i Chlastawie były szczególnie drogie naszemu szefowi Klemowi Felchnerowskiemu.
J.M. Zgadza się. Ale, do czego zmierzam? Otóż w tym zarządzeniu znalazł się twój osobisty fragment...
S.K. Jak to mój osobisty?
J. M. Do rozdziału Muzea dopisałeś własnoręcznie dodatkowy rozdział: - Muzea i sztuka ludowa. W 4. punkcie przeczytałem:
- „organizacja skansenu, przygotowanie dokumentacji, wykup, demontaż, transport i zabezpieczenie zdemontowanych zabytków budownictwa ludowego, załatwianie wykonawstwa do zabezpieczenia i rekonstrukcji zabytków budownictwa ludowego”.
S. K. Zgadza się. Konserwator zajmował się całokształtem spraw związanych z budownictwem drewnianym, oczywiście zabytkowym i sztuką ludową.
J. M. To znaczy, że te sprawy były u Ciebie, Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków.
S. K. Wtedy pracował wraz ze mną Przemysław Niedżwiedziński, podwójny magister, archeologii i etnografii. Organizacja skansenu należała do Jego obowiązków. Muszę powiedzieć, że bardzo lubił ten wycinek zajęć służbowych.
J. M. Jak wynika z archiwalii, miał stanowisko inspektora.
S. K. Muzea , a skansen to muzeum pod gołym niebem, były w gestii Wydziału Kultury a wewnętrznie zostały u Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków.
J. M. Pozwól, że Ci przeczytam, co skserowałem, - „ 1/ Wytyczanie kierunków oraz sprawowanie nadzoru nad Muzeum Okręgowym i muzeami regionalnymi”.
S. K. Nie cytuj dalej. Tych spraw ujętych w punkty było znacznie więcej. Do Konserwatora należało nawet tworzenie oddziałów i działów w poszczególnych placówkach muzealnych. Opiniowanie planów pracy, analiza sprawozdań i.t.p.
J. M. Budowa skansenu nie istniała w planach Konserwatora na rok 1958 /syg. 60./. W sprawozdaniu podległych jednostek Wydziałowi Kultury nie zaistniał skansen także w pracach i planach muzealnych na rok 1962./syg. 65./. Tak, więc dla mnie ta sprawa jest ostatecznie wyjaśniona. Pomysł utworzenia skansenu wynikał z planu pracy Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków mgra Stanisława Kowalskiego. Później idea została podjęta przez Muzeum i po drodze wiele osób się w tę sprawę serdecznie zaangażowało.
S. K. Trudno po 40. latach dyskutować z zapisem archiwalnym. Konserwator przekazał pierwsze chałupy przeniesione z Potrzebowa, Kołczyna i Krasnego Dłuska do zagospodarowania przez Muzeum.
J. M. Nie było z tym problemu tym bardziej, że Konserwator spełniał nadzór nad Działem Etnografii i zatwierdzał plany pracy Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków Archeologicznych z siedzibą także w Muzeum. Dokumenty archiwalne ułatwiły także rekonstrukcję przedsięwzięć prowadzących do powstania Muzeum Etnograficznego i Muzeum Archeologicznego Środkowego Nadodrza.
S. K. To jest związane z objęciem przez Ciebie stanowiska dyrektora Muzeum w Zielonej Górze.
J. M. To był efekt możliwości, jakie stworzył Konserwator, że tak się wyrażę, w zakresie bazy.
S. K. Tak to się odbywało. Finansowano zawsze ze środków Wydziału Kultury, Wojewodzkiego Konserwatora Zabytków, który miał wydzielony budżet centralnie wspomagany środkami wojewódzkimi, te obiekty w pierwszym rzędzie, które miały być użytkowane przez „kulturę”. Sądzę, że była to polityka stosowana w skali kraju. W każdym razie, jak sobie przypominasz, Ministerstwo Kultury i Sztuki popierało tego typu działalność. Nawet szukano dla domów kultury, bibliotek czy stowarzyszeń kulturalnych, obiektów, do których mógłby włączyć się ze swoimi środkami finansowymi Konserwator. Sądzę, że przypominasz sobie jak jeździliśmy do Wschowy i namawialiśmy, z dobrym skutkiem, Wschowskie Towarzystwo Kultury aby zagospodarowali dwie kamieniczki na swoją siedzibę i utworzyli muzeum.
J. M. No właśnie, w ten sposób dochodzimy do sedna sprawy, czyli do stworzenia bazy pod przyszłe muzea, w Świdnicy, Ochli i Drzonowie.
S. K. Co było z tymi obiektami i jakie tam prowadzono prace, zanim powstały w nich autonomiczne placówki muzealne, znajdziesz w sprawozdaniu z działalności konserwatora w „Ochrona Zabytków”, wydawnictwie Ministerstwa Kultury i Sztuki za lata 1962-1972, Warszawa 1974.r.
J. M. Proszę jednak abyś powiedział parę słów poza publikowanym sprawozdaniem o tych zabytkach istniejących dzisiaj w dobrym stanie jako autonomiczne muzea.
S.K. Pierwsza wzmianka o Świdnicy pochodzi z lat 70, czternastego wieku. Willa Szwydnicz - należąca do rodu Kietliczów. Mocą przywileju Władysława Jagielończyka w roku 1514 jest już wyposażona w przywileje miasta, potem ponownie potwierdzane. Po 1945. pałac został zamieniony na magazyn nawozów sztucznych. Szczęśliwie ocalał jak kamienne nagrobki z epitafiami Kietliczów.
Pałac w Drzonowie powstał w dwóch etapach XIX-tego wieku, wzniesiony przez właścicieli ziemskich władających dobrami od XVII-wieku. Po wojnie w pałacu mieściła się szkoła, co uchroniło go od znaczącej dewastacji. W roku1978. po remoncie kapitalnym, pałac przeznaczono na Lubuskie Muzeum Wojskowe.
Skansen w Ochli powstał w miejscu wyjątkowej lokalizacji. Zachowała się leśniczówka, typowa dla tego typu budowli z końca XIXwieku. Ciek wodny, mieszany drzewostan, położenie na dogodnej trasie z Zielonej Góry do wsi Ochla o XIII wiecznej metryce, czynią z tego miejsca nadzwyczajny przyrodniczy i kulturowy obszar.
J.M. Popełnię ten niewybaczalny błąd i zacytuję samego siebie z okazji otwarcia Muzeum w Świdnicy.
- „Gdyby nie działalność, dobra wola i finanse Wydziału Kultury, Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, nie byłoby możliwości powołania Muzeum Etnograficznego, Archeologicznego
i Wojskowego. Wartości merytorycznych tych placówek nie sposób przecenić właśnie tutaj na Ziemiach Odzyskanych. Czuję się w obowiązku, wyrazić podziękowanie Kierownikowi Wydziału Kultury, Józefowi Prusowi, oraz Wojewódzkiemu Konserwatorowi Zabytków Stanisławowi Kowalskiemu”.