piątek, 12 kwietnia 2013

Mój Piotrków Trybunalski po raz drugi



Na krześle otwarty album, - „Zbiór Obrazków Zoologicznych”. Za tym albumem uśmiechnięty, bucowaty dziesięciolatek. To ja. Zdjęcie zrobiono w Gwiazdkę. Poświadcza to choinka w tle. Tę radosną dla mnie fotografię opisał mój tata: - Piotrków. Tryb.1942. Ten sfatygowany album leży teraz obok komputera. Ma ponad siedemdziesiąt lat. Wyklejałem go obrazkami zwierząt przeszło dwa lata. Zdobywałem te wyobrażenia światowej fauny, przede wszystkim w różnych małych żydowskich sklepikach.
W Piotrkowie Trybunalskim Niemcy zorganizowali pierwsze w Polsce getto, oficjalnie 8. października 1939.
Ten album to fontanna wspomnień także o getcie, gdyż w 1942. jesienią, dostęp do tej wydzielonej dzielnicy, już był niemożliwy. Getto przestawało istnieć. Niemcy wywieźli lub wymordowali ponad 20 tysięcy piotrkowskich Żydów. Dostępu do getta pilnowali Niemcy, Ukraińcy, a na zewnątrz, nie pozwalała się zbliżać granatowa policja. Na moje uliczki, ze wszelkiego rodzaju atrakcjami, Starowarszawską, Garncarską, Grodzką i Rynek, zabroniono dostępu pod groźbą kary śmierci. Złowieszczo przypominały o tym czarne trupie czaszki, wymalowane na żółtym tle. Przestałem, już wcześniej chodzić także do innych żydowskich dzielnic, gdyż Niemcy resztki ludności przesiedlili do getta. Próbowałem jeszcze przez jakiś czas, podczas deszczu sprzedawać przed hotelami parasole, ale niestety nie padało tak często jak bym sobie tego życzył. To nie był dobry geszeft.
W każdym razie, od końca roku 1942. nastał dla mnie nowy czas. Nowy czas dla wszystkich chłopaków z ulicy Nowej przyniósł rok1943.
Pierwszy transport był naprawdę wielkim wydarzeniem. Na bocznicy, gdzie dawniej stawały pociągi towarowe, teraz kilka wagonów, my mówiliśmy pulmanów, zamieniono na szpital. Przez duże okna widzieliśmy żołnierzy, - Niemców.
Zabandażowani dokumentnie. Ręce, nogi, głowy, poowijane do tego stopnia, że z trudem, pod tymi manekinami, rozpoznawaliśmy żywych ludzi. Jeszcze niedawno w bydlęcych wagonach przywożono na tę samą bocznicę jeńców rosyjskich. Ustawiano ich w kilka szeregów i pędzono…nikt nie wiedział, gdzie oczekiwała na nich śmierć. Czy od razu, czy na raty?
Teraz pasażerowie eleganckiego pociągu, z wagonów pierwszej klasy, nie byli zdolni o własnych siłach wyjść na zewnątrz.
Dla nas to była atrakcja, bez odniesienia jakiejkolwiek myśli
politycznej. Refleksja rodziła się znacznie później i to pod wpływem uwag wypowiadanych, z nadzieją, że ten szpital to zapowiedź przegrywania wojny przez Niemców.
Ten pociąg musiał przybyć z daleka. Za ostatnim osobowym, doczepiony był wagon towarowy, w którym była kuchnia. Niemki w białych, szpitalnych fartuchach, przygotowywały jedzenie. Podchodziliśmy dosyć blisko, licząc, że coś z tej kuchni dostaniemy. A tutaj akurat odwrotnie. To one prosiły o jajka, kapustę, marchew, ziemniaki, cebulę. Dawały twarde jak kamienie suchary. Miałem doświadczenie handlowe jeszcze z okresy jak chodziłem do getta z warzywami: - za obrazki do albumu. Kucharka Niemka dała mi damskie trzewiki, do tego scyzoryk. Po raz pierwszy w życiu miałem własny, mam go do dzisiaj. Ale to było piekło w domu. Mama ukarała mnie śmierdzącą ścierką, wiedząc, że była to dla mnie poniżająca kara. Zakazała także tam chodzić.
- Akurat. W życiu.
Rano, to musiało być latem, albo wczesną jesienią, bo na bosaka, biegiem przeskakiwałem zabłoconą ulice i tyle mnie było na ulicy Nowej. Do niej dobijała prostopadle ścieżka i gnało się na wały. To były dwa usypane wzgórki. Poniżej dosyć duży płaski obszar zamknięty bocznicą kolejową. Kiedyś próbowano ją osłonić, zbudowano nawet wysoki, z grubych pali płot. Ale robotę w połowie porzucono. Zaczęto go wznosić od ulicy Nowej. Po kilkudziesięciu metrach jednak się kończył. My go nazywaliśmy, „czarny płot”, bo istotnie był prawie czarny. Na nim najczęściej w opromienionej mandorli, mało religijny, a
do tego denny artysta, próbował w sposób syntetyczny przedstawić kobiecą płeć. Dalej po obu stronach były pola uprawne i tuż przed wałami, nisko, oddzielony, o dziwo goły, nie zarosły trawą, piaszczysty kawałek terenu.  
Teraz kumple z ulicy Nowej nie żebrali tylko handlowali. A jeszcze niedawno, gdy na bocznicy stały pociągi z wesołymi Niemcami w wojskowych mundurach: - Majne libe cher, bite ajsztik brot, ojciec tod, muter krang, szwester dojczlant arbait, bite brot.
Mama powiedziała, - gdybyś żebrał u Niemców to ojciec by cię obdarł ze skóry. Co było robić?  Nie znaliśmy języka niemieckiego, uczyliśmy się wymowy fonetycznie, jeden od drugiego. Ale się role odwróciły. Teraz Niemki żebrały. Nawet się do nas przyjaźnie uśmiechały.
- My mówiliśmy, - Haben Się, Tabak, Zigaretten, Schokolade
- Niemki odpowiadały, - Nein, nichts dawon.
Dogadaliśmy się także w sprawie warzyw [Gemuse], marchwi
[Karotte], kapusty [Kohl],  cebuli [Zwiebel], a nawet ziemniaków [Kartoffeln]. Tego nauczyli mnie okupanci. Właściwie to tata, bardziej tolerancyjny do mojego handlu  
 z Niemcami. Rodzice znali niemiecki. Chodzili do szkół pruskich na pograniczu. Służyli w dobrach hrabiów Mielżyńskich. Rodziciele moich kumpli nie znali niemieckiego. Ja byłem ich nauczycielem, pojętni i bystrzy byli.  
Nie cieszyło nas doświadczanie braków w kuchni  szpitala na kołach. Traktowaliśmy naszą działalność merkantylnie. Moja Mama przestała suszyć skórki od chleba: - Na czarną godzinę. Teraz mimo początkowego zakazu przymykało oko na moje nieposłuszeństwo. Lniane woreczki napełniała niemieckimi sucharami. Dzięki Bogu nie nadeszła dla naszej rodziny ta czarna godzina. Nikt nawet nie wyłamał sobie zębów na tych kamiennych sucharach, zgromadzonych  przeze mnie
z poczuciem dumy.
Po kilkunastu dniach pociąg odjechał. Pozostawili śmietnisko i zapach szpitalny. Było jeszcze kilka transportów, ale nieco bogatszych, mieli czekoladę, papierosy, prosili tylko o alkohol. Oczywiście, dostarczyliśmy, ale brali tylko w butelkach, które oglądali dokładnie. Jednak to nie był opłacalny handel. Trudno było o czystą wódkę i tylko w jasnych flaszkach.
Natomiast bardzo chętnie kupowali jajka. Początkowo począsali przy uchu, ale potem brali w każdej ilości.
Te transporty szpitalne trwały prawie cały rok, ale nas już nie tak bardzo interesowały. Paradoksalne, ale im bliżej końca wojny powodziło nam się coraz lepiej. Ojciec nocą, na motocyklu, przywiózł beczkę masła. Mieliśmy dużo przyjaciół. Ulica Nowa do tego stopnia zhardziała, że do granatowego policjanta, ktoś ze starszych rzucił kamieniem. Policjant gwałtownie się odwrócił, ale nikt nie uciekał. Mężczyźni stali nieporuszeni i bezczelnie na niego patrzyli. Więcej na ulicę Nową nie przychodził, a był czas, gdy dla nas uczciwych młodzieńców, był utrapieniem. Dwa razy mnie gonił, ale becząc ze strachu, byłem bardziej zwinny i w nogach lepszy. O zmroku dawaliśmy ekwilibrystyczny popis tak zwanymi wiewaczkami. Na drucie zamocowana była puszka. Podziurawiona gwoździem. Zamieniona prawie w durszlak. Najczęściej po konserwach. Do niej wkładało się palny materiał. Chodziliśmy po łąkach i zbieraliśmy wysuszone krowie placki. Węgiel zbieraliśmy na torach. Tego było dużo, tyle, że drobny. Wysportowani mężczyźni wskakiwali na wagony jadącego pociągu, zrzucali duże kęsy, które częściowo się rozbijały. Na bryły węgla czekały z wózkami matki, żony, siostry. My zbieraliśmy to, co pozostało. Teraz ładowano umiejętnie ten materiał do puszki i podkładano ogień. Gdy się nieco rozpalił, delikatnie podkręcano puszkę, a gdy się rozżarzył zaczęto okręcać wokół głowy, a potem w zależności od kondycji
i fantazji, kreśląc linie poziome, tuż przy ziemi, lub nad głową. Sypały się skry, to były nasze planety. Nie używaliśmy tego słowa. Dzisiaj tak myślę. To było piękne, ale znowu zakaz.
Nie wolno!  Granatowy policjant był trudny do zniesienia. Zapisywał, wlepiał wysokie mandaty, straszył pożarem całej ulicy, a teraz o zmroku, chyba wagarował. Jego absencja była odczuwalna. Widocznie miał poważniejsze zadanie. Teraz nawet żandarmi byli starymi dziadygami. Dla nas mężczyzna po 50. był staruszkiem. Od czasu do czasu, Niemcy pokazywali kły. Mnożyły się egzekucje. Coraz częściej ukazywały się plakaty, niby zakładników, a w istocie zazwyczaj już rozstrzelanych. Mnożyły się też odwety. Zabijano kolaborantów, strzyżono oddające się Niemcom kurwy, które łatwo było rozpoznać. Przyozdabiały ogolone łby, niby turbanami, albo dekoracyjnymi chustami wiązanymi na czole. Bardziej ekskluzywne nosiły na glacach peruki. Wesołe chłopaki zrywały to sztuczne owłosienie. To już nie były pierwsze miesiące lat czterdziestych. Na czarnym płocie pojawił się napis, - Hitler kaput. Obok metaforycznej waginy pyszniła się swastyka.
Tata pracował w elektrowni jako portier i telefonista. Przez dwanaście godzin odbierał po niemiecku telefony i łączył dalej. Potem miał dwadzieścia cztery godziny wolne.
 Także odmykał żelazną furtę, gdy ktoś dzwonił. O otwarciu bramy musiał meldować niemieckiemu żandarmowi
i zapisywać, kto? kiedy? w jakim celu?
Mimo takich obostrzeń na wsi kupili krowę i przeprowadzili nocą przez miasto. Wyłączali kolejno światła na ulicach. Doprowadzali udręczone trasą do elektrowni. Biedne zwierzę kończyło żywot w kuźni, ogłuszone mocarnym młotem wątłego kowala, o nazwisku Szymański.
Moja mama codziennie nosiła ojcu obiad. Zabierała mnie ze sobą. Chyba ze strachu, że mogę coś zmalować. Naprzeciwko elektrowni był kiosk prowadzony przez Polaków. Gdy był zamknięty, a najczęściej tak było, szło się od podwórza do ich mieszkania. Pewnego dnia wysłano mnie po papierosy. Gdy byłem przy drzwiach i jeszcze nie wszedłem do środka, ktoś siłą prawie wrzucił mnie do mieszkania. Było tam już kilka osób z podniesionymi rękami. Dwaj mężczyźni przeprowadzali rewizję. Wyraźnie czegoś szukali. Trwało to dosyć długo. Doszła do tego grona jeszcze kobieta, podobnie jak ja. Potem jeden trzymający w ręce pomalowany na niebiesko granat? uzbrojony dodatkowo w pistolet oznajmił, - Tak zostali ukarani, bo dali pięćset marek na Niemiecki Czerwony Krzyż. Gdy, grożąc, że mogą nas rozwalić, jak za szybko wyjdziemy, właścicielka kiosku ryknęła płaczem,  - Złodzieje, nigdy nie daliśmy nawet marki, to zwykli rabusie, bandyci, jacy to partyzanci, okradli nas. Głośno lamentowała, ale gdy mówiła, że trzeba powiadomić policję, jej mąż warknął, - Nie waż się!  

Dwa razy w sensie dosłownym otarłem się o śmierć. W tej elektrowni była zbudowana drewniana chłodnia wysoka na trzy piętra. Gorąca woda była pompowana na górę i po drewnianej konstrukcji, obrosłej marglem, spływała na dół. Była jeszcze ciepła. W tym dolnym basenie taplałem się nader zadowolony. Ale pływanie pieskiem to było za mało. Postanowiłem sprawdzić gdzie ta woda dalej płynie. Nurkowałem przy ścianach, aż natrafiłem na otwór grubej rury. Gdy się zbliżyłem, aby zajrzeć do środka, ta rura mnie zassała. Dlatego mnie nie wciągnęła gdyż jej średnica nie była dostosowana do mojego wzrostu. Ale potężnie się przeraziłem gdy nie chciała mnie puścić. Opiłem się i zakrwawiłem dłonie. Ale się nie przyznałem nawet do krwawej pręgi na plecach. Mama dała mi dwa razy w pysk i oznajmiła, że ostatni raz mnie zabrała. Ale jak zwykle nie dotrzymała słowa.
Po raz drugi to było tuż przed końcem wojny. Poszedłem po mleko z naszym radosnym pieskiem, Drabcią. Biegła przede mną, ale co chwilę przybiegała, patrzyła na mnie i jak Boga kocham, uśmiechała się. W pewnej chwili usłyszałem warkot kukuruźnika i strzały z karabinu maszynowego. Polną drogą pędził konnica i z tego samolotu do niej strzelano. Jeźdźcy się rozjechali w różne strony.  Ja pobiegłem do kępy krzaków i tam wpadłem do zamarzniętej płytkiej studni. Drabcia skoczyła mi na głowę. Piesek był równie przerażony jak jego pan.. Śmierć poprzedza strach. Ja nie myślałem o utracie życia, tylko o tym by uciec i się schować. Jak zwierzęta z mojego „Zbioru Obrazków Zoologicznych”. Przeżyli jak zdołali uciec. Tak było przez setki tysięcy lat.
Wygramoliłem się z tej studni. Byliśmy przemarznięci i wystraszeni nadal.  Na śniegu nie daleko, leżał ciężko ranny, albo zabity. Jego okrągła czapka obok. Mojego pieska musiałem cały czas nieść. Drabcia  nie mogła nawet ustać na trzęsących się nóżkach. Jak przyszliśmy to mama płakała i nas ściskała. Potem się modliła. Tata miał pretensje do mamy, że poszedłem po mleko, ale w domu teraz bywał rzadko.
Mówiono, że był to Kozacki Korpus współpracujący z Niemcami, nawet dodawano jego przynależność do „SS”.

Zawsze w środę przychodziła w odwiedziny i aby się pożywić
„Babcia Środa”. Tak ją nazywaliśmy. Przynosiła wieści z miasta. Niemcy rozpoczęli propagandową ofensywę na temat Katania. Pamiętam wydanie książkowe, gdzie na okładce były dłonie spętane kolczastym drutem. Babcia Środa miała wątpliwości, czy mordu dokonali Rosjanie czy może jednak Niemcy. Ojciec przeglądał ze zmarszczonym czołem wydawnictwo. Nie jestem w stanie teraz jednoznacznie określić stanu świadomości rodziców. Jednak już w PRL-u byli pewni, że to ci sami, którzy pozwolili utopić w krwi Powstanie Warszawskie i spalić stolicę.
Babcia Środa przynosiła także pocztówki w formie starych dokumentów, ukazujących Żydów jak kłują szewskimi śpilorkami hostię i mordują chrześcijańskie dzieci na mace.
Pewnego dnia, gdy już myślami, szykowaliśmy się do powrotu, do Gniezna, Babcia Środa przyniosła poważnych rozmiarów korbol. Leżała ta dynia i tata się o nią potknął. Wtedy wstąpiła w niego furia. Podniósł ją jak Atlas nad głowę, zacisnął zęby
 i roztrzaskał o podłogę. Zanim pestki opadły z sufitu  Babcię Środę widzieliśmy po raz ostatni. Mama się zatrwożyła, ale potem nie mogła się powstrzymać ze śmiechu. Nie wiedzieliśmy czy płacze czy się śmieje, bo obcierała łzy.
Ja pakowałem swój majątek. Ołówki, kredki, farbki akwarelowe na tekturce w formie malarskiej palety, papier milimetrowy różowy, w rolce pergamin, ale przede wszystkim album ze zwierzętami. Jeszcze musieliśmy poczekać na Armię Czerwoną. I wreszcie przybyli. Najpierw nas zatrwożyli. To była biedota. Potem pojawiła się przejazdem arystokracja w czołgach. Weseli rozśpiewani, dobrze odżywieni. Ja dogłębnie zapamiętałem brodatego Rosjanina. Siedział na wiklinowym półkoszku ciągnionym przez cztery psy. Zapytał, w która stronę poszła większa część wojska. I też tę drogę wybrał.  Oznajmił jeszcze, że dąży z armia na Berlin.
Jedyny raz mieliśmy kontakt z żołnierzami. Pewnego popołudnia weszło ich dwóch. Zaczęli szukać giermanca W szufladach, w szafie... Najpierw wyszła do nich pani Karolina Lechowa, z drugiego pokoju. U niej mieszkaliśmy. Znała  rosyjski. Zaczęła rozmowę grzecznie, coś po cichu powiedziała
do mamy. Mama zaczęła się modlić: -  Zdrowaś Mario…Potem  wyszedł oficer z naganem. Też tam mieszkał. Biedacy odtrącili kobiety i rzucili się do ucieczki. Niestety przy drzwiach czekał na nich ordynans pułkownika. Nie sam tylko z pepeszą. Zdążył oblecieć dom. Zasadzką skończył się  nieszczęśliwy los maruderów. Mieli cholernego pecha.

Nie mogę pojąć, jak to się stało, ze nikt z nas nie stracił życia, ani nawet nie został ranny. Broni różnego kalibru było pod dostatkiem. Z naboi wyłamywaliśmy czubki pocisków, proch sypaliśmy do różnych naczyń, zakładaliśmy lont i w nogi. Co się potem działo: - Jezus Maria!. Z szybkością błyskawic te pojemniki pod różnymi kątami szybowały, często nawet ponad koronami drzew. Nawet z karabinu próbowaliśmy strzelać do zajęcy. Orgia i bezwstyd tuż po wojnie.

Dzisiaj te wspomnienia budzą grozę. Wówczas to było normalne. Opisałem je przez pryzmat własnych doznań
i przeżyć. To moje życie w tym Piotrkowie Trybunalskim było częściowo szczęśliwe. Wystrzegam się auto-plagiatu. To jest mój drugi tekst dotyczący moich spraw podczas okupacji niemieckiej na wysiedleniu. Poza tym jest wpisany do Internetu pamiętnik mojej mamy To jest dla mnie i mojej siostry ważny zapis. Wydałem mamy opis po pozytywnej opinii profesora Andrzeja Kwileckiego, w formie książki, z dokumentacją fotograficzną, w 20. egzemplarzach. Tylko dla rodziny, z moimi przypiskami.
 Nie zamierzam niczego powtarzać. Piszę egoistycznie dla siebie. Odnotowałem to, co dla mnie było i jest nadał ważne. 

Nie wydaje mi się, aby ten tekst zaciekawił moje córki. Także nie rzucą się na wspomnienia dziadka wnuczęta. Ta piątka może mieć dzieci. I może się wśród nich znaleźć któreś ciekawe, - jak było u pradziadka. Poszukiwanie korzeni. To może być egzotyczne. Teraz ich wiedza o drugiej wojnie światowej pochodzi z telewizji, filmów czy pokracznych, ale atrakcyjnych, fascynujących gier komputerowych. Już nie rozróżniają życia fikcyjnego, wirtualnego, od prawdy. Na grube książki brak czasu. W elektronicznej korespondencji, nawet słowa trzeba skracać. Rządzi popkultura żywiąc się stereotypami. Nie mam żalu.
Tylko ten, co przeżył prawdziwy głód może pojąć tęsknotę za dobrym żarciem. Tylko nieumiejący pływać zna strach topielca.                                                                    
Jestem rozkojarzonym starcem, z peselem informującym, że mam ponad 80 lat. Mimo to pamięć składa się z całego szeregu scen. Nawet z drobnymi szczegółami. Nie pamiętam wczorajszego śniadania, jednak imiona moich kolegów z lat czterdziestych, prawie wszystkich.
Kocham te wspomnienia!

Poeta rzymski Marcjalis [Iw.n.e.]: - „Kto potrafi z przyjemnością  przeżywać czasy przeszłe , to tak jakby żył dwukrotnie”.


niedziela, 7 kwietnia 2013

List do dawnego szefa i aktualnego przyjaciela


                                     Zielona Góra dnia 25 września  2012

Wielce Szanowni Państwo!

Piszę list zachęcony słowami – ongiś mojego pryncypała, zwierzchnika, Szefa, co zachowuję we wdzięcznej pamięci – „Napisz do mnie list”. Wobec tego piszę list dwuczęściowy. Pierwszy będę pisał do Jadzi – po to by mogła przeprowadzić uczciwą lustrację swojego małżonka. Drugi o atmosferze przedwyborczej oraz meandrach z tym wydarzeniem związanych, w Zielonej Górze. Józka właśnie o tym będę informował. Znacznie wcześniej jedyną rozrywką, niezwykle ważną, bo pozwalającą wyrwać się z dusznej atmosfery pustych półek i szczęśliwego jutra budowanego przez Komitet Centralny partii, do której należałem podobnie jak Józef Pruś, z tą uwagą, że ja byłem szarym, dosłownie członkiem, a Józek wysokim urzędnikiem. 


Droga Jadziu!

Właśnie z tego zgrzebnego okresu będziesz mogła przeprowadzić uczciwą, obiektywną, lustrację. Zobaczysz, jaki to był dramatyczny
i ciężki czas. Dla Niego i kilku jego wiernych przyjaciół, do których ja mam także zaszczyt się zaliczać.

Urodziłem się w Gnieźnie w roku 1932. Historycznym wydarzeniem, obok mojego przyjścia na świat, było podpisanie paktu o nie agresji między Stalinem i Hitlerem. Nad moją kołyską zawisł cień obu perfekcyjnych ludobójców. Współpraca w tym zakresie przerosła ich możliwości techniczne. Na tę miarę okazało się także dyletanctwo polityków Zachodu. To właśnie z tego powodu do nowonarodzonego oseska nie mogła dopchać się Polihymnia, mimo donośnej, z jego strony wokalizy. Zostałem na całe życie porażony muzyczną głuchotą, z tym, że na krzyk mojej mamy do Muzy  – „chuchnij, chociaż na niego”, odwróciła się w moją stronę i chuchnęła. Dlatego, że ten chuch był zbyt mały, tylko w nikłym stopniu obdarowany zostałem wizualizmem i stąd moje przekleństwo, że jestem historykiem sztuki. Wyposażonym jednak w nikłe wzruszenia. Nie mogę powiedzieć, że były mi obojętne uczestnictwo w wielogłosowym chorale z okazji świętego patrona Józka. Prawdą jest, że był to śpiew atonalny, „w stanie wskazującym”, ale wykonywany z całego serca. Tak wyglądała teatralizacja naszej biedy, wspomaganej przez poprawność polityczna w okresie PRL-u. W taki banalny sposób obchodzono każde wzniosłe wydarzenie, a przykład brano od Starszego Brata. To była nasza wolność spędzana według scenariusza kremlowskiego. Nawet zakupiłem obraz do Muzeum z epoki socrealizmu. Przed sklepem z napisem, -„MHD świeży chleb”- stoi nocna kolejka smutnych, w sensie dosłownym, ludzi, miast się radować, że stoją z nadzieją, także w sensie dosłownym. Nad szarą masą biała radosna plama: -„Aby Polska rosła w siłę a ludziom żyło się dostatniej”.- Kapitalne emocjonalne zaangażowanie artysty plastyka na temat aranżacji politycznej. Mimo, że Solenizant przygotował solidną, pozytywną partyturę, to jednak realizacja jej zapisu, była realizowana w mentalnym duchu tej kolejki z epoki późnego Gomółki i wczesnego Gierka. Trzeba także tutaj dodać uczciwą informację, że wznoszono rozliczne toasty, coraz bardziej radosne. Intelektualny początek imprezy powoli począł przeradzać się w wodewil z tym, że bez muzyki i wstawek baletowych. Jednak coraz częściej zdarzać się poczęły wokalne wybuchy inicjowane przez mało krytycznych solistów.
Droga Jadziu.
Teraz uwagi natury bardziej szczegółowej.

Gdyby Józek dłużej pozostał w Zielonej Górze i urządzał cykliczne spotkania w dniu Jego patrona, to ja, smutna sierota, mógłbym zgłosić postulat Radzie Wydziału Dyrygentury Chóralnej na Uniwersytecie Zielonogórskim, podjęcia opracowań naukowych, oceniających tę imprezę pod kątem kulturowym i społecznym. Tematem prac magisterskich i doktoratów byłoby towarzyskie zachowanie uczestników, technika poszczególnych, acz nie zaplanowanych, a więc spontanicznie, wykonywanych wokali, oraz niebudząca wątpliwości, siła emocjonalna, ekspresja i modulacja. Najbardziej utalentowany doktor – ze względu na treść rymowanek – byle nie kobieta, zapewne podjąłby się habilitacji. Do dyspozycji są wydziały: -Artystyczny, Humanistyczny, Wydział Nauk Pedagogicznych i Społecznych. Można by się nawet pokusić o kandydata z Politologii, ale nie wiadomo, do jakiej opcji by się przychylił, pozbawiając obiektywizmu dysertację naukową a co gorsza postanowiłby, być może, oceniać dostojne spektrum uczestników, lub poszukiwać stylisty wolnego od nadmiary konsumpcyjnego.  Nie powiem, że były to imieniny ponadczasowe, ale kategorycznie wymagające zapisu. Jest to fragment, mały, bo mały, ale domagający się intelektualnej, uczciwej dokumentacji. Należy tworzyć historie Zielonej Góry w sposób pozbawiony hipokryzji i drobno mieszczańskiej obłudy.

To by było na tyle z mojej strony. Aby jednak w sposób drastyczny nie odbiegać od pasjonującego tematu, dalszy ciąg listu kieruję do Józka pozostając mentalnie i wspomnieniowo w aurze wydarzeń – teraz chwila przerwy, bo otwieram sobie piwo, – do których tęsknie z powalającą nostalgią.

Drogi wielce szanowany Józku!
Byłoby skrajną nie uczciwością gdyby nie wspomnieć o permanentnym incydencie personalnym. Jeden z uczestników, Wiesiu M. naprawdę uczciwy socjalista, był jako mało komfortowy znawca savoir viwru, przed północą zmuszany do emigracji, nie w sensie psychicznym, tylko dosłownie. Ale po północy wracał do towarzystwa, przyjmowany z wyrazami sympatii i witany tak jak wita się marnotrawnego brata z miłością i przebaczeniem. Proszono go jedynie, aby nie podejmował tematów ideologicznych. [To są kurwa imieniny a nie prasówka, pierdolony socjalisto]. Metabolizm uczestników nie zapowiadał tornada, ale gdy chmury klimatu psychodelicznego zwiastowały nadciągającą burzę, w spokoju, potykając się na schodach, cicho, cichutko, rozchodzono się do domów, spodziewając się pewnych wyładowań atmosferycznych. I na tym jeszcze nie koniec. Zdarzył się, bowiem wypadek nieprzewidziany w scenariuszu. Jedyny w swoim rodzaju. Jasiu T. pełen nie zdefiniowanej myśli, jaki obrać najdalszy kierunek, idąc pod iskrzące skrzydła swojej ukochanej, drugiej połówki, wpadł do wykopu, urywając w pól zdania podjęta intencję artystyczną. Gwałtowne wydobycie się z tego dołu, polegające na nieskoordynowanej dynamice kończyn, dopełniały jedynie przekonania, że Janek nie nadaję się do prac górniczych w kopalniach odkrywkowych.

Drogi Józku! Nieco poważniej.
Oto najnowszy sondaż -  z 23. 09. 2011.-  w partyjnym rankingu:
SLD -- 191
Ruch Palikota – 178
PO – 137
Polska Partia Pracy Sierpień 80 – 136
PIS – 116
Nie jestem jednak w stanie podać Tobie nazwisk partyjnych liderów nie tylko, że ich nie znam, ale dlatego, że nie kojarzą mi się – poza Jędrzejczakiem z Gorzowa, [prokurator przewiduje dla pana prezydent ta 7 lat] – z dobrą czy z fatalną przypadłością podczas pełnienia zaszczytnych stanowisk. Poznałem kiedyś posła Andrzeja Brachmańskiego, który aktualni nie dostał się na listę lewicy. A było to dosyć szokujące zapoznanie. Do mojego biura w Muzeum wszedł jakiś niezbyt wysoki facet. Energicznie zdjął okrycie, powiesił kurtkę na wieszaku, podszedł do stołu, odsunął krzesło, usiadł i zapadło głębokie milczenie. Świdrował mnie małymi oczkami i widać było, że czegoś oczekuje. Mnie dopadła kompletna niemota. Nagle on wstał i powiedział,  „Brachmański jestem” – teraz dopiero się przeraziłem, ktoś, coś na mnie doniósł, a może to pedał źle poinformowany, a możliwe, że to jakaś dalsza rodzina – myśli przebiegały po mnie jak prąd elektryczny po zdechłej żabie. Podałem mu rękę i powiedziałem, - „Jan Muszyński jestem”. Na co on: -znamy, znamy, czego się od nas spodziewacie? Znowu dopadło mnie przerażenie, ale nie dałem już tego po sobie poznać, tylko zaczepnie,
 -  niczego. Po chwili do gabinetu z szerokim uśmiechem i nie mniejszym zaciekawieniem wszedł Zygmunt Stabrowski, - wówczas mój zastępca, -  poseł cię odwiedził, czego chciał? To ja tę swoją kwestię, - niczego.
Andrzej Brachmański urodził się w Chobienicach, w wielkopolskim dobrze prosperującym PGR - znam to miejsce, bo tam urodziła się moja babcia a w chobienickim pałacu hrabiów Mielżyńskich moja mama była, najpierw służącą a potem kawiarką, - w czasach Gomółki, dawne dobra hrabiów słynęły z hodowli kóz. Kilka razy byłem tam z moją mamą. Pamiętała swoich sąsiadów i znajomych.

Na swoim profilu na Facebooku, były poseł Brachmański, pochwalił się:- „od machania łopatą do ministrowania i z powrotem …byłem petentem w urzędzie pracy, potem pracowałem fizycznie przy taśmie produkcyjnej, a teraz czasami pracuję jako kierowca busa rozwożąc towar”.
Otto von Bismarck miał taką kwestię: - „Ludzie nie powinni wiedzieć jak się robi kiełbasę i politykę”. Andrzej Brachmański zapewne wie jak się robi politykę. Nie korzystanie z tej wiedzy to jest jednak ogromne marnotrawstwo. Nie wiem dokładnie, dlaczego nie wrócił do Gazety skąd wyszedł na stołeczne polityczne salony? Pamiętam jego artykuły. Sprzeciwiał się likwidacji PGR-ów, pisał pozytywne artykuły na temat chłopskiej biedy, uczciwie donosił o zacofaniu polskiej wsi, o wyzysku niepiśmiennych,  pozbawionych szacunku wiejskich kobietach. Pisał o skutkach ubóstwa, marginalizacji osób biednych. Ubóstwo było swoistym stygmatem społecznym, piętnem w okresie międzywojennym, wykluczeniem w kapitalistycznej Polsce. Kiedy wraz z jego partią przegrali wybory wrócił do Zielonej Góry. Nagle został bezrobotnym. Wiem, że chciał zmienić ten status. Zwracał się o pożyczkę, aby zakupić maszynę do robienia opakowań kartonowych. Nie dostał z powodu braku kwalifikacji. Taką maszynę obsługiwał z robotnikami po szkole podstawowej. Teraz od czasu do czasu spotykam jego teksty w czasopismach łowieckich

Potwierdzeniem braku nadziei we wsiach po pegerowskich były mój wyjazd ze Staszkiem do przygranicznej wsi. Mieliśmy dla konserwatora zrobić dokumentacje niszczącego i rozbieranego zabytkowego pałacu. Gdy wracaliśmy, z ławy, jak ze serialowej komedii, poderwał się wielki chłop i pozdrowił nas po niemiecku:
- „dobrego Guten Tag”. - Sądził po moim oplu, że do wsi przyjechali Niemcy. Gdy okazało się, że to jednak Polacy ten wieśniak i jego kumple, ni to chłopi ni robotnicy, byli wyraźnie rozczarowani.
- My myśleli, że Niemce kupią ten pałac.
- Powrócili do swojego towarzyskiego, milczącego nieróbstwa. Zacząłem rozmowę, co wyraźnie nie podobało się Staszkowi. Jednak rozchmurzył się, gdy na moją propozycję, aby coś robili, na przykład hodowali króliki, chłop silny i żylasty odpowiedział:
- „Nie je się nutrii, króla i szczura”.

Kochany Józku, chyba już nie wskrzesimy naszych spotkań z okazji Twoich imienin. Dziękuję za urzędniczą opiekę, gdy byłem dyrektorem Muzeum z Twojej namowy. Wspominam o tej inicjatywie gdyż było to w czasie, gdy całkiem dobrze się czułem w Lubuskim Towarzystwie Naukowym. Zdecydowałem się w roku 1976. po kolejnej próbie przeniesienia mnie na cały etat do Wyższej Szkoły Pedagogicznej, nie z mojej woli tylko decyzji prof. Jana Wąsickiego prezesa Towarzystwa, i rektora uczelni. W uczelni pracowałem na pół etatu 14 lat, ale bez specjalnego poczucia zadowolenia. Zupełny brak satysfakcji z tego, co robiłem. Poza tym lenistwo studentów…
W muzeum spędziłem najlepsze lata swojego życie zawodowego. Dzięki Tobie, to było spełnienie założonego programu, z którego jestem zadowolony. To był najlepszy okres w moim życiu.
Byłem, dziewiątym dyrektorem tej placówki. Przeciętnie dyrektorzy trwali na stanowisku pięć lat. Ja okupowałem ten stołek lat dwadzieścia z małym hakiem.

Wojewódzki Konserwator Zabytków Stanisław Kowalski sprawował nadzór nad muzeami. To wynikało z regulaminu Wydziału Kultury.
Poinformowałem o sytuacji Staszka. Wcześniej na ten temat rozmawialiśmy z Staszkiem i z Tobą jako dyrektorem Wydziału. Raz to nawet w plenerze, „w pięknych okolicznościach przyrody”, wspomaganych dobrym trunkiem.
Nie byłem zadowolony, że profesor podjął za mnie decyzję. Czułem się ubezwłasnowolniony. Wydaje mi się po dzień dzisiejszy, że pozbawienie wolności to nie jest tylko zamknięcie w więzieniu – znam to z własnego doświadczenia – Dla mnie poczucie wolności to jest decydowanie o sobie, o swojej drodze, o realizacji własnych wartości.
Kowalski milczał, po piętnastu minutach przedzwonił. Stwierdził, że zna mój metabolizm i zapytał czy jestem trzeźwy. Zapewniłem go, że to nie ma nic wspólnego z przemianą materii a raczej z moim stanem psychodelicznym.
Po dwóch dniach wezwał mnie do Komitetu Wojewódzkiego sekretarz Józef  Nowak. Dał do wypełnienia ankietę personalną, kazał donieść trzy zdjęcia, takie jak do dowodu osobistego. Stwierdził, że sprawę z pozytywną opinią przedstawi „ na sekretariacie”, Komitetu Wojewódzkiego PZPR.

Do muzeum wprowadziłeś mnie osobiście jako dyrektor Wydziału Kultury Wojewódzkiej Rady Narodowej. Znalazłem się wśród ogólnie znanego mi grona. Kowalski był obecny przy tym spektaklu. Stwierdził, że zostały wyczerpane wszystkie emocje związane z tego typu imprezami. Słownik wyrazów obcych niektóre z nich wyczerpał: - Podniecenie, wzruszenie, wzburzenie, gniew, radość, strach, dezaprobata, radość. Dla mnie ważny był fakt, że obejmowałem vacat po nieobecnym od dłuższego czasu dyrektorze.

Rozwój muzealnictwa nie dokonałby się bez aprobaty Wydziału Kultury oraz zaangażowania Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. Gmachy muzealne w Świdnicy, Ochli, Drzonowie, to zabytkowe obiekty. Prace budowlane finansowane były przez Ministerstwo Kultury i Sztuki-Centralny Zarząd Muzeów i Ochrony Zabytków, z dotacji Wydziału, z puli przeznaczonej na ochronę dóbr kultury, na co z kolei Ty musiałeś wyrazić zgodę

Drogi Józku! Za długi ten list, ale jest to dokumentacja także stanu mojego ducha. Jedynym ograniczeniem jest granica pamięci. To właśnie pozwala nam czerpać zarówno radość jak i ból życia.

Kłaniam się Wam nisko. Czego ja mogę życzyć z całego serca?
Zdrowia, zdrowia, zdrowia…jako ciąg dalszy, także zdrowia.

                                                                  Janek         





Założyłem ten plik i nie mogłem wymyślić tytułu

Wobec tego wyjaśniam. Tutaj zapisywał będę moje refleksje, przemyślenia i o ile starczy mi silnej woli, to postaram się kontynuować ten zamiar.
Przez całe dorosłe życie robiłem notatki, na studiach, [oprócz wykładów] jako konserwator zabytków, jako sekretarz Lubuskiego Towarzystwa Naukowego i jako dyrektor Muzeum. Jak coś mnie gryzło to się „wypisywałem”. Jakoś mi przechodziło, ale Drzwi Gnieźnieńskie to była prawdziwa trauma. Przeżywam ten uraz, tę swoją dramatyczną przygodę. Dla moich serdecznych, wplątanych w te gesty historii i sztuki przyjaciół, droga już nie ma żadnych życiowych zakrętów. Aby dla nich te Boskie Drzwi były szeroko otwarte.

Podczas remontu Muzeum wywieziono Drzwi Gnieźnieńskie do Głogowa. Na przechowanie. Z Bogdanem Kresem, dyrektorem Muzeum, walczyliśmy o kopię w skali 1do 1 Znałem de Drzwi bardzo dobrze. Profesor Chmarzyński, zapytał, - a Pan skąd jest? Wobec tego proszę na następne ćwiczenia o rysunek Drzwi Gnieźnieńskich
- I tutaj nastąpił krótki wykład o randze tego znakomitego dzieła.
Byliśmy ostatnim rocznikiem, który zdawał egzamin także z rysunku. Fotografii uczył nas podczas całych studiów poznański, „FOTO WIMAR” Zbigniew Czarnecki.  Potem były reformy i z egzaminu na historię sztuki z rysunku zrezygnowano, natomiast przyszły student przedstawiał fotografie jako własne dzieła.
W Gnieźnie przyjaźniłem się z moim mistrzem, artystą malarzem Mieczysławem Krywultem. Mietek nasypał sadzy do pończochy, lekko polał olejem i udaliśmy się do Katedry. Ja niosłem arkusze papieru pakowego. Do Drzwi miał każdy dostęp. Nie były specjalnie adorowane. Otrzymaliśmy zgodę na zrobienie kopii. Profesor Kazimierz Żurowski, z Muzeum Archeologicznego przypatrywał się życzliwie naszej robocie. Już nie pamiętam z czyjej inicjatywy, jako uczeń gimnazjalny, pracowałem w Lednogórze na wyspie, gdzie prowadzono badania archeologiczne. Początkowo z Gniezna dojeżdżałem rowerem, ale Pan Profesor zaproponował mi swój pojazd. W ten sposób zostałem pasażerem profesorskiego motocykla. Robiłem rysunki profilów archeologicznych wykopów i miałem akceptację Profesora, oczywiście po przeszkoleniu. Przyszedł także jakiś duchowny: - Po co panowie to robicie?  Krywult rozejrzał się konspiracyjnie, - Bezpieka chce mieć pełną dokumentację, jak by nie było, to się nie przedawnia, - Niby, co?
- Przestępstwa graniczne, grzecznie poinformował Artysta. A do mnie, - powiedz panu, tylko cicho.
- Święty Wojciech, jak pan zapewne wie, przekroczył bez zezwolenia granice państwowe. I tutaj zacytowałem swój akt oskarżenia przed sądem we Wrocławiu z 3. kwietnia 1950. roku.
Czyn powyższy stanowi występek z artykułu 23. Rozporządzenia Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 23. XII-1927. roku o granicach Państwa. Dziennik Ustaw Rzeczpospolitej Polskiej . Numer 11. pozycja 83. łamana przez 27. zmiana dekretu z dnia 15. IX – 1948 roku, pozycja 348.
Duchowny stał nieco zadziwiony, a Krywult:  - Może zechciałby Pan być świadkiem naszej uczciwej roboty? Odpowiedzią było bezgłośne oddalenie. Jeszcze obejrzał się przez ramię, ale z szybkich kroków było można wyczuć, że był nieco podpłoszony.    

 -  Ja stałem na drabinie i trzymałem arkusz szarego papieru. Mietek uderzał delikatnie tą nasączoną pończochą, aż pokazało się odbicie. Potem sklejaliśmy te poszczególne fragmenty u Krywulta, na podłodze. Całość według artysty nie była zadawalająca. Wobec tego ograniczyliśmy się do tych kwater, które wyszły najlepiej. Mam wpisane w indeksie, - „bardzo dobrze”. Wiele się jeszcze o tych Drzwiach douczyłem, a szczególnie o tych scenach, które się dobrze odbiły. Omówiłem architekturę ukazaną w Drzwiach gdyż tutaj negatyw był wyjątkowo udany. Pan Profesor Gwidon Chmarzyński był zadowolony a ja szczęśliwy.

Gdy zostałem dyrektorem Muzeum, pierwszą sprawą było poszukiwanie Drzwi. Osiem miesięcy był vacat na stanowisku dyrektora i jakoś nikt dokładnie nie wiedział gdzie zostały przechowane. Dawny dyrektor Eugeniusz Jakubaszek, z trudnego okresu remontu Muzeum, był nieuchwytny: - wędrował po kraju.
Okazało się, że na czas remontu były w Głogowie, w tamtejszym muzeum. Zaraz pojechaliśmy je odebrać. I tutaj, o mało, po raz pierwszy w życiu byłem blisko zawału serca. Drzwi, które były białe, gipsowe zostały pomalowane, chyba pastą, od podłogi. Ciężki, sczerniały brąz. Nie miałem siły nawet się pokłócić ze znakomitym archeologiem Mieczysławem Kaczkowskim, dyrektorem głogowskiego muzeum. Twierdził, że takie przyjechały z Zielonej Góry. Ostrożnie, jak z jajkiem, przyjechaliśmy do Zielonej. Stwierdziliśmy także drobne uszkodzenia. Zacząłem organizować ekipę do pracy przy tych okaleczonych Drzwiach i ustalać zakres prac konserwatorskich. Szło to opornie a dla mnie szczególnie boleśnie.
        
Narodził się kolejny, nie tyle problem, ile temat. Gdzie te sprofanowane Drzwi eksponować? Nie mogą pobudzać aktywistów od czujności i spraw ideologicznych: -  Święty w Muzeum? To po to mamy tam dyrektora zatwierdzonego prze Sekretariat Komitetu Wojewódzkiego, aby do takich ekscesów dopuszczać w państwowej placówce. Towarzysze!
Muzeum ma Dział Winiarski, a bordiura obejmująca sceny z życia Wojciecha, spokrewnionego z Bolesławem Chrobrym, ukazuje prace na plantacjach winorośli, podkreślając trud winogrodników, od okresu dojrzewania winnych gron, aż po zbiory. Nie sposób bardziej nobilitować Muzeum zielonogórskie. Ten znakomity zabytek i fantastyczny w swojej wymowie dla tradycji uprawiania krzewów winnych w naszym mieście, ukazuje równocześnie odległą historię i nijak się ma do XIX- wiecznej uchwały Rady Miejskiej w Grunbergu, podejmującej myśl uroczystego obchodzenia zakończenia zbiorów, wraz z uroczystym korowodem. Nasza historia, Polska historia,  ukazuje odległą tradycję, zapisaną w bordiurze Drzwi Gnieźnieńskich, tylko nieuk i wróg naszego miasta jest ślepy na ten dowód wyjątkowy. Nasze miasto jest predestynowane do ukazania tradycji winogrodniczej poparte średniowiecznym, wybitnym w skali kraju zabytkiem o europejskim znaczeniu!

Po wyczerpaniu i zadeptaniu ideologicznych schodów umieściliśmy Drzwi na bocznej ścianie, przewidując monumentalny witraż, autorstwa Marii Powalisz, ukazujący prace na winnicy inspirowane przez wybrane sceny z mitologicznego obramienia zawierającego wiedzę ówczesnego człowieka o kulturze świata antycznego.
Po zamontowaniu obu skrzydeł, do pracy przystąpił jako pierwszy Bogdan Wołkowicz, z Działu Archeologicznego, uznany i ceniony technik od składania skorup w całe naczynia, człowiek spokojny i pracowity. On naprawiał drobne okaleczenia i rekonstruował ubytki. Nie wiedzieliśmy, jaki teraz będzie kolor Drzwi po zdarciu brązowo-czarnej powłoki, Franciszek Szary, wyjątkowo zdolny snycerz i artysta malarz Stanisław Para, pojechali do Gniezna, aby dokładnie obejrzeć kolor pokrytych patyną, nie tylko historii, oryginał naszej kopii: - Szefie, da się zrobić! - Zameldowali optymistycznie po powrocie: -  Najgorzej będzie zdjąć starą farbę, ale i to da się zrobić.
-  Może szef spać spokojnie.
Wzniesiona prymitywne rusztowanie i zaczęła się długo trwająca tygodnie mozolna praca.
Na desce wspartej na dwóch kozłach pracował Stasiu Para. Obok stanął pewnego dnia Franciszek Marecki, zwany Docentem gdyż był wyjątkową złotą rączką, ze szczególnym umiłowaniem pouczeń, mając zawsze jakiś przykład, prawie jak Szwejk, na rację swoich wypowiedzi. Pozyskaliśmy go, jako pracownika po jakimś konflikcie, z wyższą uczelnią, - Zielonogórską Politechniką. Franek Marecki miał budowę anatomiczną, zbliżoną do aktora Michała Pieli z serialu „Ojciec Mateusz”. Staszek Para był przy nim drobnym krasnoludkiem. Marecki stał, przyglądał się i nie szczędził pracującym krytycznych uwag. Nagle ten drobny Para, głosem podniesionym z gniewu: - Zaraz zejdę i jak kopnę cię w dupę, to osrasz księżyc. Spierdalaj!

Wszyscy, których tu wspominam byli młodsi ode mnie.
Nie zamienię z nimi już ani słowa. Życie jest bardzo kruche. Nie żyją. Najpierw najmłodszy Bogdan Wołkowicz, potem okaz zdrowia, Franciszek Szary, po nim schorowany pod kres życia, Franciszek Marecki, na końcu drobna ptaszyna, Stanisław Para. Nie jestem towarzysko osamotniony, tylko często czuję się samotny

Nie jest to korespondencja kochającego męża, ale możesz ją przytoczyć:
- „Żenka! Jestem już drugi dzień w podróży służbowej. Wczoraj byłem w Żarach k/Żagania. Dzisiaj jestem w Rzepinie, po południu jadę do Sulęcina i Ośnia Lubuskiego. W niedzielę oddaje konserwatorowi sprawozdanie, gdyż w poniedziałek jedzie do ministerstwa. Do Żar zawiozłem dokumentację konserwacji murów miejskich. Odbyło się posiedzenie z architektem i przewodniczącym, kier, Gosp. Komunalnej, załatwiono sprawę po linii biurokracji, tymczasem okazało się, że jakaś „firma rozbiórkowa” na własną rękę rozebrała część starych murów. Doszedłem do tego przeprowadzając tak zw. „wizję lokalną”, Złapałem nawet speców od rozbiórki. Popłoch niesamowity. Sprawa pachnie prokuraturą. Serdecznie Cię pozdrawiam i ściskam. Ukłony dla całej rodziny. W piątek jestem w domu. Jachu”.
Adresat:  - Ob. Bożena Wilke-Muszyńska Gniezno ul. Jolanty 18/5. Na tej kartce pocztowej jest jeszcze adres ulicy, Zielona 9/4, ale skreślony. Tam mieszkali moi rodzice, a teraz Bożenka mieszkała u swoich rodziców, czyli moich teściów wraz z córeczką Ewą Lidią, która urodziła się w 1956. roku. Babcia i dziadek oszaleli na punkcie pierwszej wnuczki. Dziadkowie wychowywali ją przez cztery lata. Kartka, wysłana do Gniezna, napisana została 25.08.1956 roku: - wiadomość, że w piątek jestem w domu znaczy, że będę w Gnieźnie.
- „Nie jest to korespondencja kochającego męża, ale możesz ją przytoczyć”. To zdanie zostało wypowiedziane w Zielonej Górze właśnie przez Ewę Lidię dzisiaj, to znaczy 3. lutego 2013. w niedzielę. Ponieważ jestem dobrze wychowany nie podaję wieku mojej córki, która z moją najmłodszą poznańską wnuczką, piękną ponad dwudziesto letnią panną (jest jeszcze trzydziestoletni Mateusz i dwudziestosześcioletnia Magda), przyjechały z Poznania, nas odwiedzić. Bożenka i ja jesteśmy staruszkami. Ukończyliśmy 80 lat. Urodziliśmy się na progu lat trzydziestych ubiegłego wieku, oboje w Gnieźnie.

W roku 2007.ukazała się monografia Stanisława Kowalskiego
 „Kościół Farny w Żarach”. Staszek we wstępie pisze: „…dawniej pod wezwaniem  Najświętszej Marii Panny, obecnie Najświętszego Serca Pana Jezusa, mimo zubożenia wnętrza ostatniej wojny, jest najcenniejszym zabytkiem Żar, znaczącym także w skali ponadregionalnej. Decyduje o tym jego gotycka architektura, stylowo klarowna, świetna w proporcjach bryły. Wyniosłą sylwetką świątynia góruje nad zabudową miasta, stanowiąc najważniejszy akcent w jego panoramie”.
Kiedy w 1956. roku, podjąłem pracę w Wydziale Kultury Wojewódzkiej Rady Narodowej w komórce Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków problematyka żarska dominowała w tej pracy. Liczne zabytki spędzały sen z oczu miejscowych władz. Zniszczone bombardowaniem Żary, zabytki opuszczone, rozgrabione, fatalnie użytkowane a do tego jeszcze to ślady poniemieckie. Tylko rozebrać. Materiał budowlany był w cenie a Konserwator nie wyraża zgody. Zostałem ku utrapieniu, odpowiedzialnym za wdrożenie w życie Uchwały Prezydium Rządu, „666” dotyczącej usuwania zniszczeń wojennych.
 – Towarzyszu konserwatorze, jest wniosek, aby energiczniej przystąpić do porządkowania miasta i usunąć ruiny, stare mury, które szpecą centrum i stają się siedliskami szczurów i zwyczajnym śmietniskiem.  Takie wnioski były powtarzane nader często. Nie było tygodnia abym nie był służbowo w Żarach. Ponad znajomość zmieniających się urzędników, nawiązałem liczne trwałe przyjaźnie.

Janusz Werstler stał się głównym orędownikiem za żarskim muzeum. Typował na siedzibę zamek z bogatą historią związaną z miastem, przestrzennymi przekształceniami obiektu i przeszłością od XIII-wieku. Albrecht Dewin na miejscu drewnianego siedliska wzniósł murowany zamek, Packowie rozbudowali siedzibę, podobnie  Bibersteinowie, kolejne analogiczne prac przy zamku podjęli Promnicowie. Argumentem za taką lokalizacją przemawiała także historia. W latach, 1933-1945 jedno skrzydło zamkowe zostało przeznaczone na Muzeum miejskie.
Janusz Werstler wskazywał, jakie eksponaty winne znaleźć się w muzeum. Miał nawet rozrysowany układ sal. To nas łączyło i na dyskusję zawsze brakowało czasu. Trzeba także zaznaczyć, że był w środowisku lubuskich poetów znaną osobowością.

Wśród malarzy wyróżniał się artystyczną swobodą Stanisław Para. W panteonie twórców lubuskich zapisał się na stałe jako kreator ekslibrisu.
Szukając sprzymierzeńców do idei ochrony zabytków dotarłem do Stronnictwa Demokratycznego. Istniało, dosyć powszechne przekonanie, że tam jest więcej inteligencji pracującej jak w PZPR.
Tam właśnie spotkałem zanurzonego w polityce Stanisława Parę, absolwenta Państwowego Liceum Technik Plastycznych, w Tarnowie. Później nazywało się Liceum Sztuk Plastycznych, o czym poinformował mnie technik Para, przyjęty do Związku Polskich Artystów Plastyków dopiero w roku 1985. Staszka trochę to uwierało, że nie jest artystą pełnym, takim jak Klemens Felchnerowski, Hilary Gwizdała, czy Stefan Słocki. Moje rozmowy dotyczyły przekonywania Staszka, że to jest bez znaczenia. Powoływałem się na znakomitych samouków, impresjonistów i trzeba przyznać, ze przykłady się mnożyły w zależności od rozumowania i elokwencji na postępującym rauszu. Staszek słuchał uważnie, ale ze zmiennymi nastrojami. Mówiłem:
- Z takim nazwiskiem nie możesz doznać klęski, nie jesteś sam, zawsze będzie was dwóch. Sukces został wpisany do twojego rodowodu. Logika rozumowania oparta jest na naukowej numerologii,  para, to dwie osoby, cztery ręce do pracy, dwie pary oczu, dwa bijące serca. To jest bardzo klarowne, nie może być w tym nic kontrowersyjnego, droga jest wytyczona przez prawa kosmiczne. Nie ma w Żarach, ba, w całym województwie, na całej ziemi Lubuskiej, bardziej czytelnych prognoz pozytywnych, o tak silnej pozycji, o takiej potencji. Stasiu, życie nie jest lekkie, ale od przeznaczenia nie ma ucieczki. Twoje drzeworyty ostre, to lód, linoryty płynne, delikatne to woda, a miedzioryty to ciała lotne, czyli ziemia parująca, bez tej mgły, tej pary nie byłoby życia na ziemi. To nie fantastyka, to nie metafora, to nie fantazja, to nie jest rebus ani manipulacja, taki los czeka twórcę, opartego na realizmie i kontemplacji znaków… A jak wybuchają wulkany, to rozżarzone żelastwo wpływa do oceanów, albo różnych mórz świata i jak ta przyrodnicza żagiew zetknie się z wodą to powstaje para, unosi się nad światem, tworzy chmury, z których pada deszcz, rośnie trawa, drzewa powstają, tworzą się lodowce, rzeki a tony tlenu, czyli życie…
Staszku, dobrze, nalej, ale to już ostatni.  

Mniej więcej takie rozmowy łączyły Staszka, sekretarza Stronnictwa Demokratycznego z konserwatorem zabytków od lat pięćdziesiątych do sześćdziesiątych. W każdym razie coś z tych rozmów się przydało. W 1970. Gazeta Lubuska ogłosiła konkurs na znaczek pocztowy. Stanisław Para wysłał swoje projekty pod różnymi pseudonimami. Otrzymał pierwszą nagrodę, drugą i wyróżnienie, o czym donosił zmieszany Magazyn Lubuski, 31.X,1970.r. Dla Staszka miało to duże znaczenie, może nawet zasadnicze. Kpił nieco z tej kośby, aby nie posądzać go o megalomanię, ale już na stałe zajmował się prawie wyłącznie księgoznakami.
Gdy pracowałem w Lubuskim Towarzystwie Kultury a potem w Naukowym, jako, że znałem kulturalne środowisko, często jeździłem, do Żar na różne otwarcia, wernisaże, jednym słowem na dionizyjskie spotkania z przyjaciółmi. Staszek był częściowo szczęśliwy, ale rozmyślał o przeniesieniu się do Zielonej Góry. W roku 1980. podjął,  ku mojemu zadowoleniu, pracę w Muzeum Ziemi Lubuskiej, a dwa lata później ukazał się z moim dosyć obszernym tekstem, edytorski-katalog, „Sztuka Moja Miłość”, w której dla przyjaciół, Stanisław Para zamieszczał osobiście sygnowane ekslibrisy.
W Muzeum, według określenia metod nadużywania alkoholu przez prof. Antoniego Kępińskiego, piłem ze Staszkiem, w sposób kontaktowy. Opowiadał mi Staszek Kowalski jak spotkał Staszka Parę przed spożywniakiem i przysiedli się, aby pogadać, na jakimś murku. Wtedy podszedł do nich niechlujny drab, ale zanim wyłuszczył, po co się fatygował, Staszek go uprzedził:
- Nie widzisz, że rozmawiam z inteligentnym człowiekiem, spierdalaj. Kowalski jeszcze został poinformowany, że różne pijusy, ochlapusy i moczymordy stale chcą od niego pożyczać. Kowalski był zaskoczony autorytetem Staszka, jak by nie było, w precyzyjnym, niewyszukanym słownictwie, jednak skutecznym, w trudnym i łatwym do gniewu, środowisku.
Ja także doznałem zaskoczenia w towarzystwie Staszka i to w centrum Zielonej Góry, dokładnie na deptaku, naprzeciwko baru „Niger”.
Z bramy budynku przy ulicy Żeromskiego, wyskoczył nagle typowy menel i do Staszka, - Paniesz Staszeczkusz. Czy można?
- Pokasz, co masz? Facet wyjął z kieszeni butelkę i pokazał.
- Może być, - powiedział Staszek. Wtedy on do dwóch musztardówek nalał po połowie i podał do spożycia. - Należą się dwie dyszki, - poinformował i z przepastnej kieszeni kurtki wyjął słoik ogórków i obdarował nas sprawiedliwie po jednym, życząc smacznego.
- Dziękujemy, a teraz spierdalaj.
 W mieście pijackiego folkloru, Staszek poruszał się znakomicie. Te okoliczności dyktowane zakazami, obostrzeniami czasowymi, karami, sprzyjały miłośnikom napoi wyskokowych i rozwijały zmysł poszukiwaczy nielegalnych punktów dystrybucji, czynnych całą dobę. Na miarę poszukiwaczy złota. Przy okazji cywilizowali urzędników wydających bezsensowne, nieskuteczne przepisy. W tym temacie Staszek nie był ignorantem, raczej ekspertem terytorialnym, wręcz olimpijczykiem ze złotym kruszcem. Osobiście nie znałem żadnej meliny, przez co czułem pewien dyskomfort. Wśród ekspertów byłem zmarginelizowany, wręcz wykluczony. Ratował mnie właśnie Staszek, gdyż często zachodził do Muzeum od rana, w odwiedziny Heniu Ankiewicz, nie wspominając artystów malarzy, z którymi nie piłem tylko wtedy, gdy byli na odwyku. Ankiewicz przyjechał do Zielonej Góry na rowerze z Obry. Tam miał rodzinny dom. Był robotnikiem w „ Zastalu”, potem pracował w gorzowskim „Stilonie”.
Tam poznał piękną Tatarkę, skośnooką Halinę, którą poderwał Heniowi na stałe, satyryk warszawski Andrzej Rumian. Halinka jako szefowa „Empiku” do stolicy województwa zapraszała znane nazwiska ze stolicy kraju.

Z Heńkiem zachodziłiśmy do szybkiego lokaliku przy ulicy, wówczas Jedności Robotniczej [prawie naprzeciwko wonnego sklepy rybnego]. Tam w podniecającej konspiracji, z porozumiewawczym uśmieszkiem, piękna, w takiej sytuacji, pani bufetowa, w grubych kubkach podawała nam koniak.
-  Kto nie pije jest donosicielem. - Pić należy do syta, ale z umiarem.
- Pije dużo, ale niechętnie. - Talentu nie przepijesz.

W światku wesołych biboszy, powtarzanej wytartej frazeologii, Heniek był dowcipny w innym, nie dostępnym dla wszystkich wymiarze.
Na partyjnym szkoleniu prelegent ateista, co z dumą podkreślił jako uwolniony od opium przeznaczonego dla ciemnego ludu, naukowo dowodził, że Rzymianie zamordowali Chrystusa. Gdy otoczyła prelegenta po wykładzie, grupka ideowych towarzyszy, Heniu zwracając się do mnie powiedział głośno, aby usłyszeli to wszyscy: 
- No tak! Żydom musi być bardzo głupio, że zamordowali Jezusa.

W klubie Gazety Lubuskiej literat z Warszawy miał prelekcję. Temat: - Przyjaźń Mickiewicza z Puszkinem. Po jego godzinnym wysiłku intelektualnym Heniu poprosił, aby coś powiedział o przyjaźni Puszkina z Mickiewiczem.    

Aż do Komitetu doszła informacja o uwadze Ankiewicza po zebraniu partyjnym w Klubie Dziennikarza z udziałem posła naszej ziemi Artura Starewicza: - Kapitał Marksa nie dla wszystkich jest Talmudem.

Muszę jeszcze donieść jak Heniek mnie podpuścił do niegodnego partyjnego czynu:  - W Sali Kolumnowej Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej odbywało się jakieś poważne posiedzenie partyjne.
Siedziałem obok Ankiewicza. Pisaliśmy do siebie uwagi na temat wystąpień terenowych aktywistów. Prowadzący zebranie, znany dziennikarz Tadeusz Jankowski-Kajan. Gnieźnianin, aż za dobrze mi znany, ograniczył po aprobacie Pierwszego Sekretarza, mówców do pięcio minutowych wystąpień, ale to nie wiele pomogło spragnionych się pokazać wobec Prezydim zasiadającego za stołem, wśród którego znakomitym gościem był sekretarza Kace PZPR, wspomniany już Artur Starewicz. Kajan po totalnej nudzie, ograniczył wystąpienia do trzech minut. Ale ten postulat został ponownie złamany przez mówców mających przygotowane na kartkach wystąpienia. Napisałem do Heńka uwagę, że gdyby wykastrować nudziarzy, byłoby weselej i zapewne mówiliby dyszkantem, krócej nie powtarzając podobnych frazesów. Heniu wtedy powiedział:- Zanieść ten głos do prowadzącego posiedzenie. Wstałem tedy i bezzwłocznie dostarczyłem swój postulat. Zauważyłem jak Kajan z uśmiechem tekst przeczytał i kartkę schował do kieszeni. Na drugi dzień zostałem zawezwany do Komitetu Wojewódzkiego. Sobiesław Piontek, zastępca kierownika ideologicznego, z poważną miną powiadomił mnie o czekającej  Komisji Kontroli Partyjnej i poważnych konsekwencjach, za ten wyskok nie godny  świadomego członka. Gdy już uznał, że dostatecznie mnie przestraszył, oświadczył, że uratowało mnie poczucie humoru żony towarzysza Starewicza.  

Osobnym, indywidualnym, twórczym porozumiewaniem się, był  Stefan Słocki. Przychodził z własnym zaopatrzeniem. Uśmiechnięty, jowialny, zazwyczaj z graficzną odbitką, swojego najnowszego dziełka. Ze skórzanego, kwadratowego zawieszonego na ramieniu pojemniczka, wykładał niebiańską garmażerkę, skibki chleba, smalec, masło, suchą kiełbasę, słoik ogórków i drugi grzybków. Na końcu pękatą karafkę z księżycówką, odbarwioną suszonymi śliwkami i zabarwioną miodem,
Jak można nie tęsknić za Stefanem, który sepleniąc, często wtrącał,
- rozumiesz? Verstehen? oraz za jego wysmakowanym barem,  
kolejnym opowiadaniem, jak to jego miniaturowy, ale bojowy piesek, którego trzymał za pazuchą, ugryzł, nielubianą przez Stefana zalotnicą. Podeszła do Stefcia, spojrzała mu w oczy i powiedziała, że się cieszy, a do pieska, - o jaki piękny - i przybliżyła twarz do Stefana. Wtedy właśnie piesek o duszy lwa, chwycił ją za wargę.
- Rozumiesz!? Verstehen Sie mich?     

Związek Polskich Artystów Plastyków zorganizował w Łagowie plener. Zbyt piękna i urzekająca to miejscowość, aby kiedykolwiek ktoś zrezygnował z zaproszenia. Po pracowitym dniu artyści starali się odreagować. Gdy zabrakło stymulatora, wybrali najmłodszego z tego grona po akumulator. Padło na Antka Górnika. Trwało to na tyle długo, że biesiadnicy poczuli się bardzo wysuszeni. Wreszcie Antoni Górnik się zjawił w towarzystwie rosłego milicjanta, w kajdankach.
- Co jest, - zaskrzeczał Hilary Gwizdała. - Ten pan nie ma żadnych dokumentów tożsamości, objaśnił grzecznie stróż prawa, a w naszej rzeczywistości to nie jest dozwolone i karalne, mandatem a nawet zatrzymaniem na 48 godzin.
- To jest Antoni Górniak – wtrącił się nieproszony Hilary.
- A pan jak się nazywa? Poproszę o dokumenty,
- Nazywam się Gwizdała, jestem artystą, na imię mam Hilary, jak pana to interesuje.
- I to bardzo, zaraz wypiszę mandat za obrazę na służbie.  Ja panu pokażę jak należy gwizdać. Jeszcze raz proszę o dokumenty.
- Nie dam, starczy jak mówię, -uparł się Hirek, - a ten pan to jest nasz kolega, także plastyk i jak Boga kocham, nazywa się Antoni Górniak. - To dlaczego twierdzi, że nazywa się Jan Korcz.?
- O Jezus, Pan Jezus , Korcz to ja, 
wykrzyczał Jan Korcz, histerycznie, wokalnie wysoko.
 - A skąd pan przyjechał, że się tak wyrażę?
- Jezus Maria, a o co chodzi? Urodziłem się w Samborze a w Gorzowie jestem od 1945. roku. Teraz przyjechałem z Zielonej Góry, bo byłem u brata.
Jan Korcz  zakrył twarz trzęsącymi się rękoma.
Ponieważ sprawa stała się poważna Antek się roześmiał i wyjaśnił, że milicjant jest jego kolegą. Jasiu przyszedł do siebie:
- A niech ci chuj palce poodgryza. Ty..ty.. śmierdzielu, ty padlino, ty…ty… bolszewiku, ja bym ciebie po kanale w gównach po uszy przegonił, to może byś rozumu nabrał.
Gdy minęła furia, logicznie zapytał,
- ale dlaczego właśnie powiedziałeś, że się nazywasz moim nazwiskiem?
- Bo wybrałem wybitnego artystę a na Ziemi Lubuskiej jesteś najlepszy. - Po krótkiej napiętej ciszy: - No chyba, że tak.

Gdy zostałem sekretarzem Lubuskiego Towarzystwa Naukowego kupiłem obraz Jana Korcza. „Łagów”. Przez kilka lat zdobił mój gabinet. Piękny, wysmakowany, tajemniczy. Kolorystycznie zbliżony do artystów z kręgu Komitetu Paryskiego, nieco odrealniony, ale nie abstrakcyjny.   

Nawet z całego serca abstynentem, prof. Władysławem Korczem, zajrzałem jeden jedyny raz do kieliszka. Władek wyjął, ze swojej wiecznej teczki, pękatą kryształową karafkę i oznajmił: - To tata z mamą, moja Hela przyrządziła, idę do Kuratorium. A za chwilę:
- Może po kieliszku spróbujemy?
- Już się rozpędziłem, - powiedziałem przytomnie i wyjąłem zawsze gotowe czyste kieliszki. Kiedy Władek wypił schował boski trunek, ale po paru minutach: 
- To może jeszcze po jednym.
Prof. Władysław Korcz dostał rumiane policzki, zaśpiewał arię z Borysa Godunowa i olał absolutnie Kuratorium, polewając do dna z rzeźbionego w szkle naczynia. Jego córka, Jadwiga Dziadosz, u której byłem na weselu, jeszcze po roku wspominała, jak to Tato przyszedł do domu w wyśmienitym humorze, domagając się od małżonki wypełnienia pustej rubinowej karafki.    


Zacznijmy od sprawy fundamentalnej. Panie profesorze, drogi Władku, żadną miarą nie popieramy picia w nadmiarze alkoholu. Mógłbym wygłosić, na sympozjum,  czyli z greckiego, na wspólnym piciu, referat o szkodliwości wódki, ale Wiesław Gołas; „W Polskę idziemy” nie adresował do nas. Musimy tutaj zachować skromność. Podziwiamy go za brawurowe wykonanie, tego powszechnie znanego, dzisiaj już kultowego hymnu pijaków, ale nie sposób się podwiesić w poczuciu adresatów. Adorację pozostawmy tym, którzy muszą się uchlać, urżnąć, narąbać czy ubzdryngolić dokumentnie. Tutaj zachowuję nieustępliwość, gdyż nie zalaliśmy się a jedynie nieco upiliśmy za dużo z tej pękatej, niezwykle estetycznej, karafki. Taki jest stanowczy mój pogląd na wydarzenie, które teraz, po dwóch dniach, ty przeżywasz w kategoriach kaca moralnego. Takie poczucie zdecydowanie więcej szkodzi, aniżeli jeden łyk za dużo.

Bismarck bez szampana i butelki wódki nie zaczynał myśleć politycznie, a trzeba przyznać, ze był drań skuteczny. A czy jest Niemiecki historyk, który pozwoliłby go nazwać, z tego powodu pijusem, czy ochlapusem. W życiu!
Churchill, pracował długie noce w towarzystwie whisky. Budził się około południa i zaczynał dzień od potężnego łyku koniaku. Nikt rozsądny nie próbował potępić jego metabolizmu, a politycy, którzy ten aspekt z jego życiorysu sobie przyswoili, niestety - efectus nullus! Artyści malarze piją podobnie dużo jak poeci. Pieski los artystów czujących się przez całe życie niedocenianymi, mimo zaliczania się do bohemy, gdy tylko tę skłonność zaakceptowali.

Moralizatorzy nie pojmują, że tworzenie się globalnej Europy nastąpiło w basenie Morza Śródziemnego, że jesteśmy zrodzeni w kręgu tej kultury, obyczajów, filozofii. Tysiące lat wymieniano doświadczenia gastronomiczne. Piwo, wino i wódka, stały się równie drogie jak zdobycze demokracji. Także demokracja potępiła w myśl nauki alkohol, uważany za atrybut ludzi słabych, którzy nie radzą sobie z przeżytą traumą, albo z otaczającą rzeczywistością. Gdybyśmy jednak podjęli decyzję wykreślenia, „tych słabych”, gmach kultury europejskiej przestałby istnieć. Tłumaczenie: - dlaczego piję? – to zbiór najbardziej abstrakcyjnych powodów zakotwiczonych w rodzinie, ustroju społecznym a najchętniej w niespełnionej miłości. W Egipcie gdzie płacono za pracę przy piramidach, także pięciolitrowym dzbanem  piwa mawiano:  - „Usta szczęśliwego człowieka pełne są piwa”.

Zapewne tysiąclecia trwała wielka rewolucja agrarna wiązana z paleolitem. Nasz praszczur zaczął uprawy. Jak zasiał to czekał na zbiory. Musiał także bronić swojej pracy przed zwierzyną nie tylko parzystokopytną, ale także przed sąsiadami, którzy organizowali łupieżcze wyprawy na zbiory i płeć żeńską. Nauki pomocnicze historii pozwoliły wyjaśnić wiele spraw związanych z ówczesnym poziomem życia. Z jednego kłosa jęczmienia w początkowym okresie zbiory miały się jak jeden do siedmiu. Postęp był widoczny. Opłacało się coraz dłużej siedzieć i zamiast wody pić żyburę, którą było ówczesne piwo Chmiel dodawano dopiero w średniowieczu. Dosyć wcześnie, to znaczy kilka tysięcy lat temu, uznano, ze także można pić wyduszony sok ze sfermentowanych winnych gron. W „Gilgameszu” pojawia się tawerna? knajpa? zajazd? W każdym razie podawano tam trunki oraz były dyspozycyjne białogłowy, to chyba Córy Koryntu?
Ateński historyk Tukidydes, wyraził pogląd, że ludy Morza Śródziemnego wyzwoliły się z epoki barbarzyństwa, gdy zaczęto uprawiać winorośl i miażdżyć oliwki. Platon donosił na Sokratesa, że winem wspomagał umysł, aby skonfrontować ogłaszane wydarzenia z prawdą. Platon winem określał człowieka, jak byśmy dzisiaj określali go nadużywanym określeniem, - tożsamość, - jako lustro umysłu. Realizowała się wówczas swobodna, demokratyczna, wolna,  bez cenzora zewnętrznego, myśl. Następowała wymiana poglądów bez konsekwencji i dyskusja z gestami, bez odpowiedzialności. Za co pijany miał odpowiadać? Nie pamiętał! Plutarch natomiast twierdził, że „Pijący bywają nieuprzejmi i bezczelni”. Abstynencja totalna także nie jest do zaakceptowania. „Mąż niepijący nadaje się do pilnowania dzieci, ale nie jest godzien prowadzić dysputy podczas uczty”. Dalej tenże Plutarch twierdził, że ten, kto nadużyje alkoholu zachowuje się początkowo jak paw, kolejno jak osioł, dalsze stadia to małpa a na końcu jak świnia. Czyżby projektant i odlewnicy z Gniezna znali metaforę Plutarcha.
W bordiurze Drzwi Gnieźnieńskich czytelny jest  paw i małpa. Z trudem, wśród dziwnych stworzeń w domyśle pozostaje osioł, ale świni trudno uświadczyć. Wino przetrwało w symbolice chrześcijańskiej. Rangę nadał sam Jezus Chrystus zamieniając w Kanie Galilejskiej wodę w wino, ku radości uczestników uczty. Teraz zyskało rangę ewangeliczną. Zakony dbały o winnice. Wino stało się istotne podczas celebrowania obrzędu Eucharystii. Stary Testament uznaje wino za dar Boży, „co rozwesela serca ludzkie”.  Święty Paweł do swego ucznia mówi, „Samej wody nie pij, używaj natomiast potrosze wina ze względu na żołądek i częste słabości”. Wiadomo, że winem próbowano ratować życie chroniąc się przed zarazami. Brudna woda była gorsza od piwa i wina. Gdy do tego dodamy ogólny brak higieny i otwarte rynsztoki, to staje się racjonalna ucieczka w alkohol. To słynne „Idzie się, idzie”, wykrzykiwał wieczorową porą przechodzień wąskich średniowiecznych uliczek miejskich. Informował domowników przed wylewaniem nieczystości przez okna, licząc, że ominie go niezaplanowana fontanna zapachowa.

Wódka wyparła wino, gdy Persowie stworzyli aparaturę do destylacji  moszczów gronowych i sfermentowanych różnych  owoców. Mocny trunek „al.-koh” dobrze oczyszczony traktowano jako środek leczniczy. Potwierdzały to opinie uniwersyteckich uczonych. „Agva Vita”, przedłużała poczucie, że „oczyszcza organizm ze złych humorów, wzmacnia serce i przywraca młodość”.
Społeczności XIII-wiecznej dostarczono dowodu w postaci długowieczności uczonego Arnolda i jego uczniów. Korzystając z mocnego, oczyszczonego trunku, w formie leku, dożyli w tamtych czasach, starczego wieku, - siedemdziesięciu lat. Mniej szczęścia miał w roku 1386. Król Nawary, Karol Okrutny. Gdy zaniemógł cyrulicy dworscy nasączyli ową „Wodą  Życia” prześcieradła, obłożyli nimi monarchę i przy zapalonych świecach rozpoczęli modły w intencji szybkiego powrotu do zdrowia. Nie mieli dostatecznej wiedzy o charakterze czystego alkoholu. Zajęły się opary, potem biedny król usmażył się owinięty w życiodajne tkaniny. Historycy tamtych czasów, bez poczucia ironii, ale z satysfakcją ogłosili, że rozstał się z życiem w spektaklu swoich wrogów, które sam uwielbiał wznosić.
I aby już opuścić temat wina trzeba jeszcze dodać, że archeolodzy dostarczają naukowych dowodów na próby oderwania się od codziennych trosk, znieczulającym winem i koniakami z tych win pędzonymi. Miliony skorup tworzących wzgórza w miejskiej topografii, setki tysięcy amfor, zalegających dna oceanów, to wszystko świadectwa naszej tradycji i różnych kultur, w których przyszło nam żyć. 

Z tego makro świata przenieśmy się do mikro, czyli naszej Ziemi Lubuskiej. Uprawa winnej latorośli była także przedsięwzięciem ekonomicznym. Zobacz Władeczku: - Władysław Korcz, Dzieje uprawy zielonogórskiej winorośli. [1958]. - Bogdan Kres, Zarys dziejów winiarstwa zielonogórskiego. [1966]. To są prace pionierskie.  W każdej późniejszej publikacji: - monografii Jana Muszyńskiego,
 - Krosno Odrzańskie, czy znakomitego, monograficznego opracowania Stanisława Kowalskiego, - Gubin. Zarys historii do 1945 roku. - troska o winnice jest szczególnie dramatyczna podczas konfliktów zbrojnych. Najstarsze winnice odnotowano w Gubinie, nieco młodsze, to uprawy w Krośnie Odrzańskim, Lubsku i Świebodzinie. Starą metryką szczyci się także Zielona Góra, wraz z okolicznymi nasłonecznionymi zboczami w najbliższej okolicy. Najeźdźcy wiedząc, że godzą w gospodarkę obleganych miast zajadle niszczyli winnice. Z historii wiemy, że niejednokrotnie bogate mieszczaństwo otwierało bramy, przewidując rabunek, aby tylko oszczędzić wieloletnią kulturę upraw.

Wielce Szanowny Panie Profesorze
Mam ponad osiemdziesiąt lat. W tym wieku nie muszę niczego ukrywać, ale to nie znaczy, że przestałem się wstydzić wspominając moje alkoholowe słabości. Jeszcze raz z mocą podkreślam, że wódka w nadmiarze jest szkodliwa. Nie zostałem w piciu liderem, ale też nie byłem ostatnim w peletonie. Nie piłem do lustra ani samotnie z gwinta. Zawsze to było męskie towarzystwo i nie potrafiłem sobie odmówić uczestnictwa. Nie były to jakieś balangi i nie pamiętam, aby w gronie tym uczestniczyły kobiety. Jako Wojewódzki Konserwator Zabytków byłem też goszczony przez osoby duchowne i nie słyszałem, - Non possumus!
Generalnie byłem nieobliczalny w zakresie ilości i dlatego przekraczałem normę. Ile było w tym radości, tyle cierpiałem na drugi dzień w sensie moralnym. Przyrzeczenie w tym stanie ducha dotyczące abstynencji, były dotrzymywane do chwili, pojawienia się towarzystwa z okazji, albo z braku okazji. W klubie dziennikarskim „Kaczka” przysiadł się słabo znajomy i namówił mojego szefa Klema i mnie abyśmy wstąpili do Towarzystwa Trzeźwości Transportowców. Wypełniliśmy deklarację i teraz już mocno znajomy zamówił na wstępie pól litra. To nie żart, to był stworzony asumpt do zawarcia bliższej znajomości. Tak było. Piliśmy z emocjonalną życzliwością dla kulturalnego fundatora. Wydawało mi się, że stworzył usprawiedliwiającą na wysokim poziomie okazję i nie sposób było zignorować tak inteligentnie zaaranżowaną sposobność. Może jestem dziedzicznie obciążony? Jan Kochanowski pisał „Ech Muszyński na Muszynie dobrze ty się znasz na winie”. Nie mogłem tego traktować jako przyganę, gdyż ten sam natchniony Kochanowski, obdarzony iskrą Bożą, siedzący być może z pucharem złocistego miody, pod lipą zanotował, „Czy widział kto kiedy poetę trzeźwego, nie napisze taki nic dobrego”.
Mój Boże, jak tu żyć, czego się trzymać?  Nie pisze tego z sarkazmem, tylko z troską i mocą treści zawartą w pytaniu,
 - Jak mam się poczciwie w ostatnich dniach życia prowadzić?


Zielona Góra, Wielkanoc.
2013-03-31 Jan Muszyński