sobota, 24 sierpnia 2013

List do Jadźki z okazji trzydziestolecia Galerii

Droga Jadziu
Gdybym zaczął od Twojego Jubileuszu, gratulowałbym dalszych pozytywnych trzydziestu lat, życząc zapewne zapędziłbym się nawet do setki, oraz zdrowia, zdrowia, przelewając na Ciebie moje pożądanie. O ile dodam, że mam ponad 80 lat, tego typu postulat jest zupełnie na miejscu. A więc krótko: - Wszystkiego najlepszego.
Jeszcze raz, - Droga Jadziu!
Muszę przyznać, ze twój telefon nie tylko mnie zaskoczył, ale także wzruszył. Jestem u córki w Poznaniu ciałem, ale cała duszą nadal w Zielonej Górze. Pogodę zawsze zaczynam oglądać od „mojego miasta”. Nawet często oznajmiam z satysfakcją, - U nas jest cieplej jak u was. O! Tutaj często pada, a w Zielonej jest prawie zawsze słonecznie, oczywiście powietrze czystsze, a niebo bez chmur.   
Jak do tego doszło, że jestem w Poznaniu? Ale ad początku.
Całe moje życie zawodowe spędziłem w Zielonej Górze, przyjeżdżając po studiach na UAeMie w Poznaniu. Urodziłem się w Gnieźnie. Wielkopolska to jednak wyraźny ślad w moim zapisie genetycznym. Ponieważ Dziadkowie i Rodzice pochodzą z babimojskiego pogranicza i urodzili się od zaborem, profesor Wąsicki wywiódł, że jestem Prusakiem.
I jako ten Prusak szczęśliwie w Zielonej Górze doczołgałem się do emerytury. Chyba postąpiłem w myśl zaleceń Konfucjusza: - Znajdź sobie pracę, którą kochasz, a nie przepracujesz w życiu ani jednego dnia.
Zapewne myśl jest konfucjańska a forma werbalna przepracowana prze uczniów i myślicieli. Sam Filozof nie pozostawił żadnych zapisków. Fakt, że tak myślano w latach 551-479 przed nową erą, jest porażającą mądrością. Dla mnie teraz właśnie, u schyłku życia, nastąpiła ta iluminacja filozoficzna, ta pewność, jako prawda moja wieczysta, że całe moje życie zawodowe, było w Zielonej Górze, zaplanowane przez los szczęśliwy. To Miasto mnie ukształtowało, doceniło i wychowało. Żyłem wśród ludzi, w znakomitej większości pracowitych, generalnie życzliwych, - co dla mnie ważne, - także tolerancyjnych.
Droga Jadwigo, w tym infrastrukturalnym klimacie Twoja działalność stworzyła ponad lokalny azyl dla profesjonalistów, opiniodawców, myślicieli i lokalnych mędrców. Bez zadęcia, z poczuciem wagi i humoru. A najpoważniej:
- Zielonogórska inteligencja, właśnie u Ciebie, w Twojej siedzibie, lokalu, Galerii, znalazła szeroką możliwość działania. Od wystaw, naukowych posiedzeń, merytorycznych spotkań fachowców, specyficznych konkursów, aż po literacki kabaret.
Przyznaję, że także prowadziłem indywidualne spotkania seminaryjne ze starszym ode mnie kolegą, oficerem Wojska Polskiego, podejmującego prace magisterską na Wyższej Szkole Pedagogicznej. On uczył mnie życia, a ja tylko metodologii pracy naukowej. Istotny w tym lokalu był także bar.     
Osobnym, doniosłym działem, to prace związane z ekspozycjami
i upowszechnieniem sztuki, nie tylko lokalnych artystów. To szeroki temat wymagający dotarcia do dokumentacji i bazy źródłowej. Mam takie poczucie niespełnienia, że nie podjęto pracy magisterskiej o kulturotwórczej roli Twojej Galerii a temat był istotny w opisywanym kilkakrotnie środowisku plastyków. W każdym razie, nadal nieopracowana naukowo przestrzeń, czeka na socjologa kultury, historyka sztuki, a ze względu na czas działania, także politologa.
Jadwiga, Jadzia, nie! Tylko Jadźka ze swoim wszechstronnym działaniem istnieje w świadomości społecznej nie tylko Zielonej Góry. Zapracowałaś na to: - U Jadźki!
I z okazji trzydziestolecia niech sens tego Jubileuszu trwa jak najdłużej.
Jadźka!. Zaczynałaś na parterze, teraz jesteś znacznie wyżej. Może tę kamieniczkę odbudują dla Twojej Galerii?

Powracam do postawionego pytania. Jak do tego doszło, że jestem w Poznaniu?  Jezus Maria! Pomóżcie abym się ponownie nie zapędził w dygresje.
Moja Bożenka od wielu lat dziwnie się zachowywała. Moja córka poszła na wykład wybitnej lekarki, neurologa. Po pewnym czasie ze zdumieniem stwierdziła, że pani doktor mówi o naszej mamie. Otępienie starcze, tak my sądziliśmy, a okazało się, że to Alzheimer. Boże, od tego nie ma ratunku. Zostałem kucharzem, nauczyłem się prać, robić uczciwy porządek, myć okna, wycierać kurze, a co najważniejsze dbać o higienę Bożenusi. I gdy jakoś ten czas emeryta został z sensem zagospodarowany, bez pomocy osób trzecich, nagle grom z ciemnej przepaści. Okazało się, że mam trzy miesiące życia. Złośliwy, nieoperacyjny rak żołądka. Leżałem w szpitalu i jakoś absolutnie nie przejmowałem się dramatyczną, w dosłownym sensie, diagnozą lekarską. Może miałem za mało wyobraźni? W panice wśród lekarzy krążyła moja poznańska córka. Wyżebrała chemioterapie. Facetom w tym wieku nie chętnie podają. Uznali jednak, że jestem psychicznie odporny i dali brawurową dawkę. Sześć razy powtarzali i wreszcie młody lekarz zadecydował o kolejnej operacji. Zabiegu nie pamiętam, ale chemię, kurwa będę pamiętał całe życie. Wróciłem, dosłownie jako wrak totalny do Zielonej Góry, ale według zapewnień cudotwórców w białych kitlach, bez raka toczącego moje grzeszne ciało. Jadziu, przysięgam, nie miałem siły odkręcić plastykowej zakrętki na mleczku do kawy. Drętwiały mi nogi, mrówki „zapierdalały” po dłoniach do tego stopnia, że nie byłem pewny utrzymania filiżanki. Jednak mimo potłuczonych naczyń nie zgodziłem się na żadną pomoc I tutaj okazali się przyjaciele. Mój sąsiad z piętra niżej, nie tylko dostarczał mi prasę, ale dosłownie żywił. Marian Krześniak mówił, że żona przygotowała poczęstunek dla Bożenki, bo Ją polubiła już dawno. Przy okazji kilka placków ziemniaczanych więcej…Oj, rosołu się zrobiło za dużo…Jasiu spróbuj, to Małgorzata upiekła, Ona lubi słodkie ciasta i nie wie czy są dobre…Te ogórki sam kisiłem i wygrałem konkurs na najlepszy smak, twardość i kolor…
- Marian, błagam, przestań, zajrzyj do kuchni, jaki zrobiłem obiad! Jak nie przestaniesz to nie będę z Tobą rozmawiać o żużlowcach, zacznę kląć na Falubaz i źle życzyć drużynie koszykarzy, niezależnie od wyników, - Marian, Marianinie bez habitu, błagam… skazujesz mnie na bulimię, rozregulowałeś mój system trawienny… Nieco pomagało. Jednak nie zupełnie!
Oprócz Mariana zakupy robili, Paweł Trzęsimiech i Staszek Kowalski. Oni stali się dla mnie najwyższej rangi przyjaciółmi. Ich troska o mnie i Bożenkę, po dzień dzisiejszy jest dla mnie powodem do wzruszeń. Wysoko ich oceniam gdyż znają mój metabolizm. Wpadała także moja siostra i szwagier z piwem. Realizowałem scenariusz opieki nad Bożenką z coraz lepszym samopoczuciem, gdyż Bożenusia przeszła falę agresji, uspokoiła się i w tych okolicznościach przyrody, prawie pogodzeni z losem, żyliśmy sobie, - tylko dla siebie w poczuciu pogodzonej samotności. Bożenka wymaga uwagi przez całą dobę. Chodziłem niewyspany i lekko się zataczałem. Ale, co tam!                        
Nie mówię o intuicji, ale prosiłem wnuczkę, aby przyjechała, która z własnej inicjatywy często wsiadała do „super ekspresu Poznań Zielona Góra”. Przyjechała w piątek po południu. W sobotę z dobrym nastrojem usiadłem w wygodnym fotelu i nagle świat zawirował. To był udar mózgu. Efektem była afazja. Utraciłem mowę, zdolność poruszania rękami i nogami, nastąpiły uderzające zawroty głowy. Nie mogłem wstać ani się porozumieć z wnuczką. Magdusia myślała, - „kochany dziadeczek się wygłupia”.
Okazała się bardzo dzielną, kompetentną i upartą.
Pogotowie przyjechało wystarczająco szybko. Stan nie zdołał się utrwalić. Jeszcze tego samego dnia wróciłem do domu, na własną prośbę i odpowiedzialność. Teraz dopiero ogarnęło mnie przerażenie. Afazja to jest zapowiedź udaru, może nastąpić w każdej, najmniej spodziewanej chwili. Myśli były natrętne, wypełnione niemożnością zapanowania nad sytuacją i treścią o pogarszającej się w czasie sytuacji, pamięć zmącona i stale jeszcze nie sprawna.  To nie był strach przed nagłą śmiercią, tylko przed wyobrażonymi realnymi, pogłębiającymi się dramatycznymi kłopotami. Gdyby nikogo nie było w domu? Bożenka nie jest w stanie zatelefonować, wezwać pomocy, jedynie, co potrafi, to otwierać drzwi. Telewizja i gazety donoszą o złodziejach wykorzystujących niemoc staruszków. Napięta uwaga męcząco, eksploatowała ten temat

Córka zadecydowała, - Nie ma alternatywy, zabieram was do Poznania. Tatulku, szykuj się do drogi.
Teraz w Zielonej Górze pozostały groby ojca i siostry. Sprowadziła Ich prochy z gnieźnieńskiej metropolii moja siostra Maria Czarkowska, która także tutaj zamieszkała. Pochowaliśmy także na pięknym cmentarzu przy wrocławskiej, nasza mamę pod płytą, - Grób Rodziny Muszyńskich. Czułem się kustoszem tych mogił. Powinnością jest być tam gdzie nasi umarli.

Droga Jadziu,
kończę ten przydługi list, dziękują równocześnie, że się do mnie  odezwałaś. Nie czuję się na wygnaniu. Lilka stworzyła nam znakomite warunki. Oddała do naszej dyspozycji jeden pokój, z urządzeniami do rehabilitacji. Bożenka nawet nie zauważyła zmiany miejsca. Jest nadal pogodna i rozmawia ze sobą w lustrzanym odbiciu.. Ja się czuje po drugiej stronie lustra. Jestem już stary. Pożyłem ostro, w sposób niepodległy, w tej mojej kochanej małej ojczyźnie.
Do Zielonej Góry przyjechałem w roku 1956. a opuszczam „moje miasto” w roku 2013. Gdy wyjeżdżałem na dobre z Gniezna, poszedłem do Parafii, aby wykupić sobie miejsce na cmentarzu. Tam były groby, mojej siostry i ojca. Sam zaprojektowałem prosta płytę nagrobną, z napisem, - Grób Rodziny Muszyńskich. Opłaciłem miejsce dla mnie, co mi się wydawało cezurą kosmiczną, do roku 2015. To już niedługo!