niedziela, 20 września 2015

Życiorysek.

Tak mi się wydaja, że to nie jest tekst do bloga. Do bloga mógłby się nadać gdyby to był życiorys spełniony. By spotkał się z założeniem piszącego grafomana.. By dawał nieco satysfakcji piszącemu literackiemu kalece.

Postanowiłem, jak masa półgłówków, wraz z nowym rokiem podjąć zobowiązanie. Opisać swoje życie, ale tylko wydarzenia prawdziwe. Ciekawi mnie jak to się będzie czytało?

Moja córka, Lidia Ewa, zamieniła mój stan terminalny w chorobę przewlekłą. I tak w Poznaniu na dziewiątym piętrze, w bloku przystosowanym dla niepełnosprawnych, żyję w warunkach doskonalszych w jak najlepszym sanatorium dla amerykańskich emerytów, cholernie bogatych, w pełnym wyposażeniu z maszynerią do rehabilitacji, z której z wrodzonego lenistwa, minimalnie korzystam Mam własny pokój, własne elektronicznie sterowane łóżko, ulubione na ścianach obrazy, Jana Berdyszaka, Andrzeja Gieragi, Danki Waberskiej, Stefana Słockiego, Mariana Kruczka, rzeźby Józefa Marka, zdumiewającego Chrystusa Józefa Cyganka i dziełko z kręgu malarstwa gestu, profesora Radka Czarkowskiego, syna mojej siostry. Żyć nie umierać. Akurat!

Od 1956. do 1913. mieszkałem w Zielonej Górze, różnie to wyglądało. Najdłużej przy ulicy Janka Krasickiego. Nie ruszając dupy nagle zmieniłem adres. Ignacego Krasickiego 13/7.Nazwa słuszna z transformacji, ideologiczna. Od komunizmu do kapitalizmu. Tylko trzeba jeszcze poczekać aby na lepsze wszystkim się zmieniło. Jedynie za oknem. Duża plebania i potężna bryła kościoła, jeszcze w budowie. Wznoszą ją Franciszkanie. Idzie ospale, datki wiernych nie są wystarczające. Sponsorzy ospali.

Miałem żyć trzy miesiące. A tu taka niespodzianka, Już ponad trzy lata. Okazuje się, że można żyć bez żołądka. Mój aktualny adres. Poznań, - Osiedle Rzeczypospolitej. Myślę że dla mnie będzie to ostateczne siedlisko. Tak jak drugi człon tego adresu. Trwały, niepodległy. Tak jak banalna prawda, że życie i śmierć tworzą jedność. Oczekiwałem śmierci ze spokojem a nawet z pewnym utęsknieniem; gdy nie sposób pozbyć się bólu, egzystencja traci sens. Filozofia także. Przysięgam, że doświadczyłem tego stanu. Złośliwy, nieoperacyjny rak żołądka. Diagnoza wystawiona przez najwyższe gremia onkologiczne. Ci sami lekarze szukali jednakże wyjścia wspomaganego ciężką chemioterapią.

Obecnie jestem jako tako stabilny. Cały czas pod morfiną. Z trudem do tego doszedłem. Zanim wywalczyłem u Pani Doktor plastry z morfiny i tabletki, trzy razy we własnym zakresie próbowałem przepłynąć Styks. To były zapasy dramatyczne. Zrobiłem co mogłem. Okazało się, że za mało i w tym zakresie wiem. Ale próbowałem. Traciłem przytomność, ale życie jak wierny pies.

W Piotrkowie Niemcy już jesienią w1939 wydzielili pewien obszar miasta na Getto. To był najwcześniejszy układ przestrzenny w Polsce. Aby tam dotrzeć przechodziłem koło kościoła Bernardynów. Objuczony warzywami nawiązywałem kontakt z rozmodlonymi staruszkami. Siedziały w kruchcie; - Proszę o modlitwę za Jana Muszyńskiego. Parę złotych wystarczyło aby opłacona z największą ochotą przystąpiła do realizacji zamówienia; - oby nic się jemu nie stało. Nie mogę pojąć dlaczego sam nie odprawiałem modłów. Zaznaczyłem aby to było za Jana Muszyńskiego. Uważałem chyba, że te stare baby maja dostęp do Pana Boga i załatwią mi po znajomości zwiększoną opiekę. Nazwisko było ważne aby się Pan Bóg nie pomylił o kogo chodzi. Nie mogę sam siebie pojąć, nie sposób rozumowo i racjonalnie to ogarnąć. Strach przed pójściem do Getta?

Przed Niemcami, granatową policją, czy żydowskimi kolaborantami?

Przez wiele lat bałem się milicjantów. Byłem prawie pewny, że kiedy zechcą to mogą mnie zastrzelić, zaaresztować, osadzić w kamieniołomach i w ogóle. Takie tam. Jaką będą mieli ochotę i humor. Także bałem się języka niemieckiego. Gdy zaczynałem w 1945 roku naukę w gimnazjum w Gnieźnie zalecano, - kto zechce, może pisać Niemcy z małej litery. Oczywiście, wszyscy chcieli. Gdy pierwszy raz jechaliśmy na dowód osobisty do NRD, korytarzem przechodziła służba graniczna. Zrobiło mi się słabo. Rozmawiali w języku w którym znałem tylko, szybko, albo milczeć, co zapamiętałem z naszego pobytu w obozie w Gnieźnie. To zostało we mnie na długie lata. Nawet Polska Ludowa nie szybko mnie wyzwoliła z tej przypadłości. Wspominam o tym z poczuciem lekkiego wstydu, ale to było dosyć dokuczliwe i wydawało się wiecznotrwałe.

Gdy leżałem w Kamiennej Górze po operacji na kręgosłup, zagipsowany na kilka miesięcy, umarł mój ojciec. Bożenka pojechała na pogrzeb do Gniezna. Powróciła do Zielonej Góry w żałobie. Ponieważ mnie nie było przez dłuższy czas, a żona okryta kirem, pomyślano zapewne o moim zejściu. Gdy wróciłem, sąsiadce z klatki schodowej przydarzył się przykry wypadek Gdy natknęła się na mnie… Nawet nie zaczerpnęła powietrza, tylko od razu, bezgłośnie, osunęła się na twarde betonowe schody. Potem opowiadała w koło o spotkaniu z nieboszczykiem; - jak Boga kocham myślałam, że ducha wyzionę.

W moim gimnazjalnym wieku wszyscy uwielbiali grać w piłkę. Najbardziej otyłego kolegę ustawialiśmy na bramce. Zawsze to było wbrew woli bramkarza. Podczas rozgrywanego meczu zauważyłem, że bramkarz siedzi zły na ziemi. Wtedy udało mi, z dużej odległości, z zaskoczenia naburmuszonego kolegi, zdobyć gola. Ten „bramkarz” z tego powodu, przez długi czas się do mnie nie odzywał. Kiedy dzisiaj słyszę okrzyki na stadionach, a co najbardziej denerwujące w otoczce politycznej, to jestem pełen uznania do naszych emocji; 
-Sędzia kalosz doić kanarki

Pięknie i obiecująco pachniało gdy mama przygotowywała niezwykłe wykwintne danie. Tak zwane prażuchy. W garnku gotowano ziemniaki. Gdy już dochodziły i woda była prawie wygotowana, wysypywano z dużego kubka mąkę żytnią, ostrożnie aby się nie podtopiła, a jedynie na obrzeżu miała ścisły kontakt z gotującymi się ziemniakami. Mąka musiała zaparować. Garnek przykrywano i od tego czasu, co trwało dla naszej trójki zbyt długo, oczekiwano aż mama zdejmie z pieca przygotowywany posiłek. Jeszcze należało wszystko dokładnie zmieszać, aż powstała masa-puree o gumowej konsystencji. Potem nałożyć na talerze, rozklepać na postać placków, omaścić skwarkami z cebulką i nic lepszego w życiu nie jadłem.

Kolejnym mega przysmakiem to plama na talerzu z oleju lnianego, z drobną posoloną cebulką. Do tego ziemniaki w mundurkach, którymi po obrzeżach likwidowało się to kulinarne, proste, a jakże smakowite zjawisko. W Zielonej Górze na targowisku kupiłem podobny olej, w podobnej kwaterce, zwanej ćwiartką, nawet tak samo zakorkowanej skręconymi gazetami. Zrobiłem podobną plamę na talerzu, dołożyłem drobną osoloną cebulkę, obrałem ziemniaki i niestety nic z piotrkowskiego smaku. Ale pozostał z tamtego czasu szacunek do okupacyjnej kaszanki. Zaprzyjaźniony gospodarz, w ramach handlu wymiennego przynosił, najczęściej w postaci tradycyjnej, wyśmienitą kiszkę w grubym flaku. Poszukiwałem podobnego smaku. Najbliższy był w prywatnym sklepiku, tuż obok Domu Kata, dzisiaj Muzeum Miejskie w Kożuchowie, w dawnej bramie miejskiej, ryglowanej dostęp do miasta.

W Piotrkowie to mama była tą szyją która kręci głową. Ojciec w stosunku do decyzji mamy był powolny zarówno w decyzjach jak i prognoz odczytujących czas trwania wojny i naszego losu. Mama powtarzała, aż do znudzenia; - Oni wojnę przegrają, tak jak pierwszą światową, bo na pasach mają Bóg z nami. Hitlera jeszcze będą w klatce obwozić i w cyrkach pokazywać. Ja miałem tylko jedno pytanie; - Czy to będzie za darmo. Ojciec był raczej wyrozumiały, często też ulegał namową mamy. Mieliśmy ciekawych sąsiadów. Bieniaszowi krzyczała; - O Jezus Maria, zamorduje mnie. Ludzie ratujcie. Ty bandyto bez serca, zostaw te talerze i nie depcz mojej torebki. Tej bielizny też mi nie kupiłeś. Wtedy mama mówiła; - Trzeba pomóc tej biednej kobiecie, Staśku, wyrwij ją z rąk tego bolszewika. I tato szedł, aczkolwiek niechętnie. Gdy się tylko pokazał u sąsiadów z misją pokojową, natychmiast zjednoczyli się i ojciec wracał z nosem rozkrwawionym i podbitym okiem. Nie miał żalu do sąsiadów: - A niech ją zabije, - powtarzał gdy mama glinkowym octem uśmierzała taty dolegliwości. Z drugiej strony mieliśmy także ciekawych sąsiadów. Pasjami lubiliśmy podsłuchiwać kłótnie Machałów. Przykładaliśmy garnuszki, najlepiej metalowe, do ściany i do nich ucho. Ponieważ Machałowie donośnie określali swoje stanowiska, całe frazy pozostały w mojej pamięci. On; - Ty dziwko spod krzywej latarni. Ona; - Ty alfonsie krwią moją pojony.

Ten wykwintny język zakończyła mokra ścierka, gdy mama usłyszała, że korzystamy z języka naszych sąsiadów i to nie podczas gniewnych kłótni: - Mamo, ukradł mi kawałek sera, alfons moją krwią pojony.

Na łące gdzie łoza, pasła się koza/ Słońce zaświeciło, kozy już nie było/ Słońce świeci jasno, życie kozy zgasło/ Może by przeżyła, lecz się wykrwawiła...

- Już wiem dlaczego koza robi bobkami, bo ona ma w dupie sitko. Taką informacja obdarzył nas kolega badający system trawienny kozy. Nie wyjaśniono kto się ukrywał za jej śmiercią, lecz poetka postawiła sprawę jasno; - Czas ucieka, piekło na was czeka/ diabły z rogami i ostrymi widłami/ I na nic ucieczka/ smoły czarnej beczka/ czeka tych co przeżyli i na śmierć zasłużyli/…Mama się śmiała, gdy siostra wiersz czytała,[co za działanie poezji, nawet mi się zrymowało] co poetkę oburzyło i postanowiła, „Iść w świat”. Zabrała oswojoną kawke, posadziła ją na ramieniu i wyruszyła. Biedny ptak, stracił życie w dramatycznym porywie szaleństwa mojego ojca, gdy przysiadł na jego talerzu i zwyczajnie do zupy się załatwił.

Mama jeszcze zdążyła za nią krzyknąć; - Tylko nie za daleko i przyjdź na kolację. Istotnie, poetka na kolację zdążyła. Ale kawka straciła życie, gdy prosto z jej ramienia przysiadła na talerzu ojca.

Piotrków Trybunalski wspominam jako chwilami dramatyczne wydarzenia, ale było także wiele spraw godnych zapisu przez ludzi pióra. Mieszkaliśmy przy ulicy Nowej. Tutaj otworzyły lokal damy niezbyt ciężkiego prowadzenia się, a raczej obliczonego na fiskalne rozliczenia za usługi i przyjazne gesty podczas zachęcających castingów. Wieczorem otwierały swoje gościnne warsztaty. O ile usługi nie powiązały z patriotyzmem, nie ukazywały się przez dłuższy czas bez nakrycia głów, gdyż zostały poproszone na postrzyżyny i tego dokonali w sposób brawurowy, zapewne nie ukazujących w dziełach sztuki, uskrzydlonych piastowskich młodzieńców.

To już będzie ostatni wpis do blogu.

Co środę przychodziła na obiad, bardzo punktualnie starsza pani. Przynosiła materiały propagandowe publikowane przez jakieś niemieckie wydawnictwa. Pokazywały w formie pocztówek znęcanie się Żydów nad ciałem Chrystusa.

Teraz zwracam się do mojej wnuczki Michaliny, aby wpisała mi do blogu ten tekst. Sam już nie jestem w stanie tego dokonać.

Czuję się coraz gorzej. Przemieszczam się z miejsca na miejsce opierając znużone ciało na meblach.

Mógłbym jeszcze pisać o rodzinie i o tym jaką opieką mnie otaczają, ale to będzie zadanie już kogoś innego.

Mam pięcioro wnucząt i jedną prawnuczkę. W tym maratonie życia jest komu przekazać pałeczkę. Kończę i opierając się na meblach maszeruje do kuchni na herbatę.

czwartek, 23 kwietnia 2015

Ku Wdzięczności


To już pewne. Leszek Kania rządzi w Muzeum Ziemi Lubuskiej

 

Moja koncepcja nie zakłada rewolucji, a ewolucję - mówi Leszek Kania, do niedawna zastępca dyrektora Muzeum Ziemi Lubuskiej, teraz dyrektor. Zarząd woj. lubuskiego przyjął jego kandydaturę

Z funkcją dyrektora zielonogórskiego muzeum po 17 latach w marcu pożegnał się Andrzej Toczewski. W konkursie na jego następcę w szranki stanęło dziesięciu kandydatów. Najbliżej objęcia stanowiska stał Leszek Kania, wieloletni wicedyrektor muzeum. Po przesłuchaniach komisja konkursowa niemal jednogłośnie wskazała Kanię jako przyszłego dyrektora muzeum. Zarekomendowała go marszałkowi i zarządowi województwa, a ci przychylili się do pozytywnej opinii.
Jak będzie działało MZL pod rządami nowego dyrektora? - Mój plan nie zakłada rewolucji, prędzej ewolucję. Chciałbym się odnieść do moich długoletnich związków z tą instytucją, czyli np. współpracy z dawnym dyrektorem, Janem Muszyńskim. Będę promować sztukę współczesną, Galeria Nowy Wiek działa dalej, zamierzam też zachować nurt historyczny. Sprawy regionu, tożsamości i naszej historii będą mi bliskie - zapowiada Kania.

Dodaje, że jego marzeniem jest realizacja rozbudowy muzeum. - Projekt już jest, pozostaje tylko zdobyć pieniądze. Zielone światło widzimy w funduszach unijnych, perspektywie finansowej 2014-2020 - mówi nowy dyrektor.

I zaprasza na najbliższe wydarzenia w muzeum. A będzie to m.in. wystawa Tomasza Gawałkiewicza. - Jest ikoną zielonogórskiej fotografii. Dokumentuje od 50 lat. Na wystawie pokaże portrety i najważniejsze wydarzenia polityczne, społeczne i sportowe, jakie miały miejsce wZielonej Górze  - opowiada Leszek Kania.

Wernisaż odbędzie się 29 kwietnia.