Zielona
Góra, marzec 2012
Moje
wspomnienia o ciemnej nocy okupacyjnej powracają jakoś inaczej i mimo moich
wyrzutów sumienia, jawią się jako czas, do którego, czasami tęsknię. Wiem,
wiem, to nie był okres w życiu, który należy wspominać z nostalgią. Każdy
uczciwy Polak czas okupacji powinien zapamiętać, w dosłownym sensie, z
przekleństwem, z obrzydzeniem a u mnie występuje w postaci jakichś wspomnień,
za tą biedą, za tym codziennym przed snem różańcem, za tym strachem, za tymi konspiracyjnymi
rozmowami a nawet za tym, nieco śpiewnym płaczem Mamy. Z wiecznym, jak mantra, powtarzanym
tematem:
- kiedy wojna się skończy i powrócimy do
Gniezna.
Zapewne
zbyt długie bogate życie towarzyskie, teraz dopiero wypełnia moje serce patologiczną tęsknotą do
tego, co powinno być potępione, dla dobra historii, pamięci moich dzieci i
wnuków, oraz do określenia w sposób poprawny, głęboko patriotyczny, mojej
wrednej tożsamości. A właśnie z tym dramatyczna, bezdenna trudność. Jak to
wykarczować, wymazać, zresetować w zwojach mózgowych? Po cholerę mi ta pamięć. Miernota
historio-filozoficzna z pokręconym życiorysem.
Taki
jest stan mojego ducha, może usprawiedliwiony kondycją umysłową wynikającą ze
starczego wieku. Co za kłopotliwy los?
Okres okupacji przeżyłem w Piotrkowie
Trybunalskim, zostaliśmy wywiezieni w
połowie grudnia 1939. Generalną Gubernią rządził Hans Frank, a więc nie
wypadało akceptować zarządzeń wroga, który co prawda przeżył przełom religijny
a jednak go powiesili. Mama, już po wymodlonym powrocie do Gniezna i po
Procesie Norymberskim, chwilami przeżywała z tego powodu autentyczny konflikt
sumienia. Jak przystało uczciwej chrześcijance.
Dla
mojego ojca, po tej okrutnej rzezi wojennej, takie stanowisko wynikało z
dewocji.
Kiedy
Mama mówiła o wybaczaniu, Tata cytował Hammurabiego:
-
„Oko za oko, ząb za ząb” i dodawał coś od siebie, zazwyczaj poddając w
wątpliwość zdrowie psychiczne mojej Mamy.
W
Piotrkowie mieszkaliśmy w łączniku wybudowanym przez szewca.
Między
dwoma chałupami, ze względów bezpieczeństwa, pozostawiono wolne miejsce
wynikające z przepisów budowlanych przeciwpożarowych. Mistrz kopyta je
zabudował. Akurat starczyło miejsca na dwie duże okiennice, które po otwarciu
były drzwiami do warsztatu pracy.
Z
długiego, wąskiego pomieszczenia wychodziło się wprost na ulicę.
Mieszkaliśmy
przy ulicy Nowej nr.5 W odniesieniu do Gniezna, wszystko było nowe. Kolegów
gnieźnieńskich nie pamiętałem, a tutaj pojawił się duża grupa, stale mająca
czas na przygody. Z kilkoma się pobiłem, ale to okazało się czynnością
pozytywną i dzisiaj socjolog społeczny mógłby powiedzieć, że to scementowało
naszą populację.
Najczęściej
uprawialiśmy modne dzisiaj w nazwie, gry wojenne. Nikt nie chciał być Niemcem,
toteż wyznaczano na wrogów takich, którzy nie mogli się fizycznie bronić, czyli
najsłabszych. Dlatego stale wojny przegrywali.
Wśród
zwycięzców najwięcej było generałów i pułkowników. Nikt nie chciał być
żołnierzem bez wysokiej rangi. Byłem w wojsku doceniany gdyż mając dryg do
malowania, robiłem odznaczenia.
Kopiowym
ołówkiem i kredkami na plastrach brukwi tworzyłem wymyślne medale, przyznawane
przez naczelnego wodza. Za odwagę, za ilość zabitych wrogów, za umiejętność
zdobycia pożywienia, za dokładne maskowanie, szybki bieg czy walkę wręcz z
nieprzyjacielem. Dochodziło niestety, do podłości, gdyż w wojsku, niezależnie
od rangi, żołnierze pożerali często swoje odznaczenia.
Ulica
Nowa leżała na peryferiach miasta. Dalej, to ogrody pola i łąki. Kilka stawów obrośniętych
szuwarami i wzniesienia zwane wałami.
Zamiast
własnego imienia, rodziły się same, jakieś przydomki, ksywki, pseudonimy. Mnie
ze względu na włosy nazywano „Siwkiem”. „Śmierdziela” dorobił się Zenek, gdy
zrobił kupę w spodnie ze strachu. Wałęsaliśmy się po torach i poszczuto nas
psem. Gdy z przybudówki przy magazynach, z napisem Bahnschutz-polzei, wyskoczył
wilczur i ten kejter Zenka przewrócił i przydusił do gleby, wtedy,
zrozumieliśmy, po smrodzie, co się jemu przydarzyło. Pies, gdy tylko ofiara się poruszyła,
szczerzył kły. Odwołał go bahnschutz a nam wszystkim pogroził i jeszcze raz
pies nas pogonił.
„Grubasem”
był chudy Filipek a „Chudy” to ociężały i utyty Fred. Był jeszcze ”Kiernos” i
„Smugas”, ale nie wiem, dlaczego? Natomiast łatwo się domyśleć, dlaczego na
byłego ministranta Karola, wołano „Pierdziel”, gdy się wiedziało, że
przydarzyła się Jemu ta akustyczna hańba, gdy gwałtownie klęknął przed
ołtarzem. Na najmniejszego, ale wcale nie najmłodszego mówiono „Zasrus”.
Szału
dostawał Rychu, gdy komuś się wyrwało, „Kutasik”, Był na tym tle bardzo
ambitny. To było powodem, że nasze przyjaźnie często kotłowały się w
gwałtownych bójkach.
Władek
K. miał zeza i wadę wymowy. Dzisiaj wiem, że to było podłe, ale ktoś pierwszy
nazwał go „Jude” i tak już zostało. Jego Matka szalała, albo nas przeklinała
albo dawała cukierki, byle tylko nie wywoływać wilka z lasu. Całe szczęście, że
była wdową, ale lanie dostawaliśmy od własnych matek i ojców, gdy zapłakana
Mama Władka przychodziła, albo ze skargą, ale częściej z płaczem.
Nikt
nas nie poniewierał za ”Koguta”, „Miśka” czy „Rybie oczy”. Jedynie starszy od
nas dryblas, o prawdziwym nazwisku Sik, był postrachem nawet dla szybkich w
nogach. Gdy Sik, o fatalnej godności, znalazł się w przyzwoitej, to znaczy
bezpiecznej odległości, recytowano donośnie:
-„Sik
pryk obertasik, sprzedał portki kupił pasik”. Furia wstępowała w adresata
dotkniętego poetyckim rymem i krzyczącą dedykacją. Odwaga warta była, w naszych
oczach krwi z nosa i paru kopniaków.
Pewnego
dnia otworzyliśmy wagon i ukradliśmy wytworne baty, takie, jakimi posługiwali
się stangreci siedzący na kozłach eleganckich bryczek. Zrobiliśmy z tych
giętkich batów łuki. Z trzcin, strzały zakończone główką w smole z gwoździem.
To była okrutne narzędzie zbrodni. Doświadczyła tego koza zaatakowana za to, że
jak się okazało miała sitko w dupie i dlatego robiła kłamliwe bobki. Została
zastrzelona i więcej Babina, jej właścicielka na nasz teren, z tym niemoralnym
zwierzęciem nie przychodziła. Moja starsza siostra ułożyła długi poemat
zaczynający się: - Na łące gdzie łoza pasła się koza, słońce zaświeciło kozy
już nie było.
Święty
Franciszek z pewnością miał łzy w oczach, gdy patrzył jak traktujemy Młodszych
Braci. Nie do pozazdroszczenia była dola psów, gdy zauważono, że znowu się
kutają. Zły Duch wykorzystywał tę sytuację. Zmuszał nas abyśmy z dziką pasją i
bezsensowną nienawiścią napadali na parzącą się parę. Bolesny był los Mruczków,
Burasów, czy Kruczków, gdy w zapamiętaniu się szczepili. Badaliśmy wówczas, który
jest silniejszy i ten dostawał kopa oraz mokrą szmatą lanie.
Koty
także były źle widziane na naszym terenie. Nie miały prawa dostojnie się
przechadzać po ulicy Nowej. Najwyżej chyłkiem przemykać do następnej kryjówki.
W przeciwnym razie z procy, dostawały przyspieszenia.
Zazwyczaj przemieszczaliśmy się w grupie, gdyż
byliśmy tchórzliwie atakowani przez kąpiących się bezprawnie w naszych akwenach,
wiejskich brudasów. Do obrony mieliśmy proce zrobione z kraczki albo grubego
drutu. W kieszeniach zbierane zawczasu kamienie, a nawet w niewielkich
ilościach hacele. Te pociski były szczególnie znienawidzone przez najeźdźców.
W
stawach łowiliśmy ryby a często dla rozrywki żaby, które przez słomkę były
nadmuchiwane do momentu, aż wyglądały jak purchawki z oczami wychodzącymi z
orbit. Także, co było już dużą odwagą, wkładano w odwłok cienką słomkę
trzmielowi, który zazwyczaj pionowo startował po takim zabiegu. Mistrzostwo
należało do „Kurdupla”, który umiał łapać do butelki osy, bąki, trutnie i gzy.
Pszczół nie ruszał, bo na samą myśl o miodzie, wznosił oczy do nieba i się
oblizywał.
W
okresie lęgów wybieraliśmy z gniazd gawrony, ledwo opierzone i przypiekaliśmy
na rozgrzanych kamieniach. Były pyszne, zjadane z delikatnymi kosteczkami.
„Długas” był zobowiązany w tym czasie nosić przy sobie sól. Nie raz zapominał,
ale najważniejszy Generał pozbawiał go wszelkich, nieistniejących już odznaczeń
a jak miał zły humor, to jeszcze dołożył kilka szturchańców.
Byliśmy
także, z dużym szczęściem, złodziejami. Starsi, nienależący do naszej
specjalizacji, wskakiwali na wagony i zrzucali duże kęsy węgla, które
natychmiast były ładowane do wózków i śpiesznie odwożone, zawsze przez kobiety,
żony albo siostry, wagonowych skoczków, którzy także w pośpiechu opuszczali
tory.
[Bahnschutz zastrzelił na węglarce z ulicy
Nowej młodego chłopaka, ale po kilku dniach ukatrupiono tego strzelca].
My
kradliśmy, co się tylko dało, nawet się przydarzyło, że opakowane w kartonach
prezerwatywy. Wtedy przez kilka dni nad ulicą Nową unosiły się balony. Gdy
udało nam się zrabować kilkanaście wiaderek marmolady, to obżarliśmy się do
tego stopnia, że dostaliśmy rozwolnienia. Aby położyć temu tamę, potężną
nadwyżkę wylaliśmy do stawu, w którym się kąpaliśmy. I to był koniec naszych
mokrych zabaw. Skóra z nas obłaziła po
wyjściu z wody.
To,
że obrabialiśmy cudze ogrody, to była sprawa absolutnie normalna. Rodzice tylko
werbalnie zabraniali, ale niezbyt się czepiali.
Potrafiliśmy
nawet skołować czujnych właścicieli. Grupka chłopaków szła pod płot w końcu
ogrodu. Ukryty za krzakiem gospodarz pilnie ich obserwował. Tymczasem inni
cichcem grabili jego płody w drugiej części.
Pamiętam
kremowo-białe papierówki, złocisto czerwone czereśnie i prawie fioletowe
wiśnie. Boże, jakie gruszki? Jak winogrona świętojanki, jak przepiórcze jajka,
agrest. To już się w życiu nie powtórzyło.
Chodziliśmy
także do szkoły, ale częściej budynek był przeznaczany na inne cele.
Moja
Mama bardzo lubiła przedstawienia. Przebieraliśmy się w różne szmaty a nawet w
stroje szyte na okazję jakiegoś spektaklu:
-
Jestem komar melancholik tu mnie boli, tam mnie boli, …coś tam w lesie
stuknęło, coś tam w lesie huknęło, a to komar z dębu spadł, złamał sobie w
krzyżu gnat.
Ostatni
wers wyrecytowałem: -…a to komar z dębu spadł, złamał sobie w dupie gnat.
Taka
była moja zmodyfikowana kwestia z przedstawienia o krasnoludkach kochających
muszki, komary, motylki itd.
Od
nauczycielki Pani Rożkowej z ulicy Złotej, Mama pożyczała dla nas książki.
Czytałem Kraszewskiego, Sienkiewicza, wiersze Konopnickiej i płakałem z moimi
siostrami nad losem Janka Muzykanta i Anielki, którą leczono w chlebowym piecu.
Mieliśmy także pieska. Ratlerka. Drabcia się wabił. Ale, znacznie później,
ukradli go Rosjanie.
Zimą
Tata do trepów wbił wyostrzony drut i posiadałem najlepsze łyżwy na całej
ulicy.
Rozrywką
było podsłuchiwanie kłótni, z wysoka się noszących, Państwa Machałów. Moja
nieco starsza siostra i ja przykładaliśmy ucho do ściany i przez metalowy kubek
wyraźnie docierały do nas kwieciste frazy: - Ty dziwko spod latarni, [to on]
Ty Alfonsie krwią moją pojony.[to ona]
Pewnej
niedzieli przyszło do nich czterech chłopaków, jej ogolili głowę a jego zdrowo
poturbowali. Prawdopodobnie za kolaborację. Potem ona chodziła w turbanie a on
przez długi czas nie pokazywał się na oczy.
Pierwsze
getto Niemcy założyli właśnie w Piotrkowie Trybunalskim. To był październik
1939 a do jesieni 1942 wywieziono do obozów w Treblince i Majdanku ponad 20
tysięcy Żydów.
Przy
ulicy Kaliskiej, w księgarni Karmańskiego, gdzieś w połowie roku 1941, Mama
kupiła mi album, -„Zbiór obrazków zoologicznych”, w który wklejało się na każdą
stronę osiem wymalowanych zwierząt. Wstęp do albumu napisał pedagog i
przyrodnik prof. Emil Wyrobek –Wydawnictwo „POLONIA” Kraków.
„…nie
tylko jednak piękna postać zwierzęcia, miły jego głos, wdzięczne ruchy budzą u
ludzi żywe zainteresowanie się zwierzętami, ale głównie pożytek i szkody, jakie
dane zwierzę człowiekowi przynosi…”, czytała mi Mama słowa, - Od wydawców!
Mama
marzyła, abym tak jak mój dziadek, został leśniczym.
Ten
album odegrał dojmująca rolę w moim życiu. Wszelkie zabawy przestały mnie
interesować. Kamraci byli zdziwieni i wściekli. Prawie przestaliśmy się
kolegować. Mnie opętało w sensie ścisłym, dosłownie.
Intensywnie,
zaciekle, z niepohamowanymi emocjami, pragnąłem zapełnić album zwierzętami,
których nazwy były wydrukowane w „pustych ramkach. Drżałem z przejęcia próbując
sobie wyobrazić jak może wyglądać pawian grzywiasty, palczak madagaskarski,
czyli aje-aje, dydelf grzbietnic, czyli szczur Eneasza, sępolan weżojad, czyli
sekretarz, lirogon wspaniały, jutrzyna, czyli pyton molucki, diabeł leśny,
czyli mandryl, zdep towarzyski, pelikan baba…
Jezus
Maria, oglądałem ten pusty album i właściwie nic już dla mnie nie istniało.
Obleciałem cały Piotrków , wszystkie księgarnie, od Placu Bernardyńskiego, całą ulice Bykowską,
Kaliską, Krakowską, sklepiki na Placu Maryjskim, ale efekt był żałosny. Mieli
obrazki, kozy,[capra hirkus] wiewiórki pospolitej, [sciurus vulgaris] wróbla
szarego, [pyrgilla domestica] orła przedniego, [aguila nobilis] i co z tego, że
także po łacinie. To nie był ten świat, który wybudowałem w swojej wyobraźni i
czego z zacietrzewieniem poszukiwałem. Mimo zakazu Mamy poszedłem do getta. Na
Grodzkiej był mały sklepik, w którym były wklejki do albumu. Była też w
księgarni żydowskiej, cała wspaniała
kolekcja. Prawdziwe ZOO z żywymi zwierzętami, od rybek po żółwie, morskie
świnki i chomiki, mieściło się w sklepiku, mydło i powidło, przy ulicy
Garncarskiej.
Byłem
szczęśliwie pobudzony, ale przeżywałem także drobne rozczarowania. Nastrosz
półpawik to zwykły motyl, czyli owad, kotowiec zielony to małpa, skoczek
alaklaga to nic nadzwyczajnego, pawian grzywiasty to także małpa, ale inne gady
i zwierzaki, to dopiero było…
W jednym
z tych sklepików, gdy próbowałem źle policzyć, oczywiście na moją korzyść,
ilość zakupionych rysunków, Żyd właściciel, powiedział mniej więcej: - ja
widzę, ze ty jesteś bardzo biedny, ale tak jak biedny ty możesz być bogaty,
masz tu jeszcze kilka obrazków, możesz sobie jeszcze wybrać, po co mi twoje
pieniądze, ty przynieś czosnek, cebulę, marchew, ziemniaki, buraki, jajka i to wszystko,
co ty masz i to, co tutaj jest, to sobie możesz wymienić, po co mi
pieniądze…
Tej
nocy już nie spałem, obmyślałem, do jakiego kopca, piwnicy, ogrodu się dobrać,
jak to załatwić, aby Mama nie biła mnie po głowie mokrą śmierdzącą ścierką. O
dziwo, o Tacie nie myślałem, ale Ojca w
domu najczęściej nie było a jak już był obecny, to Mama na nas nie skarżyła.
Sama sobie dawała radę.
Mówiłem,
że idę z kolegami na wały i znikałem na kilka godzin. Zabierałem to, co mi się
udało ukraść, wyżebrać u gospodarzy i z ulicy Nowej przez całe miasto
dochodziłem do Placu Bernardyńskiego. Stamtąd ostrożnie, wypatrywałem
najlepszego dojścia na teren zakazany, informujący, z trupią czaszką, że wstęp
wzbroniony. Na terenie getta Niemców nie było widać, ale należało się ich
strzec, granatowych policjantów z daleka omijać a bać się młodych Żydów, którzy
dwójkami, albo we trzech, pilnowali porządku. Mieli brązowe opaski z Gwiazdą
Dawida na rękawach i krótkie grube pałki w rękach.
Tylko
raz mnie złapali. Rzuciłem szmacianą torbę z kapustą, burakami i w nogi. Ale byli szybsi.
Zaprowadzili mnie na posterunek. Za stołem siedział policjant. Zamknął mnie w
ustępie. Stałem i beczałem. Po jakimś czasie przyszedł, popatrzył ponuro i bez
słowa otworzył okno.
Gdy
w roku 1956 z Gniezna jechałem do Zielonej Góry, do pracy, w walizce miałem
także, obok bielizny mój album. W marcu 2012 porządkowałem swoją zagraconą
bibliotekę, poszukując pozycji, którą prosił o pożyczenie przyjaciel, dr
Stanisław Kowalski. Natrafiłem na album. Usiadłem sobie wygodnie i przeniosłem
się do Piotrkowa. Potem Staszkowi oprócz Zbioru Obrazków Zoologicznych –
Wydawnictwo POLONIA Kraków, pokazałem fotografię zrobioną na tle gwiazdkowej
choinki.. Ja z moim albumem i podpis Ojca: - Piotrków Tryb. 1942 rok. Staszek
obliczył, że ten album ma już 70 lat.
Tak
myślę, że dzisiejsza młodzież, mając do dyspozycji Animal Planet, 4 x Discovery,
Nat geo Wild, National Geographik, internet
z wyszukiwarką, dający wszystkim dostęp do
wszystkiego, cały cyberprzestrzenny wirtualny świat, tworzony przez sieć
komputerów oraz urządzeń cyfrowych, telefon komórkowy z całym jego
elektronicznym bogactwem, telewizję, odtwarzacze…
Jestem
pewien, że nie może mieć aż tyle wyobraźni, aby wczuć się i zrozumieć tamtego
dziesięciolatka, jego odczuć i pragnień. Raczej dziwić mogą te fascynacje. Siedemdziesiąt lat minęło i
młodzi ludzie żyją w innym świecie. Przyznaję, że ja także mam trudności ze
zrozumieniem, jak można mieć cały świat do dyspozycji przy pomocy mediów, oraz
naukowych animacji, o których wiem, bo widzę, że to możliwe, ale jednak nie
mogę tego pojąć.
Jestem
tym postępem oczarowany. Mam jednak trudności, aby ogarnąć go moim rozumem.
Wyżaliłem się do komputera.
Czy moje wnuki napiszą
podobny list elektroniczny…