Droga Jadziu
Gdybym zaczął od Twojego
Jubileuszu, gratulowałbym dalszych pozytywnych trzydziestu lat, życząc zapewne
zapędziłbym się nawet do setki, oraz zdrowia, zdrowia, przelewając na Ciebie
moje pożądanie. O ile dodam, że mam ponad 80 lat, tego typu postulat jest
zupełnie na miejscu. A więc krótko: - Wszystkiego najlepszego.
Jeszcze raz, - Droga Jadziu!
Muszę przyznać, ze twój
telefon nie tylko mnie zaskoczył, ale także wzruszył. Jestem u córki w Poznaniu
ciałem, ale cała duszą nadal w Zielonej Górze. Pogodę zawsze zaczynam oglądać
od „mojego miasta”. Nawet często oznajmiam z satysfakcją, - U nas jest cieplej
jak u was. O! Tutaj często pada, a w Zielonej jest prawie zawsze słonecznie,
oczywiście powietrze czystsze, a niebo bez chmur.
Jak do tego doszło, że jestem
w Poznaniu? Ale ad początku.
Całe moje życie zawodowe
spędziłem w Zielonej Górze, przyjeżdżając po studiach na UAeMie w Poznaniu.
Urodziłem się w Gnieźnie. Wielkopolska to jednak wyraźny ślad w moim zapisie
genetycznym. Ponieważ Dziadkowie i Rodzice pochodzą z babimojskiego pogranicza
i urodzili się od zaborem, profesor Wąsicki wywiódł, że jestem Prusakiem.
I jako ten Prusak szczęśliwie
w Zielonej Górze doczołgałem się do emerytury. Chyba postąpiłem w myśl zaleceń
Konfucjusza: - Znajdź sobie pracę, którą kochasz, a nie przepracujesz w życiu
ani jednego dnia.
Zapewne myśl jest
konfucjańska a forma werbalna przepracowana prze uczniów i myślicieli. Sam
Filozof nie pozostawił żadnych zapisków. Fakt, że tak myślano w latach 551-479
przed nową erą, jest porażającą mądrością. Dla mnie teraz właśnie, u schyłku
życia, nastąpiła ta iluminacja filozoficzna, ta pewność, jako prawda moja
wieczysta, że całe moje życie zawodowe, było w Zielonej Górze, zaplanowane przez
los szczęśliwy. To Miasto mnie ukształtowało, doceniło i wychowało. Żyłem wśród
ludzi, w znakomitej większości pracowitych, generalnie życzliwych, - co dla
mnie ważne, - także tolerancyjnych.
Droga Jadwigo, w tym infrastrukturalnym
klimacie Twoja działalność stworzyła ponad lokalny azyl dla profesjonalistów,
opiniodawców, myślicieli i lokalnych mędrców. Bez zadęcia, z poczuciem wagi i
humoru. A najpoważniej:
- Zielonogórska inteligencja,
właśnie u Ciebie, w Twojej siedzibie, lokalu, Galerii, znalazła szeroką
możliwość działania. Od wystaw, naukowych posiedzeń, merytorycznych spotkań
fachowców, specyficznych konkursów, aż po literacki kabaret.
Przyznaję, że także
prowadziłem indywidualne spotkania seminaryjne ze starszym ode mnie kolegą, oficerem Wojska Polskiego,
podejmującego prace magisterską na Wyższej Szkole Pedagogicznej. On uczył mnie
życia, a ja tylko metodologii pracy naukowej. Istotny w tym lokalu był także
bar.
Osobnym, doniosłym działem,
to prace związane z ekspozycjami
i upowszechnieniem sztuki, nie
tylko lokalnych artystów. To szeroki temat wymagający dotarcia do dokumentacji
i bazy źródłowej. Mam takie poczucie niespełnienia, że nie podjęto pracy
magisterskiej o kulturotwórczej roli Twojej Galerii a temat był istotny w
opisywanym kilkakrotnie środowisku plastyków. W każdym razie, nadal nieopracowana
naukowo przestrzeń, czeka na socjologa kultury, historyka sztuki, a ze względu
na czas działania, także politologa.
Jadwiga, Jadzia, nie! Tylko
Jadźka ze swoim wszechstronnym działaniem istnieje w świadomości społecznej nie
tylko Zielonej Góry. Zapracowałaś na to: - U Jadźki!
I z okazji trzydziestolecia
niech sens tego Jubileuszu trwa jak najdłużej.
Jadźka!. Zaczynałaś na
parterze, teraz jesteś znacznie wyżej. Może tę kamieniczkę odbudują dla Twojej
Galerii?
Powracam do postawionego
pytania. Jak do tego doszło, że jestem w Poznaniu? Jezus Maria! Pomóżcie abym się ponownie nie
zapędził w dygresje.
Moja Bożenka od wielu lat
dziwnie się zachowywała. Moja córka poszła na wykład wybitnej lekarki,
neurologa. Po pewnym czasie ze zdumieniem stwierdziła, że pani doktor mówi o
naszej mamie. Otępienie starcze, tak my sądziliśmy, a okazało się, że to
Alzheimer. Boże, od tego nie ma ratunku. Zostałem kucharzem, nauczyłem się
prać, robić uczciwy porządek, myć okna, wycierać kurze, a co najważniejsze dbać
o higienę Bożenusi. I gdy jakoś ten czas emeryta został z sensem
zagospodarowany, bez pomocy osób trzecich, nagle grom z ciemnej przepaści.
Okazało się, że mam trzy miesiące życia. Złośliwy, nieoperacyjny rak żołądka.
Leżałem w szpitalu i jakoś absolutnie nie przejmowałem się dramatyczną, w
dosłownym sensie, diagnozą lekarską. Może miałem za mało wyobraźni? W panice
wśród lekarzy krążyła moja poznańska córka. Wyżebrała chemioterapie. Facetom w
tym wieku nie chętnie podają. Uznali jednak, że jestem psychicznie odporny i
dali brawurową dawkę. Sześć razy powtarzali i wreszcie młody lekarz zadecydował
o kolejnej operacji. Zabiegu nie pamiętam, ale chemię, kurwa będę pamiętał całe
życie. Wróciłem, dosłownie jako wrak totalny do Zielonej Góry, ale według
zapewnień cudotwórców w białych kitlach, bez raka toczącego moje grzeszne
ciało. Jadziu, przysięgam, nie miałem siły odkręcić plastykowej zakrętki na
mleczku do kawy. Drętwiały mi nogi, mrówki „zapierdalały” po dłoniach do tego
stopnia, że nie byłem pewny utrzymania filiżanki. Jednak mimo potłuczonych
naczyń nie zgodziłem się na żadną pomoc I tutaj okazali się przyjaciele. Mój sąsiad
z piętra niżej, nie tylko dostarczał mi prasę, ale dosłownie żywił. Marian
Krześniak mówił, że żona przygotowała poczęstunek dla Bożenki, bo Ją polubiła
już dawno. Przy okazji kilka placków ziemniaczanych więcej…Oj, rosołu się
zrobiło za dużo…Jasiu spróbuj, to Małgorzata upiekła, Ona lubi słodkie ciasta i
nie wie czy są dobre…Te ogórki sam kisiłem i wygrałem konkurs na najlepszy
smak, twardość i kolor…
- Marian, błagam, przestań,
zajrzyj do kuchni, jaki zrobiłem obiad! Jak nie przestaniesz to nie będę z Tobą
rozmawiać o żużlowcach, zacznę kląć na Falubaz i źle życzyć drużynie
koszykarzy, niezależnie od wyników, - Marian, Marianinie bez habitu, błagam…
skazujesz mnie na bulimię, rozregulowałeś mój system trawienny… Nieco pomagało. Jednak nie zupełnie!
Oprócz Mariana zakupy robili,
Paweł Trzęsimiech i Staszek Kowalski. Oni stali się dla mnie najwyższej rangi przyjaciółmi. Ich troska o mnie i Bożenkę, po dzień dzisiejszy jest dla mnie powodem do wzruszeń. Wysoko ich oceniam gdyż znają mój
metabolizm. Wpadała także moja siostra i szwagier z piwem. Realizowałem
scenariusz opieki nad Bożenką z coraz lepszym samopoczuciem, gdyż Bożenusia
przeszła falę agresji, uspokoiła się i w tych okolicznościach przyrody, prawie
pogodzeni z losem, żyliśmy sobie, - tylko dla siebie w poczuciu pogodzonej
samotności. Bożenka wymaga uwagi przez całą dobę. Chodziłem niewyspany i lekko
się zataczałem. Ale, co tam!
Nie mówię o intuicji, ale
prosiłem wnuczkę, aby przyjechała, która z własnej inicjatywy często wsiadała
do „super ekspresu Poznań Zielona Góra”. Przyjechała w piątek po południu. W
sobotę z dobrym nastrojem usiadłem w wygodnym fotelu i nagle świat zawirował.
To był udar mózgu. Efektem była afazja. Utraciłem mowę, zdolność poruszania rękami
i nogami, nastąpiły uderzające zawroty głowy. Nie mogłem wstać ani się
porozumieć z wnuczką. Magdusia myślała, - „kochany dziadeczek się wygłupia”.
Okazała się bardzo dzielną,
kompetentną i upartą.
Pogotowie przyjechało
wystarczająco szybko. Stan nie zdołał się utrwalić. Jeszcze tego samego dnia
wróciłem do domu, na własną prośbę i odpowiedzialność. Teraz dopiero ogarnęło
mnie przerażenie. Afazja to jest zapowiedź udaru, może nastąpić w każdej, najmniej
spodziewanej chwili. Myśli były natrętne, wypełnione niemożnością zapanowania nad
sytuacją i treścią o pogarszającej się w czasie sytuacji, pamięć zmącona i
stale jeszcze nie sprawna. To nie był
strach przed nagłą śmiercią, tylko przed wyobrażonymi realnymi, pogłębiającymi
się dramatycznymi kłopotami. Gdyby nikogo nie było w domu? Bożenka nie jest w
stanie zatelefonować, wezwać pomocy, jedynie, co potrafi, to otwierać drzwi.
Telewizja i gazety donoszą o złodziejach wykorzystujących niemoc staruszków.
Napięta uwaga męcząco, eksploatowała ten temat
Córka zadecydowała, - Nie ma
alternatywy, zabieram was do Poznania. Tatulku, szykuj się do drogi.
Teraz w Zielonej Górze
pozostały groby ojca i siostry. Sprowadziła Ich prochy z gnieźnieńskiej
metropolii moja siostra Maria Czarkowska, która także tutaj zamieszkała.
Pochowaliśmy także na pięknym cmentarzu przy wrocławskiej, nasza mamę pod płytą,
- Grób Rodziny Muszyńskich. Czułem się kustoszem tych mogił. Powinnością jest
być tam gdzie nasi umarli.
Droga Jadziu,
kończę ten przydługi list,
dziękują równocześnie, że się do mnie
odezwałaś. Nie czuję się na wygnaniu. Lilka stworzyła nam znakomite
warunki. Oddała do naszej dyspozycji jeden pokój, z urządzeniami do
rehabilitacji. Bożenka nawet nie zauważyła zmiany miejsca. Jest nadal pogodna i
rozmawia ze sobą w lustrzanym odbiciu.. Ja się czuje po drugiej stronie lustra.
Jestem już stary. Pożyłem ostro, w sposób niepodległy, w tej mojej kochanej
małej ojczyźnie.
Do Zielonej Góry przyjechałem
w roku 1956. a
opuszczam „moje miasto” w roku 2013. Gdy wyjeżdżałem na dobre z Gniezna,
poszedłem do Parafii, aby wykupić sobie miejsce na cmentarzu. Tam były groby,
mojej siostry i ojca. Sam zaprojektowałem prosta płytę nagrobną, z napisem, -
Grób Rodziny Muszyńskich. Opłaciłem miejsce dla mnie, co mi się wydawało cezurą
kosmiczną, do roku 2015. To już niedługo!