piątek, 29 listopada 2013

Ignacego Krasickiego 13/7

Moje mieszkanie 

Dokładnie nie pamiętam. W latach sześćdziesiątych, przez kilka lat mieszkałem przy ulicy Janka Krasickiego. Nagle poczta poczęła przychodzić na ulicę Ignacego Krasickiego. Takie czasy, pomyślałem. Od bezbożnego przywódcy komunistycznego Związku Walki Młodych, wykonawcy partyjnych egzekucji, przeniosłem się bez własnej woli, po czasy zbawienia, pod adres Jego Ekscelencji. Zasadniczo nic się nie zmieniło poza zmianą adresu. Nadal mieszkałem w bloku, w klatce pod numerem 13. w mieszkaniu, na drugim piętrze, pod numerem 7. W pionie jest 5 mieszkań. Śmierć niezbyt się tutaj spieszyła. Jednak pod 13. jej obecność objawiała się dramatycznie.. Dwa zgony wisielcze, jedno zapicie na amen. W naszym pionie życie toczyło się powoli, bez specjalnych, dramatów i brawurowych napięć. Wszystkie mieszkania były rozplanowane podobnie, o powierzchni około 48.metrów. Z klatki schodowej wchodziło się do małego przedpokoju Po prawej stronie łazienka i ubikacja. Najważniejszy był piec do podgrzewania wody. Okrągła gruba żółta rura z mniejszą w środku stykająca się z paleniskiem. Tutaj ładowało węgiel. Po rozpaleniu podgrzewaną wodą, napełniano częściowo wannę, królującą w tym ciasnym pomieszczeniu, sięgającą od ściany do ściany. Do połowy łazienka pomalowana była niebieską farbą olejną. Ubikację spłukiwało się wodą z żelaznego zbiornika zawieszonego wysoko ponad sedesem. Służył do tego celu łańcuszek z drewnianą rączką. Woda sunęła w dół z oszałamiającą szybkością żeliwnymi rurami informującymi, szczególnie nocą, kto na jakim piętrze korzystał z W.C.
W przedpokoju po lewej stronie ścianka działowa i miejsce do zagospodarowania. Według uznania lokatorów. W różny sposób rozwiązywano tę pustą i na razie wolną przestrzeń. Generalnie wydzielano górną część na tak zwany pawlacz. Szczęśliwcy znosili arkusze sklejki i informowali sąsiadów o zamierzeniach zabudowy. Naprzeciwko tej potencjalnej inwestycji do pokoju. Był najbliżej kuchni w rozplanowanym mieszkaniu. 
Tam najważniejszy był biały elegancki piecyk na węgiel, tak zwana angielka. Zamiast blatu cztery otwory różnej wielkości przekryte żeliwnymi fajerkami. Angielka stała na nóżkach lekko na zewnątrz wygiętych, dekoracyjnych. Obok wiadro na węgiel, względnie drewniana skrzynka. Ten pojemnik służył także do wyrzucania palnych śmieci. Zarówno z łazienki jak i z kuchni dym z palenisk odprowadzany był grubą rurą, do otworów wentylacyjnych pod sufitem. Ogrzewanie pokoi zapewniać miały kaloryfery. Powiększanie powierzchni cieplnej prywatnie załatwiano u zaprzyjaźnionego hydraulika. Kilka żeberkach o mniejszych rozmiarach zawieszono w kuchni pod sufitem, obok okna. W kuchni był także żeliwny zlew, wsparty na białej szafce, ukrywającej hydrauliczną infrastrukturę. Pomiędzy angielką a zlewem, wydzielone zostało siłą rzeczy wolne miejsce, oczekujące na zagospodarowanie. Kuchnia podobnie jak przedpokój pomalowana była wapienną farbą. Drzwi wejściowe do mieszkania, nieco solidniejsze, zrobione z grubej sklejki, do wszystkich pomieszczeń znacznie słabsze. Wszystkie pomalowane białą olejnicą. Klucz tylko do głównych drzwi z klatki schodowej, prymitywny z gładkim piórem. Z sugestią, że nie można prościej, drzwi do pozostałych pomieszczeń, wyposażono w aluminiowe klamki i takież ekraniki, bez dziurki na klucz. Centralnie, z sufitów zwieszały się żarówki w małych, kremowych szklanych kloszach, o uproszczonych kształtach florystycznych. Parapety okienne cementowe. Podłogi pokryte zielonym, grubym linoleum, położonym na cemencie. W przedpokoju utwardzona masa brudno szara, jakoby z zaplanowanymi artystycznymi zaciekami. Pomiędzy kuchnią i pokojami drewniane, lekko zaznaczone wąskie progi. Okna, raczej w większości się nie domykały, szyby zabrudzone, pozostawiający trwały ślad, upiornym cementem, pochodzącym z czasów tynkowania budynku. Do każdego lokum przynależało piwniczne pomieszczenie. Nie jakaś kanciapa, ale zamykany boks. Należało tylko założyć kłódkę na szczebelkowe drzwi. Naznosić węgla, na pólkach poustawiać zaprawy a w skrzynce pomieścić ziemniaki. 
Własne mieszkanie, poczucie oszołomienia z nadmiaru szczęścia. 
  
Moja klatka
  
Do mojej klatki, Ignacego Krasickiego 13/7 wchodziło się przez dwa stopnie. Mały ciasny korytarzyk. Po prawej zejście do piwnicy. Kolejno siedem stopni do drzwi po lewej stronie. To było mieszkanie państwa Mendyków. On był znanym i cenionym żużlowcem. 
- „Niech żyje Mendyka i jego taktyka”, skandowali fani zgromadzeni na stadionie przy ulicy wrocławskiej, naprzeciwko cmentarza. Teraz stamtąd, z tej najpiękniejszej zielonogórskiej nekropoli wsłuchuje się pan Mieczysław Mendyka, w inne zbiorowe hasła, bez których życie kibica byłoby zbyt ubogie. A trzeba przyznać, że żużel zielonogórski wspomagają najbardziej sfanatyzowani kibice, którzy w sensie dosłownym, są gotowi przelać krew w obronie honoru swojej drużyny. Zapewne na cenę takiego uwielbienia zasłużył sobie mój sąsiad z parteru, zawodnik Zgrzeblarek i Falubazu. W tych klubach był doceniany jako czołowy jeździec zielonogórskich drużyn. Startował także indywidualnie w Mistrzostwach Polski i Złotego Kasku, oraz w rozgrywkach o puchar Polskiego Związku Motorowego. W roku 1968. dostarczył swoim wielbicielom ogrom radości zwyciężając bezdyskusyjnie w turnieju o Puchar Winobrania. Hołdownicy, z plastronami Myszki Miki i Falubazu, przybyli pod okna mieszkania swojego bohatera i przez długi czas manifestowali swój entuzjazm z odniesionego zwycięstwa. Kres zapaleńcom położyła Milicja Obywatelska wezwana przez zazdrosnych, anty sportowych mieszkańców sąsiednich bloków. 
Mieczysław Mendyka urodził się w 1933. w Rawiczu. 
Zmarł 1. lipca w roku 2004. Żegnany był jako pionier żużlowego sportu w Zielonej Górze. Karierę zawodniczą zakończył w 1973. udzielając się w pracy społecznej, oczywiście na rzecz klubu. Sąsiedzi nie mieli pojęcia jak długo chorował. Obiegała go żona. Szczupła, delikatnej konstrukcji. Czy pomagały jej córki? To były wtedy jeszcze dzieci. Teraz to bardzo eleganckie kobiety. Ala mieszkająca w Zielonej Górze i Mariola, od kilkunastu lat w Niemczech. Nie zdarzyło mi się z nimi rozmawiać, jedynie, - dzień dobry. Podobnie jak z panią Mendykową. Widzę przez okno jak wolno spaceruje z pieskiem, rasy York, małym hałaśliwym kundelkiem. Daje o sobie znać ilekroć przechodzę koło ich mieszkania. Pieni się ze złości pod drzwiami i gdyby nie piskliwy hałas naprawdę można by się obawiać psiej wściekłości. Dzięki jego czujności wiemy kiedy przychodzi listonosz, aby na półpiętrze wypełnić skrzynki listami i reklamową makulaturą. 
Pod czwórka mieszkają państwo Ksześniakowie z dwójkę dzieci, Markiem i Małgosię. Nasza nieco bliższa znajomość zaczęła się od rozmów na ich temat. Pewnego dnia moja córka Lidia przybiegła do mamy z bulwersującą wiadomością: - Mamo, Marek chciał mnie pocałować. Nawet chciał za to dać mi śliwkę, ale się nie zgodziłam. Ta śliwka mogła być zatruta. Marek i Lilka, chodzili wtedy do pierwszej klasy. Na początku to było, - Dzień dobry sąsiedzie. 
Z czasem pan Marian dowiedział się, że pracuję w Muzeum Ziemi Lubuskiej. Natomiast ja się zdziwiłem, że mój sąsiad w Areszcie Śledczym przeznaczonym dla mężczyzn, podlegającym Okręgowemu Inspektoratowi S.W. w Poznaniu. 
Byłem pewny, że ma jakieś wykształcenie humanistyczne, gdyż interesował się zabytkami i sztuką. Zachodził do mnie z jakąś plakietką z okresu międzywojennego, z garstką niewiele wartych numizmatów, czy z ramą barokową znalezioną na śmietniku. Zapaliło mi się czerwone światełko, gdy pokazał mi serię zdjęć bratających się oficerów niemieckich z czerwonoarmistami we wrześniu 1939. roku. 
 Byłem ostrożny, nie komentowałem, Marian także nie próbował omawiać tej dokumentacji fotograficznej. Zastanawiałem się jednak jaki był cel mojego przyjaźnie zaakceptowanego sąsiada. Znacznie później okazało się, że Mariana tak zaszokowały te zdjęcia, że musiał się z kimś zaufanym podzielić jednoznaczną treścią przyjaźni Niemców i Rosjan, w sprawie gangsterskiego rozbioru Polski. Przyznaję z poczuciem wstydu, że byłem wówczas podejrzliwy. Rozmawiając, dużo później, na ten temat, doszliśmy do wspólnego, z pewną satysfakcją wyrażanego stanowiska: – Stalin i Hitler, za tę napaść na nasz kraj, zostali pokarani przez historię, która nadal ich rozlicza. I tak pozostanie na wieki. 
Wiele godzin spędzaliśmy na rozmowach na różnorodne tematy. Nawet rasowe. Murzynowi zapewne jest przykro kiedy nazywają go czarnuchem, asfaltem, czekoladą, gorylem, razowcem, małpą, czy śmierdzielem, bananem, smoluchem czy murzajem Do końca jednak nie doszliśmy, jak najstosowniej nazywać czarnoskórego bez stereotypowej dyskryminacji rasowej. Może erdalczyk, od czarnej pasty firmy Erdal, brzmi prawie naukowo, albo, - Biały brat inaczej, co jest nieco abstrakcyjne, nie pozbawione jednak dobrej woli. 
W tej sprawie pozostaliśmy ciemni; - jak u murzyna w dupie. 
Doszliśmy jednak do wspólnego niekwestionowanego wniosku. Polak, Niemiec, Ukrainiec, Rusek, przepraszam, Rosjanin, Anglik, Murzyn, Hiszpan, Żyd, Portugalczyk, nawet Grek, Eskimos, czy Ormianin, nawet Murzyn, przepraszam Afrykanin, każdy człowiek niezależnie z jakiej nacji, wymaga szacunku i każdego można i trzeba traktować po równo, o ile jest człowiekiem i żyje według kategorycznego imperatywu: - Nie czyń drugiemu co tobie nie miłe. Wówczas nam się żyło zgodnie. Nie było także wśród nas kompromisów, gdyż nie stwarzaliśmy sytuacji, które były by rozbieżne. Nam wystarczyło, że politycy za nas to czynią. Prawie o wszystkich sądy mieliśmy wyrobione, aczkolwiek mało było ocen pozytywnych, negatywne objawiały się w nadmiarze Sądzę że gdyby zapytać kogoś z tak zwanej Młodzieżówki o ocenę naszej postawy, to mogła by ona zawierać się w zdaniu: - Stare pryki absolutnie pozbawieni jaj, postkomuniści, wykreśleni ze współczesnego życia. 
Niezależnie od ocen, żyliśmy sobie w tej sąsiedzkiej Arkadii. 
Z moim ukochanym wnuczkiem chodziliśmy na spacery, na Wzgórze Piastowskie, karmiliśmy wiewiórki a ja coraz częściej i dłużej siedziałem na ławce odczuwając zmęczenie. Już wtedy powinienem wyczuć, że święty Jan, przestrzega mnie przed moim osobistym Sądem Ostatecznym i przesyła jako znak Czterech Jeźdźców Apokalipsy. Właśnie już wyruszyli na koniach a czwarty jeździec mówił do mnie: - Chodź, a patrzaj. I widziałem, a oto koń płowy, a tego który siedział na nim, imię było śmierć…
Teraz sprawy potoczyły się na tyle szybko, aby zdążyć przed galopującym rumakiem. W lipcu 2oo7. roku moja córka Lidia Leońska załatwiła dl mnie miejsce w Prywatnej Lecznicy Certus. Był to pierwszy prywatny szpital w Poznaniu. Certus – znaczy godny zaufania. Przez pięć dni badano moje ciało. Nie tyle dla mnie ile dla rodziny diagnoza była dramatyczna. Do mnie to nie docierało. Byłem wewnętrznie roztrzęsiony, rozchybotany, wiele pytań, same znaki zapytania, bez odpowiedzi. Lekarz, spokojnie, poważnie, tak jak się zapowiada, nadciągającą złą pogodę: 
- Nieoperacyjny złośliwy rak żołądka.. Szpital godny zaufania. Diagnoza nie pozostawiała wątpliwości. Czwarty stopień, ostatnie stadium. Lokalizacja przykra, rakowe komórki podeszły pod przełyk. 
Wieści dla rodziny apokaliptyczne. Trzy tygodnie później byłem już badany ponownie w Wielkopolskim Centrum Onkologii. Zanim przystąpiono do operacji trwały przygotowanie pacjenta. Operacja potwierdziła, ż rak okazał się istotnie nieoperacyjny. Pozostały trzy miesiące czasu na pozałatwianie spraw rodzinnych. 
Ze względu na mój wiek, 75 lat było mało prawdopodobne abym przeżył ponowną operację. Moja córka błagała o podjęcie takiej próby: - Ojciec jest bardzo silny i odporny psychicznie. To mocny człowiek, - lamentowała. I tak zdecydowano się wyjątkowo podać chemię z nadzieją na poprawę obrazu krwi. Ten czas to było oczekiwanie na cud. Wnuczek z przyjaciółmi oddali kilkakrotnie krew, córka przygotowała odpowiednią dietę. Wreszcie, ponownie po uciążliwych badaniach, kilkakrotnych prześwietleniach, piciu okropnych płynów, sześciu chemioterapiach, zapadła decyzja. Moja wnuczka pamięta datę dokładnie. Dwunastego stycznia 2008. roku miała studniówkę. Michalinka mówi, że poszła uspokojona, bo była już wiadomość, że dziadek się wybudził. Dano jeszcze chemię osłonowo i jeden z lekarzy poinformował córkę, aby z optymizmem poczekać jeszcze miesiąc, gdyż w tym czasie wiele może się wydarzyć. A tak ogólnie, to literatura przedmiotu mówi, że przeżywalność w tym stanie choroby i w tym wieku, jest do ośmiu miesięcy. 
- Karta informacyjna leczenia szpitalnego. Oddział Chemioterapii. Jan Muszyński przebywał w szpitalu od 10 - 03 – 2008 do 12 – 03 – 2008. Leczenie. Chemioterapia – cytostatykami. Przy przyjęciu stan ogólny dość dobry, bez większych dolegliwości. Operowany w styczniu 2008. Usunięto żołądek, w którym stwierdzono pojedyncze ognisko raka…Dobra tolerancja w trakcie leczenia. Kontrola w poradni chemioterapii za 3 miesiące. 
Do szpitala na kontrole już nie pojechałem. W życiu!. Nikt nie jest w stanie tam mnie zaciągnąć. Aby nie było wątpliwości. Lekarze wspaniali, personel bardzo wyrozumiały. Warunki na leczenie stworzono w sposób maksymalny, pożywienie jadalne, nie pozwolono na cierpienie, reagowano na ból pacjentów i w dzień i w nocy. 
Na moim łóżku przysiadła się pani onkopsycholog. Nie pamiętam o czym rozmawialiśmy. Mówiono, że jest tancerką, że prowadzi szkołę tańca. Istotnie, to była piękna i zgrabna kobieta. Milczała długą chwilę: 
- Muszę iść na Oddział Dziecięcy, piętro wyżej. Krótko przed śmiercią dzieci ze zbiorowej sali przechodzą do spokojnego pomieszczenia, w którym otoczeni specjalną, troską odchodzą w spokoju. Teraz muszę odprowadzić tam chłopca, którego długo leczymy, ale bez skutku. Zaczyna się dusić, rak płuc. Mówi ten chłopiec: - Ciociu ja tam nie chcę iść . Przez cały czas byłem grzeczny. Ciociu, proszę. Dzieci czują, że z tego pokoju nie ma powrotu. 
Słuchałem słów terapeutki-psychologa i pomyślałem: -Boże ty mój, ja starzec osiemdziesięcioletni, a piętro wyżej dziecko. To wydarzenie zdemolowało mój optymistyczny stosunek do świata. Poczułem się zawstydzony i postanowiłem, że w szpitalu się już nie pojawię. Wydało mi się odkrywcze, że życie nie jest związane z racjonalnym sensem. To absurd aby taką sytuację akceptować. Tylko tak mogę wyrazić swój bunt. A może to tylko prostacka filozofia udręczonego chorobą? Sam już nie wiem. 
Nieszczęścia chodzą parami. Wielkopolskie Stowarzyszenie Alzheimerowskie we wrześniu 2007 roku wydało Bożence zaświadczenie z rozpoznaniem: - Otępienie o typie Alzheimerowskim. Stopień średni. Pacjentka nie zdolna do samodzielnej egzystencji. Wymaga stałej opieki osób drugich. Proponuję przeprowadzić całkowite ubezwłasnowolnienie pacjentki. 
Dokładnie rozjechany musiałem zbierać się szybko. Świat Bożenki był coraz mniejszy, kurczył się wraz z Nią. A mój się powiększał. Zostałem kucharzem, nauczyłem się obsługiwać techniczne urządzenia kuchenne, robić naleśniki, sałatki warzywne, ale takich placków ziemniaczanych jak Henia, żona Mariana, niestety, nie udało mi się usmażyć. Nie zbliżyłem się nawet do sztuki kulinarnej, którą prezentowali Ksześniakowie. Marian wygrał kiedyś konkurs na najlepsze kwaszone ogórki. Mogłem się przekonać, że był mistrzem, także w różnego typu sałatkach i przecierach pomidorowych. Małgorzata, córka, właścicielka zakładu kosmetycznego, okazała się cukiernikiem, jej babki, pączki, ciastka drożdżowe, nie sposób porównywać do wypieków oferowanych w ekskluzywnych cukierniach. 
Ta gastronomiczna pomoc po chemioterapii była dla mnie błogosławieństwem. Starałem się, z poczucia przyzwoitości, ograniczać te obiady, ale gdzie tam? Marian zawsze znalazł powód aby nas dokarmić. Państwo Ksześniakowie to jedyni sąsiedzi, których odwiedzaliśmy, a gdy córka przyjeżdżała z Poznania byliśmy proszeni na obiad. 
Nauczyłem się opiekować Bożenką. Naprawdę 24 godziny na dobę. Stale byłem nie wyspany, przez to okrągłe czuwanie. Ale spotykałem się z przyjaciółmi, piłem wino, paliłem papierosy. Jednym zdaniem, prowadziłem naganny styl życia, czym narażałem się córce. Żyłem jako tako, jednak bez poczucia dyskomfortu. Mój optymizm pozwolił inaczej spojrzeć na życie. Poczułem jego smak, doceniłem radość i smutek każdego dnia. Poznałem wartość przyjaciół. 
Aby już nie wracać do sąsiedzkich tematów. Nad nami mieszkali Państwo Hofmanowie. Podziwiałem dwójkę synów, Kazika i Leszka jak grali w piłkę. Była jeszcze starsza siostra, Krystyna. Rodziców nie znałem.Z Krystyną się zaprzyjaźniłem przez permanentne zalewanie naszej łazienki Prosiłem aby sama się przekonała. Oglądała i twierdziła, że to wina Adeemu, bo mimo telefonów nie wymieniają studzienki pod wanną. Mimo takich incydentów pozostaliśmy w dobrej komitywie i Pani Krystyna przychodziła z warzywami z własnej działki. Jeszcze wyżej było mieszkanie wykupione przez wojsko i przeznaczone dla dawnego oficera, którego znałem, przez długie lata tylko z widzenia. Żona pracowała w służbie zdrowia. Ich trójka dzieci. To Andrzej, Bożena i Ewa. Teraz, gdy już jest wdowcem jego córka, wraz z mężem robi zakupy, mocno zaniemógł. Przez wszystkie lata, w naszym pionie, nie popadliśmy, w sąsiedzkie konflikty. Sadzę, że dzieci dawały dobry przykład. Niby razem, a jednak żyliśmy osobno. Jedyny wyjątek to Henia i Marian, nawzajem pilnowaliśmy swoich mieszkań, zachowaliśmy dokumentacje fotograficzną z naszych odwiedzin, a Marianowi dziękuję za wino przy mojej córce, podawane po obiedzie. Lilka jak tylko czas Jej pozwolił, przyjeżdżała, podobnie jak obie dziewczynki, Magdalena i Michalina a także mój pierwszy ukochany wnuczek Mateusz. 
Osobnym tematem jest Ludmiła, córka Dorotki. W grudniu 2012. wyjechała do Londynu. Boże, jak ja teraz to wszystko ogarnę? Z jednej strony zadowolenie, że Ludmiła może realizować swój ambitny program, z drugiej, że zostaliśmy osieroceni, przez więcej niż córkę. 
Ludmiła nauczyła mnie posługiwać się komputerem, była wtedy w czwartej klasie. Babcia zadawała stale pytania: - dlaczego, poco, czemu, aż wreszcie zrezygnowała. Nie mieliśmy pojęcia, ale to były symptomy choroby. Stale się obawiałem, że ten komputer może zostać uszkodzony, aż moja wnusia przejechała rączką po całej klawiaturze, w tę i we w tę, oznajmiając, - cegłą trzeba by go uderzyć. Ten komputer to był przekleństwo dla mnie, albo mi wymazywał, albo się zawieszał, zmieniał też czcionkę, ale wtedy Ludmiła założyła tylko dla mnie Zakład Pomocy Komputerowej na telefon. I ja mając ponad 70 lat nauczyłem się dostatecznie obsługiwać to medium. 
Ludmiła przeszła twórczy okres buntu, Jej mama Dorotka nie zaakceptowała choroby swojej mamy. Jako poetka 9. tomików, poruszała się w rejonach abstrakcji, przedziwnych idei, religii, oraz wiary w moc uzdrawiającą kamieni. 
Zbuntowana wnusia zapisała się do Liceum Medycznego, z programem obsługi ludzi niepełnosprawnych. Skończyła w sposób wzorowy. Intensywnie uczyła się angielskiego. Miała już dobre podstawy, gdyż jej ojciec prowadził szkołę języka angielskiego a Ona wiele razy powtarzała, że poza angielskim jeszcze nauczy się włoskiego, francuskiego i niemieckiego, ale na końcu. Gdy odczułem zawroty głowy postanowiłem oddać moją nową Renówkę, do Jej dyspozycji. Kurs na prawo jazdy zdała w pierwszym podejściu. Nie ma co się okłamywać, z oddaniem samochodu skończył się jakiś etap polegający na wyjazdach z Bożenką bez specjalnego celu. Do Żagania, Kożuchowa, Krosna, albo zwyczajnie, gdzieś do lasu czy nad wodę. 
Ludmiła w sposób fachowy się nami opiekowała Pracowała także, ale nie w swoim zawodzie. Sprzedawała buty. Z Liceum Medycznego dowiedziała się, że do Warszawy przyjeżdża komisja z Londynu w celu naboru młodych ludzi do specjalistycznych placówek opiekuńczych. Namawiałem Ją intensywnie aby spróbowała. Także Pani Profesorka która Ją uczyła, zapewniając, że się zakwalifikuje. Pojechała z duszą na ramieniu, wyposażona w dobre rady i życzliwość. Rozmowy odbywały się w języku angielskim. Podczas przerwy na korytarzu, podszedł do Niej jeden z członków komisji, pogratulował i powiedział, ze była bardzo dobra, najlepsza. 
Istotnie za dwa tygodnie, otrzymała zaproszenie i bilet na samolot. Nie było czasu na płacze. W moim blogu są pierwsze listy od Ludmiłki. Samochód przejęła Jej mama Dorotka. 
Tak to w życiu bywa, dla jednych zaczyna się początek drogi pod górkę, to dla Ludmiłki, dla nas natomiast, to schodzenie po stoku w Dolinę Józefata. 
Zakupy robili: - Marian, Paweł i Staszek. Powoli przyzwyczajałem się do braku Ludki. Nikt nie mógł zastąpić mnie w czuwaniu nad zmiennością scenariusza zapisanego w chorobie Alzheimera. Gdy Bożenka poruszała się w łóżku, nadsłuchiwałem chwilę i kładłem się ponownie. Gdy coś śniłem sen się nie przerywał. Trwał jego ciąg dalszy, gdy przyłożyłem głowę do poduszki. Na początku sądziłem, że to halucynacja, ale się przyzwyczaiłem. Snów banalnych nie pamiętałem, ale wojenne i okupacyjne jak najbardziej. Przy moim uzależnieniu od grafomaństwa, początkowo zapisywałem, ale absurdalność treści nakazała mi zaprzestać.  

Klatka się zamyka 

Mateusz z żoną Asią i najmłodszą wnuczką Michalinką, przyjeżdżali na każde zawołanie. Prawie co tydzień, od piątku do niedzieli, pojawiała się z Poznania Magda. Z pasją robiła porządki, chętnie chodziła po marketach, zapełniała lodówkę. 12. kwietnia 2013. roku w piątek, po południu poszła do Biedronki i Żabki.
W dobrym nastroju rozmawialiśmy prawie do północy. Rano wstałem, ubrałem się i usiadłem w swoim fotelu oczekując na wyjątkowe śniadanie. Wnuczka właśnie je przygotowywała. Jeszcze coś próbowałem powiedzieć, wykrzyczeć, ale nie zdążyłem. Magdusia mówiła, że posądziła dziadka o marny dowcip, ale zadziałała szybko, zdecydowanie. Za kilkanaście minut była już karetka i po badaniu, przez specjalistę neurologa, znalazłem się na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym .Z diagnozą afazja, tego samego dnia, po południu, na własna prośbę i odpowiedzialność, byłem w domu. Magdusia wyjechała i po dwóch godzinach już z Poznania zapytała, czy wszystko w porządku? Po raz pierwszy zwątpiłem w swoje możliwości: - Czy dam radę? Przy tym osłabieniu nóg, przy niepewnym utrzymaniu pozycji pionowej, przy zaburzeniu wzroku, braku równowagi. Co będzie jak się powtórzy ponowna zapowiedź udaru mózgu? 
Nagle poczułem się bardzo samotny, przepełniony lękiem. Co by było gdybym w tym fotelu leżał do wieczora? Kto by się zajął Bożenką. To była panika. Wiedziałem, ze musi ustąpić. Wiedziałem, że trzeba od nowa dostosować się do sytuacji. Nie mogę pozwolić aby stres zadomowił się w mojej głowie. 
Czy czwarty jeździec Apokalipsy się zbliżył na tyle, abym ujrzał jego twarz? 
- …Chodź a patrzaj…a oto koń płowy, a tego, który siedział na nim imię było śmierć, a otchłań mu towarzyszyła. 
Jakiej maści może być koń płowy? Zastanawiałem się i chorobliwie spoglądałem przez okno oczekując takiego właśnie konia. Niestety w Zielonej Górze z moich okien doświadczałem rozczarowania. 
Codziennie telefon od córki z Poznania z informacją, że przygotowuje dla nas pokój z wyposażeniem do wypoczynku, oraz w urządzenia rehabilitacyjne. Orbitek, dwa stopery, rower stacjonarny, oraz łóżko dla Bożenki z elektroniką ułatwiającą pielęgnację. 
Nasz wyjazd został podjęty bez dyskusji. Marianowi, Staszkowi i Pawłowi podarowałem, część obrazów ze swojej kolekcji. Czwartego maja, w sobotę, opuściłem Zieloną Górę, miasto w którym mieszkałem od 1956. roku, bez przerwy do 2013.