Zielona Góra 18. 06. 2012.
Trwanie
bez przyszłości
To
była zaskakująca i dramatyczna informacja, przekazana listownie przez Tomka
Florkowskiego, architekta, malarza, pisarza, poetę. Jednym słowem, - człowieka
wielu talentów. Donosił o chorobie swojego przyjaciela, także architekta,
profesora Wyższych Uczelni, w Zielonej Górze i Sulechowie, którego znałem,
także podobnie jak Tomka osobiście i także jego stanem się przeraziłem. Tomasz
donosił: -
”…W czasie ostatniej wizyty [26.06.2009]
starszy kolega a mój przyjaciel przekazał złą wiadomość. Wycięte fragmenty
narośli wewnętrznych, to nowotwór. Są już przerzuty na oba płuca…Trzymaliśmy
się długo za ręce.”.
W
poczuciu absolutnej, w dosłownym znaczeniu tego słowa, bezsilności czytałem kilka
razy list od Tomka i podobnie jak On zastanawiałem się nad zabieraną przez
okrutny los, przyjaźnią. - „Czym naprawdę jest nasza 60-cio
letnia bliskość zapoczątkowana w jarocińskim liceum…”- pisał.
Trudno
było uwolnić się od dręczącej informacji, ale z większą jasnością przypominałem
sobie, że również dla mnie perspektywą był miesiąc życia. Równocześnie wbrew
logice, prawie uwierzyłem, splątany własnym doświadczeniem z niespełnioną prognozą
specjalisty-onkologa, że przyjaźń Tomka uratuje Janka, że śmierć nie ma siły ani
prawa wmieszać się do takiego uczciwego życia. Chemioterapia mąciła mi w
głowie. Chwilami nie wiedziałem czy to stan oniryczny czy absurdalna jawa. Takiej
przyjaźni i miłości śmierć nie ma siły i prawa rozerwać. Przeżyłem w
halucynacji wielowątkową, rozrywaną złorzeczeniami, rozmowę z Tomkiem i Jankiem,
zakończoną ponurym pesymizmem, ale o dziwo z humorem. Jezus Maria, co za stan
umysłu.
I
potem przyszły nekrologi. Od przyjaciół, od rodziny, z Instytutów, z
Uniwersytetu, od Rektora i sądzę, że od wielu Jego przyjaciół, jako że był to
człowiek życzliwy, radosny, skupiający wokół siebie grono raczej optymistów.
Podobne nekrologi z życzliwą pamięcią drukowano po śmierci Tomasza
Florkowskiego, który także podążył trasą wyznaczoną przez Janka-przyjaciela. I to
wcale Jasiu nie musiał za długo na Niego czekać. Śmierć Tomka to dramatyczny
koniec indywidualnej instytucji kulturalnej, która jak żadna inna zaistniała w
układzie przestrzennym kultury, że użyję sformułowania architekta i urbanisty,
na ziemi lubuskiej, która zachowała Jego znaczące i czytelne ślady.
Te
śmierći moich przyjaciół napełniły mnie ogromnym smutkiem. Jeszcze raz
pochyliłem się nad naszym losem. Począłem szukać usprawiedliwienia dla
indywidualnych cierpień powołując się wręcz na pewną prawidłowość związaną z
bólem dotyczącym trzeciego wieku. Odczułem potrzebę napisania spowiedzi, noweli,
felietonu, sprawozdania, relacji, jednym słowem tekstu informacyjnego, reportażu,
o mojej i Bożenki starości, w okrutnym i zarazem żałosnym towarzystwie Alzheimera.
Przedstawić naszą przestrzeń mentalną, w sposób prosty, jasny, bez zmartwienia
o formę. Zastanawiam się codziennie, w jakim strumieniu świadomości dzisiaj porusza
się Bożenusia? Nie istnieje ani przeszłość ani przyszłość. Stale mam jednak
absurdalną nadzieję. Gdy w toku bezsensownych wypowiedzi, trafi się czasami
okruch rozsądku, moja wiara i intencja, którą wybrukowane jest piekło i która
jest matką głupich, nagle staje się wiosennym drzewkiem puszczającym zielone
pędy. Jednak znowu, szybko przychodzi mróz i gałązki pokrywa twardym szronem.
Zła
i haniebna to choroba. Pozbawia pamięci, plącze myśli i dewaluuje wartość istnienia
i racjonalność słowa.
Od
wielu lat pisałem, tak to już czas przeszły, dzienniki-kroniki. Gdy nie mogłem
uporać się z jakimś problemem opisywałem ten temat i o dziwo zastępował mi ten
opis jakąś namiastkę rozmowy z żywym człowiekiem. Poza tym zapewniał w trudnych
czasach pełne bezpieczeństwo, co nie zawsze gwarantował żywy człowiek
Każdy
chyba woli rozmowę żywą, to znaczy z żywym człowiekiem, ale skąd pewność, że
rozmowę prowadzimy z człowiekiem a nie z kanalią.?
Czuję
się jeszcze stale zażywnym starcem, ale chwilami, jak gdyby do połowy zanurzony
na razie, w leniwej, ale stale płynącej rzece Styks. Wiele w życiu
doświadczyłem i doznałem najbardziej czarnego, ale także tęczowego daru
istnienia.
„Niezależnie
od tego jak je każdy z nas pojmuje, największym darem istnienia jest doznawanie
piękna. Nie tyle kontemplacja, co właśnie doznawanie. Ponieważ w świecie,
zwłaszcza w dzisiejszym świecie, niepodzielnie panoszy się zło, skazani
jesteśmy na bierne lub czynne uczestnictwo w postępowaniu lub wręcz dobijaniu
piękna świata. Po uświadomieniu sobie tej klęski zaczynamy powoli zapominać o
Bożym Ogrodzie, a kiedy próbujemy dociec sensu tego ponurego spektaklu, ulatnia
się nawet towarzysząca nam stale groza istnienia. Życie staje się puste i
jałowe…”.
Jest
to fragment z „Baśni zimowej –Esej o starości” Ryszarda Przybylskiego. Teraz
ten estetyczny i dramatyczny zarazem tekst odnalazłem w naszym aktualnym życiu.
To było wielkie wyróżnienie, że moje życie zawodowe pod szyldem naukowej pracy
i w doznawaniu efektów twórczego wysiłku w sztuce, stało się moim szczęśliwym
udziałem.
Ponieważ
prognoza medyczna odsunęła moje trwanie w czasie doszukuję się w sposób
obsesyjny wiedzy o umieraniu, kiedy zmęczony, udręczony i prawie bezsilny
odczytuję swój los w literaturze i rozlicznych dziełach sztuki.
W sensie
dosłownym, istnieję częściowo poza rzeczywistością, której się boję jak
wodospadu mrocznych wizji, jako nurtu ciemnej, depresyjnej, powodziowej rwącej
rzeki. Po tej dawce leków, a szczególnie chemioterapii zapadam w pół sen,
malignę, którą kontroluję a mimo to od tych męczących wizji nie mogę się
uwolnić. Są dręczące i straszne.
Tak
się objawiają fale zamętu, w których często się pogrążam. W niedalekim planie
jest także strach przed nieznanym, mimo, że hiobowych wieści dostarcza mi moje
ciało. Kolekcjonuję zmarłych na raka, ale kolekcjonuję także tych, co
przetrwali. W moim chorobowym przypadku, na pięciu z takim zaawansowaniem
kancera, jak u mnie, czterech umiera.
Stale z chorobliwą ciekawością oglądam Andrzeja Turskiego, Kamila Durczoka, radośnie doszukuję się oznak zdrowienia, ale silniej zachowałem w pamięci Ich, po profesji kolegę, Marcina Pawłowskiego, który przegrał tę walkę. Pamiętam także ostatnie dni i zmaganie się z chorobą, licząc na sukces, profesora Religi. Na nic stanowiska, układy i pieniądze. Znany aktor Patryk Swarze, własnym samolotem jeździł setki kilometrów na chemioterapię. Ostatnio z telewizji się dowiedziałem, że na kolejną operację się nie zgodził. Wysokie stanowisko nie uchroniło Rakowskiego, tak jak wielki talent, Zapasiewicza. Heroiczna walka o życie, z nieco drwiącym uśmiechem Kolbergera, stała się wzorcem zachowania w chorobie z perspektywą znanego końca. Co za podła, kurewsko demokratyczna przypadłość. Kilkanaście dni temu, w wieku 74. lat zmarł Andrzej Czeczot. Pozostaje świadomość, że często kpił ze śmierci.
Stale z chorobliwą ciekawością oglądam Andrzeja Turskiego, Kamila Durczoka, radośnie doszukuję się oznak zdrowienia, ale silniej zachowałem w pamięci Ich, po profesji kolegę, Marcina Pawłowskiego, który przegrał tę walkę. Pamiętam także ostatnie dni i zmaganie się z chorobą, licząc na sukces, profesora Religi. Na nic stanowiska, układy i pieniądze. Znany aktor Patryk Swarze, własnym samolotem jeździł setki kilometrów na chemioterapię. Ostatnio z telewizji się dowiedziałem, że na kolejną operację się nie zgodził. Wysokie stanowisko nie uchroniło Rakowskiego, tak jak wielki talent, Zapasiewicza. Heroiczna walka o życie, z nieco drwiącym uśmiechem Kolbergera, stała się wzorcem zachowania w chorobie z perspektywą znanego końca. Co za podła, kurewsko demokratyczna przypadłość. Kilkanaście dni temu, w wieku 74. lat zmarł Andrzej Czeczot. Pozostaje świadomość, że często kpił ze śmierci.
Z
całego serca życzę powrotu na sceną, jak najdłuższego, Jerzemu Stuhrowi, oraz
nieprzemijającej pogody ducha Irenie Santor.
O
całkowitym wyleczeniu nie ma mowy. O ile wyleczymy ciało to w psychice
pozostaje trwały ślad kancerowanego życia. Materialistyczne ciało i
abstrakcyjna dusza, chwilami stają naprzeciw siebie, ale nigdy nie popadają w
objęcia ratując biologiczny sens istnienia.
Także
Bożenkę towarzysko wspierają: - Ronald Reagan, Margaret Thatcher i popularny
Charles Bronson. Z krajowych znakomitości to Marek Walczewski i duża ekipa z
Domu Aktora z niezapomnianą Danutą Rinn, która swoją piosenką, - „Gdzie ci
mężczyźni” zwracała się także do mnie.
Robię
wszystko, ale niewiele mogę, aby się wyrwać z mentalnej niemożności. By
wreszcie wyjść z kołowrotu, w którym zapętlił mnie los nieprzyjazny
człowiekowi. Są dnie, że nie mogę się zmobilizować do czytania, telefonowania,
mało tego, nawet do dobrego filmu czy tekstu w gazecie. Seriale w ogóle nie
wchodzą w rachubę. Wtedy drażnią mnie nawet reklamy w telewizorze. Jestem
totalnym emerytem w sensie intelektualnym i duchowym. Mogę czuć się samotny,
ale boję się osamotnienia. Jak na razie ze sobą się nie nudzę, ale, jestem
stworzeniem stadnym i przygnębiająco odczuwam pokruszony świat Bożenki.
Zielona
Góra jest wręcz wiochą gdzie prawie wszyscy się znają i co ważniejsze, na każdy
temat mają swoje bardzo subiektywne, a w dodatku moherowe zdanie.
Oparte
na szczotkach, zbite w stadko, cztery sprzątaczki, - „…proboszcz mówił, że
obraził wszystkich księży i za to mu Pan Bóg mowę odebrał…pochwalił diabła w
kościele katolickim a sam był księdzem…Tak jakoś, o już wiem, to może Żyd…pewnikiem nie, bo Józef miał na
imię…Tak to był naznaczony rakiem, bo Bóg tak chciał…Pan Bóg naznacza wrogów…
Tak tak…to prawda…”.
Zapewne
Panie sprzątaczki nawiązywały do tego nie udokumentowanego zdania
przypisywanego Księdzu Józefowi Tischnerowi, jakoby nie znał ludzi, których od
kościoła oderwał Marksizm, natomiast poznał takich, których od kościoła
oddalili proboszczowie.
Odczułem,
ze choroba Bożenki stała się środowiskową sensacją, ja natomiast w Muzeum
…destruktem, który po konserwacji, aczkolwiek ze śladami zniszczenia, ale
jeszcze jakoś się trzyma. Zabytek ruchomy już wpisany do inwentarza.
Ten
tekst jest porozrywany na wiele wątków, ale to nie jest uporządkowane
metodologicznie wypracowanie, tylko dzielenie się samopoczuciem, rzeką doświadczeń
z nie uregulowanym emocjonalnie nurtem. I niech tak zostanie. Jak się wyżalę
nad sobą to zapewne mi przejdzie ta duchowa niepogoda?
Po
informacji z leczenia szpitalnego, Oddział Chemioterapii: -„Nie operacyjny
złośliwy rak żołądka”, oraz po diagnozie, że pozostało mi najwyżej od jednego
do trzech miesięcy życia, tutaj opinie były dwojakie, ale żadna nie
przewidywała dłuższego okresu, nastąpiło u mnie wyraźne zahamowanie, oraz przewartościowanie
dotychczasowej aktywności. Zanim zapadła decyzja o ponownej operacji
przygotowywałem się poważnie do pozałatwiania spraw, które wymagały omówienia z
rodziną, Wyjaśnienia czy rozwiązania kontrowersyjnych tematów, czy nawet
dopiero w tej nowej dla nas sytuacji, zrodzonych problemów. Każdy
odpowiedzialny człowiek tak powinien postępować. Okazało się jednak, że nie ma,
czego załatwiać. Nie ma, o czym mówić, nie ma majątku, księgozbiór czyni tylko
kłopot, nie ma testamentu, o epitafium szkoda gadać. Czy zakopać czy kremować?
Tego tematu nikt nie chciał podjąć. A ja uczepiłem się tej prognozowanej śmierci
bez strachu, a nawet z pewną nadzieją, że można odejść bez bólu, o czym
zapewnili mnie lekarze w szpitalu.
- „Dzisiaj
medycyna poczyniła w tym zakresie, proszę pana, takie postępy „…itd. Gówno
prawda!. Ból nadal jest wszechobecny. Napatrzyłem się w szpitalu jak traci się człowieczeństwo i pragnie śmierci
jako wybawienia.
„Dziennik”
z piątku 12. 12. 2008. przynosi w „ tym temacie” przytoczony niżej cytat. Jest
to krzyczący tytuł artykułu:
-
„Szpitale. Raport Ministerstwa Zdrowia o szpitalnych samobójstwach to zbiór
ogólników. Nic nie wiedzą o bólu”.
Ale
do rzeczy. Wiele śmierci już przeżyłem. Wytworzyłem sobie bardzo pomocny
pogląd, nawet pewnego rodzaju filozofię, sposób na resztkę życia, że lepiej
dalej nie wadzić się z Panem Bogiem, tylko wykorzystać racjonalnie ten czas, co
jeszcze mi pozostał, w sposób logiczny, opierając się na mądrości i
doświadczeniach, ludzi wielkich. Umierać nas nauczył, dla mnie już święty, Jan
Paweł II
Mam
odwagę pisać o moich przemyśleniach i obsesjach, czyli o sprawach, z którymi
zasypiam i które mnie wybudzają.
Jestem
starym człowiekiem, ale nie chcę być, albo bardzo się staram nie być
staruszkiem wspartym na herbatkach i najbliższej aptece, staruszkiem, któremu
się wybacza gadanie od rzeczy i niezagrażającą otoczeniu, demencję. Którego się
traktuje z dobrotliwym uśmieszkiem, obdarowuje dyspozycjami z zakazami i nakazami,
co wolno, a czego należy unikać. To tak jak gdyby obłudnie wierzono, że ten
staruszek jeszcze się może radośnie nażyć. O ile taki senior ma emeryturę, to w
ściśle określonym czasie u kochanego dziadka może pojawić się - „Drewniany
talerz”. Oby był dla mnie i Bożenki tylko utworem literackim. To zapewnia mi liczna i kochająca rodzina.
Staram
się dużo czytać na temat podeszłego wieku w kontekście chorób, które nas
dotknęły. Jest w tym dodatkowy element udręczenia. Wiedza ta jest mroczna,
zaskakująca i zarazem fascynująca.
Starość to nieprzerwana fala, albo aktualnych, albo potencjalnych dolegliwości. Wraz z tą faza wieku związana jest technologia radzenia sobie z nieuchronną przypadłością.
Nie miał tego problemu biblijny Adam, żyjąc 900 lat? Ci którzy nie mieli szans powielenia tej łaski spotykali się, w zależności od kultury grupy, albo społeczności w której żyli, z różnego typu sposobem, rozwiązywania tego dylematu.
Eskimosi znosili, nawet z pewnym szacunkiem, w swoim otoczeniu, pogodnych starców, plemiona koczownicze przyspieszali, zazwyczaj brutalnie skon mało mobilnych członków rodziny czy grupy. Archeolodzy przekonują, że w różnych kulturach proces ten był nie tylko tematem, ale problemem, przybierając różną formę.
Grecy przeklinali starość, gdy zawodziła soma i psyche. Platon uwolnienie ciała od władzy zmysłów uważał za zaletę, Arystoteles natomiast starcom przypisywał wszelką nikczemną przypadłość a utratę zdrowia traktował jako upośledzenie.
W Grecji, często przed starością uciekano w śmierć aż do czasu gdy Rzymianie poczęli tworzyć formy oparte na bardziej humanitarnej świadomości, czym jest starość w życiu człowieka.Wiek podeszły nie był tylko przekleństwem, ale nieuchronną konsekwencją człowieczego losu wymagającego opieki zwolenników gerontokracji. Starość była bardziej łaskawa dla intelektualistów i ludzi zamożnych. Przez wieki stare kobiety, bez pomocy najbliższej rodziny, skazane były na wieczystą pokutę za pierworodny gest Ewy, z konsekwencjami aż po ofiarne stosy.
Nie wiele zmienił Renesans ze swoim kultem młodości i ciała. Starość nadal nie znajdowała oparcia w medycynie błąkając się w metafizyce, dźwigając kamień filozoficzny. Postęp w medycynie a szczególnie w farmakologii zwiększył ilość płaczliwych staruchów, odrzucających pogląd, że są dowodem kary za grzechy, a tym samym nie szukających pociechy w różnego typu modlitewnikach.
Erazm z Rotterdamu uznawał starość za powrót w świat dziecka. Wybaczał brak rozumnej aktywności a nawet uznał, że ogłupiający to obraz "widzieć starca przy abecadle". Starość to sposób czekania na śmierć. Nie obawa przed nią a przed sposobem w jaki się zrealizuje. Dramat w tym, że jak genialnie napisała Wisława Szymborska, nie mamy w tej sprawie indywidualnego doświadczenia.
Starość to nieprzerwana fala, albo aktualnych, albo potencjalnych dolegliwości. Wraz z tą faza wieku związana jest technologia radzenia sobie z nieuchronną przypadłością.
Nie miał tego problemu biblijny Adam, żyjąc 900 lat? Ci którzy nie mieli szans powielenia tej łaski spotykali się, w zależności od kultury grupy, albo społeczności w której żyli, z różnego typu sposobem, rozwiązywania tego dylematu.
Eskimosi znosili, nawet z pewnym szacunkiem, w swoim otoczeniu, pogodnych starców, plemiona koczownicze przyspieszali, zazwyczaj brutalnie skon mało mobilnych członków rodziny czy grupy. Archeolodzy przekonują, że w różnych kulturach proces ten był nie tylko tematem, ale problemem, przybierając różną formę.
Grecy przeklinali starość, gdy zawodziła soma i psyche. Platon uwolnienie ciała od władzy zmysłów uważał za zaletę, Arystoteles natomiast starcom przypisywał wszelką nikczemną przypadłość a utratę zdrowia traktował jako upośledzenie.
W Grecji, często przed starością uciekano w śmierć aż do czasu gdy Rzymianie poczęli tworzyć formy oparte na bardziej humanitarnej świadomości, czym jest starość w życiu człowieka.Wiek podeszły nie był tylko przekleństwem, ale nieuchronną konsekwencją człowieczego losu wymagającego opieki zwolenników gerontokracji. Starość była bardziej łaskawa dla intelektualistów i ludzi zamożnych. Przez wieki stare kobiety, bez pomocy najbliższej rodziny, skazane były na wieczystą pokutę za pierworodny gest Ewy, z konsekwencjami aż po ofiarne stosy.
Nie wiele zmienił Renesans ze swoim kultem młodości i ciała. Starość nadal nie znajdowała oparcia w medycynie błąkając się w metafizyce, dźwigając kamień filozoficzny. Postęp w medycynie a szczególnie w farmakologii zwiększył ilość płaczliwych staruchów, odrzucających pogląd, że są dowodem kary za grzechy, a tym samym nie szukających pociechy w różnego typu modlitewnikach.
Erazm z Rotterdamu uznawał starość za powrót w świat dziecka. Wybaczał brak rozumnej aktywności a nawet uznał, że ogłupiający to obraz "widzieć starca przy abecadle". Starość to sposób czekania na śmierć. Nie obawa przed nią a przed sposobem w jaki się zrealizuje. Dramat w tym, że jak genialnie napisała Wisława Szymborska, nie mamy w tej sprawie indywidualnego doświadczenia.
Estetyczną
formę nieuniknionej ohydy starości realistycznie opisał Oskar Wilde w
„Portrecie Dorjana Graya”.
-„Policzki
się zapadną lub zwiotczeją. Wokół gasnących oczu pojawią się okropne żółte
kurze łapki. Włosy utracą blask a niedomknięte lub obwisłe usta będą wyglądały
głupio lub obrzydliwie, jak usta wszystkich starych ludzi. Szyja pokryje się
zmarszczkami a na zimnych rękach wystąpią sine żyły, ciało się wykrzywi…”. Trzy
ostatnie słowa to jest, dosłownie opisany, w sposób syntetyczny, mój portret
Iwan
Le Lorraine wymalował portret Dorjana z dopiskiem: - ”tak zapamiętał dziadka”.
Umberto Eco zamieścił obraz w „Historii Brzydoty”.
Toteż
specjalnie się nie dziwiłem, że personel szpitalny na oddziale onkologicznym,
szczególnie młode dziewczyny, z nieukrywaną niechęcią a chwilami nawet z
obrzydzeniem obsługiwały organizmy pokurczonych starców, w większości nie panujących
nad systemem trawiennym.
Nie
odczuwałem niczego bardziej zniechęcającego w szpitalu jak nawiązywanie
jakichkolwiek kontaktów ze zgrzybiałymi drżącymi starowinami. Będąc jednym z
nich, zachowywałem się egoistycznie unikając przygłuchych staruchów udręczonych
bólem i chorobą. Przysięgam. Jestem jednym z nich. Wiem po sobie, że ciało
zniszczone chorobą jest nie estetyczne. Nie estetyczne to za mało powiedziane. Teraz lustro stało się dla mnie źródłem
wiedzy o realizmie tej deformującej się formy. Jest lepsze od aktów
awangardowych malarzy.
Mając
takie doświadczenie można zrozumieć Sokratesa. Ksenofont był pewny, że
„Sokrates doszedł do przekonania, że śmierć jest dla niego bardziej pożądana
aniżeli życie”. Kiedy w jego sprawie zbierał się sąd miał siedemdziesiąt lat i
nie trapiły go żadne dolegliwości a mimo to pragnął uniknąć starczej demencji.
„Obecnie
jednak, jeżeli jeszcze będę żył dłużej, będę musiał doznawać na sobie skutków
starości, to znaczy będę coraz słabiej widział, gorzej słyszał, trudniej się
uczył, łatwiej zapominał to, czego się nauczyłem. Jeżeli więc stwierdzam, że z
każdym dniem coraz bardziej staje się niedołężnym, jeżeli sam sobie wnet zacznę
przyganiać, jak mógłbym powiedzieć, że chciałbym żyć dłużej?. Bardzo możliwe,
ze to sam Bóg okazuje mi taka łaskawość, abym nie tylko w odpowiednim czasie,
ale i w najłatwiejszy sposób zakończył życie, Zamiast już teraz rozstawać się z
życiem, sam sobie przygotowałbym śmierć w mękach choroby lub starości, która
jest sumą wszelkiego cierpienia i stanem pozbawionym radości”.
Jest
to zapewne hipotetyczna rekonstrukcja myślenia Sokratesa dokonana przez
Ksenofonta, ale mająca cechy prawdopodobieństwa, kiedy ten filozof-mędrzec
wybrał dobrowolnie śmierć, aby uciec od koszmarów związanych ze starością i jej
okrutnymi przypadłościami.
Fryderyk
Nietsche zapisał: - „To, ze Sokrates został skazany na śmierć, a nie na wygnanie,
przeprowadził on sam, zupełnie świadomie i bez żadnego lęku przed śmiercią”.
Platon pisał: - „Wierzył głęboko, że śmierć to jest jakieś przeobrażenie, przeprowadzka duszy stąd na inne miejsce”. Odniósł się także do tej egzystencjalnej koncepcji: - „Ten, kto ma spokojne i pogodne usposobienie łatwiej przyjmuje starość”, sugerując, że życie Sokratesa, z własnego wyboru było raczej burzliwe i społecznie kontrowersyjne.
Louis Dawid wymalował Sokratesa jak w imperialnym geście przyjmuje cykutę, nie patrząc na strażnika, ze spokojem i determinacją. Platon napisał, że przed wypiciem trucizny odprawił swoją rodzinę. Dodał także, że nie mógł być świadkiem tego ponurego spektaklu gdyż w tym czasie był złożony chorobą.
Mnie się wydaje, ze już wówczas choroba była polityczną wymówką.
Platon pisał: - „Wierzył głęboko, że śmierć to jest jakieś przeobrażenie, przeprowadzka duszy stąd na inne miejsce”. Odniósł się także do tej egzystencjalnej koncepcji: - „Ten, kto ma spokojne i pogodne usposobienie łatwiej przyjmuje starość”, sugerując, że życie Sokratesa, z własnego wyboru było raczej burzliwe i społecznie kontrowersyjne.
Louis Dawid wymalował Sokratesa jak w imperialnym geście przyjmuje cykutę, nie patrząc na strażnika, ze spokojem i determinacją. Platon napisał, że przed wypiciem trucizny odprawił swoją rodzinę. Dodał także, że nie mógł być świadkiem tego ponurego spektaklu gdyż w tym czasie był złożony chorobą.
Mnie się wydaje, ze już wówczas choroba była polityczną wymówką.
Platon
mówiąc o wewnętrznym życiu Sokratesa także wspomniał o duszy. Wielki Leonardo
uważał dusze za potężną siłę złączoną z ciałem. Duch jest złączony z naszym
bytem. Dusza bez ciała nie może istnieć. Ona ciałem porusza nadaje mu
egzystencję.
Michał
Anioł twierdził, że dusza jest nieśmiertelna. Funkcję duszy wyznaczyła
Opatrzność. Ciało jest zniszczalne dlatego, ona, dusza może się z tego
ograniczenia uwolnić.
Wiemy
aż nadto dobrze, co oznacza, przed cierpieniami ciała, lub zdradą idei, ucieczka
w śmierć. Mamy aktualnie w tym świecie chaosu, wiele na to przykładów.
Szczególnie wśród humanistów, uściślając, wśród poetów, literatów, piosenkarzy
i artystów malarzy. Różne są formy niezgody na życie. Wieszanie, podcinanie
żył, zapijanie się na śmierć, otrucia czy wreszcie poddanie żyły do złotego
strzału. Nie znam natomiast przykładu, aby wśród intelektualistów któryś
usiłował powielić logiczną drogę Sokratesa będąc w pełni sił i zdrowia. Nie
jestem jednak w tej materii zbyt pewny swojej wiedzy.
Kant
nie podjął takiej koncepcji. Biografowie zaznaczają, że miał długo doskonałe
zdrowie. Drobne dolegliwości traktował z humorem. Niestety. Z czasem zaczął
tracić świadome odczytywanie realności świata. Kiedy doczekał siedemdziesięciu
pięciu lat wiedział, że na nic dalsza walka o pamięć. Miał natomiast wiedzę, że
to intelektualny kres. Początkowo to były trudności z czytaniem, potem coraz
gorzej mówił a właściwie bełkotał. Zasypiał nagle, jego myśli nie wypowiadał
już „giętki język”. Nie był w stanie się podpisać, nie pamiętał liter, które
składały się na jego nazwisko. Potem przestał rozpoznawać ludzi. Trwał poza
światem, poza zrozumieniem własnej egzystencji. Dzisiaj mówimy, że tacy ludzie
żyją jak rośliny. Gdy czytam o dramatycznej starości i pogarszającym się zdrowi
Immanuela Kanta jestem nieśmiało przekonany, że to był Alzheimer. Nie określano
tej choroby nazwiskiem tego Niemca a więc nie stawiano takiej diagnozy. Lekarze
byli bezradni. Dzisiaj natomiast bardzo zaradni są producenci leków. Ogólnie
jednak wiadomo, że trudno poza litością coś skutecznego ofiarować dementywnym
starcom, którzy "mylą żony z kapeluszem". Dopiero dalszy rozwój nauk medycznych,
na który oczekuje się z rosnącą nadzieją po każdych udanych próbach
laboratoryjnych, zapewne przeniesie nas na mniej wyboista drogę prowadząca do
nieco łagodniejszej śmierci.
To
już jest problem społeczny i polityczny.
W
Europie w 2000 roku było 18. milionów osób w podeszłym wieku wymagających
stałej opieki lekarskiej oraz najbliższej rodziny z powodu zaburzeń
otępiennych. W Anglii w roku2000 odnotowano 600 tysięcy chorych dotkniętych
Alzheimerem.
Nauka
przedłuża nam życie, medycyna szczególnie, ale sceptycy zauważają, że nie wielka
to pociecha o ile nie pamięta się przeszłości i nie ma żadnej perspektywy na
przyszłość. A właśnie w tym przypadku tak to wygląda.
W
szpitalu na moim łóżku przysiadła się młoda piękna dziewczyna, na którą chorzy mówili
„tancerka”. To była pani psycholog, która równocześnie była nauczycielką tańca.
Przeciągała rozmowę dosłownie o niczym. Po długim milczeniu: - Muszę iść na
oddział dziecięcy. Kiedy dziecko jest w stanie beznadziejnym przenosimy je z
sali ogólnej do jednoosobowego pokoju, zapewniamy ciszę i spokojną śmierć, prosimy
rodziców. Teraz muszę przekonać chłopca, aby tam przeszedł. Wczoraj miałam to
zrobić, ale prosił: - „Ciociu czy muszę tam iść,. Byłem cały czas grzeczny”.
Śmierć
dziecka to dramat, żal, że nie przeżyło życia. Śmierć starca to wyzwolenie z
życia.
Święty
Augustyn na starość żył w ciągłym strachu. Ten stały lęk stał się jego przekleństwem.
Granice życia zakreślał na sześćdziesiąt lat. Reszta bez cezury czasowej dla myśli i
czynów. To czas zmagania się z rozpadem ciała.
Michał
Anioł właśnie w tym czasie począł odczuwać szereg dolegliwości. Bóle w nerkach,
kłucie w boku, bolesne oddawanie moczu, zalegające w pęcherzu kamienie. Cały
szereg przypadłości opisał w listach do przyjaciół i strofach poetyckich. Przez
długi czas nękały go napadowe stany depresyjne. Bywał milczkiem i odludkiem. A
jednak wykazał na miarę swego geniuszu, wolę życia. Mając ponad osiemdziesiąt
lat napisał do Vasariego: - „Bóg chce, że jeszcze dźwigam brzemię wieku. Wiem,
że powiecie żem stary i niemądry, zabierając się do sonetów…chcę właśnie to
uczynić”.
Święty
Hieronim opisywał poetyckimi metaforami oraz wyszukaną symboliką strach przed
zniedołężnieniem. Łagodna i pogodzona z losem była jego droga w świecie mroku
świątyń pańskich, katafalków pokrytych kurzem i popiołem, których nie zdmuchnie
już nasz oddech.
Papież
Jan Paweł II umierał jak prosty człowiek, oswoił nas z degradacją ciała. Przez chorobę
i cierpienie ze szpitalnego łóżka przekazał dowodnie, że każdy jest śmiertelny.
Boże Ty mój! Pokonał watykańską tradycję, a z cierpienia nie czynił cnoty,
tylko nauczył jak można je z godnością znosić.
Nie
jestem przecież bezdennym mizantropem, opuszczam studzienne rejony wsparte na katafalkach,
powołując się na doświadczenie i mądrość nie dyskusyjną, podnoszącą mnie na
duchu.
Cyceron
w „Traktacie o starości” długo przed narodzeniem Chrystusa, pisał: „Rzeczy
naprawdę wielkich nie dokonuje się za pomocą zręcznego ciała, tylko dzięki
przymiotom umysłu, charakteru i woli, te zaś nie tylko nie opuszczają człowieka
na starość, ale zwykle się wtedy pomnażają”.
Może miał na myśli mitycznych starców biblijnych.
Może miał na myśli mitycznych starców biblijnych.
W naszą świadomość artystyczną przeniósł nas Mieczysław Wallis gdy napisał: „Michał Anioł, Tycjan, El Greco, Rembrandt, Monet, Beethoven, tworząc swe dzieła ostatnie byli już ludźmi steranymi, schorowanymi, w pewnej mierze ruinami cielesnymi. Niektórzy z nich byli nadto przytłoczeni samotnością lub ubóstwem…”.
Można
by jeszcze dopisać szereg matuzalemów z Picassem na czele.
Nie
ma jednak teraz istotnych, w samej rzeczy powodów, aby samobójczo z pozytywnym
skutkiem, dywagować o bezsensie egzystencji. Trzeba się pogodzić w sposób
ostateczny, że już z Bożenką nie zaśpiewamy, nie zatańczymy, a nasz serial, na
szczęście będzie trwał niezbyt długo. Sceny tego widowiska będą raczej dla nas smutne, ale
musimy zdawać sobie sprawę, że najbardziej śmieszą w telewizorze, - „W śmiechu
warte” sceny, gdy ślepy wpadnie do kałuży, albo chuligan wykopie mu laskę,
wnuczek podpali dziadkowi brodę a pod teściową wybuchnie dymna świeca. Trzeba
się cieszyć, że ludzie dłużej żyją, częściej się myją, w aptekach można nabyć
tony środków anty bólowych, a córy Koryntu są coraz zdrowsze. Szczególnie widać
to po zadbanym uzębieniu.
Nie
poruszam celowo fizjologii ze szczególnym uwzględnieniem niedyspozycji
żołądkowych.. Dlatego tak generalnie to jestem, jak na swój stan, optymistą.
I
dlatego jeszcze czołgam się. Opanowałem podstawy kunsztu kulinarnego na, tyle,
że sam zjadam aczkolwiek, bez apetytu, to, czego nie zdołam przypalić,
przesolić, zagęścić lub zbytnio rozwodnić.
Ale poważniej! To naprawdę już potrafię
gotować i smażyć, -„Patrz Janek jak ten stary dziad nauczył się gotować” powiedziała
logicznie Bożenka, powtarzając swoje „byle do przodu”.
Może
pan zapomnieć, że chorował na raka Tak mi powiedział lekarz, który zadecydował
o drugiej udanej operacji. Jego dziadek i ojciec, byli także onkologami.
I
żyję, a jak się okazało żołądek nie jest organem poświadczającym nasza
tożsamość.
Artur
Schopenhauer powiedział jakoś tak, że zdrowie nie jest ważne, ale bez zdrowia
tracimy wszystko, co jest ważne.
Staszek
Kowalski, przyjaciel od czasu studenckich przygód, zwieńczonych niespodziewaną
śmiercią Stalina i Poznańskim Czerwcem, wyznaje przekonywującą koncepcję. Według
Niego każdy się rodzi z zapisaną księgą. Na jej stronicach, w sensie ścisłym,
zapisane jest nasze życie. Kartki są numerowana i nie ma tutaj żadnego, -
zmiłuj się. Przewracasz je powoli albo szybciej. Zależy wiele od głodu życia.
Ja jestem skłonny tę teorię zaakceptować.
Wszystko,
co napisałem, poglądy i droga cierpień, świętych, filozofów, mędrców,
podążających ku wieczności, doprowadziło mnie do akceptacji poglądu Gustawa
Junga: -„Świat, w którym jesteśmy rodząc się, jest brutalny i okrutny a zarazem
pełen boskiego piękna…”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz