poniedziałek, 2 lipca 2012

Marian Szpakowski plastyk duchowej wolności



Bożena Kowalska zaproponowała, aby w katalogu znalazły się wspomnienia ludzi, którzy pamiętają Mariana Szpakowskiego. W swoim liście do Muzeum z dnia 11.03.1994 pisze: "Liczę też, że znajdzie się w tym katalogu miejsce na Twoje o Nim wspomnienie. To bardzo, bardzo ważne. Niestety Felchnerowski już nie napisze, ani Bogusz, ani Starzyński. Popatrz co się dzieje...".
Mimo tych obiekcji ośmielam się dopisać swoją pamięć o Marianie, aby nie zaprzepaścić tej szansy, jaka się pojawiła, tym bardziej, że w serii moich katalogów autorskich pominąłem Jego twórczość.
Chciałbym, aby tutaj znalazło się miejsce na plotkę, anegdotę, słowem wspomnienia, które przybliżyłyby Mariana jako człowieka żyjącego wśród nas, tworzącego to, co określamy życiem kulturalnym czy artystycznym, a jest zwyczajną codzienną bieganiną w tym młynie, jakim stało się życie w ogóle w naszych czasach. Pomijam swoje uwagi dotyczące twórczości, gdyż kompetencje Bożeny Kowalskiej
i Leszka Kani są w tym katalogu na tyle zwarte, że nie sposób już tutaj kłaść palec między drzwi.
Był rok 1956. Kraj żył nadzieją. Socjalizm ujawniał pęknięcia, które jak czas wykazał, stale się poszerzały. Gomułka wraca na stanowisko l sekretarza, a z nim nadzieja na suwerenność kraju. Naród kładzie się na szyny, aby wstrzymać podróż
”Pierwszego” do Moskwy. Ale to będzie trochę później. Procesy wrześniowe po wypadkach czerwcowych mają niespotykany dotychczas przebieg. Adwokaci atakują system, osłaniając w ten sposób oskarżonych. Cały kraj wrze. W grudniu tegoż roku Marian Szpakowski Jedzie na wystawę absolwentów Akademii Sztuk Pięknych
w Krakowie. Był absolwentem tej uczelni.
Do Zielonej Góry przybył 7 stycznia 1954 roku. Wcześniej o rok był już Klem Felchnerowski po UAM w Toruniu, pełniący funkcję Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. Muszę o tym wspomnieć, gdyż ja pracowałem u Konserwatora i miałem to wielkie szczęście, że Klem, mój znakomity szef, wprowadził mnie w sam środek środowiska plastycznego, słusznie uważając, że jako historyk sztuki teraz dopiero mogę się czegoś nauczyć. Mój szef właśnie w grudniu 1956 r. wyposażył mnie
w walizkę i wysłał do swojej mamy mieszkającej w Toruniu, tuż przed Gwiazdką, abym przywiózł zaopatrzenie na Boże Narodzenie. Na dworcu spotkałem Mariana, którego poznałem nieco wcześniej za sprawą Klema. Musieliśmy być strasznie wygłodniali, gdyż wyjazd do Torunia po aprowizację uznaliśmy za rzecz zupełnie normalną, nie na tyle jednak pierwszorzędną, abym z tą walizką nie pojechał do Krakowa. To, że jako historyk sztuki, absolwent Uniwersytetu im. A. Mickiewicza
w Poznaniu, dopiero się zacznę uczyć, przekonałem się dość szybko i gruntownie.
To Marian opowiadał mi o Jaremiance, Stażewskim, Strzemińskim i Kobro. Wówczas z trudem mogłem pojąć, że małżeństwa mogą nosić odrębne nazwiska. Dzisiaj natomiast mnie zadziwia, że twórcy w małżeństwie podobnie się nazywają, żyją długo i szczęśliwie a nawet, o dziwo, się nie rozwodzą.
Brzozowski, Mikulski, Kantor w relacjach Mariana to były nowe objawienia. Marian Szpakowski mówił o nich jak o sobie równych, co także wprowadzało mnie
w osłupienie. Cały czas toczyłem wewnętrzną walkę, czy można w to wszystko uwierzyć.
Także muszę przyznać, że informacja o "Arsenale" była rewelacyjna, jako, że do historyka sztuki studiującego w Poznaniu prawie nie docierała. Nie chodziło
o stalinizm, z nim już rozliczył mnie Wrocław jako "absolwenta" W.W.2. Ten piękny skrót oznacza Wrocław - Więzienie nr 2.
Kto przeszedł przez liczne przesłuchania w tamtym czasie i kto odsiedział wyrok polityczny, ten socjalizm z jego troską o człowieka miał już z głowy na całe życie. Nie tylko w tym był mój problem, a nade wszystko w ograniczonej wiedzy, jaką zdobyliśmy na Uniwersytecie Poznańskim.
Marian był gniewnym uczestnikiem "Arsenału", miał wystawę w Krakowie pomyślaną przeciwko socrealizmowi, należał do wojującej inteligencji, do tych intelektualistów, którzy czynnie przeciwstawiali się reżimowi, a za rozmówcę miał
w tej wycieczce do Krakowa człowieka wypatroszonego z prawdy, ba, nawet
z wyobrażeń o artystach dysydentach, ale za to pewnego politycznie.
Właśnie od takich jak Marian, Klem czy Witek Nowicki, na nowo ze Staszkiem Kowalskim, moim jedynym przyjacielem ze studiów, jako że reszta to same kobiety, uczyliśmy się sztuki drugiej połowy XX wieku. Doświadczeniem politycznym to my już byliśmy dalej, często dalej, aniżeli niejeden twórca awangardowy. Przede wszystkim przeżyliśmy czynnie Poznański Czerwiec. Ale już wcześniej wykłady z ekonomii traktowaliśmy jako niezamierzone występy humorystyczne. Szczególnie zaś poglądy, że niedługo w Stanach Zjednoczonych orać będą sochą (dosłownie), oraz że Związek Radziecki za 10 lat prześcignie wszystkie przodujące kraje świata. Naukowa teza ekonomistów radzieckich już wówczas brzmiała dla nas groteskowo. W Zielonej Górze zarówno Staszek jak i ja trafiliśmy na szczególnie zacofanych polityków, co
w początkowym okresie było niewyczerpanym źródłem dowcipów. Ale i wśród plastyków byli "doktrynerzy”, co potwierdzały tytuły eksponowanych obrazów.
Na kabaret wygląda to, co przytaczam niżej, a nie jest to wcale dowcip, tylko „fakt autentyczny", godny odśpiewania w Piwnicy „Pod Baranami”.
"Józef Kaliszan, młody rzeźbiarz poznański, którego prace oglądamy
w Muzeum zielonogórskim - odniósł w ostatnim czasie szereg sukcesów
artystycznych. Od początku swej twórczości artysta przyjmuje jako jedynie słuszną - twórczą metodę realizmu socjalistycznego. Kaliszan odrzuca wszelkie formalistyczne i estetyzujące burżuazyjne teorie w dziedzinie malarstwa i rzeźby i wchodzi na odkrywczą drogę poznania i wyrażania świata i jego zjawisk społeczno-ekonomicznych oraz politycznych. Z dłutem i piórem w ręku przystępuje Kaliszan do walki o realizację zadań naszego Planu 6-letniego, wolności ludów kolonialnych, do walki o pokój. Kaliszan szuka tematów do swoich prac w socjalistycznym budownictwie naszego kraju, w pracy robotnika i chłopa. Rysuje największych ludzi naszej
epoki, czerpie pełną garścią z historii! rewolucyjnego ruchu w Polsce. Dziełem jego są rzeźby przedstawiające Wieniawskiego i prof. Joliot-Curie, Marcina Kasprzaka i Chopina. Na wystawie zielonogórskiej przeważają rysunki. Na specjalne wyróżnienie zasługuje oryginalnie ujęty portret Józefa Stalina. Ciekawe są też portrety studentów koreańskich oraz Ethel i Juliusza Rosenbergów. Uwagę zwiedzających zwraca także bardzo dobry rysunek chłopa średniorolnego z gminy Kazimierz Biskupski, portrety Małgorzaty Fornalskiej i Jana Turlejskiego. Rysunki takie Jak szkic "Brygady przy martenie", "Żądamy pokoju", "Na zebraniu gminy Rady Narodowej" i inne świadczą o szerokim wachlarzu zainteresowań Kaliszana".
Nie wiem, kto byłby w stanie dziś posądzić o to abstrakcjonistę Klema, ale to właśnie On zamieścił w czerwcowym numerze zielonogórskiej gazety w roku 1953 recenzję z wystawy rzeźby i rysunku Józefa Kaliszana. W tym hymnie są jego słowa, ale tylko Bóg jeden wie, czy również i przekonania. Więc w takim schizofrenicznym świecie obracał się Marian Szpakowski.
Wiadomo, że z Krakowskiej Akademii wywiózł poczucie suwerenności, wiedzę i kulturę. Trafił w środowisko nadzwyczaj zróżnicowane, ale co najważniejsze na wspaniałą kolonię artystyczną, która stworzyła własny klimat, przychylną atmosferę opartą na przyjaźni, czego dowodem są zgromadzone dzieła sztuki w naszym Muzeum. Miałem zaszczyt dokonywać zakupów jako dyrektor tej placówki, ale to było później.
Wokół natomiast mieszkali ludzie, w mieście wojewódzkim, a jakże,
z duszyczkami, co najwyżej gromadzkich rad narodowych. Bo to i też prawda. Czy to nie szczyt awansu dla człowieka z sioła czy chutoru, gdy został urzędnikiem albo prezesem? Po co jeszcze do tego dodawać książkę, teatr, obraz czy muzykę. Aby jednakże ten obraz nie był zbyt czarny trzeba zaznaczyć, że Marian Szpakowski nie przybył na pustynię Kulturalną. Od Ustawy z dnia 27 czerwca 1950 mocą, której powstało województwo i Zielona Góra uzyskała rangę stolicy dla 12. powiatów
z województwa poznańskiego i 5. z dolnośląskiego, miasto poczęło organizować podstawową infrastrukturę stolicy regionu. Od roku 1951 działała Wojewódzka
i Miejska Biblioteka Publiczna, Wojewódzki Zarząd Kin, Teatr Ziemi Lubuskiej. Od 1952 Gazeta Zielonogórska była całkowicie redagowana w Zielonej Górze. Rok później utworzono Ekspozyturę Rozgłośni Polskiego Radia. Rozwijało się życie muzyczne, działali historycy, młodzi poeci i literaci.
W listopadzie 1954 r. plastycy żyjący tylko dla siebie, organizują drugą już wystawę. /.../ Bolesne to było dla plastyków, że na otwarcie ich wystawy przybyły tylko 3 osoby, mimo, że rozesłano 120 zaproszeń", odnotowała życzliwa recenzentka, Irena Kubicka.
Dużą grupę mieszkańców tworzyli ludzie udręczeni wojną, w znakomitej większości zapoznani już z ustrojem sprawiedliwości społecznej, teraz walczyli
o swoje dusze, powoli odzyskiwali równowagę i czekali na jakąś wyższą sprawiedliwość. Bali się dramatu, który już raz przeżyli. Nikomu nie ufali przeczuwając, że sztuka i propaganda jest w stanie stworzyć dosyć trwałą, pełną trucizny konstrukcję.
Na ziemie odzyskane "powracali" ludzie poharatani wojną, wyrzuceni z byłej wschodniej Polski, "osiedleńcy" z akcji "Wisła" i ci, co z trudem ocalili życie za przynależność do AK. Także Grecy. Cyganie, Łemkowie, Ukraińcy, Wilnianie, Lwowiacy, Wielkopolanie, Ślązacy. A byli jeszcze autochtoni, którzy tworzyli odrębną, znękaną politycznie społeczność. Boże ty mój! Co za kocioł etniczny? A na sporządzonej mapie największej wędrówki ludów we współczesnej Europie najgrubsze strzałki przywiodły do Zielonej Góry tych z dalekiej Syberii i Kazachstanu. Grafika wykreślona ludzkim cierpieniem. Obok urzędniczych awansów, żyli przerażeni mieszkańcy siedzący na przysłowiowych walizkach. Teraz wśród nich coraz częściej przemykał się kapuś donosiciel, agent kontrwywiadu w poszukiwaniu wrogów klasowych na żołdzie "wrażych imperialistów", l w tym kotle przyszło żyć, poruszać się i tworzyć wartości, o które można by się wesprzeć, na razie w ramach kompensacji za marne życie.
Marian starał się poruszać na tych podminowanych doświadczeniem obszarach z głęboką wiarą, że to można zmienić, że ten pisk myszy, jaki teraz wydają plastycy, przemieni się w donośny krzyk proroków, którym uwierzą owi wygnani na "słowiańską i polańską" pustynię kulturalną. Marian miał tak prawo myśleć. Szczery i oddany sztuce do ostateczności, l porażony tą wiarą począł toczyć rozmowy w różnych kręgach, gdzie problem kultury odgrywał, jakąś rolę. Wśród dziennikarzy, architektów, aktorów. Rozmowy były wszechstronne, nieraz prowadziły do kłótni, ale dawały też niespodziewane owoce. Pod grzeszną jabłoń przywołał Mariana teatr.
W latach sześćdziesiątych oczarowała Go piękna aktorka. Z Józkiem Prusiem, kierownikiem Wydziału Kultury WRN wymyślali sztuki, w których by można obsadzić ową bezdenną miłość Mariana. Tutaj trzeba zaznaczyć, że Józek był wielkim przyjacielem Marysia i trwała ta więź jeszcze wtedy, gdy Prus począł pracować w KC PZPR. a także wtedy, gdy został Naczelnikiem Kadr i Szkolenia w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Warto pamiętać o tym, że Józek nawet gdyby miał podpisać pakt
z diabłem, zawsze starał się pracować dla dobra Zielonej Góry, oczywiście w zgodzie z pryncypiami partyjnymi. Toczył walkę, najczęściej wewnętrzną, ale były też wypadki, że chadzał po krawędzi swego stanowiska broniąc z uporem wypracowanej wspólnie z Marianem koncepcji. Otóż ten Józek miał wpływ na reżyserów i mógł mieć także wpływ na dobór repertuaru, nie mówiąc już o obsadzaniu stanowisk dyrektorskich. Tutaj mógł zawsze zaszkodzić. Ta miłość płonęła jak żagiew, lecz nagle piękna blond-Wenus wyjechała do Bydgoszczy. Maryś limuzyną marki Trabant combi jeździł tak często realizować swoje uczucie, że zyskał nowe nazwisko, ksywkę - Marian Bydgoski. Tęgiego pióra trzeba, aby opisać ów melodramat, który nie miał łatwego zakończenia. A należy dodać, że Marian trzykrotnie podchodził do egzaminu na prawo jazdy, aby pokonywać własnym pojazdem odległe rejony uniesienia. Dzielnie Mu wtedy pomagała Janina Żemojtel. I tutaj można by dywagować, jako że w 1961 r. w katalogu z wystawy zorganizowanej w Salonie ZPAP w Zielonej Górze pani Janina występuje jako Żemojtel-Szpakowska. Opuśćmy jednak te wyżyny zmiennej w czasie miłości na rzecz przyziemnych spraw organizacyjnych, wyznaczanych przez coraz liczniejsze grono plastyków.
W maju 1954 powstaje Delegatura ZPAP Okręgu Poznańskiego. Prezesem został Klem Felchnerowski, który na drzwiach swojego mieszkania miał wizytówkę: - mgr Klem Felchnerowski, historyk sztuki, konserwator, technik budowlany. Posiedzenie Związku organizował Klem w swoim biurze. Od roku 1956 ja bytem jego pracownikiem, przeto Klem angażował mnie jako protokolanta, a także zaopatrzeniowca. Wykształcenie poznańskiego historyka sztuki do tych funkcji według szefa było wystarczające.
Posiedzenia były spokojne, burzliwa jedynie część zabawowa, na co także miałem pewien wpływ. Gdy wiceprezes Związku Ziemowit Szuman wyjechał w roku 1955 do Szczecina, jego funkcję objął Marian Szpakowski. Posiedzenia nabrały wówczas charakteru merytorycznych zmagań i często dochodziło do konfliktu między prezesami, co próbował łagodzić Kazimierz Rojowisk,i - jedyny członek Zarządu.
W roku 1957 Marian "odbił od ciemnej masy" plastyków, gdyż odbył podróże do Anglii, Francji, a także do NRD, które wówczas było liczącą się zagranicą, co nas dzisiaj przejmuje raczej grozą i zdziwieniem. Do NRD trzeba było wtedy mieć paszport i zabiegać o przychylność władz partyjnych obu krajów. Witek Nowicki był jeszcze lepszy, bo pojechał aż do Afryki. Klem uczył się hiszpańskiego, bo stale się odgrażali w Ministerstwie, że pojedzie na Kubę. Anegdota i plotka donoszą, że Klem poznał Kubę z oczytania, i że zatracał się w opowiadaniu do tego stopnia, iż słuchacze byli pewni, że zna ten kraj z autopsji, a jego trunki organoleptycznie.
Marian wspomagany najwyraźniej przez Witka i Klema stale pragnął wpisać Zieloną Górę w jakieś znaczące imprezy. Wymyślili wielką wystawę Plastyki Ziem Nadodrzańskich, ale u nas się nie przyjął ten pomysł realizowany z dobrym skutkiem później przez Opole. W wystawach tam organizowanych nasi plastycy czynnie uczestniczyli. Po przyjeździe Mariana z Zachodu, wyrzucałem Mu:
- żyłeś sobie spokojnie i godnie w wojewódzkim mieście wśród prostych ludzi 
z gromadzkich rad narodowych, aż nagle poniosło Ciebie na Zachód. Byłeś niewinny, czysty, wierzący w socrealizm. A tam ciebie zdeprawowano. Zobaczyłeś piękne,
o bujnych piersiach dziewczyny. Mówisz mi o tym, ale pamiętaj one wszystkie mają sztuczne uzębienie. Nasze kurewki, co prawda mają zazwyczaj braki w górnej szczęce i są dosyć prześne, ale za to rodzime.  Tamte w imperialnych stolicach, co wspominasz z mgłą na oczach, rozbierały się publicznie i dlatego już ciebie nie podniecają nasze rustykalne chętne do nierządu niewiasty. Jesteś grzeszny a do tego brak ci patriotyzmu. Tam zaakceptowałeś zgniłą sztukę abstrakcji. Co teraz będzie? Przestaniesz walczyć o ideały socjalistycznej sztuki. Stałeś się renegatem.
U nas w Polsce nigdy nie zaakceptujemy niejakiego homoseksualisty Andy Warhola czy Claesa Oldenburga, czy… jak im tam?, Hansa Hartunga albo Victora Vasarellego. Tak, tak, Maryś pobłądziłeś cofnij się póki czas; Koła historii można toczyć tam i z powrotem. Popatrz na Związek Radziecki. Z tego kraju bierz przykład.
W 1960 Maryś zorganizował grupę "KRĄG". Miała ona charakter międzynarodowy. W latach 1961 - 1966 dochodzi do 5 wystaw. Do grupy należy
7 absolwentów Akademii Sztuk Pięknych z Krakowa. 4 Poznaniaków, Janina Żemojtel z Wrocławia i 3 przyjaciół Mariana z Londynu. Wystawy, co tutaj ukrywać, budzą nieco zawiści wśród tych, którzy do grupy nie należą. To jednak do Mariana zdaje się nie docierać.
Bardzo natomiast przeżył kradzież budrysówki z wielbłądziej wełny, którą przywiózł z Londynu. Z kapuzą, zapinaną na patyczki, patyczki na sznureczkach, sznureczki splecione w warkoczyki,  całość okrywająca szczelnie właściciela. Maryś wyglądał w niej jak nawiedzony mnich. Siedzieliśmy w Klubie Dziennikarza, wychodząc Maryś sięga po swoje okrycie, a tutaj okazuje się to szmatą uszytą
z koca tylko tyle, że w tym samym kolorze. Złodziej rzecz całą zaplanował i tylko przez "pomyłkę" okradł Mariana. To było naprawdę wielkie zmartwienie. Większe od tego, że od początku swego pobytu w Zielonej Górze Marian rozmyśla nad dużą imprezą bez szans na powodzenie. Później pomaga mu w tym jak zawsze Józef Pruś. Wokół plastyków chodzi wierny Heniu Ankiewicz, którego roli w tej sprawie nie sposób przecenić. On tworzy klimat, przygotowuje opinię publiczną informując zawsze życzliwie o wydarzeniach artystycznych w miejscowej gazecie.
W tym czasie buduje się BWA. Architekci w czynie społecznym, co widać, przygotowują dokumentację. Inwestycję finansuje Społeczny Fundusz Odbudowy Kraju i Stolicy. Na elewacji jedyne dzieło Mariana Szpakowskiego związane
z architekturą. Z okresu prezesury Mariana pochodzą liczne pisma do Wydziału Kultury WRN, wywiady i wypowiedzi w gazecie. Objawia się też twardy, uparty
i często bezkompromisowy rys Jego charakteru. Nie przysparza sobie przyjaciół. Wśród plastyków zaznacza się wpływ dwóch osobowości na atmosferę
w środowisku. Dwa szczupaki w dosyć małym stawie: Klem Felchnerowski i Marian Szpakowski. Z filozoficznym natomiast spokojem komentuje wszelkie wydarzenia Witek Nowicki.
Środowisko tworzy w tym czasie przeszło 40 plastyków, dzisiaj jeszcze raz tylu. Znakomita większość ma ukończone wyższe studia. To już jest elita, która zaznaczyła swoje istnienie i kompetencje. Uchwałą VIII Walnego Zjazdu Delegatów ZPAP w Warszawie w dniach od 14 - 18 IV 1959 r. Zarząd Główny nadał Oddziałowi ZPAP w Zielonej Górze prawa Okręgu. Prezesura z rąk Klema od roku 1959
z Oddziału Związku. przeszła w ręce Mariana Szpakowskiego. W dniu 4 czerwca 1961 został prezesem Okręgu ZPAP w Zielonej Górze i założył własne biuro. Teraz zaczęły się schody. Marian potrafił rządzić. Odżyła idea zorganizowania w Zielonej Górze tak dużej imprezy, aby Warszawa się przekonała, że tutaj żyją normalni plastycy, którzy bez taryfy ulgowej mogą wejść na salony stolicy.
Wcześniej pojawiło się określenie "piekło prowincji" i "filozofia nędzy". Oba określenia nie zyskały akceptacji Komitetu Wojewódzkiego. Należy jednak przyznać, że władze partyjne i administracyjne wychodziły naprzeciw każdej inicjatywie społecznej, gdyż jak powiedział właśnie w gmachu KW podczas Sejmiku Kultury Ziemi Lubuskiej 5.6.VII.1957 wieloletni Prezes LTK (Sejmik powołał Lubuskie Towarzystwo Kultury) - dr Wiesław Sauter - "tego wymaga idea socjalizmu".
Nie sposób dzisiaj zebrać opinie od oponentów "Złotego Grona". Raczej ma ona zbyt wielu ojców w myśl tej maksymy, że tylko niepowodzenie jest sierotą. Impreza ma swoje opracowania, kilka prac magisterskich, swoją legendę, a czas wyposażył ją w skrzydła do wysokiego lotu. Marian przeżył głęboko wizytę kolegów plastyków w Komitecie Wojewódzkim, którzy zanegowali sens imprezy i nie możliwość jej zorganizowania. Wspominał, że Kierownik Wydziału Propagandy Adam Markusfeld był niezadowolony z postawy plastyków i że on, Marian Szpakowski oświadczył, "że całą imprezę bierze na siebie i udowodni, że mimo wszystko "Złote Grono" się odbędzie". Sądzę, że nie do końca zdawał sobie sprawę, iż stał się od tego momentu "funkcjonariuszem" od realizowania założeń partyjnych. Celem było zlikwidowanie "białej plamy", o której mówił „Łysy".
Otóż na jednym z Plenów KC PZPR. bodaj w roku 1960 powiedziano ex katedra, że Zielona Góra i województwo nadal pozostają zaniedbane, co jest niepokojące w zestawieni z tendencją rewizjonistyczną RFN-u. Ta opinia Józefa Cyrankiewicza bardzo zabolała Komitet Wojewódzki. Kiedy nie pomogły środki na bóle wątroby i owrzodzenie dwunastnicy, poczęto się zastanawiać, co by tu zrobić, aby Zieloną Górę rozjaśnić na nieboskłonie naszego kraju? Początkowo jako dynamiczną reprezentację wymyślono dokonania architektów. Jednak nie potwierdziła tego praktyka. Aby wcisnąć taki kit trzeba by odważnego szaleńca. jednak zbyt inteligentny Sobiesław Piontek z-ca Adama Markusfelda, tego samego, który po 1968 musiał opuścić Polskę, wystąpił z inną koncepcją. Zaproponował plastyków jako reprezentantów dynamicznego rozwoju z ich mniej sprawdzalną, bo nieco metafizyczną koncepcją wpisania Zielonej Góry w krwioobieg kulturalnych inicjatyw kraju. Sam w tym uczestniczyłem, a Sobiesława traktuję jako akuszera wielu inicjatyw. Także poświadczam, że nie z wszystkimi plastykami Szpakowski, „się kochał”. Dyskusje z Marianem były arcytrudne, gdyż nie był to człowiek zdolny do ugody i kompromisu. Uważał, że nie zasługi pionierów się liczą, a przede wszystkim twórczość. Wola twórcza jest wpisana w naturę artysty. Jego społeczne dokonania
w sztuce się nie liczą. I ten pogląd Marian manifestował bez taryfy ulgowej.
Przedziwną tedy łączył w sobie sprzeczność. Zanurzony po szyję
w działalność zwaną wówczas "pracą społeczną" nie uznawał żadnych zasług. Najwyższą wartością jest sztuka, a może dokładniej poszukiwania twórcze, bez obowiązku dydaktycznego i społecznego twórców, o którym z każdej trybuny głośno w tamtym czasie gęgano. Nie zrezygnował nigdy z prymatu sztuki nad działaniami ją upowszechniającymi, choć i do tej pracy stosował najwyższą miarę. Nie wolno jednak tych uwag odczytywać jako podporządkowanie sztuki doraźnemu działaniu, gdyż żadna sytuacja nie zdołała ograniczyć jego aspiracji twórczych. Nie tworzył ornamentu dla naszych czasów. Tworzył nasz czas i z perspektywy tych kilku lat wyraźnie widać jak my musimy wpisywać owe wydarzenia codzienne w jego intelektualną wrażliwość. Zapewne właśnie, dlatego nie akceptował tych artystów,   którzy tworzyli obrazki egzystencjalne bez własnej filozofii czy poetyki. l tutaj był bez serca. To też bywało powodem do dyskusji z krzykiem ze strony szefa od kultury wojewódzkiej Józefa Prusia, który własne szaty byłby skłonny zamienić na krwawe szarpie dla dobra miasta i instytucji, którymi wówczas zarządzał. Coraz trudniej było znosić skargi na „dyktaturę kol. Szpakowskiego”.
Oto jego stosunek do pioniera Stefana Słockiego. „Z okazji 20-lecia ZPAP
w Zielonej Górze, Związek Polskich Artystów Plastyków, Biuro Wystaw Artystycznych, Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, Lubuskie Towarzystwo Kultury i Muzeum Okręgowe, wydały znacznie cieńszy katalog, aniżeli należało się spodziewać po tylu i takich mecenasach. W tym katalogu zamieszczono zdjęcie Stefana Słockiego pod numerem 31. Zastosowano kryterium alfabetyczne, ocenę twórczości pozostawiając historii. Mimo, iż mistrz był całkowicie podobny do zamieszczonej w katalogu fotografii Prezes Związku Polskich Artystów Plastyków Marian Szpakowski, odnotowany pod numerem 35 przeglądając katalog stwierdził absolutnie głośno "zupełnie i to bardzo słusznie zapomnieliśmy o Słockim”.
 Ta uwaga, chociaż przeszła w środowisku bez echa, zapadła stosunkowo głęboko w duszę Mistrza (Słockiego). Tę anegdotę odnotowałem w katalogu Stefana w 1987 r.
Muszę dodać, że Słocki reprezentował malkontentów w odniesieniu do działań Prezesa. Powracając do "Złotego Grona" i podtrzymując twierdzenie, że impreza była nade wszystko po myśli partii, trzeba też przyznać, iż rychło, a Komitet Wojewódzki już nad nią nie panował. A to stało się także za sprawą Szpakowskiego.
Otóż, gdy tylko dostrzegł zielone światło, gdy stwierdził, że drzwi się lekko uchyliły, że popuściły nieco zamki cenzury, począł nawiązywać kontakty, które musiały przynieść owoce. Przychylnie zaopiniowały Jego inicjatywę ówczesne osobistości życia kulturalnego, Julian Przyboś, Mieczysław Porębski, Artur Sandauer, Juliusz Starzyński, Jerzy Madeyski Andrzej Matynia i wielu znanych krytyków dyspozycyjnych, z którymi liczyła się ówczesna władza. Z twórców pozyskał Hannę Rudzką-Cybisową, Mieczysława Wejmana, Eugeniusza Gepperta, Alfreda Lenicę, że wymienię tylko tych zaprzyjaźnionych z Marianem. Zyskiwał nie tylko zwolenników idei, ale i przyjaciół.
J. Przyboś w roku 1962 /Argumenty/ pisał „...w Zielonej Górze widzę największy przykład tych ambicji kulturalnych i szczęśliwej ich realizacji, jakie rozbudziła demokratyzacja życia publicznego i demokratyzacja władzy...".
Dalej, poeta szczególnie fetowany w Zielonej Górze przez miejscowych członków Związku Literatów Polskich zauważa, że o ile jakiekolwiek miasto zasługuje na określenie "Parva Cracovia" to właśnie tylko i wyłącznie nasze miasto. Mało tego, Bóg chyba nas przestrzegł i nie popadliśmy w ogłupiałą megalomanię, gdy zasłużony mistrz stwierdził, że z tego "małego Krakowa" jest bliżej do Paryża aniżeli
z Warszawy. Nie jestem pewny, czy nie popełniam świętokradztwa przywołując tutaj imię Boga, bo na zielonogórskim łez padole bardzo czujną opiekę sprawowała nad imprezą partia. Wiele zawdzięczamy Józkowi Prusiowi, który był piorunochronem zbierającym wyładowania do których dochodziło pomiędzy plastykami i ich politycznymi nadzorcami.
Uchodził sobie nogi Marian składając liczne wizyty w Komitecie Wojewódzkim w towarzystwie Kierownika Wydziału Kultury Woj. Rady Narodowej, który jako urzędnik odpowiadał za imprezę i od którego łatwiej było egzekwować zalecenia, aniżeli od społecznie zaangażowanych plastyków. Po to Ciebie tam mamy - słyszał często Józef Pruś - gdy trudny Marian nie dał się do czegoś przekonać. Pruś spowodował, że rosło w środowisku przekonanie, iż musimy "Złote Grono" ratować przed jego permanentną likwidacją, czym byliśmy nieco szantażowani, jako że plastycy w sposób nieodpowiedzialny atakowali już nie tylko politykę kulturalną PRL, ale i sam system.
Takim postrachem dla miejscowych aktywistów partyjnych był Konstanty Mackiewicz. Jego wystąpienia odbywały się w myśl zasady - Warszawa daleko, Pan Bóg wysoko. Sam artysta przeszedł ciekawą drogę, od abstrakcji poprzez realizm aż do katastrofizmu. Nikt Jego sztuki nie atakował, także personalnie nikt Go nie dotykał. Ale Artysta ostrością wypowiedzi pragnął przepłoszyć politycznych wrogów, zapowiadając konspirację prawdziwej sztuki polskiej i jej ukrycie się
w katakumbowych lochach i piwnicach. Był jednym dramatycznym krzykiem za wolnością w sztuce i suwerennością artysty w Polsce Ludowej. „Wolność jest wpisana w naturę świata” głosił z trybuny.
Anka Ptaszkowska nawoływała do ekspiacji za stalinizm i apelowała do intelektualistów, aby informowali zagranicę o kajdanach, które wiążą nas
z socrealizmem i o tych intelektualistach, którzy podpisali pakt z władzą szatańską
i upadli na samo dno. Klem Felchnerowski "zazgrzytał" fatalnie cytując prof. Starzyńskiego właśnie z okresu "jego upadku". A trzeba przyznać, że Juliusz Starzyński zasłużył sobie na wdzięczną pamięć, gdy w roku 1951, na zebraniu plastyków w Warszawie Józefa Stalina określił "niezawodnym i niezwyciężonym demokratą". Klem jednak nie to wypominał, ale Jego interpretację dzieł sztuki
w duchu twórczej metody realizmu socjalistycznego. Sądzę, że mścił się także na sobie za tekst z roku 1953 odnośnie wystawy Kaliszana. To wszystko to było jednak małe piwo wobec teoretycznych rozważań Sandauera, a także Przybosia, który przecież był sekretarzem PPR Komitetu Wojewódzkiego w jednym z miast wschodniej Polski /zapomniałem gdzie/ i na którego w sensie politycznym nasza władza liczyła. Aby zamknąć ten temat i powrócić ponownie do Mariana nie mogę się powstrzymać od przypomnienia zabawnego incydentu.
Otóż historyk sztuki Grzegorz Chmielewski, dyrektor Biblioteki Wojewódzkiej
i ja mieliśmy zabrać głos i oczywiście polemizować z poglądami Sandauera. /Konia kują a żaba nogę podnosi/. Aby "ratować imprezę", w oczach Wincentego Kraśki mieliśmy uchodzić za czujnych aktywistów. Już nie pamiętam czy Grzegorz się złamał, ja jednak jako poznaniak z wykształcenia i Prusak z charakteru obstawałem za stanowiskiem władzy i cytowałem jakieś brednie broniąc państwowego mecenatu nad sztuką, powołując się na ideę Państwa Platona.
- Gdzie Pan to wyczytał - przerwał mi Sandauer
- W Historii Filozofii pod redakcją Aleksandrowa - odpowiedziałem podnosząc się z intelektualnego upadku.
Sandauer zarechotał obraźliwie i zamachał jak wiatrak, co zdmuchnęło mnie
z mównicy. Mało jednak tego upokorzenia. Julian Przyboś poświęcił mi znakomitą część swego wystąpienia, stale określając ten głos jako stanowisko "towarzysza
z Komitetu Powiatowego". Widocznie na wojewódzki absolutnie sobie nie zasłużyłem z powodu jak to zauważył Przyboś "ograniczonej percepcji".
Te, z dzisiejszej perspektywy widziane wydarzenia mają posmak gorzkiego humoru, ale jedno jest pewne; "Złote Grona" dały powód do niepokoju wśród aktywistów pełniących władzę w kulturze. Otóż powoli musieli pogodzić się z myślą. że ludzie sztuki wznoszą swoje barykady. Odejście od partyjnego nadzoru zostało przesądzone mimo, że nadal próbowano waląc pięścią w stół, określać procentowo udział dzieł realistycznych i abstrakcyjnych w wystawach w stosunku 70 % do 30 % na korzyść tych pierwszych.
Dyskusje artystyczne były niepokojące. Mimo szaleństwa cenzury poczęli się także buntować "inżynierowie ludzkich dusz". "Złote Grono" nabrało w taki właśnie czas sensu politycznego; tym samym Szpakowski szczęśliwie doczekał się tego, czego oczekiwał.
Niezależnie jednak od różnego rodzaju kontaktów nostalgia do "Złotego Grona" jest tak wielka w środowisku, że jeszcze teraz grupa plastyków poważnie myśli o reaktywowaniu właśnie tej imprezy. Absolutnie nie zadowala ich "Biennale Sztuki Nowej", organizowane bez żadnych wyrzutów sumienia przez Zenka Polusa.
Ostatnim pełnym zaangażowaniem Mariana w "Złote Grono" było Jego wystąpienie w roku 1976, gdzie wygłosił przemówienie powitalne. Potem odszedł od organizacji tej imprezy, zniechęcony waśniami i kłótniami środowiskowymi. Marian był człowiekiem wyznaczonego celu, a nie negocjacji i opłotkowej filozofii. Te dyskusje nie miały końca i coraz bardziej zmierzały do kapitulanctwa. Ale nie można powiedzieć, że ostatecznie przegrał, mimo iż istniał już wtedy głęboki rozziew między projektami a realizacją. Wytłumaczenia powinniśmy raczej domagać się od kolejnych organizatorów. l nie chodzi tutaj o wybaczenie, ale o oddanie sprawiedliwości tamtym czasom, nie takim znowu odległym.
"Złote Grono" po dzień dzisiejszy funkcjonują jako zasługa Mariana Szpakowskiego, wspomaganego teoretycznie przez Juliusza Starzyńskiego. Oczywiście nie sposób pominąć tutaj plastyków, współtworzących to święto. Mimo zmierzchu tej imprezy, a potem jej śmiertelnego końca, pozostanie nad tym sarkofagiem opinia, że były to ogólnopolskie sympozja organizowane przez plastyków zielonogórskich i teoretyków polskich jako istotne i znaczące w tamtym czasie.
Powróćmy jeszcze do Mariana Szpakowskiego, który przez dziesięć lat prezesował Związkowi i odchodził z tego stanowiska raczej sfrustrowany. Mogę więcej na ten temat powiedzieć, ale nie widzę powodu, aby jątrzyć rany już zabliźnione. Marian nie miał lekkości urzędnika - subiekta w sklepie damskich majtek. Był sztywny urzędowo, ale zawsze logiczny, traktował jednakże biuro jako własne podwórko, a wszelką dokumentację jako własność. Do dzisiaj funkcjonuje pewność, że dokumentację z III. „Złotego Grona” przechował Marian w tapczanie. Mimo wielu próśb i nalegań tapczan pozostał sejfem, który uniemożliwił wydanie katalogu tej złotogronowej edycji. Trzeba także wiedzieć i to, że plastycy w ogóle do dokumentów przywiązują małą wagę. Żona Mariana, Misia pisząc pracę magisterską o Kulturotwórczej roli plastyków musiała wcześniej uporządkować dokumentację zielonogórskiego ZPAP. Wiem o tym, gdyż pracę mgr pisała u mnie.
Dzięki Marianowi w muzealnych zbiorach posiadamy 26 projektów plakatów winobraniowych. Mogliśmy zebrać tę kolekcję, gdyż z okazji 10-lecia ZPAP wprowadził konkurs na plakat jako stałą coroczną imprezę, dzisiaj niestety już zapomnianą.
Dwie ważne sprawy o szerokim zasięgu godne są jeszcze odnotowania. Od 1968 w Łagowie organizowano, co dwa lata na przemian ze "Złotym Gronem" Ogólnopolski Plener Plastyczny. Marian wyszedł z założenia, że nie wolno tracić kontaktu z grupą teoretyków i plastyków związanych z imprezą zasadniczą. Mówiło się wówczas, że trzeba pojechać do Łagowa, aby kontynuować tematy dotknięte tylko na "Złotym Gronie", albo odgrażano się, iż warto twardogłowego "gościa" zaprosić na plener w Łagowie, aby mu wyperswadować głoszone przezeń poglądy ubolewając równocześnie nad jego betonową trudną do oszlifowania głupotą. Niezależnie czy realizowano właśnie taki program w roku 1974 w Łagowie odbyło się ogólnopolskie spotkanie artystów, architektów i teoretyków sztuki.
Lubuskie Towarzystwo Naukowe w roku 1977 wydało katalog "Ogólnopolski Plener Plastyczny Łagów 70 - Złote Grono". Pisałem we wstępie - "... W ostatnich latach postanowiono, że Łagów stanie się ośrodkiem wymiany myśli i miejscem tworzenia tych, którzy urodzili się przed wojną, a wiedzę plastyczną i umiejętności zdobyli w okresie stalinowskim, tych, którzy przyszli na świat w okresie okupacji,
a plastykami uczyniły ich czasy przed październikowe i tych, których wczesna młodość przypadła na lata powojenne a wchodzą na dobre w sztukę w okresie po grudniowym ... Czy to w sensie chronologicznym przejście przez życie nie zawiśnie nad całym obszarem poszukiwań teoretycznych związanych ze sztuką oraz nad twórczością, która ewentualnie mogłaby powstać?... Różnie w tym czasie pojmowano szczęście społeczeństwa, sens istnienia życia, a nawet godności
ludzkiej. Twórca nie uzyskiwał sukcesu, dlatego, że analizował życie społeczeństwa, zmienną sytuację ekonomiczną czy wreszcie wydarzenia polityczne na świecie czy
w kraju. Na miarę twórców istniała krytyka artystyczna, a więc także bezbarwna,
a najczęściej bezradna. W nowych etapach szybko rozliczano miniony okres jako czas błędów albo wypaczeń. Wytyczano drogi nowego celu w głębokim bezdyskusyjnym przekonaniu, że nic nas nie zaskoczy, nie licząc na żadne niespodzianki, nie dopuszczając nawet w myślach jakichkolwiek zmian...!”
l tak dalej w tym duchu. Cenzura zaczęła strzyc uszami. Ja się uparłem, Marian wychodził zezwolenie na druk, ale przed słowem ojczyzna w dalszym ciągu tekstu trzeba było dopisać "socjalistyczna". Dla mnie to była zabawa z dobrze znanymi kolegami od cenzury. Maryś zgrzytał zębami na każde ustępstwo i tutaj też twierdził, że możemy ugrzęznąć w błocie polityki. Rozmowy z cenzorem Heniem Jaroszem na temat sztuki i filozofii mogły doprowadzić do zawału, ale nie plastyków tylko niektórych towarzyszy z Komitetu Wojewódzkiego.
W ten sposób przybliżyliśmy się do wielkiej sprawy Szpakowskiego - Karty Łagowskiej, wydyskutowanej właśnie w roku 1974. Skołatany Łagów zadający szyku dzięki zamkowi i bramom w systemie obronnym, a zapierający dech w piersiach dzięki swojemu położeniu na przesmyku dwu jezior, mógł najpełniej zawrzeć humanizm wysokiego lotu w programie karty. Historyk sztuki, też z Poznania, Krzysztof Kostyrko późniejszy Kierownik Wydziału Kultury KC PZPR przedłożył jej roboczy tekst na Sympozjum "Złotego Grona" w 1975 r. Była to forma programowego referatu. Wybrano Jana Berdyszaka i Stefana Pappa jako odpowiedzialnych za jego ostateczną redakcję. Zrobili to sumiennie konsultując wiele spraw z architektami, socjologami, psychologami, geografami i specami od turystyki. Było i jest nadal to wielkie dzieło, niestety tylko teoretyczne. Marian z ciepłym jeszcze egzemplarzem przyjechał do Lubuskiego Towarzystwa Naukowego, gdzie wówczas pełniłem funkcję sekretarza i z dumą w oku rzucił opracowanie na biurko urzędnika. Zagłębiłem się
w tekst i przeczytałem głośno fragment z rozdziału "Sztuka".
- "Kreując społeczne environment artysta ustanawia scalone działania otwarte, które swoją wieloznacznością niedookreślonością i wieloznaczeniowością umożliwiają aktywną percepcję - współuczestnictwa odbiorców w wypełnianiu figuratywno przestrzennego dzieła własną inwencją...”.
Rżnąc wówczas głupa, co stało się modne w momencie, gdy odniesiono te słowa do rządu, poprosiłem Marysia o przełożenie tego tekstu na język bardziej zrozumiały.
O mało a skończyłaby się wówczas nasza przyjaźń, gdyż Maryś żadną miarą nie mógł sprostać zadaniu, a moją prośbę potraktował jako intelektualną prowokację.
Miarą "Karty" i jej teoretycznego znaczenia, trzeba by określić znakomitą propozycją dla miasta złożoną przez plastyków z całego kraju. Także
z inicjatywy Mariana Szpakowskiego. Wiąże się to z jego stanowiskiem Plastyka Miejskiego. Pełnił tę funkcją w latach 1974 -1976. Już wówczas miał wizję tego, co oglądamy dzisiaj. Centrum kulturalne i ciągi piesze wokół zabytkowego Ratusza. Ta wizja towarzyszyła od czasów Felchnerowskiego konserwatorom zabytków i co światlejszym architektom. Marian walczył o szybką realizację, spalając się w tych sporach mając poparcie u Henia Tarki i Tomasza Florkowskiego. Nie sposób pominąć roli Prezydenta Miasta Kazimierza Mamaka, oddanego całym sercem sprawom miasta.
"Spotkania Rzeźbiarskie" z wystawami dzieł - propozycji dla Zielonej Góry to jedno z bardziej doniosłych wydarzeń zrodzonych w pracowni plastyka miasta. Odczuwałem satysfakcję uczestnicząc przy realizacji kilku propozycji jako Prezes Towarzystwa Przyjaciół Zielonej Góry i to dzięki zaangażowaniu Ireny Łukaszewicz, późniejszej pracownicy naszego Muzeum. Należy tylko żałować, że i ta inicjatywa zmarła wraz z Marianem i że nie podjęły jej służby związane zawodowo
z obowiązkiem realizacji zatwierdzenia planów. Nawet jej szczątkowa realizacja
w postaci kilku rzeźb w mieście ukazuje głęboki sens tego przedsięwzięcia.
l wreszcie kończąc to wspominanie Mariana Szpakowskiego nie sposób pominąć własnego udziału w zabieraniu resztek sił człowiekowi zaprzyjaźnionemu ze mną przez wiele lat. Niech się to stanie formą ekspiacji za mój niezawiniony,
a zarazem ciężki grzech.
W stanie wojennym rozwiązano BWA. "Szalała tam Solidarność", a dyrektor, człowiek o autentycznych lewicowych przekonaniach Wiesław Myszkiewicz "rzucił", jak to się obrazowo mówi, bilet partyjny. Nie podniósł go nawet wówczas, gdy instruktor z KW wręcz prosił, by odebrał legitymację. "Partia wie, że Wiesiu to duch niepokorny i wybaczy ten nagły nieprzemyślany odruch". Ale niestety, długoletni dyrektor BWA okazał się tak samo uparty, jak długoletni prezes ZPAP. Obaj pełnili swoje funkcje przez 10 lat.
Jesienią 1982 roku „odkręcono” decyzję polityczną i poczęto poszukiwać nowego dyrektora. Wiesław Myszkiewicz renegat partyjny pracował wówczas za szafą w Muzeum co zauważył z przekąsem dziennikarz z "Nadodrza". Wszyscy  pracownicy, decyzją mądrej i życzliwej, Barbary Fijałkowskiej, dyrektora Wydziału Kultury WRN z BWA, przenieśli się do muzeum. Znakomity Leszek Kania to właśnie człowiek nabyty tą drogą. Józek Pruś, już z pozycji Warszawy postanowił, aby dyrektorem został Marian. Ale zadziałał bardzo sprytnie! Kto chce, niech wierzy w spisek. Najpierw Józek poprosił Mariana, aby opracował program dla BWA, "tak na wszelki wypadek". Było to już po ważnej wizycie politycznej w muzeum. W obecności ministra, kierownika Wydziału Kultury KC, I Sekretarza i Wojewody oświadczyłem, że "pragnieniem środowiska" jest reaktywowanie działalności BWA. W kilka dni potem Marian przyszedł do mnie z namowy Józka, aby ten program wspólnie opracować. "Jak tak wam zależy na tym BWA, to sformułujcie jakiś sensowny plan działania". Stary lis i dałem się na to nabrać. Już raz Józek zastosował ten manewr. Gdy władza przyjmowała prof. Stanisława Lorentza, to najlepszym miejscem w Zielonej Górze okazała się willa Lubuskiego Towarzystwa Naukowego. Józek, wówczas dyrektor Wydziału Kultury WRN, a zarazem przyjaciel, mnie poprosił o program rozwoju muzealnictwa, a ówczesnego dyrektora Muzeum o koreferat. Po sześciu latach
dyrektorowania w lipcu 1975 r. Eugeniusz Jakubaszek wyemigrował z Zielonej Góry. Fotel dyrektora prawie rok stał pusty. Od marca 1976. podjąłem pracę w muzeum. Ponownie Józek Pruś, tak z dobrego serca pochwycił nas w podwójnego Nelsona. Mnie poprosił abym przekonał Mariana, że reaktywacja BWA jest do zrealizowania i namówił Go do objęcia stanowiska dyrektora, a Mariana poprosił po przyjacielsku o rozwiązanie problemu BWA. Stanowisko było zaś w gestii Sekretariatu, a może nawet Egzekutywy KW. Z moją córką Dorotą złożyłem wizytę Marianowi w niedzielne popołudnie niby po to, aby zapoznała się z Samarkandą, Mariana córką, którą wprost uwielbiał i to była dobra okazja. l nie trzeba się rozpisywać. Marian podjął się tego zadania, l to my w imię przyjaźni domęczyliśmy Go na śmierć.
Nie starczyło Mu zdrowia, nie starczyło Mu sił, otoczenie nie było zawsze życzliwe. Nie mówię o całym środowisku. Ale poznałem kilku zapalczywych durni, co  nie pozwolili żyć mądrze, tworzących wyimaginowane  personalne pretensje. Zresztą po stanie wojennym prawie wszyscy, przeżywali traumę, mieli słuszny żal tylko często kierowany pod niewłaściwym adresem. Skłócenie wśród plastyków stało się faktem.
Dwanaście kroków dzieli Muzeum od BWA. Prawie codziennie się odwiedzaliśmy. Opisaną scenę będę pamiętał jako szczyt działania człowieka zagonionego. Otóż wychodząc z Muzeum około godziny 15.30 rozmawiałem
z Marianem, który siedział w hallu BWA, gdyż zgubiono klucz od drzwi wejściowych
i nie można było zamknąć tej "cholernej budy". Wszyscy już poszli do domu,
a Marian kombinował, co by tu zrobić. Nawet nie pomyślałem poważnie o tej sprawie. Na drugi dzień rano Marian siedział w tym samym fotelu i czekał na pracowników. Całą noc pilnował instytucji, której był dyrektorem. A przecież nie takie sprawy rozwiązywał, nie takie progi przekraczał. O ile uznał, że tylko Jego stróżowanie miało sens, to znaczy, że nastąpił kryzys dyrekcji. W BWA pełnił funkcję urzędnika od jesieni 1982 do września 1983. Krótko przed śmiercią powiedział, że czuje się jak człowiek wrzucony do przepaści i stale leci, leci w dół, jeszcze trochę a roztrzaska się w tej kamiennej studni.
Byliśmy ze sobą na tyle zaprzyjaźnieni, że Marian z pełnym zaufaniem wygłaszał "herezje polityczne", a trzeba przyznać, iż w wypowiedziach, nawet wśród kolegów zawsze zachowywał margines ostrożności. Nie jestem pewny czy w tym gronie to było w ogóle potrzebne.
Gdy dzisiaj słyszymy, że socjalizm realny był paradoksalnie zakłamany to zgoda. Gdy politycy w efekciarskich sloganach spisują w ramach rozprawy
z Komuną na straty kulturę PRL-u. to winni się obawiać, że gubią także losy oryginalnych, suwerennych i niepodległych twórców. Mariana ograniczało piekło prowincji. Odkrywamy dzisiaj los i życie pojedynczego Artysty, który w tamtych czasach nie mógł się objawić w Polsce, mimo że z całego serca pracował na rzecz miasta, środowiska i kraju. Takie były tamte czasy. Ale nie można się dziwić, że narasta opór przeciwko kontynuowaniu tej polityki.
Moralność nie zezwala, aby zamieniać w ramach rozrachunków politycznych życie i twórczość uczciwego człowieka w doktrynalną fikcję i abstrakcję literacką. Prawd jest wiele, oby zwyciężyła ta najprostsza. Ta prawda, która nie pozwala w oparciu o fałszywe emocje i utylitarne kłamstwa zaciemniać obraz człowieka. "Zatruta studnia" Jacka Malczewskiego nie powinna być kontekstem do naszych czasów. Ocalmy w miarę naszych możliwości twórczość Artysty, który być może bez nas byłby jeszcze głębiej zapomniany. Ani Klem, ani Szpak, ani Witek, nie doczekali swoich galerii w Muzeum Historycznym Miasta. Rozpadły się dawne struktury.

Przypisy:
1. Irena Solińska, "O plastyce i plastykach Ziemi Lubuskiej", Gazeta Zielonogórska nr 259, 1954 r.
2. Jan Puget, "Odra", 1X11 1957 r.
3. Julian Przyboś, "Argumenty", 12 - 24 XII 1961 r.
4. Muzeum w Zielonej Górze, Archiwum "Złotego Grona", /Założenia programowe i programy realizowane/,
Prace magisterskie:
1. Maria Jastrzębska Szpakowska - Funkcja Związku Polskich Artystów Plastyków w rozwoju kulturalnym Gorzowa i Zielonej Góry w okresie 25 lat jego istnienia. WSP, Wydz. Pedagogiczny 1978 r.
2. Danuta Cyganek - "Złote Grona 1963-1981", WSP. Wydz. Humanistyczny. 1992 r.

         Pozostała pamięć o przyjaźni. Teraz częściej jak kiedyś zastanawiam się czym była dla Mariana sztuka. Przychodzi mi takie paradoksalne porównanie, może także z powodu jego zachwytu rynkiem i kamieniczkami w Kazimierzu. Byliśmy tam. Klem Felchnerowski, Marian i ja. Św. Krzysztof dźwigający słodki ciężar. Dla Mariana, człowieka silnego duchem twórczość stała się ciężarem, słodkim ciężarem. Sztuka zadecydowała o Jego usposobieniu. Poszukiwacza i cierpiętnika. Stał się dla siebie człowiekiem wybranym, obdarowanym wizją awangardy, ale los skazał go na rolę prowincjonalnego herosa. Coraz częściej miewał złe dni, aż wreszcie uległ przekonaniu, że miłych dni nie ma. Słodki ciężar trzeba dźwigać, gdyż to jest celem i sensem. Jego zapis w polskim myśleniu plastycznym sugeruje, że los realny nie był po jego stronie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz