Mój pradziadek, wraz z
rodziną, całe życie spędził pod zaborem, dziadkowie także w państwie pruskim,
ale od 1918 już w kraju ojczystym, zaś od roku 1939 w Kraju Warty [hitlerowcy
tak nazwali ziemię wielkopolska włączoną do III Rzeszy].
Rodzice żyli w czasach
pruskich, ale po Powstaniu Wielkopolskim z pogranicza przenieśli się do Gniezna, gdzie moja mama urodziła mnie
i dwie moje siostry. W 1939. roku Niemcy wywieźli nas do Generalnego
Gubernatorstwa. Moje szczęśliwe dzieciństwo przypadło na czas okupacji w
Piotrkowie Trybunalskim, bez prawa opuszczenia tego miasta, pod karą
śmierci. W roku 1945. prawo to przestało
obowiązywać i ponownie znaleźliśmy się w
pierwszej stolicy naszego kraju. Mój ojciec, mama i starsza siostra, nie
przeżyli Polskiej Rzeczpospolitej
Ludowej. Nawet po sen ostateczny nie przypuszczali, że to się może zmienić. Z
tej rodziny pozostała tylko moja młodsza siostra, która podobnie jak ja
zamieniła rodzinne Gniezno na Zieloną Górę. Historia okazała się dla nas łaskawa,
zatoczyła koło i my urodzeni w okresie
międzywojennego kapitalizmu chyba pomrzemy w tym samym ustroju, po
doświadczeniach, których nawet wrogowi nie powinno się życzyć.
Moja rodzina nie żyła
historią. Nawet nie wiem, czy poza wiedzą, że Prusak to wróg, zdawano sobie
sprawę, że Wielkopolska w obrębie tego państwa
znalazła się dopiero po drugim rozbiorze w 1793. roku. Z pozycji
Chobienic, Iwna czy Sannik, Prusy to były całe Niemcy. Mój Ojciec widział
jednak różnicę, z korzyścią dla Prusaków.
Egzystencja uzależniona była
od przestrzegania prawa, hodowli koni i uprawy roli. Lojalność i dyspozycyjność
moich dziadków, wobec Jaśnie Państwa była częścią ich świadomości i pozostawała
poza sferą jakiejkolwiek dyskusji.
Historia rodziny to
zrządzenie losu, który wplątywał ich w liczne wojny. Pradziadek był na 3.
wojnach, które toczyli Prusacy, duńskiej w 1864. austryjackiej w 1866. i
francuskiej na przełomie lat 1870/71. Dziadek bił się w pierwszej wojnie
światowej w 1914. a potem podobnie jak mój ojciec, brał udział w czynie
zbrojnym Powstania Wielkopolskiego. Ojciec ponownie walczył z Niemcami w
1939.roku.
Ja tylko przeżyłem okupację.
W Gnieźnie wpadłem w złe harcerskie towarzystwo i zbyt szybko chciałem do
Europy, bez zezwolenia, właściwych dokumentów i przekraczając granice nie w tym
miejscu. Odsiedziałem swoje w WW2 [Wrocław, Wiezienie nr 2. ul. Sądowa].
Moje intensywne życie
zawodowe w Zielone Górze przypadło na czas narad, posiedzeń odpraw a nawet
prasówek prowadzonych obowiązkowo do końca lat 50. Ponieważ te ostatnie były
ostentacyjne lekceważone, wyrobiłem w sobie nie tyle odruch obronny ile nawyk
rysowania na każdym prawie posiedzeniu. I to właśnie mi pozostało po dzień
dzisiejszy.
W latach 60. i 70.
przyjeżdżał do Lubuskiego Towarzystwa Naukowego prof. Andrzej Kwilecki. Podczas
jego wykładu w Komisji Socjologii, robiłem rysunek dotyczący
metodologiczno-teoretycznego podejścia do struktury społecznej w aglomeracji
miejskiej. Uczony siedzi na słupie wysokiego napięcia, bez możliwości zejścia i
przy pomocy narzędzi badawczych, teleskopu i lornetki bada uwijającą się na
dole wspólnotę społeczną mieszkańców. Profesor powiedział mi, że przedłużył
wykład abym mógł zakończyć rysunek. Potem okazywał mi wiele sympatii, na którą
sobie nie zasłużyłem.
W roku 1998. ukazało się
dzieło Profesora Andrzeja Kwileckiego,
prawie 500. stronicowe, „Ziemiaństwo wielkopolskie” [Instytut Wydawniczy
Pax]. Poprosiłem o autograf a potem ośmielony serdecznym wpisem poinformowałem
o spisanym pamiętniku mojej mamy obejmującym w dużych fragmentach życie jej
rodziny na ziemi babimojskiej w dobrach hrabiów Mielżyńskich. Jedno mi utkwiło
w pamięci. W opinii Profesora, są to
cenne materiały, ukazują, bowiem życie ziemiaństwa od strony służby, chłopską
świadomość niejako z drugiej strony. Takie zapiski mają wartość dokumentu
biograficznego. Jest to także zjawisko socjologiczne jako zapis służby bez
chęci zaistnienia w literaturze, ale dające świadectwo tożsamości poddanych
ziemiaństwu wielkopolskiemu. Profesor Andrzej Kwilecki, związany z Instytutem
Zachodnim, dyrektor Instytutu Socjologii
na Uniwersytecie Poznańskim, wykładowca w Ecole des Hautes Etudes en Science
Sociales w Paryżu, szczególnie zasłużony w dziele opracowań ziemiaństwa oraz
osadnictwa na Ziemiach Zachodnich, zadecydował ostatecznie, że pokonałem
poczucie prywaty i przeznaczyłem fragmenty pamiętnika mojej mamy do druku.
Dnia 5. lipca 1982 moja mama
napisała:
„W Imię Boże
Pragnę opisać moje życie i
mojej rodziny. Ażeby dzieci moje mogły porównać życie teraźniejsze i swoje z
moim. Dlatego, że ja mieszkałam do dwudziestu lat na wsi. A wnuki moje już wieś
mniej znają. Niech to teraz porównają i ocenią, kiedy było lepiej dawniej czy
dzisiaj. Moim zdaniem czy miasto czy wieś ma swoje dobre i złe strony.
Urodziłam się 29 marca 1904
roku... mam już 78 lat. Jestem już starą kobietą. Ale wydaje mi się, że te lata
szybko minęły... Dzieciństwo moje zaczynało się w Iwnie. Jest to duża i ładna
wieś. Jest w niej pałac, czyli mieszkanie hrabstwa Mielżyńskich...
Pałac był wybudowany w parku.
Ten park był pięknie zagospodarowany. Pałac miał jak gdyby dwa fronty. Od parku
były schody, jak by na jedno piętro, po bokach filary wysokie,
z drugiej strony był tam szeroki taras stale
używany. Czy jak goście przyjechali, czy jakie uroczystości to tam się wszystko
odbywało, w środku był duży hol, tam były różne obrazy, jeden pamiętam, był to
obraz większy jak drzwi. Przy stole siedzieli panowie z długimi włosami w
kapeluszach i grali w karty a za jednym stał diabeł z rogami i coś pokazywał na
palcach jednemu z tych co grali. Obraz był w kolorze ciemnym, były też inne
obrazy, stało pianino i różne fotele głębokie. Do góry były salony, czerwony,
niebieski i różowy. Ja dużo tych pokoi znam. Ten różowy to był pani hrabiny.
Hrabina miała swoją sypialnię, swój buduar, swoją pannę służącą, która była na
jej usługi. Rano już czekała na korytarzu przed drzwiami, żeby być na dzwonek
do usług. Hrabia miał osobną sypialnię i też służącego do swojej dyspozycji.
Był to chłopak może 18. lat, syn stangreta, ożenił się z panną, którą mu pan
hrabia wskazał. Ale chyba się kochali, była ładna dziewczyna, imię miała
Rozalia. Ona mnie lubiła i ja ją też, raz widziałam jak ją hrabia szczypał po
policzkach i w kącie obmacywał, ale udałam, że nie widzę i nikomu nic nie
mówiłam,
Do pałacu przybudowana była
oranżeria. Mieli tam piękne palmy i merta to była jak drzewo. W tej oranżerii
mieli piękne kwiaty takie jak teraz do kościoła na Wielkanoc noszą. Przed
pałacem był duży klomb obsadzony różami, a na wojnie w 1914. Hrabina kazała
nasadzić tam czerwonych buraków. Hrabina zorganizowała taki kurs, uczyła nas o
Polsce, historii i różnych wierszy, szyli my dla siebie spódnice takie
wiejskie, materiał kupowała sama, nie wiem czyśmy to odpracowali, ale chyba nie.
W wojnę w 1914. roku sprowadziła dla całej wsi buty i sama też jedną parę
nosiła...Całą gospodynią w Iwnie to była hrabina, hrabia stale jeździł do
Poznania.
Z drugiej strony parku
wychodziło się znowu do jeziora. Tam była lodziarnia, czyli taka wielka piwnica
okryta ziemią, że nawet krzaki i małe drzewka na niej rosły. Tam zimą nawozili
lodu, że starczyło na całe lato. Od drugiej strony parku były zabudowania,
myśmy to nazywali oficyny. Pamiętam, chodziłam z hrabiną tam po cukier, który
był w olbrzymich skrzynkach, miód pszczeli, kiełbasy, suszone grzyby, różne
zaprawy te co w pałacu się nie mieściły albo nie mogły tam być. W tym cukrze to
było pełno mrówek. Raz zobaczyłam tam szczura, nie mógł wyjść bo beczka tylko
do połowy była wypełniona pszenicą. Ja zawołałam psa pani hrabiny i go do tej
beczki wsadziłam, zagryzł szczura, który tak był obżarty tą pszenica, że był
gruby jak żaba. Pies ze szczurem wyskoczył i uciekł do parku. Ja myślałam, że
zrobiłam dobrze i się pani hrabinie pochwaliłam, że Szwyps zagryzł szczura a
ona na mnie krzyczała jak mogłam jej psa na szczura puścić. Miałam go sama
zabić i zakopać.
Ja z hrabiną chodziłam po ten
cukier, bo hrabina obawiała się, że zostanie okradziona... Hrabina jak miała
dobry humor to odzywała się przyjaźnie do mnie. Powiedziała:- ”Cukier trzeba
oszczędzać, gdyż będzie jeszcze droższy”. „Dlaczego przecież rośnie tyle
cukrówki ?” [buraki cukrowe J.M.] -zapytałam. „Bo robotnik jest za drogi, ale
przyjdzie jeszcze czas, że będą pracowali za jedną cebulę”. Gdy miałam 18. lat
przez rok byłam w pałacu jako elewka uczyć się gotować. Jedzenie hrabstwo to
mieli raczej skromne, prawie wciąż równe. Hrabia często mówił przy obiedzie, że
jedzenie jest kiepskie. - „Mój stangret żre lepiej” - tak krzyczał. W piwnicy
wisiały całe nogi wołowe, połowa cielaka, skopy czasem całe. To jak się zaczęło
psuć i śmierdzieć,.to całe kupy mięsa nosiłam do jeziora dla ryb. To jak
wrzuciłam i się chwilę postało to już do tego mięsa przypływały ryby, takie pół
kilowe karpie albo może większe. Hrabstwo nie pozwolili się w tej wodzie kąpać.
Gdy raz mój brat wykąpał psa to hrabina z taką złością przyleciała
i powiedziała, że jak jeszcze
raz zobaczę, że w moim stawie kąpiecie psa to go każę zastrzelić. Hrabina zła
aż czerwona a tego psa sami pożyczali jak polowali na kaczki, to on żeby kaczka
wpadła na środek jeziora to popłynął i zawsze przyniósł, nazywał się Moroł. Jak
chłopaki w szkole się pokłócili z moimi braćmi to też ich nazywali, - „ty
Morole”. Jak polowali na kaczki to hrabina go sobie pożyczała. Kiedyś brat
Stefan, już był duży chłopiec, jak zaprowadził psa, to kazała mu wchodzić pod
pas w wodę i żeby jej naganiał kaczki, kiedy nie nagnał jej żadnej to uderzyła
go w twarz. Bardzo to jej pamiętał. W czasie jak ojciec był na wojnie 1914.
roku to go zastrzelił taki leśniczy, który koniecznie chciał tego psa od ojca
kupić, to mu ojciec powiedział, że wolałby mu krowę sprzedać jak tego psa. Był
to pies polownik, czarny z falowaną sierścią jak najładniejsza ondulacja.
W szkole pierwszy rok
uczyliśmy się po polsku. Rano gdy wszedł nauczyciel to wszyscy wstali i - ”Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, pisaliśmy
na tabliczkach rysikiem. Tabliczki musiały być czyste i ramka wyszorowana.
Z jednej strony były linie do
pisania a z drugiej kratka do rachunków. W szkole musieliśmy siedzieć cicho po
czterech w jednej ławce. Z jednej strony byli chłopcy z drugiej dziewczęta a w
środku ganek. Nauczyciel nazywał się Kunicki, bardzo ponury bez uśmiechu. Stale
się kłócił ze swoją żoną, potem mścił się na dzieciach. Po nim przyszedł młody
nauczyciel, nazywał się Podlak, - on dostawał często,- myśmy to nazywali wielką
chorobą. Jak dostał atak to my wszyscy uciekli ze szkoły. Starsze chłopaki to
już się nie pozwolili bić. Nauczyciele bili za naukę, za błędy, za brak posłuszeństwa.
Przed szkołą był duży plac ogrodzony drewnianymi sztachetkami, były ubikacje
osobne dla dziewcząt, osobne dla chłopców. Raz spadł samolot, może kilometr od
szkoły. To myśmy poszli z nauczycielem oglądać, nazywali my to aeroplan. Na
drugi dzień robiliśmy z tego wypracowanie.
Wyszłam ze szkoły w roku
1918. Świadectwo było po niemiecku, dobrze się uczyłam, ale byłam pyskata.
Powiedziałam nauczycielowi, że nie chcę świadectwa, bo będzie Polska to nie
będzie potrzebne, to mi nauczyciel powiedział, że jak będę potrzebować
świadectwo szkolne to muszę kupić za 50. fenigów, ale że jestem frechowna to
muszę dać 1. markę. Inny nauczyciel nazywał się Ferdynand Brand. On już patrzył za takimi starszymi
dziewczynkami.
Jest tam w Iwnie bardzo ładny
zbudowany w formie krzyża kościół, jest do dziś taki jak był dawniej. Po wojnie
w 18. roku to hrabia przychodził do kościoła zawsze jako wojskowy. Pamiętam, że
miał czapkę z takim pióropuszem, to ją tak nosił w kościele jak świętą. Później
chodził już w zwykłym ubraniu... Ksiądz zawsze czekał z nabożeństwem aż
przyszli, przeważnie wiele się nie spóźniali. Hrabia z hrabiną do kościoła w
niedzielę chodzili, mieli specjalną ławkę pięknie rzeźbioną wyściełaną
czerwonym aksamitem, po prawej stronie ołtarza. Po mszy przy ołtarzu całowali
krzyż. Z kościoła wychodzili pierwsi, za nimi ludzie. Oni stanęli przed
kościołem. I ci co wychodzili z kościoła pchali się do nich tłoczyli, żeby
hrabstwo przywitać przez pocałowanie w rękę. Starsze kobiety to nawet hrabiego
całowali po rękach mimo, że się wzbraniał. Starsi ludzie, babcie dziadkowie
kłaniali się czapkami aż do ziemi. Gdy już państwo odeszli to z kościoła
wychodzili ci, co albo dłużej się modlili albo nie chcieli się witać z
państwem. Zauważyli, że jak przeszedł i się nie przywitał to przy okazji
powiedzieli, że nie przyszedł się przywitać.
Mieszkaliśmy w Iwnie w
pięknym domu. Nazywał się portyjerka dla tego, że stał przy bramie, która była
wyjściem do parku. Brama była żelazna, przeszło dwa metry wysoka, po bokach
były dwa wielkie filary, na wierzchu duża kula. Dom ten jeszcze w Iwnie stoi,
był w formie jak by kaplicy, okrągłe okna na dole, była duża sień i duży pokój
z dużą wnęką co nadawało mu tę formę, była kuchnia podłużna, raczej wąska, duży
piec i schody na piętro, tam były dwa pokoje, jeden nad tą wnęką a drugi od
frontu. W tym jednym pokoju ja mieszkałam, raczej spałam z babcią, bo to był pokój babci, myśmy mówili babusia.
Ten pokój był od strony parku, jak my otworzyli okno to gałęzie kasztanów
sięgały do okna. A ptaszki jak tam pięknie śpiewały, teraz nie słyszy się tych
śpiewów. Wieczorem w maju to słowiki. Takie to były uroki parku i wsi, dopiero
teraz na stare lata to człowiek ceni.
Do Chorzałek to my się
przeprowadzili jak ja miałam 8 lub 10 lat, po wojnie i po powstaniu w Poznaniu.
Ojciec dostał duży rewir i się musieliśmy przeprowadzić. Chorzałki to był jeden
tylko dom, bo podczas burzy wieś się spaliła. Ludzie mówili i tak pewno była
prawda, że to było podpalenie. Bo rodziny się wszystkie wyprowadziły do innych
wsi, budynki były puste, my jako dzieci często żeśmy tam latali po tych pustych
domach. Pamiętam jak była silna burza, dawniej zawsze były silne burze, a myśmy
z babcią i mamą klęczeli przy łóżku i się modlili. A ojciec nasz wszedł do
pokoju w skórzanym płaszczu i kapeluszu, zmoknięty aż ciekło na podłogę i
powiedział,
- ”No już Chorzałki się
palą”. To jak trochę przestało padać wyszliśmy to sobie przypominam i nie
zapomnę tego jak ogień na szerokość szosy szedł, aż mi się zdawało, że pod
chmury. Od tego czasu bardzo się bałam burzy i mówiłam nie raz, żeby wciąż była
zima. W Chorzałkach mieliśmy cały dom pod słomą i całe zabudowania pod
strzechą, a były, dom, stodoła, szopa do drzewa, zwyngier dla psów i duży
chlew, taki jak dom, studnia kręcona na łańcuch, kawałek ogródka, szopki dla
kurcząt i to wszystko co opisałam tak kolejno, to było w jednym kole, jeszcze
była brama szeroka i na przeciw, trochę z boku wyjazd na łąkę a w środku
podwórza mała sadzawka dla kaczek. Ojciec mówił do nas dzieci, wy tu mieszkacie
jak na wakacjach, ale my tego nie umieliśmy docenić bo nie było ludzi, sąsiadów,
kolegów.
Po paru latach
wyprowadziliśmy się do Sannik. Była to taka średnia wieś, przemysłu tam nie
było. Było tylko duże podwórze, zawiadywał tam zawsze agronom. Mieli tam kuźnię
i zakład kołodziejski i suszarnie do zboża i dosyć dużą stadninę źrebaków.
Kołodziejem tam był Józef Muszyński, mój przyszły teść, ojciec mojego męża.
Ludzie pracowali na tak zwanym zaciągu. Później hrabia sprzedał Sanniki jednemu
Niemcowi, to las został dołączony do Iwna i Chorzałek, czyli lasu nie sprzedał.
Przed wojną w 1937. roku zaczął się o te Sanniki starać jeden kupiec z Gniezna,
Groblewski, miał duży sklep konfekcyjny na ulicy Chrobrego. Niemcowi zostało
jeszcze dwa lata do końca dzierżawy. Zarzucili mu, że ma pole zachwaszczane i
wyprocesowali przez sąd te dwa lata. Wkrótce potem wybuchła wojna 1939. roku. I
zaraz na początku przyszło gestapo do Sannik do Groblewskiego i został
aresztowany po zarzutem, że znaleźli u niego broń. Mówili ludzie, że Niemcy
sami postawili karabin za drzwi i to był powód. Groblewski został rozstrzelany
w Kostrzynie na rynku...”
To jest fragment pamiętnika
dotyczący młodości. Całość została wydana w formie książki, [20 egzemplarzy dla
rodziny, w formie pozycji bibliograficznej.]
Pamiętnik mojej mamy zawiera
także dramatyczny opis rozpoczętej wojny. Na około stu stronach zapisanych
drobnym maczkiem mama zawarła opis od września 1939. do marca 1945. roku. Od
czasu wysiedlenia, aż po powrót z Piotrkowa Trybunalskiego do „naszego
kochanego Gniezna”.
Mieszkanie nasze było zajęte
przez jakiegoś kolejarza. Wprowadził się po ucieczce Niemców, przed
bolszewikami. Może myślał, że my także nie powrócimy z wygnania. Tłumaczył się,
że to tylko na okres malowania swojego mieszkania. Ojciec powiedział: - „Daję
panu czas na 2 4 godziny, o ile po tym czasie jeszcze pana tu zastanę to marny
będzie pana los”. Kolejarz wyprowadził się w terminie wyznaczonym przez Ojca.
Mama zapisała w swoim pamiętniku, że odzyskała jedynie ślubny portret, który ze
śmietnika zabrała sąsiadka. „Piękny obraz Pan Jezus w Ogrójcu gdzieś zaginął,.
Może go nawet zabrała ta Niemka, bo podobno była katoliczką, najwięcej to mi
było żal maszyny do szycia,” I tak musieliśmy, jak z goryczą wspominała mama,
„dorabiać się na nowo”.
Nie zdziwiło mnie zamykające
pamiętnik zdanie, - „ Żeby już więcej wojny nie było, przeklęci ci ludzie,
którzy wojny wywołują albo chcą wojny”.