sobota, 24 listopada 2012

Z pamiętnikiem mojej mamy


Mój pradziadek, wraz z rodziną, całe życie spędził pod zaborem, dziadkowie także w państwie pruskim, ale od 1918 już w kraju ojczystym, zaś od roku 1939 w Kraju Warty [hitlerowcy tak nazwali ziemię wielkopolska włączoną do III Rzeszy].
Rodzice żyli w czasach pruskich, ale po Powstaniu Wielkopolskim z pogranicza przenieśli  się do Gniezna, gdzie moja mama urodziła mnie i dwie moje siostry. W 1939. roku Niemcy wywieźli nas do Generalnego Gubernatorstwa. Moje szczęśliwe dzieciństwo przypadło na czas okupacji w Piotrkowie Trybunalskim, bez prawa opuszczenia tego miasta, pod karą śmierci.  W roku 1945. prawo to przestało obowiązywać i ponownie znaleźliśmy się w  pierwszej stolicy naszego kraju. Mój ojciec, mama i starsza siostra, nie przeżyli  Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Nawet po sen ostateczny nie przypuszczali, że to się może zmienić. Z tej rodziny pozostała tylko moja młodsza siostra, która podobnie jak ja zamieniła rodzinne Gniezno na Zieloną Górę. Historia okazała się dla nas łaskawa, zatoczyła koło i my urodzeni w  okresie międzywojennego kapitalizmu chyba pomrzemy w tym samym ustroju, po doświadczeniach, których nawet wrogowi nie powinno się życzyć.
Moja rodzina nie żyła historią. Nawet nie wiem, czy poza wiedzą, że Prusak to wróg, zdawano sobie sprawę, że Wielkopolska w obrębie tego państwa  znalazła się dopiero po drugim rozbiorze w 1793. roku. Z pozycji Chobienic, Iwna czy Sannik, Prusy to były całe Niemcy. Mój Ojciec widział jednak różnicę, z korzyścią dla Prusaków.
Egzystencja uzależniona była od przestrzegania prawa, hodowli koni i uprawy roli. Lojalność i dyspozycyjność moich dziadków, wobec Jaśnie Państwa była częścią ich świadomości i pozostawała poza sferą jakiejkolwiek dyskusji.
Historia rodziny to zrządzenie losu, który wplątywał ich w liczne wojny. Pradziadek był na 3. wojnach, które toczyli Prusacy, duńskiej w 1864. austryjackiej w 1866. i francuskiej na przełomie lat 1870/71. Dziadek bił się w pierwszej wojnie światowej w 1914. a potem podobnie jak mój ojciec, brał udział w czynie zbrojnym Powstania Wielkopolskiego. Ojciec ponownie walczył z Niemcami w 1939.roku.
Ja tylko przeżyłem okupację. W Gnieźnie wpadłem w złe harcerskie towarzystwo i zbyt szybko chciałem do Europy, bez zezwolenia, właściwych dokumentów i przekraczając granice nie w tym miejscu. Odsiedziałem swoje w WW2 [Wrocław, Wiezienie nr 2. ul. Sądowa].

Moje intensywne życie zawodowe w Zielone Górze przypadło na czas narad, posiedzeń odpraw a nawet prasówek prowadzonych obowiązkowo do końca lat 50. Ponieważ te ostatnie były ostentacyjne lekceważone, wyrobiłem w sobie nie tyle odruch obronny ile nawyk rysowania na każdym prawie posiedzeniu. I to właśnie mi pozostało po dzień dzisiejszy.
W latach 60. i 70. przyjeżdżał do Lubuskiego Towarzystwa Naukowego prof. Andrzej Kwilecki. Podczas jego wykładu w Komisji Socjologii, robiłem rysunek dotyczący metodologiczno-teoretycznego podejścia do struktury społecznej w aglomeracji miejskiej. Uczony siedzi na słupie wysokiego napięcia, bez możliwości zejścia i przy pomocy narzędzi badawczych, teleskopu i lornetki bada uwijającą się na dole wspólnotę społeczną mieszkańców. Profesor powiedział mi, że przedłużył wykład abym mógł zakończyć rysunek. Potem okazywał mi wiele sympatii, na którą sobie nie zasłużyłem.
W roku 1998. ukazało się dzieło Profesora Andrzeja Kwileckiego,  prawie 500. stronicowe, „Ziemiaństwo wielkopolskie” [Instytut Wydawniczy Pax]. Poprosiłem o autograf a potem ośmielony serdecznym wpisem poinformowałem o spisanym pamiętniku mojej mamy obejmującym w dużych fragmentach życie jej rodziny na ziemi babimojskiej w dobrach hrabiów Mielżyńskich. Jedno mi utkwiło w pamięci. W opinii Profesora,  są to cenne materiały, ukazują, bowiem życie ziemiaństwa od strony służby, chłopską świadomość niejako z drugiej strony. Takie zapiski mają wartość dokumentu biograficznego. Jest to także zjawisko socjologiczne jako zapis służby bez chęci zaistnienia w literaturze, ale dające świadectwo tożsamości poddanych ziemiaństwu wielkopolskiemu. Profesor Andrzej Kwilecki, związany z Instytutem Zachodnim,  dyrektor Instytutu Socjologii na Uniwersytecie Poznańskim, wykładowca w Ecole des Hautes Etudes en Science Sociales w Paryżu, szczególnie zasłużony w dziele opracowań ziemiaństwa oraz osadnictwa na Ziemiach Zachodnich, zadecydował ostatecznie, że pokonałem poczucie prywaty i przeznaczyłem fragmenty pamiętnika mojej mamy do druku.
Dnia 5. lipca 1982 moja mama napisała:

„W Imię Boże
Pragnę opisać moje życie i mojej rodziny. Ażeby dzieci moje mogły porównać życie teraźniejsze i swoje z moim. Dlatego, że ja mieszkałam do dwudziestu lat na wsi. A wnuki moje już wieś mniej znają. Niech to teraz porównają i ocenią, kiedy było lepiej dawniej czy dzisiaj. Moim zdaniem czy miasto czy wieś ma swoje dobre i złe strony.
Urodziłam się 29 marca 1904 roku... mam już 78 lat. Jestem już starą kobietą. Ale wydaje mi się, że te lata szybko minęły... Dzieciństwo moje zaczynało się w Iwnie. Jest to duża i ładna wieś. Jest w niej pałac, czyli mieszkanie hrabstwa Mielżyńskich...
Pałac był wybudowany w parku. Ten park był pięknie zagospodarowany. Pałac miał jak gdyby dwa fronty. Od parku były schody, jak by na jedno piętro, po bokach filary wysokie,
 z drugiej strony był tam szeroki taras stale używany. Czy jak goście przyjechali, czy jakie uroczystości to tam się wszystko odbywało, w środku był duży hol, tam były różne obrazy, jeden pamiętam, był to obraz większy jak drzwi. Przy stole siedzieli panowie z długimi włosami w kapeluszach i grali w karty a za jednym stał diabeł z rogami i coś pokazywał na palcach jednemu z tych co grali. Obraz był w kolorze ciemnym, były też inne obrazy, stało pianino i różne fotele głębokie. Do góry były salony, czerwony, niebieski i różowy. Ja dużo tych pokoi znam. Ten różowy to był pani hrabiny. Hrabina miała swoją sypialnię, swój buduar, swoją pannę służącą, która była na jej usługi. Rano już czekała na korytarzu przed drzwiami, żeby być na dzwonek do usług. Hrabia miał osobną sypialnię i też służącego do swojej dyspozycji. Był to chłopak może 18. lat, syn stangreta, ożenił się z panną, którą mu pan hrabia wskazał. Ale chyba się kochali, była ładna dziewczyna, imię miała Rozalia. Ona mnie lubiła i ja ją też, raz widziałam jak ją hrabia szczypał po policzkach i w kącie obmacywał, ale udałam, że nie widzę i nikomu nic nie mówiłam,
Do pałacu przybudowana była oranżeria. Mieli tam piękne palmy i merta to była jak drzewo. W tej oranżerii mieli piękne kwiaty takie jak teraz do kościoła na Wielkanoc noszą. Przed pałacem był duży klomb obsadzony różami, a na wojnie w 1914. Hrabina kazała nasadzić tam czerwonych buraków. Hrabina zorganizowała taki kurs, uczyła nas o Polsce, historii i różnych wierszy, szyli my dla siebie spódnice takie wiejskie, materiał kupowała sama, nie wiem czyśmy to odpracowali, ale chyba nie. W wojnę w 1914. roku sprowadziła dla całej wsi buty i sama też jedną parę nosiła...Całą gospodynią w Iwnie to była hrabina, hrabia stale jeździł do Poznania.
Z drugiej strony parku wychodziło się znowu do jeziora. Tam była lodziarnia, czyli taka wielka piwnica okryta ziemią, że nawet krzaki i małe drzewka na niej rosły. Tam zimą nawozili lodu, że starczyło na całe lato. Od drugiej strony parku były zabudowania, myśmy to nazywali oficyny. Pamiętam, chodziłam z hrabiną tam po cukier, który był w olbrzymich skrzynkach, miód pszczeli, kiełbasy, suszone grzyby, różne zaprawy te co w pałacu się nie mieściły albo nie mogły tam być. W tym cukrze to było pełno mrówek. Raz zobaczyłam tam szczura, nie mógł wyjść bo beczka tylko do połowy była wypełniona pszenicą. Ja zawołałam psa pani hrabiny i go do tej beczki wsadziłam, zagryzł szczura, który tak był obżarty tą pszenica, że był gruby jak żaba. Pies ze szczurem wyskoczył i uciekł do parku. Ja myślałam, że zrobiłam dobrze i się pani hrabinie pochwaliłam, że Szwyps zagryzł szczura a ona na mnie krzyczała jak mogłam jej psa na szczura puścić. Miałam go sama zabić i zakopać.
Ja z hrabiną chodziłam po ten cukier, bo hrabina obawiała się, że zostanie okradziona... Hrabina jak miała dobry humor to odzywała się przyjaźnie do mnie. Powiedziała:- ”Cukier trzeba oszczędzać, gdyż będzie jeszcze droższy”. „Dlaczego przecież rośnie tyle cukrówki ?” [buraki cukrowe J.M.] -zapytałam. „Bo robotnik jest za drogi, ale przyjdzie jeszcze czas, że będą pracowali za jedną cebulę”. Gdy miałam 18. lat przez rok byłam w pałacu jako elewka uczyć się gotować. Jedzenie hrabstwo to mieli raczej skromne, prawie wciąż równe. Hrabia często mówił przy obiedzie, że jedzenie jest kiepskie. - „Mój stangret żre lepiej” - tak krzyczał. W piwnicy wisiały całe nogi wołowe, połowa cielaka, skopy czasem całe. To jak się zaczęło psuć i śmierdzieć,.to całe kupy mięsa nosiłam do jeziora dla ryb. To jak wrzuciłam i się chwilę postało to już do tego mięsa przypływały ryby, takie pół kilowe karpie albo może większe. Hrabstwo nie pozwolili się w tej wodzie kąpać. Gdy raz mój brat wykąpał psa to hrabina z taką złością przyleciała
i powiedziała, że jak jeszcze raz zobaczę, że w moim stawie kąpiecie psa to go każę zastrzelić. Hrabina zła aż czerwona a tego psa sami pożyczali jak polowali na kaczki, to on żeby kaczka wpadła na środek jeziora to popłynął i zawsze przyniósł, nazywał się Moroł. Jak chłopaki w szkole się pokłócili z moimi braćmi to też ich nazywali, - „ty Morole”. Jak polowali na kaczki to hrabina go sobie pożyczała. Kiedyś brat Stefan, już był duży chłopiec, jak zaprowadził psa, to kazała mu wchodzić pod pas w wodę i żeby jej naganiał kaczki, kiedy nie nagnał jej żadnej to uderzyła go w twarz. Bardzo to jej pamiętał. W czasie jak ojciec był na wojnie 1914. roku to go zastrzelił taki leśniczy, który koniecznie chciał tego psa od ojca kupić, to mu ojciec powiedział, że wolałby mu krowę sprzedać jak tego psa. Był to pies polownik, czarny z falowaną sierścią jak najładniejsza ondulacja.

W szkole pierwszy rok uczyliśmy się po polsku. Rano gdy wszedł nauczyciel to wszyscy wstali i  - ”Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, pisaliśmy na tabliczkach rysikiem. Tabliczki musiały być czyste i ramka wyszorowana.
Z jednej strony były linie do pisania a z drugiej kratka do rachunków. W szkole musieliśmy siedzieć cicho po czterech w jednej ławce. Z jednej strony byli chłopcy z drugiej dziewczęta a w środku ganek. Nauczyciel nazywał się Kunicki, bardzo ponury bez uśmiechu. Stale się kłócił ze swoją żoną, potem mścił się na dzieciach. Po nim przyszedł młody nauczyciel, nazywał się Podlak, - on dostawał często,- myśmy to nazywali wielką chorobą. Jak dostał atak to my wszyscy uciekli ze szkoły. Starsze chłopaki to już się nie pozwolili bić. Nauczyciele bili za naukę, za błędy, za brak posłuszeństwa. Przed szkołą był duży plac ogrodzony drewnianymi sztachetkami, były ubikacje osobne dla dziewcząt, osobne dla chłopców. Raz spadł samolot, może kilometr od szkoły. To myśmy poszli z nauczycielem oglądać, nazywali my to aeroplan. Na drugi dzień robiliśmy z tego wypracowanie.
Wyszłam ze szkoły w roku 1918. Świadectwo było po niemiecku, dobrze się uczyłam, ale byłam pyskata. Powiedziałam nauczycielowi, że nie chcę świadectwa, bo będzie Polska to nie będzie potrzebne, to mi nauczyciel powiedział, że jak będę potrzebować świadectwo szkolne to muszę kupić za 50. fenigów, ale że jestem frechowna to muszę dać 1. markę. Inny nauczyciel nazywał się Ferdynand  Brand. On już patrzył za takimi starszymi dziewczynkami.

Jest tam w Iwnie bardzo ładny zbudowany w formie krzyża kościół, jest do dziś taki jak był dawniej. Po wojnie w 18. roku to hrabia przychodził do kościoła zawsze jako wojskowy. Pamiętam, że miał czapkę z takim pióropuszem, to ją tak nosił w kościele jak świętą. Później chodził już w zwykłym ubraniu... Ksiądz zawsze czekał z nabożeństwem aż przyszli, przeważnie wiele się nie spóźniali. Hrabia z hrabiną do kościoła w niedzielę chodzili, mieli specjalną ławkę pięknie rzeźbioną wyściełaną czerwonym aksamitem, po prawej stronie ołtarza. Po mszy przy ołtarzu całowali krzyż. Z kościoła wychodzili pierwsi, za nimi ludzie. Oni stanęli przed kościołem. I ci co wychodzili z kościoła pchali się do nich tłoczyli, żeby hrabstwo przywitać przez pocałowanie w rękę. Starsze kobiety to nawet hrabiego całowali po rękach mimo, że się wzbraniał. Starsi ludzie, babcie dziadkowie kłaniali się czapkami aż do ziemi. Gdy już państwo odeszli to z kościoła wychodzili ci, co albo dłużej się modlili albo nie chcieli się witać z państwem. Zauważyli, że jak przeszedł i się nie przywitał to przy okazji powiedzieli, że nie przyszedł się przywitać.

Mieszkaliśmy w Iwnie w pięknym domu. Nazywał się portyjerka dla tego, że stał przy bramie, która była wyjściem do parku. Brama była żelazna, przeszło dwa metry wysoka, po bokach były dwa wielkie filary, na wierzchu duża kula. Dom ten jeszcze w Iwnie stoi, był w formie jak by kaplicy, okrągłe okna na dole, była duża sień i duży pokój z dużą wnęką co nadawało mu tę formę, była kuchnia podłużna, raczej wąska, duży piec i schody na piętro, tam były dwa pokoje, jeden nad tą wnęką a drugi od frontu. W tym jednym pokoju ja mieszkałam, raczej spałam z babcią,  bo to był pokój babci, myśmy mówili babusia. Ten pokój był od strony parku, jak my otworzyli okno to gałęzie kasztanów sięgały do okna. A ptaszki jak tam pięknie śpiewały, teraz nie słyszy się tych śpiewów. Wieczorem w maju to słowiki. Takie to były uroki parku i wsi, dopiero teraz na stare lata to człowiek ceni.
Do Chorzałek to my się przeprowadzili jak ja miałam 8 lub 10 lat, po wojnie i po powstaniu w Poznaniu. Ojciec dostał duży rewir i się musieliśmy przeprowadzić. Chorzałki to był jeden tylko dom, bo podczas burzy wieś się spaliła. Ludzie mówili i tak pewno była prawda, że to było podpalenie. Bo rodziny się wszystkie wyprowadziły do innych wsi, budynki były puste, my jako dzieci często żeśmy tam latali po tych pustych domach. Pamiętam jak była silna burza, dawniej zawsze były silne burze, a myśmy z babcią i mamą klęczeli przy łóżku i się modlili. A ojciec nasz wszedł do pokoju w skórzanym płaszczu i kapeluszu, zmoknięty aż ciekło na podłogę i powiedział,
- ”No już Chorzałki się palą”. To jak trochę przestało padać wyszliśmy to sobie przypominam i nie zapomnę tego jak ogień na szerokość szosy szedł, aż mi się zdawało, że pod chmury. Od tego czasu bardzo się bałam burzy i mówiłam nie raz, żeby wciąż była zima. W Chorzałkach mieliśmy cały dom pod słomą i całe zabudowania pod strzechą, a były, dom, stodoła, szopa do drzewa, zwyngier dla psów i duży chlew, taki jak dom, studnia kręcona na łańcuch, kawałek ogródka, szopki dla kurcząt i to wszystko co opisałam tak kolejno, to było w jednym kole, jeszcze była brama szeroka i na przeciw, trochę z boku wyjazd na łąkę a w środku podwórza mała sadzawka dla kaczek. Ojciec mówił do nas dzieci, wy tu mieszkacie jak na wakacjach, ale my tego nie umieliśmy docenić bo nie było ludzi, sąsiadów, kolegów.
Po paru latach wyprowadziliśmy się do Sannik. Była to taka średnia wieś, przemysłu tam nie było. Było tylko duże podwórze, zawiadywał tam zawsze agronom. Mieli tam kuźnię i zakład kołodziejski i suszarnie do zboża i dosyć dużą stadninę źrebaków. Kołodziejem tam był Józef Muszyński, mój przyszły teść, ojciec mojego męża. Ludzie pracowali na tak zwanym zaciągu. Później hrabia sprzedał Sanniki jednemu Niemcowi, to las został dołączony do Iwna i Chorzałek, czyli lasu nie sprzedał. Przed wojną w 1937. roku zaczął się o te Sanniki starać jeden kupiec z Gniezna, Groblewski, miał duży sklep konfekcyjny na ulicy Chrobrego. Niemcowi zostało jeszcze dwa lata do końca dzierżawy. Zarzucili mu, że ma pole zachwaszczane i wyprocesowali przez sąd te dwa lata. Wkrótce potem wybuchła wojna 1939. roku. I zaraz na początku przyszło gestapo do Sannik do Groblewskiego i został aresztowany po zarzutem, że znaleźli u niego broń. Mówili ludzie, że Niemcy sami postawili karabin za drzwi i to był powód. Groblewski został rozstrzelany w Kostrzynie na rynku...”
To jest fragment pamiętnika dotyczący młodości. Całość została wydana w formie książki, [20 egzemplarzy dla rodziny, w formie pozycji bibliograficznej.]  
Pamiętnik mojej mamy zawiera także dramatyczny opis rozpoczętej wojny. Na około stu stronach zapisanych drobnym maczkiem mama zawarła opis od września 1939. do marca 1945. roku. Od czasu wysiedlenia, aż po powrót z Piotrkowa Trybunalskiego do „naszego kochanego Gniezna”.
Mieszkanie nasze było zajęte przez jakiegoś kolejarza. Wprowadził się po ucieczce Niemców, przed bolszewikami. Może myślał, że my także nie powrócimy z wygnania. Tłumaczył się, że to tylko na okres malowania swojego mieszkania. Ojciec powiedział: - „Daję panu czas na 2 4 godziny, o ile po tym czasie jeszcze pana tu zastanę to marny będzie pana los”. Kolejarz wyprowadził się w terminie wyznaczonym przez Ojca. Mama zapisała w swoim pamiętniku, że odzyskała jedynie ślubny portret, który ze śmietnika zabrała sąsiadka. „Piękny obraz Pan Jezus w Ogrójcu gdzieś zaginął,. Może go nawet zabrała ta Niemka, bo podobno była katoliczką, najwięcej to mi było żal maszyny do szycia,” I tak musieliśmy, jak z goryczą wspominała mama, „dorabiać się na nowo”.
Nie zdziwiło mnie zamykające pamiętnik zdanie, - „ Żeby już więcej wojny nie było, przeklęci ci ludzie, którzy wojny wywołują albo chcą wojny”.  

piątek, 2 listopada 2012

Nie ironicznie piszę a serio wspominam





360 miliardów lat temu To byłaby dobra rada

Starość się Panu Bogu nie udała – to było wypowiedziane przez Józefa Marka z goryczą – bez wykrzyknika czy znaku zapytania. I stworzona została pociągająca wizja. Jak przystało na artystę plastyka, rzeźbiarza i poetę – wizja może nieco abstrakcyjna, co nie znaczy pozbawiona marzycielskiej realizacji?
Dla Pana Boga wszechmogącego nie byłoby to żadną trudnością wyjść naprzeciw zrealizowania tej wizji. Nie wiadomo czy nie wpadł na taki pomysł czy miał kiepskich doradców.

Człowiek gdyby nieodwołalnie postanowił kopnąć w kalendarz, odwalić kitę, kojfnąć bezdyskusyjnie, ostatecznie przenieść się na łono Abrahama, winien mieć szansę, aby się wznosić, w sensie dosłownym, wbrew prawu ciążenia, wolno ponad padół ziemski, coraz wyżej i wyżej lekceważąc grawitację planety. Byłby coraz mniejszy, - dosłownie bez żadnych aluzji, po prostu tak by go widziano z ziemi. Byłby coraz mniejszy, aby wreszcie jako świetlisty punkcik zginąć w czeluściach bezdennych, - w sensie wyliczeń - galaktyk w kosmosie. Mogliby nawet być świadkowie tego opuszczania planety-ziemia. Jednak byłby raczej zalecany spokój i cisza wręcz w uszach dzwoniąca. Zapewne w kosmos wstąpienie, byłoby zakłócone nie odpowiedzialnym zachowaniem lamentującej żony, może kochanki albo nawet konkubiny. Tej ostatniej zapewne byłoby łatwiej znieść udział w imprezie, jako że zbyt długo, w jej mniemaniu ją zwodził.

Tak powinien Pan Bóg zarządzić a nie obdarowywać tych, co stworzył na podobieństwo swoje, różnymi plagami transportowymi przez Jeźdźców Apokalipsy.
Koniec, żadne ale, czy przecinek, tylko kropka i ferig.

Józek! Pomysł kapitalny. Jestem szczerze zachwycony. Komuniści, wszyscy postkomuniści, a także ci, co tęsknią za PRLem, wraz ze swoimi sentymentalnymi wspomnieniami mogli by się kolportować 22 lipca we flagowe święto PRL. Dla 99% pozostało by Wniebowstąpienie, ale mniejszości zapewne wybrały by inny termin.
Jak każda wielka koncepcja i ta koncepcja będzie miała zwolenników i wrogów. I mnie dorwał ten dylemat, ale myśl mi się splątała i skierowała mnie w rejony Słownika ortograficznego, a dokładniej w rozdział XII, Znaki interpunkcyjne - a jeszcze dokładniej, w przecinek oraz pytajnik.

Wszyscy umrzemy, bez pytajnika, to znaczy bezapelacyjnie to napisałem. To, po co pytajnik?  O tutaj on jest na swoim miejscu, bo jest to pytajnik zastosowany zgodnie z polską interpunkcją.
Wszyscy umrzemy, to nie jest pytanie a zwrot retoryczny a może być przerobiony na pytanie retoryczne. Czy wszyscy umrzemy? Tutaj pytajnik jest słusznie zastosowany, chociaż dosyć dolegliwie zastosowany, jako że odpowiedź może być bezapelacyjna a pytajnik, stosujemy w tym wypadku zamiast kropki. To po co ta kropka?  Nie, Józek nie, galaktyczny wizjonerze, na mnie już najwyższy czas w kosmos!?


Piesek przy rzeźbie [tytuł nieco ukradziony Nobliście]

To był widoczek! Oleńka i Józek siedzieli pod prowizorycznym daszkiem ratującym ich od upału a u ich stóp leżał mały wielo,
 - może sześcio - rasowy kundelek patrzących na nich jak na cudowny obraz, spodziewając się cudu. Pracowali w skansenie w Ochli. Rzeźbiarze i ten wesoły, ale nieco namolny piesek. „Rodzina” to trzy postacie. Ojciec najwyższy, twarzą zwrócony ku matce, tylko nieco niższej i dziecko, nieco ponad połowę wzrostu rodziców. Byliśmy tam codziennie i codziennie ten piesek nie był zadowolony z naszych wizyt. Ale suki syn, bo to był pies, przestał na nas warczeć, jedynie szczekaniem,
- z czasem przyjaznym- oznajmiał, że oto znowu przybyliśmy. Kiedy dzieło zostało skończone, Artyści opatrzyli spracowane i miejscami okaleczone dłonie, powstał dylemat, - a co z pieskiem? Może u was? Nie zabraliśmy go od razu. Dopiero po tygodniu pozwolił się zanieść do fiata. Początkowo na nasz widok, nie szczekał, ale krył się. Piesek jak piesek. Zawsze mieliśmy jakiegoś kundla w rodzinie. Ten był jednak naznaczony wyjątkowymi umiejętnościami i wybitną indywidualnością. Parę razy znikał na kilka dni, ale panie z obsługi muzealnej w Ochli zawiadamiały. - Panie dyrektorze, pana piesek siedzi pod tą wielką rzeźbą tych Państwa z Krakowa, po południu przyszedł, a poprzednio tak jakoś w nocy.
Pojechaliśmy, piesek chętnie coś przekąsił, chętnie wsiadł do fiata i wysłuchał: - Ty gnojku, nie myśl, że będę po ciebie przyjeżdżał, to jest ostatni raz, zapamiętaj to sobie. Zdechniesz z głodu, już teraz by ciebie artyści z Krakowa nie poznali, tak schudłeś podły gnojku. Czym teraz tak śmierdzisz? Śmierdzisz jak skunks, w czym się tym razem gnojku wytarzałeś?
Pewnego dnia wyszedł na spacer z córką i nagle zaczął się oddalać nie zważając na prośby, aby powrócił, ani na głośny bek córki. Taki gnojek! Pytałem telefonicznie czy siedzi pod Markami? Ale nie siedział. Nie to nie, gnojku głupi.

„Tablic orientacyjna”. Wspaniała w swojej wymowie praca.
Na ekranie słowa i luźne litery. Przed tablicą Artysta-twórca. Własne spodnie, buty, marynarka i kapelusza na głowie. Głowa, która jest rzeźbą-portretem Józefa Marka. Obok puste krzesło, dla ciebie człowieku zbłąkany, przed „Tablicą”. Ułóż coś sensownego z tej ojczystej rozsypanki. 
Panie dyrektorze – pewnego dnia telefon – z portierni. Koło „Tablicy” siedzi jakiś pies. Oczywiście ten sam kochany gnojek. Nauczył się podróżować autobusami, do Ochli pod rzeźbę przyjeżdżał, kiedy chciał do Muzeum, kiedy miał humor składał wizytę w domu. Robił to coraz mniej chętnie, jako, że był kąpany, czego nie lubił, mało, nie lubił, nie znosił. Wizyty, aczkolwiek przez córki oczekiwane, były coraz rzadsze. W muzeum się do gnojka przyzwyczaili. Polubili nawet pieska. Meldowali: - Panie dyrektorze wysiadł na przystanku przy dworcu, albo, - Panie dyrektorze wysiadł przed Komitetem Wojewódzkim i szedł pieszo prosto do Muzeum. Aż wreszcie.
Minął tydzień, dwa a gnojka ani widu ani słychu. Córki przestały wreszcie beczeć, tylko prosiły: - Tata zadzwoń do Krakowa, do Państwa Marków. Może już doszedł?

Niebo gwieździste nade mną a kategoryczny imperatyw we mnie  [o nie jest kradzież, tylko zapożyczenie frazeologiczne]

Na inkrustowanym stole, a jakże zabytkowym, bardzo współczesna, także wytworna butelka. Tak na oko, na pewno nie mniej aniżeli, litrowa. Przy stole Józek i ja, na razie potencjalni konsumenci, ale za chwilę już nie potencjalni, co spowodowało twórczą atmosferę. Powstała i rozwinęła się radosna wizja.

Najważniejsze, aby zdobyć odpowiedni kamień. Musi być dosyć pokaźny a równocześnie łatwy do toczenia. - To kwestia Józka, a moja, - to da się załatwić, gdy obejmowałem ten stołek, to jeszcze był w Muzeum Dział Przyrodniczy. Z licznych żwirowni zwoziliśmy wyjątkowej urody kamienie. Możesz sobie wybrać w kolorze i wadze.
Ustaliliśmy, korzystając z modnej logistyki, że kamień będzie toczony z ulicy Wrocławskiej, od miejsca gdzie jest zakręt, w najwyższym jej wzniesieniu, w kierunku do Zielonej Góry, po prawej stronie, poboczem. Wybrany głaz zawieziemy muzealnym żukiem na wybrane miejsce. Powiadomimy o przedsięwzięciu redakcję Gazety przez jej kierownika Działu Kulturalnego, Henia Ankiewicza –Antabatę, z którym obaj byliśmy zaprzyjaźnieni.
Butelka jeszcze do połowy była napełniona.

W Gazecie ukazał się artykuł w sensacyjnym tonie o człowieku, który już drugi dzień toczy do miasta ogromny kamień. Tajemnicza sprawa. Nikt nie może udzielić na ten temat informacji a toczący milczy i nie odpowiada na prośby o wyjaśnienie.
To już piąty dzień tej niesamowitej męki donosiła Gazeta.
Teraz będzie znacznie trudniej. Do tego czasu było nieco z górki a teraz szosa się wznosi, dość znacznie, dostrzegalnie.  
Wczoraj był dziennikarz z Rozgłośni zielonogórskiej w towarzystwie znanej Carycy reportażu, ale utrudzony tym kamieniem, tylko spojrzał na kobietę, nawet lekki uśmiech zagościł na jego obliczu, ale niestety bez jakiegokolwiek słowa. Wczoraj wieczorem dwie znane dziennikarki z Gazety, doniosły butelkę, co prawda mało wytwornego wina, które nie zostało przyjęte i znowu - efectus nulus. W godzinie południowej pani prowadząca warsztaty dla młodzieży w Biurze Wystaw Artystycznych, przybyła pod kamień z grupą młodzieży i wygłosiła prelekcje na temat happeningu i performensu. Młodzi pytali czy mogą uczestniczyć w dziele twórczym, ale niestety nie uzyskali przyzwolenia.
Wczoraj rano pojawiła się grupa starszych pań, które przywiódł do kamienia ksiądz proboszcz. Po krótkiej modlitwie i żarliwym skupieniu oznajmił, że nie zna, co prawda człowieka, ale jest pewny, że to jest grzesznik, w ten sposób właśnie odkupujący swój, zapewne ciężki grzech śmiertelny. O Jezu, może kogoś zamordował, jęknęła jedna z nich. Potem odmówiono kilka zdrowasiek a dwie panie odśpiewały na głosy pieśń nabożną. Gazeta donosiła także, że znalazł się zatroskany gospodarz, oferujący za darmo przewiezienie kamienia wozem na gumowych kołach. Znalazł się niestety także sutener, który przyprowadził Córy Koryntu korzystając ze stałego tłumu przy kamieniu.

Z prelekcją naukową wystąpił znakomity historyk Paweł Trzęsimiech, którego wykład o kamiennych krzyżach, pomnikach przeszłości, wzbogacił słuchaczy cytatem „Do mitów należy zaliczyć pokutujący powszechnie pogląd jakoby ongiś winowajca własnoręcznie odkuwał krzyż” i jeszcze wyraził pogląd, że to, co się dzieje na naszych oczach to jest współczesna wypowiedź artystyczna a nie ekspiacja za grzech popełniony przez twórczą wolę artysty. Podobnie jak nie wszystkie kapliczki należy uznawać za próbę wyłgania się od odpowiedzialności za zły czyn popełniony przez fundatora miejsca kultu. Artysta nawiązuje to tej tradycji, która ma wielkie znaczenie do poznania mentalności twórców kamiennych symboli, których znaki zarosły dziś trawą zapomnienia w sensie dosłownym i metaforycznym.

Ze szpitala, od ordynatora neurologa, siostry przyniosły na plastykowych tackach placki ziemniaczane z cukrem i śmietaną. Kilku meneli narzucało się z piwem. Pojawił się także sprzedawca lodów. Duży pies chciał powąchać kamień, zapewne, aby się pod nim, albo na nim, podpisać. 

Z Poznania przybyła telewizja, a  krakowskie „Życie Literackie” delegowało, nie bez powodu, swoich przedstawicieli z działu publicystyki, reportażu i poezji.
Jak zwykle, nieprofesjonalna nasza policja, na sygnale podjechała pod kamień. Zażądała dokumentu określającego tożsamość, – tak donosiła Gazeta – od krakowskiego profesora Józefa Marka. Cenionego w polskiej sztuce malarza, rzeźbiarza, rysownika, medaliera, dysponującego najwyższymi odznaczeniami ze Związku Polskich Artystów Plastyków, laureata wielu nagród, autora licznych ekspozycji krajowych i zagranicznych a także tomików poetyckich poświadczających tożsamość wrażliwej natury, tego z takim trudem i uporem polskiego robotnika toczącego nie kamień, a los człowieczy. Utrudzony, ubrudzony, doszczętnie złachany, ledwie trzymający się na nogach bohater naszych czasów. Tacy ludzie tworzą tradycje i folklor swoich małych ojczyzn.Tak wzniośle napisała Gazeta i jeszcze wystosowała apel, ale już nie zbyt byliśmy w stanie określić, jakiej treści.
Następnego dnia sprzątaczka:  - Mogę sobie zabrać tę butelkę?  
I jeszcze jedno szefie. Czy ten klamot ma tu leżeć między kieliszkami?