piątek, 2 listopada 2012

Nie ironicznie piszę a serio wspominam





360 miliardów lat temu To byłaby dobra rada

Starość się Panu Bogu nie udała – to było wypowiedziane przez Józefa Marka z goryczą – bez wykrzyknika czy znaku zapytania. I stworzona została pociągająca wizja. Jak przystało na artystę plastyka, rzeźbiarza i poetę – wizja może nieco abstrakcyjna, co nie znaczy pozbawiona marzycielskiej realizacji?
Dla Pana Boga wszechmogącego nie byłoby to żadną trudnością wyjść naprzeciw zrealizowania tej wizji. Nie wiadomo czy nie wpadł na taki pomysł czy miał kiepskich doradców.

Człowiek gdyby nieodwołalnie postanowił kopnąć w kalendarz, odwalić kitę, kojfnąć bezdyskusyjnie, ostatecznie przenieść się na łono Abrahama, winien mieć szansę, aby się wznosić, w sensie dosłownym, wbrew prawu ciążenia, wolno ponad padół ziemski, coraz wyżej i wyżej lekceważąc grawitację planety. Byłby coraz mniejszy, - dosłownie bez żadnych aluzji, po prostu tak by go widziano z ziemi. Byłby coraz mniejszy, aby wreszcie jako świetlisty punkcik zginąć w czeluściach bezdennych, - w sensie wyliczeń - galaktyk w kosmosie. Mogliby nawet być świadkowie tego opuszczania planety-ziemia. Jednak byłby raczej zalecany spokój i cisza wręcz w uszach dzwoniąca. Zapewne w kosmos wstąpienie, byłoby zakłócone nie odpowiedzialnym zachowaniem lamentującej żony, może kochanki albo nawet konkubiny. Tej ostatniej zapewne byłoby łatwiej znieść udział w imprezie, jako że zbyt długo, w jej mniemaniu ją zwodził.

Tak powinien Pan Bóg zarządzić a nie obdarowywać tych, co stworzył na podobieństwo swoje, różnymi plagami transportowymi przez Jeźdźców Apokalipsy.
Koniec, żadne ale, czy przecinek, tylko kropka i ferig.

Józek! Pomysł kapitalny. Jestem szczerze zachwycony. Komuniści, wszyscy postkomuniści, a także ci, co tęsknią za PRLem, wraz ze swoimi sentymentalnymi wspomnieniami mogli by się kolportować 22 lipca we flagowe święto PRL. Dla 99% pozostało by Wniebowstąpienie, ale mniejszości zapewne wybrały by inny termin.
Jak każda wielka koncepcja i ta koncepcja będzie miała zwolenników i wrogów. I mnie dorwał ten dylemat, ale myśl mi się splątała i skierowała mnie w rejony Słownika ortograficznego, a dokładniej w rozdział XII, Znaki interpunkcyjne - a jeszcze dokładniej, w przecinek oraz pytajnik.

Wszyscy umrzemy, bez pytajnika, to znaczy bezapelacyjnie to napisałem. To, po co pytajnik?  O tutaj on jest na swoim miejscu, bo jest to pytajnik zastosowany zgodnie z polską interpunkcją.
Wszyscy umrzemy, to nie jest pytanie a zwrot retoryczny a może być przerobiony na pytanie retoryczne. Czy wszyscy umrzemy? Tutaj pytajnik jest słusznie zastosowany, chociaż dosyć dolegliwie zastosowany, jako że odpowiedź może być bezapelacyjna a pytajnik, stosujemy w tym wypadku zamiast kropki. To po co ta kropka?  Nie, Józek nie, galaktyczny wizjonerze, na mnie już najwyższy czas w kosmos!?


Piesek przy rzeźbie [tytuł nieco ukradziony Nobliście]

To był widoczek! Oleńka i Józek siedzieli pod prowizorycznym daszkiem ratującym ich od upału a u ich stóp leżał mały wielo,
 - może sześcio - rasowy kundelek patrzących na nich jak na cudowny obraz, spodziewając się cudu. Pracowali w skansenie w Ochli. Rzeźbiarze i ten wesoły, ale nieco namolny piesek. „Rodzina” to trzy postacie. Ojciec najwyższy, twarzą zwrócony ku matce, tylko nieco niższej i dziecko, nieco ponad połowę wzrostu rodziców. Byliśmy tam codziennie i codziennie ten piesek nie był zadowolony z naszych wizyt. Ale suki syn, bo to był pies, przestał na nas warczeć, jedynie szczekaniem,
- z czasem przyjaznym- oznajmiał, że oto znowu przybyliśmy. Kiedy dzieło zostało skończone, Artyści opatrzyli spracowane i miejscami okaleczone dłonie, powstał dylemat, - a co z pieskiem? Może u was? Nie zabraliśmy go od razu. Dopiero po tygodniu pozwolił się zanieść do fiata. Początkowo na nasz widok, nie szczekał, ale krył się. Piesek jak piesek. Zawsze mieliśmy jakiegoś kundla w rodzinie. Ten był jednak naznaczony wyjątkowymi umiejętnościami i wybitną indywidualnością. Parę razy znikał na kilka dni, ale panie z obsługi muzealnej w Ochli zawiadamiały. - Panie dyrektorze, pana piesek siedzi pod tą wielką rzeźbą tych Państwa z Krakowa, po południu przyszedł, a poprzednio tak jakoś w nocy.
Pojechaliśmy, piesek chętnie coś przekąsił, chętnie wsiadł do fiata i wysłuchał: - Ty gnojku, nie myśl, że będę po ciebie przyjeżdżał, to jest ostatni raz, zapamiętaj to sobie. Zdechniesz z głodu, już teraz by ciebie artyści z Krakowa nie poznali, tak schudłeś podły gnojku. Czym teraz tak śmierdzisz? Śmierdzisz jak skunks, w czym się tym razem gnojku wytarzałeś?
Pewnego dnia wyszedł na spacer z córką i nagle zaczął się oddalać nie zważając na prośby, aby powrócił, ani na głośny bek córki. Taki gnojek! Pytałem telefonicznie czy siedzi pod Markami? Ale nie siedział. Nie to nie, gnojku głupi.

„Tablic orientacyjna”. Wspaniała w swojej wymowie praca.
Na ekranie słowa i luźne litery. Przed tablicą Artysta-twórca. Własne spodnie, buty, marynarka i kapelusza na głowie. Głowa, która jest rzeźbą-portretem Józefa Marka. Obok puste krzesło, dla ciebie człowieku zbłąkany, przed „Tablicą”. Ułóż coś sensownego z tej ojczystej rozsypanki. 
Panie dyrektorze – pewnego dnia telefon – z portierni. Koło „Tablicy” siedzi jakiś pies. Oczywiście ten sam kochany gnojek. Nauczył się podróżować autobusami, do Ochli pod rzeźbę przyjeżdżał, kiedy chciał do Muzeum, kiedy miał humor składał wizytę w domu. Robił to coraz mniej chętnie, jako, że był kąpany, czego nie lubił, mało, nie lubił, nie znosił. Wizyty, aczkolwiek przez córki oczekiwane, były coraz rzadsze. W muzeum się do gnojka przyzwyczaili. Polubili nawet pieska. Meldowali: - Panie dyrektorze wysiadł na przystanku przy dworcu, albo, - Panie dyrektorze wysiadł przed Komitetem Wojewódzkim i szedł pieszo prosto do Muzeum. Aż wreszcie.
Minął tydzień, dwa a gnojka ani widu ani słychu. Córki przestały wreszcie beczeć, tylko prosiły: - Tata zadzwoń do Krakowa, do Państwa Marków. Może już doszedł?

Niebo gwieździste nade mną a kategoryczny imperatyw we mnie  [o nie jest kradzież, tylko zapożyczenie frazeologiczne]

Na inkrustowanym stole, a jakże zabytkowym, bardzo współczesna, także wytworna butelka. Tak na oko, na pewno nie mniej aniżeli, litrowa. Przy stole Józek i ja, na razie potencjalni konsumenci, ale za chwilę już nie potencjalni, co spowodowało twórczą atmosferę. Powstała i rozwinęła się radosna wizja.

Najważniejsze, aby zdobyć odpowiedni kamień. Musi być dosyć pokaźny a równocześnie łatwy do toczenia. - To kwestia Józka, a moja, - to da się załatwić, gdy obejmowałem ten stołek, to jeszcze był w Muzeum Dział Przyrodniczy. Z licznych żwirowni zwoziliśmy wyjątkowej urody kamienie. Możesz sobie wybrać w kolorze i wadze.
Ustaliliśmy, korzystając z modnej logistyki, że kamień będzie toczony z ulicy Wrocławskiej, od miejsca gdzie jest zakręt, w najwyższym jej wzniesieniu, w kierunku do Zielonej Góry, po prawej stronie, poboczem. Wybrany głaz zawieziemy muzealnym żukiem na wybrane miejsce. Powiadomimy o przedsięwzięciu redakcję Gazety przez jej kierownika Działu Kulturalnego, Henia Ankiewicza –Antabatę, z którym obaj byliśmy zaprzyjaźnieni.
Butelka jeszcze do połowy była napełniona.

W Gazecie ukazał się artykuł w sensacyjnym tonie o człowieku, który już drugi dzień toczy do miasta ogromny kamień. Tajemnicza sprawa. Nikt nie może udzielić na ten temat informacji a toczący milczy i nie odpowiada na prośby o wyjaśnienie.
To już piąty dzień tej niesamowitej męki donosiła Gazeta.
Teraz będzie znacznie trudniej. Do tego czasu było nieco z górki a teraz szosa się wznosi, dość znacznie, dostrzegalnie.  
Wczoraj był dziennikarz z Rozgłośni zielonogórskiej w towarzystwie znanej Carycy reportażu, ale utrudzony tym kamieniem, tylko spojrzał na kobietę, nawet lekki uśmiech zagościł na jego obliczu, ale niestety bez jakiegokolwiek słowa. Wczoraj wieczorem dwie znane dziennikarki z Gazety, doniosły butelkę, co prawda mało wytwornego wina, które nie zostało przyjęte i znowu - efectus nulus. W godzinie południowej pani prowadząca warsztaty dla młodzieży w Biurze Wystaw Artystycznych, przybyła pod kamień z grupą młodzieży i wygłosiła prelekcje na temat happeningu i performensu. Młodzi pytali czy mogą uczestniczyć w dziele twórczym, ale niestety nie uzyskali przyzwolenia.
Wczoraj rano pojawiła się grupa starszych pań, które przywiódł do kamienia ksiądz proboszcz. Po krótkiej modlitwie i żarliwym skupieniu oznajmił, że nie zna, co prawda człowieka, ale jest pewny, że to jest grzesznik, w ten sposób właśnie odkupujący swój, zapewne ciężki grzech śmiertelny. O Jezu, może kogoś zamordował, jęknęła jedna z nich. Potem odmówiono kilka zdrowasiek a dwie panie odśpiewały na głosy pieśń nabożną. Gazeta donosiła także, że znalazł się zatroskany gospodarz, oferujący za darmo przewiezienie kamienia wozem na gumowych kołach. Znalazł się niestety także sutener, który przyprowadził Córy Koryntu korzystając ze stałego tłumu przy kamieniu.

Z prelekcją naukową wystąpił znakomity historyk Paweł Trzęsimiech, którego wykład o kamiennych krzyżach, pomnikach przeszłości, wzbogacił słuchaczy cytatem „Do mitów należy zaliczyć pokutujący powszechnie pogląd jakoby ongiś winowajca własnoręcznie odkuwał krzyż” i jeszcze wyraził pogląd, że to, co się dzieje na naszych oczach to jest współczesna wypowiedź artystyczna a nie ekspiacja za grzech popełniony przez twórczą wolę artysty. Podobnie jak nie wszystkie kapliczki należy uznawać za próbę wyłgania się od odpowiedzialności za zły czyn popełniony przez fundatora miejsca kultu. Artysta nawiązuje to tej tradycji, która ma wielkie znaczenie do poznania mentalności twórców kamiennych symboli, których znaki zarosły dziś trawą zapomnienia w sensie dosłownym i metaforycznym.

Ze szpitala, od ordynatora neurologa, siostry przyniosły na plastykowych tackach placki ziemniaczane z cukrem i śmietaną. Kilku meneli narzucało się z piwem. Pojawił się także sprzedawca lodów. Duży pies chciał powąchać kamień, zapewne, aby się pod nim, albo na nim, podpisać. 

Z Poznania przybyła telewizja, a  krakowskie „Życie Literackie” delegowało, nie bez powodu, swoich przedstawicieli z działu publicystyki, reportażu i poezji.
Jak zwykle, nieprofesjonalna nasza policja, na sygnale podjechała pod kamień. Zażądała dokumentu określającego tożsamość, – tak donosiła Gazeta – od krakowskiego profesora Józefa Marka. Cenionego w polskiej sztuce malarza, rzeźbiarza, rysownika, medaliera, dysponującego najwyższymi odznaczeniami ze Związku Polskich Artystów Plastyków, laureata wielu nagród, autora licznych ekspozycji krajowych i zagranicznych a także tomików poetyckich poświadczających tożsamość wrażliwej natury, tego z takim trudem i uporem polskiego robotnika toczącego nie kamień, a los człowieczy. Utrudzony, ubrudzony, doszczętnie złachany, ledwie trzymający się na nogach bohater naszych czasów. Tacy ludzie tworzą tradycje i folklor swoich małych ojczyzn.Tak wzniośle napisała Gazeta i jeszcze wystosowała apel, ale już nie zbyt byliśmy w stanie określić, jakiej treści.
Następnego dnia sprzątaczka:  - Mogę sobie zabrać tę butelkę?  
I jeszcze jedno szefie. Czy ten klamot ma tu leżeć między kieliszkami?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz