niedziela, 16 września 2012

Chodzi o to, żebyśmy jak najdłużej byli razem, blisko siebie




Było krótko przed północą. Do okna przywołał mnie krzyk srok, zasiedlających drzewa przed oknem. Wśród gałęzi, wysoko nad ziemią, kot. Znam go z widzenia. Dobrze utrzymany, grzeczny, zapewne z dobrej rodziny. Często, ozdobiony czerwoną obróżką, przechadza się wśród zaparkowanych samochodów. Teraz zamienił się w jaguara. Polował raczej dla zabawy, zapewne nie z głodu. Ale sroki o tym nie wiedziały. Cóż zresztą za różnica, śmierć to śmierć. Z krzykiem atakowały kota, wrzeszczały skrzekliwie tak długo, aż  zlazł z tego drzewa. Narażały się przy tym, gdyż kot tylko czekał na źle zaplanowany atak. Zielona Góra, to istotnie teraz miasto srok. Gdy zamieszkaliśmy przy ulicy Janka Krasickiego w roku 1962 [obecnie mieszkamy przy ulicy Ignacego Krasickiego, bez przeprowadzki] nie było tutaj srok nawet na lekarstwo. Teraz nie zdziwiłbym się gdyby wtargnęły do herbu miasta. Sugestię tę mógłby rozpatrzyć Pan Profesor Wojciech Strzyżewski, jako, że one naprawde potrafią skutecznie bronić swojej małej ojczyzny.

Już w roku 2000, w listopadzie, dostaliśmy telegram o śmierci żony brata mojej małżonki, ś.p. Leszka Wilke. Pogoda fatalna, ale żona przemogła strach i pojechaliśmy do Gniezna. Mnie jednak zmuszała do tej podróży nie tylko ta smutna konieczność. Parę lat temu, na pogrzebie w Poznaniu, mój drugi szwagier – Włodek Wilke - poprosił mnie, abym powiedział parę słów o jego zmarłej żonie. Takiej prośbie się nie odmawia. I wtedy, już po egzekwiach, podeszła do mnie żona Leszka, dużo młodsza ode mnie, i powiedziała: „Pamiętaj, abyś mnie także pożegnał”. Byłem zaskoczony, ale próbując nadać lekki ton tej prośbie odparłem: „Musisz spełnić jednak jeden warunek. Umrzeć przede mną”. Nie zwróciła jednak uwagi na niedelikatność moich słów, tylko poważnie powiedziała: „Dobrze, ale pamiętaj! Przyrzekłeś.” W ten sposób do Gniezna jechałem spełnić swój ciężki obowiązek. Musiałem wspomnieć o tym, że urodziła się na Ukrainie, że poznała trakt śmiertelny na Syberię, że w drodze do Polski zmarła jej matka, że wychowywała się w domu dziecka, że wreszcie dotarła do Polski, że w Lubaniu Śląskim zapoznała swego męża, że wreszcie pochowana jest w Gnieźnie, co dla jej wnuków, jest zupełnie normalne i oczywiste, że dla dzieci swoich stworzyła tutaj ojczyznę, że los pogmatwał jej życiorys, że wreszcie śmierć wyzwoliła ją z tęsknoty za swoim dawnym domem. Ten życiorys można  powielać dla setek tysięcy Polaków i prawie do wszystkich zamieszkujących Ziemie Odzyskane. 

Moja Mama była tu przede mną
W roku 1945 moja mama i jej brat późną jesienią przyjechali do Zielonej Góry do swojego brata Wojciecha. Tak to wspominała: ”Pierwszy raz w Zielonej Górze byłam z bratem Stefanem. Podróż mieliśmy ciężką, siedzieliśmy na ziemi, tłok, pociąg, co kawałek stanął. Gdy przybyliśmy do Zielonej Góry był późny wieczór, padał śnieg, ale nie mocno. Traf chciał, że pierwszego pana, którego zapytaliśmy gdzie jest ulica Strzelecka, oświadczył, że mieszka blisko tej ulicy i że nas zaprowadzi. I tak nas prowadził może kilometr, albo jeszcze dalej. Wreszcie doszliśmy do jakiejś osobnej willi, on otworzył kluczem i szybko wszedł i zamknął za sobą na klucz, pokazał nam ręką na lewo i mówi, tu jest ulica Strzelecka. Idziemy coraz dalej, a tu jakieś połamane płoty, całe kupy drutu kolczastego a zabudowań nie ma. Okazało się, że ten pan bał się sam iść, bo to w tym czasie jeszcze było niebezpiecznie iść, więc sobie nas wziął do towarzystwa. Wróciliśmy się, ulicy nie można było znaleźć, bo ciemno. Wreszcie zobaczyliśmy osobny oświetlony domek. Skierowaliśmy się tam i Stefan mówi, pytaj się ty, bo oni się mężczyzn boją. Ja zapukałam do drzwi, od razu w całym domu światło zgasło. Ja pukam dalej, wreszcie mówię, czy państwo nie wiedzą gdzie jest ulica Strzelecka. Po chwili się światło zaświeciło i wyszedł pan w laczkach na nogach i zaprowadził nas kawałek i pokazał kierunek i wytłumaczył nam”.

 Na tym nie koniec, jest jeszcze spotkanie z milicją, jakieś trudności, ale w końcu dotarli do brata, który w niewoli niemieckiej poznał swoją żonę i osiadł, jako wykształcony ogrodnik, w Zielonej Górze. Ogrodnictwa uczył się jeszcze przed wojną w zakładzie Sióstr Zakonnych św. Józefa w Poznaniu, na Ratajach. Mama moja pisze, że w Niemczech posłano go nawet na kurs „dywanów kwiatowych”, gdyż jako ogrodnik pracował u jakiegoś wysokiej rangi wojskowego.    To jest pierwszy zapis dotyczący brata mojej mamy, i pierwszej wizyty w naszym mieście. Drugi zapis jest bardziej złowieszczy dla naszej rodziny tutaj osiadłej.

„Dostaliśmy telegram, że Wojciech zmarł. Pojechaliśmy na pogrzeb, rodzice, ja z mężem, brat Stefan już dzień przed tym pojechał. Przyjęła [żona Wojciecha] nas z płaczem, że Wojciech nagle zmarł. Opowiadała, że leżał na tapczanie przykryty spodniami i jak go pocałowała w czoło to dopiero poznała, że nie żyje. Zobaczyłam go dopiero w kostnicy na cmentarzu, był poraniony na twarzy. Szwagier Jóźwiak [mąż najmłodszej siostry mojej mamy Janiny – J.M] naliczył, że miał czternaście ran. Ja tylko to zauważyłam, że miał wargę wyrwaną tak, że mu było widać zęby z lewej strony. Podobno żołądek miał cały czarny, oczywiście z wierzchu, na brzuchu. Pogrzeb był po południu. Były też jakieś delegacje. Każda po parę słów przemówili i koniec. Jeden pamiętam, że z przyjaciół miasta mówił z płaczem, nazywał go kochany kolego i przyjacielu. Po pogrzebie udali my się na dworzec… Pochowany jest teraz na Jędrzychowie, ponieważ ten cmentarz gdzie był pochowany został zamieniony na park. Szkoda, że nie żyje, byłoby nas tu więcej, bo był to dobry chłopak”.  

Tak kończy się drobny fragment tego zapisu. Dalej są różne przypuszczenia, że może to z powodu rewizji, że żona zeznała, że ma broń, że znaleziono u niego karabin, że wszechmocne było wtedy UB. Po dzień dzisiejszy sprawa ta jest dla naszej rodziny okryta tajemnicą. Zabiegałem o jej wyjaśnienie. Tadeusz Rynowiecki, prokurator wojewódzki, serdecznie ze mną zaprzyjaźniony, jeszcze zanim przeniósł się do Warszawy, radził mi życzliwie: ”Chłopie daj sobie spokój w tej sprawie”. Toteż jedynie artysta malarz Witek Cichacz odnowił mi metalową tabliczkę przybitą do krzyża. Pytałem nawet w Sekcji Historycznej Pionierów, czy ktoś nie zna tej ponurej sprawy. Łaskawie zaangażowała się w wyjaśnienie tej zagadki Pani Prezes, Maria Gołębiowska. Niestety także bez rezultatu. Przeniesienie jego grobu nastąpiło w czasie, gdy budowano w Zielonej Górze ciąg komunikacyjny z KW PZPR do Urzędu Wojewódzkiego. Była to „nowa trasa od Wieczorka do Lembasa”. [Jan Lembas, Przewodniczący Wojewódzkiej rady Narodowej]. Doczekała się nawet fraszki: „Do celu, przez cmentarz PRLu”. Zresztą tych wersji było kilka. Likwidacja cmentarzy należała do polityki i dotyczyło to całego kraju. Likwidację tego cmentarza usprawiedliwiało dynamicznie rozwijające się miasto i potrzeba dogodnej komunikacji pomiędzy ośrodkami władzy. Niemniej trzeba z satysfakcją odnotować decyzję władz miasta, o czym pisze Zbigniew Mazur w pracy zbiorowej pod Jego redakcją „Wokół niemieckiego dziedzictwa kulturowego na Ziemiach Zachodnich i Północnych” w artykule pt. „Między ratuszem, kościołem i cmentarzem.” [Instytut Zachodni 1997r. s.333.]: ”W Zielonej Górze w Parku Tysiąclecia, powstałym po zlikwidowaniu tzw. cmentarza zielonokrzyżowego, Rada Miejska umieściła w 1994 r. na zachowanej kaplicy cmentarnej,...płytę przypominającą w nagannym tonie, że istniała tu „jedna z najładniejszych nekropolii o charakterze parkowym na Dolnym Śląsku z dziełami sztuki kamieniarskiej o wybitnych walorach artystycznych”. Co więcej, wymieniono na tablicy siedem nazwisk pochowanych tu niegdyś „zasłużonych dla miasta obywateli”, odkrywając przy opisie ich działalności zupełnie nieznane dla obecnych mieszkańców epizody z przeszłości Zielonej Góry”. Ślad po cmentarzu odnalazł Waldemar Gruszczyński, dziennikarz Gazety Zachodniej, dodatku do Wyborczej [11.01.2001 NR 9.]: ”Podwórko przy ul. Matejki 13... Tu... leży kilkanaście tablic nagrobnych, resztki ozdobnych kolumienek z rzeźbionymi liśćmi. W ścianę... wmurowano fragmenty nagrobków.” Wiesław Myszkiewicz, szef  Działu Historycznego Muzeum, przypuszcza, że są to fragmenty   z „cmentarza w parku Tysiąclecia”. „Nekropolia powstała w połowie XIX wieku. Założona na planie prostokąta, z alejami lipowymi, klonami, wiązami górskimi i dwoma cypryśnikami wyglądała pięknie. Na początku XX wieku podzielono ją na dwie części: katolicką i ewangelicką o nazwie Zielony Krzyż”, pisze Waldemar Gruszczyński.        
Muszę jeszcze powrócić ponownie w lata pięćdziesiąte. Moja mama wybrała się z Gniezna do Poznania z bardzo ważną wizytą. Ja już jako student miałem nadać odpowiednią wagę prośbie mojej mamy, skierowanej do Jej bogatego brata Czesława, który na Naramowicach miał duże ogrodnictwo. Chodziło o przeniesienie grobu Wojciecha z Zielonej Góry do Poznania. ”Leży w obcej ziemi, na niemieckim cmentarzu. Człowiek powinien być pochowany wśród swoich”, argumentowała. Brat się zgadzał, przyrzekał pomoc, ale na tym się skończyło.
W roku 1956, bezpośrednio po studiach, podobnie jak brat mamy Wojciech, zamieszkałem w mieście jego tajemniczej śmierci. W Gnieźnie, moim rodzinnym mieście pozostały groby mojego ojca i mojej siostry. W każde Zaduszki to był wyjazd do mojej ojczyzny. Zamówiłem płytę nagrobna łączącą dwa groby i opłaciłem miejsce na cmentarzu do roku 2015. Nie miałem jasnych planów, co dalej. Do Zielonej Góry przeniosła się, po studiach w Poznaniu, moja siostra wraz z mężem, także po poznańskim Uniwersytecie. Moja mama z Gniezna przeniosła się do mojej siostry. Tutaj doczekała się gromadki wnuków, a kiedy zmarła została pochowana przy ul. Wrocławskiej. Nie wyraziła życzenia aby Ją pochować w Gnieźnie. Moja żona zamówiła odmawianie codziennie pięciu mszy świętych w Misyjnym Seminarium Duchownym Księży Werbistów w intencji połączenia dusz zmarłych - tych z Gniezna z duszą mojej mamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz