Idę sobie spokojnie do domu,
a tu nagle do krawężnika podjeżdża taksówka, otwierają się drzwi i słyszę: -
Szefie, niech szef siada, – ale nie wiem, kto to mówi, gdyż widzę tylko nogi i rękę,
która wyraża gest zaproszenia. Cała scena trwa chwilę, gdyż ze względu na ruch
wsiadam szybko i doznaję szoku poznawczego. Otóż zaprosił mnie do swojej
taksówki, mój wieloletni, oficjalny opiekun z ramienia SB, Adam Politowski.
Witusiu
Czy istotnie jest sens
pisania o przygodach politycznych w PRL, gdy teraz wylewa się ten temat ze
szpalt gazet, niczym gówna z przepełnionego beczkowozu. To szambo teraz dopiero
się wybiera, smród duszący miesza się z kadzidłem, przyjaciele okazują się
kurwami z charakteru. Trzeba to zaznaczyć, aby nie obrażać zawodowych
prostytutek. Mimo, że nie dotyczy mnie los „Resortowych dzieci” jestem oburzony
na autorów tej pozycji, gdyż jest to nawiązanie do ciemnych lat stalinowskich, gdy karano dzieci tak
zwanych „wrogów ludu”, z dramatycznymi konsekwencjami.
Gdy przyjechałem do Zielonej
Góry i już byłem na dobre zaprzyjaźniony z moim szefem, Klemem Felchnerowskim i
jego piękną Eweliną, [ synowie Klema, Armand i Tytus, wychowywani w koszu od
bielizny na Fabrycznej 20, na stałe wyjechali do Niemiec, Księżna z
Jabłonowskich, Ewelina jako nieco infantylna staruszka, jest nadal czynna
towarzysko w stetryczałym zielonogórskim środowisku, powołującym się na
szlachetne pochodzenie ], nagle otrzymałem telefon, że czeka na mnie przyjaciel
z Gniezna w „Poloni”. W sali owalnej na pierwszym piętrze. Klem, u którego się
zwolniłem, zdążył mnie jeszcze poinformować, że ten mój przyjaciel to na pewno homoseksualista i abym po spotkaniu poszedł do kierownika Wydziału Zdrowia w Prezydium
Miejskiej Rady Narodowej, który nie krył się ze swoją orientacją, z
radosną informacja, że oto do naszego miasta przybywa z samego Gniezna
kochający inaczej
– wtedy tak się nie mówiło – tylko, że przybywa nowy „miłośnik czekoladowej gliny”. Klem znał to środowisko przez naszego pracownika, którego Ty także poznałeś. Nie, Wituś, nic nie sugeruję. Ty go poznałeś z racji pełnionej funkcji prokuratora. On się nazywał Zenon M. i był seksualnie związany z owym Tomkiem z Wydziału Zdrowia. Ale nie za to go zamykaliście, tylko za tak zwane „martwe dusze”, które wpisywał z kierownikami budów, nieistniejących pracowników, na listy płac.
– wtedy tak się nie mówiło – tylko, że przybywa nowy „miłośnik czekoladowej gliny”. Klem znał to środowisko przez naszego pracownika, którego Ty także poznałeś. Nie, Wituś, nic nie sugeruję. Ty go poznałeś z racji pełnionej funkcji prokuratora. On się nazywał Zenon M. i był seksualnie związany z owym Tomkiem z Wydziału Zdrowia. Ale nie za to go zamykaliście, tylko za tak zwane „martwe dusze”, które wpisywał z kierownikami budów, nieistniejących pracowników, na listy płac.
Salka owalna w „Poloni”, jako
miejsce spotkań owych homoseksualnych zwolenników, jakoś wówczas nikogo specjalnie
nie mobilizowała do walki na „wartości”. W sensie ścisłym, poglądy homoseksualistów, nikogo nie mobilizowały do walki, a władza nie sięgała do politycznej
oceny ich seksualnych grzechów.
W każdym razie, dzisiaj
„Polonia” ze swoją przeszłością, nie jest do zaakceptowania przez fundamentalistyczną
prawicę, której brak w Zielonej Górze.
Z Gniezna nikogo nie
oczekiwałem, to też z ogromną ciekawością rozglądałem się po tej prawie pustej sali,
gdy przywołał mnie do stolika facet, którego pierwszy raz w życiu zobaczyłem.
Wskazał mi krzesło obok i powiedział, że przekazuje mi pozdrowienia od mojego
znajomego Mieczysława Krywulta, z którym „malowałem gnieźnieńską katedrę”, na
kartkach imieninowych, co uprzejmie zaznaczył. Istotnie, zaprzyjaźniłem się z
artystą malarzem o takim nazwisku, to był mój pierwszy nauczyciel, z którym
chodziłem nie tylko w plener, ale wiele razy na ryby. Miałem nawet akwarelę
pokazującą nasze ulubione łowisko w Wierzbiczanach, ale podarowałem ją mojej
gnieźnieńskiej rodzinie, gdy nad tym jeziorem wybudowali sobie domek, właśnie z
widokiem na miejsce naszego wędkowania.
Mój węch wytrenowany we
Wrocławiu, [WW2 ul.Sądowa], bez pudła pozwolił mi wywęszyć w nim funkcjonariusza bezpieki.
Siedziałem pełen uwagi, a on się męczył, nawijał o wspólnych znajomych, że niby
wszystko o mnie wie, a ponieważ byłem dosyć spięty, zdecydował, że się napijemy
i zamówił po 100 gram.
Wypiliśmy i ja ambitnie zamówiłem także kolejne100 gram. Opanowała mnie
fałszywa radość, - radość, że mamy wspólnych znajomych i mamy temat do rozmowy, oraz kolejnych spotkań, które,
on w sposób dosyć otwarty, zapowiedział. Ta perspektywa znowu wywołało u mnie zadowolenie
do tego stopnia, że przywołałem następną kolejkę. Potem on postawił, aby nie
być dłużnym i ja ponownie. On został w tej „Poloni”, a ja tylko dlatego się
wyczołgałem, że dwa razy poszedłem się wyrzygać. Gdzieś po miesiącu spotkał
mnie w Klubie Dziennikarza, ale nie doszedł, tylko znacząco się skrzywił, co
widocznie u niego miało być konspiracyjnym porozumieniem. Potem w Klubie z
premedytacją i rozmysłem rozpowiadałem znajomym, że on jest pracownikiem Służby
Bezpieczeństwa i że sam mi to w „Poloni” powiedział. Liczyłem się z tym, że ten brak konspiracji, z mojej strony, do
niego dotrze. Oczywiście, dziennikarze wiedzieli, że nazywa się Stefan M. i że
lubi sobie dać w gaz. Kiedyś jeszcze, w towarzystwie Klema, także w klubie, zwróciłem
się do niego: - Stefan, ale w tej „Poloni” to mnie spiłeś, -. Nie odpowiedział,
tylko z obrzydzeniem się oddalił.
Witek. Mogę jeszcze dodać, że
był podpułkownikiem, [pod koniec PRLu], że miał wydęte wargi, że bardzo był
kudłaty, że był miernej postury, że stale wyglądał na złachanego i robił
wrażenie niedomytego. Generalnie to był palant, który, mimo wiedzy,
o mojej przeszłości uznał, że po 1956. roku wiele się nie zmieniło, gdyż postanowił
abiturienta z ulicy Sądowej we Wrocławiu, wyposażyć w warzywo w gwarze
więziennej zwane „kapustą”. Widocznie sądził, że mój strach przed SB trwa
nadal. To był mój pierwszy kontakt i nie sądzę, aby został odnotowany jako sukces
pracownika operacyjnego. Zastanawiam się tylko jak rozliczył kasę.
Drugie, godne odnotowania spotkanie
z tą samą branżą, przez którą łatwo w gówno można było wdepnąć, miało miejsce w
Lubuskim Towarzystwie Naukowym, gdzie pełniłem zaszczytną funkcję sekretarza.
Niestety, muszę prosić Ciebie
o cierpliwość, gdyż nie od razu mogę przystąpić do tak zwanego meritum.
Gdy uznano, że Gierek i
Grudzień, po skończonym technikum, mogli mieć przyznane
tytuły inżynierskie, to w tym samym czasie, wydano także zarządzenie, że aby otrzymać stopień
pułkownika trzeba mieć wyższe wykształcenie. Oblegano wtedy Wydziały Prawa i Administracji na Uniwersytetach i tam masowo poczęli męczyć się podpułkownicy.
Profesorowie nie mieli jak zwykle czasu i egzaminowali, tych poubieranych w większości w cywilne
ciuchy, oficerów złośliwi asystenci. Oni nawet nie pytali o zawód, po mowie
ciała i gestach poznawali, że to służby mundurowe. Nawet, gdy taki wszedł na
egzamin, to nie mógł się powstrzymać, aby dzień dobry nie powiedzieć na
baczność. Większość asystentów
dziwnie zaś nie lubiła Milicji Obywatelskiej.
Prezes Lubuskiego Towarzystwa
Naukowego, prof. Jan Wąsicki był bardzo zaprzyjaźniony z władzą [Poseł na Sejm,
sekretarz organizacji partyjnej na Uniwersytecie Poznańskim], stale zabiegający
o jej, to znaczy władzy, względy, wyraził zgodę, aby seminaria magisterskie
odbywały się w siedzibie Towarzystwa przy ul. Wiśniowej. Profesorowie wrocławscy nie
okazali entuzjazmu, aby seminaria odbywały się w siedzibie Komitetu Wojewódzkiego Milicji Obywatelskiej.
Opiekunem naukowym został
prof., Józef Popkiewicz, prorektor Politechniki Wrocławskiej a później rektor
Akademii Ekonomicznej, wspaniały profesor z dużym poczuciu humoru. Profesorowie,
którzy przyjeżdżający na zajęcia zaakceptowali także spotkania w Lubuskim Towarzystwie Naukowym. Technicznie wyglądało to tak; że wołga
przywoziła z Wrocławia wykładowców i egzaminatorów, a po zajęciach jeszcze raz
robiła tę trasę. Zajęcia trwały kilka godzin. Gdy wykładowcy byli na trasie,
przyszli magistrowie dawali sobie luz. To odreagowanie trwało także jakiś czas.
Ja byłem gospodarzem tego obiektu i musiałem wyjść ostatni. Możesz sobie wyobrazić
reakcje Bożenki, – po moim powrocie. Po jakimś czasie byłem zakolegowany ze
szczytem policyjnej władzy, to znaczy z gmachu, który Ty także zawodowo
zachowałeś w pamięci. Prawie byłem pewny, że byli zainteresowani abym tak długo
był przydatny, aż nie zakończą wejścia na drogę naukową. Musze Tobie Witku
przyznać, że pomyliłem się w moim sądzie, gdyż życzliwość okazali mi w najmniej
spodziewanym wydarzeniu.
Pewnego dnia telefon:
- Panie Janku postanowiliśmy
pana poinformować, że jest to bardzo ambitna inicjatywa prywatna i proszę nie
wiązać tego z nami.
- Ale, o co chodzi?
- Proszę słuchać, - przyjdzie
do pana gość z propozycją, z własnej, powtarzam inicjatywy, to nie jest decyzja
kierownictwa. Może go pan wyrzucić za drzwi, no chyba, że zechciałby pan pójść
na współpracę.
- Ale…kto…Jezus Maria?!?!!!…
- będzie w brązowym garniturze
z różowym krawatem i w sandałach, zaznaczam, nie ma takiego prawa. Jako członek
partii może się pan obrazić, nawet mocnymi słowami…
-Ale, kto mówi, o co chodzi?
- no wie pan, - kto mówi?, -
co pan jest dzieckiem?
I nastąpił trzask odkładanej
słuchawki.
Witku! Naprawdę byłem
zdenerwowany.
Za mniej więcej dwie godziny;
- Zgadza się! Sandały mocno zużyte!
Różowy krawat i brązowy garnitur!. Tak kurwa, to na pewno on. Jeszcze nie
zaczęliśmy rozmowy, a ten pierdolony palant pełen uśmiechów.
- Słucham uprzejmie. Stwarzam
także przychylną atmosferę. On informuje mnie, że chciałby pisać prace
magisterską. Męczy się, kluczy, okazuje się, że nie ma skończonych studiów, ale
pozostał mu tylko jeden egzamin i wreszcie wydukał, że interesuje go miejscowa kultura.
Życzliwie wskazuję na drukowane materiały, omawiam literaturę przedmiotu,
informuje gdzie są do tematu archiwalia, on ośmielony mówi, że raczej chodzi
nie o to, co jest pisane, ale co prywatnie mówi się w środowisku, jakie ma
przekonania Wiesław Sauter, co tak naprawdę myśli i mówi Janusz Koniusz, albo
Władysław Korcz …że te informacje byłyby płatne, nie za dużo, ale zawsze…każdy
grosz się przyda…
Gdy długo milczę, mówi żebym
się zastanowił i zabiera się do wyjścia.
Wtedy pytam, kogo mam o tej
propozycji poinformować i tutaj wymieniam nazwiska wszystkich podpułkowników,
seminarzystów. On jest zaskoczony i gdy przez dłuższy czas nic nie przychodzi
mu do łba, łaskawie stwierdzam:
- No tak, chyba z byczego chuja
pan się zerwał, aby złożyć mi wizytę. Obejdzie się bez widzenia. Żegnam.
[Wiesław Sauter, dr historii,
członek Związku Literatów Polskich, znany z okresu międzywojennego jako
działacz „Polonii” na pograniczu. Janusz Koniusz, z Komitetu Wojewódzkiego PZPR,
poeta, wydał kilka tomików, oddelegowany do pracy w Lubuskim Towarzystwie
Kultury, Władysław Korcz, turysta wbrew własnej woli, nad pięknym zwierzęcym
środowisku rejonu Kołymy ].
W roku 1976. przestałem
pełnić funkcję sekretarza Lubuskiego Towarzystwa Naukowego gdyż zostałem najważniejszym
urzędnikiem w Muzeum. Była to moja trzecia praca zawodowa i zawsze, - „ były to
propozycje nie do odrzucenia”, jako, że inicjatywa wychodziła ze strony PZPR.
Witku, była taka partia i ja tylko dziękuje
Panu Bogu, że nie zaproponowali mi jakiegoś stanowiska w jej łonie, bo zapewne
byłbym dzisiaj jeszcze bardziej odsądzonym od czci i wiary, postkomuchem.
Trzeba jednak przyznać, że władza nadal się mną opiekowała. Oficjalnie syn
pułkownika Pilitowskiego, Adam Pilitowski, ten z pierwszego akapitu tego listu.
Jak widzisz to już było drugie pokolenie umocowane w tej samej służbie. Wizyty
jego były częste. Wchodził do gabinetu niezależnie od sytuacji. Przyzwyczaił
się do mnie do tego stopnia, że mówił: -No i co tam nowego szefie? Najczęściej ubolewał, że znowu plotkują, że
zostanę odwołany i należałoby coś z tym zrobić. Wreszcie, kiedy już znudził
mnie tym straszeniem, poinformowałem, że mam dosyć tego stanowiska, ze względu
na płace i poprosiłem o pomoc w znalezieniu pracy w gastronomii, gdyż jestem po
Technikum Gastronomicznym i mam także wykształcenie ekonomiczne gdyż skończyłem
Technikum Handlowe.. Powiedziałem, że będę mu wdzięczny, a także moja żona i
dzieci, jako, że pracując w restauracji zapewne będzie można załatwić sobie w
stołówce zakładowej tańsze i lepsze obiady. Adam Politowski, jako bardzo mi życzliwy, był
strapiony, ale obiecał pomoc. Istotnie, w ramach pomocy, zorganizował ciekawy
spektakl. Pewnego dnia przyszedł w towarzystwie drobnego wymoczka z fryzjerskim
wąsikiem. Ten facecik zaproponował mi rozpracowanie „Solidarności” w Teatrze.
Tak dla informacji dodaję, że w naszym województwie właśnie w Teatrze powstał Międzyzakładowy
Komitet Założycielski w Zielonej Górze. Sekretarzem został Konrad Stanglewicz,
który pracował w Lubuskim Towarzystwie Kultury, które mieściło się przy ul. Wiśniowej
w tej samej wilii gdzie było Lubuskie Towarzystwo Naukowe. Siłą rzeczy znaliśmy
się i co tutaj dużo gadać SB wiedziało, że w latach, jeszcze przed
„Solidarnością” byliśmy kumplami.
Powiedziałem, że kapusiami się
brzydzę i wiem, co takich facetów czeka. Ten o wyglądzie fryzjera starał się
być arogancki a Adam udawał tego dobrego, starając się łagodzić atmosferę.
Wreszcie ten zły, ustalił godzinę i dzień, w którym mam się zgłosić na ulicę
Partyzantów. Pilitowski udawał głęboki smutek z tego powodu, że nie może mi
pomóc, ale niestety, to na moje wyraźne życzenie i braku dobrej woli na
patriotyczna propozycję.
Ten gmach, jak i całe
rozwiązanie przestrzenne bardzo mi się podobało. Oczywiście tylko ze względów
architektonicznych. Przypomniałem sobie jak to bywałem z Tobą i Panem
Rynowieckim w Prokuraturze. Jakie to były dobre czasy. Tam też poznałem Alka
Merdę, z którym los mnie związał na kilka lat, pracował w Muzeum, i wiele mu
zawdzięczam w wykryciu złodzieja muzealnego, którym okazał się mój zastępca.
Aby było bardziej kurewsko, trzeba uczciwie dodać, ze ten mój zastępca, jako
współpracownik S.B. co po latach ewidentnie zostało dowiedzione, działał
wspólnie z wymienianym Adamem Pilitowskim. Ale to osobny temat.
Poszedłem przygotowany i
wściekły na tego wymoczka.
Milicjant z dyżurki, kazał mi
poczekać, aż ktoś po mnie przyjdzie. Czekałem czytając książkę, którą
przezornie sobie zabrałem. Ten kutas co mnie wezwał, dwa razy zajrzał, ale
dopiero po dobrej godzinie, przez długie i liczne korytarze zaprowadził mnie do
swojego pokoju. Najbardziej paradne było to, że kiedy weszliśmy do środka
zamknął drzwi na klucz. Następnie ustawił krzesło koło biurka, otworzył
szufladę, dosyć długo grzebał w niej, a ja pomyślałem, że durniowi brakuje na biurku
tylko pistoletu.
Zadał pierwsze pytanie i
zresztą jedyne.
- Dlaczego tak nienawidzicie Służby
Bezpieczeństwa?.
Drogi Witku. Przysięgam na wszystko,
co dla mnie drogie, że tak właśnie brzmiała jego ciekawość. Chwilę milczałem.
Widziałem, że bić już nie wolno, zresztą nie było powodu. O ile postanowili, że
trzeba mnie zwolnić z tego dyrektorskiego stołka, to pies ich jebał. Postawiłem
wszystko na jedną kartę. Znudziła mnie ta kurewska inwigilacja. Nie tyle się jej
bałem, ile obrzydziłem.
- Mówiłem bez przerwy długo.
Bardzo długo. Ani raz mi nie przerwał. Gdy pokazywał abym przestał, gdy lewą
dłoń pionowo unosił a prawą poziomo ją przykrywał, co miało znaczyć abym
kończył; - mówiłem nie, niech pan słucha, nie lubię Służby Bezpieczeństwa przez
takich ludzi jak pan, niech pan nie przerywa tylko słucha… Powiedziałem jak
przesłuchiwali we Wrocławiu, jak było w więzieniu, jaki głód panował, jak było
zimno, jakie kary stosowali i za co. Jednym słowem ulżyłem sobie po raz
pierwszy w taki otwarty sposób w odniesieniu do ludzi, którzy mieli poczucie,
że wszyscy są pełni przerażenia, przed szyldem S.B. i jego funkcjonariuszy.
Dodałem, że pochodzę z rodziny, gdzie pierwszy zdobyłem wyższe wykształcenie,
że Polsce Ludowej wszystko zawdzięczam, że jestem lojalnym obywatelem, że karę
poniosłem za swoją młodzieńczą fantazję, że chyba coś zrobiłem o ile Minister
Kultury przyznał mi nagrodę pierwszego stopnia za ochronę dóbr kultury i rozwój
muzealnictwa, że byłem przez dwie kadencję radnym a przez jedną przewodniczącym
Komisji Kultury, byłem członkiem Narodowej Rady Kultury… widziałem jak kapusia
w ziemię wdeptali na dworcu w Poznaniu w czerwcu 1956 roku, jak ochoczo wybiliśmy
zęby donosicielowi w Gnieźnie, mimo że to był nasz kolega z klasy. A teraz
człowiek, który mógłby być moim synem, ze względu na wiek, przychodzi do mnie w
towarzystwie pracownika Służby Bezpieczeństwa, służbowo, do państwowej
instytucji, straszą mnie utratą stanowiska, zmuszają do donosicielstwa za cenę dyrektorowania…Proszę
bardzo, proszę mnie odwołać, bo donosicielstwa nie udźwignę, a sam
wypowiedzenia dla siebie nie napiszę.
To ostatnie zdanie wygłosiłem
po konsultacji z Janem Dworakiem, z którym leżałem w Sanatorium w Kamiennej
Górze w jednym pokoju przez kilka miesięcy. Stale mi opowiadał o Żydach i jak walczył
w partyzantce u Korczyńskiego. Dopiero jak go odwiedzili milicjanci to
dowiedziałem się, że pracuje w organach. Był ważną figurą i stale chodził po
cywilnemu. Jana Dworaka i mnie związało
wspólne szpitalne cierpienie. Temu Jasiowi powiedziałem, [on już nie żyje], że
muszę iść na taką rozmowę. On mi doradził abym na końcu wygłosił taką kwestię o
odwołaniu, oraz powiedział, że o całej sprawie powiadomię Komitet Centralny
naszej partii, jako wieloletni członek PZPR. Ale już taki groteskowy nie byłem,
gdyż wiedziałem, że jak zechcą człowieka zgnoić to zawsze znajdą sto powodów.
Pan funkcjonariusz mój
słowotok wysłuchał raczej bez entuzjazmu, potem bez słowa wyszedł, ale drzwi
zakluczył. Długo czekałem. Wrócił z kawą i właściwie nie pamiętam ani słowa z dalszej
rozmowy, tym bardziej, że to był jego oszczędny monolog Natomiast dobrze
pamiętam, że nic nie podpisywałem, zresztą nikt mi nie proponował
jakiegokolwiek wypełniania ankiety, czy składania podpisu. Dopiero w biurze
puściły mi nerwy. Wiele lat prowadziłem pamiętnik. Duże, grube księgi.
Wszystkich nie zachowałem, tylko te od stany wojennego, gdzie notowałem
wydarzenia bardziej oględnie. Sądzę, że ze strachu.
Zachowałem je. Dzisiaj nie
mogę dokładnie odczytać, co zapisałem po tej wizycie. Przyznaję, z kasy
pancernej wyjąłem pół litra i samotnie się upiłem. Z żalu nad sobą się także
rozkleiłem, ale to nie ja płakałem. To wódka płakała i zamazywała zapis o gnoju,
w którym mnie unurzała Polska Ludowa.
Jestem ciekawy czy mam
teczkę, chyba tak, bo przecież pan, najpierw porucznik a potem kapitan, jeszcze
potem taksówkarz, Adam Pilitowski, zapewne musiał pozostawić jakiś ślad z tych
odwiedzin oficjalnych, o których wiedzieli wszyscy pracownicy Muzeum.
Witku. Nudzę Ciebie, ale
pocieszam się, że przeczytasz moje wspomnienia, które muszą mieć świadków wśród
przyjaciół, znających mnie i wierzących w moja prawdę. Nie realizuję strategii
autopsychoanalitycznej, raczej chciałbym aby ten zapis poświadczał, że były stosowane\
różne próby naboru, aby zostać informatorem co stało się dla wielu, źródłem
udręki i po dzień dzisiejszy podejmują próby rozliczenia się, ze współżycia z
demonami przeszłości.
Kochany Witku.
Przyznaję, że nie chciałbym,
aby ten okres kłamliwych rozliczeń, minął bez mojego zapisu. Najbardziej mnie
wkurwia, gdy słyszę jak to byli zastraszani, molestowani, szczególnie księża,
bez rodziny, bez majątku, albo sprostytuowani naukowcy, czy twórcy, literaci,
artyści, dbający o swoje kariery, stypendia, przyspieszone awanse naukowe,
katalogi z wystawy czy nakłady wydawnicze. Oczywiście, wiem, że byłem nie wiele znaczącym
ziarnkiem piasku, o którym zapewne nie mówili, że jest sypany w tryby
socjalistycznej maszyny, ale wiem także, że można było żyć bez upodlenia na
własne życzenie. Próbowano dojścia do mnie podczas studiów, po wyjściu z
aresztu we Wrocławiu, słowem na każdym etapie, przez przyjaciół, wrogów,
jedynie nie po przez konfesjonał, a to, dlatego, że nie klękałem przed tym
meblem.
Witku. Ukłony przesyłam
Halince i dla waszych, w mojej pamięci nadal, delikatnych dziewczynek, jedna
blondynka, druga czarnulka…
Kłania się Janek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz