Przeczekałem
upiorne upały pierwszego tygodnia sierpnia i gdy nagle przyszło ochłodzenie, 13.
w piątek, napisałem ten tekst, porzucając powszechnie uznawany zgubny magnetyzm
zestrojony z tą datą i dniem tygodnia. A niestety mam powody, aby się poważnie
zastanowić nad ewentualnymi konsekwencjami wynikającymi z tego złowieszczego
zespolenia. Może nie tyle nad charakterem i strukturą rzeczywistości, ile nad
magią daty, a więc numeracją i kabalistyką. Oto, w czym rzecz. Trzynastego i
także w piątek, w roku 1984. Witold Nowicki wyznaczył łaskawie ten dzień jako
początek naszej trzydniowej rozmowy o życiu i sztuce. Gdy na szali kładzie się
taką świadomość, że sztuka jest dla Artysty sensem życia, - a dla Witka te słowa,
w sensie dosłownym, mają jedynie sens, - to wszelkiego rodzaju przesądy nie
mają wręcz dostępu i żadnego poważnego znaczenia.
Z
takim uskrzydlonym i racjonalnym przesłaniem powstał w miarę obszerny tekst,
który dopiero teraz ukaże się [????] w „Studiach Zielonogórskich”, wydawnictwie
muzealnym redagowanym przez Andrzeja Toczewskiego.
Na
tekst zwrócił uwagę zatroskanemu Dyrektorowi o autora do katalogu z okazji 100.
rocznicy ZPAP i wystawy Witka w Muzeum, z okazji Jego 80.lecia, Leszek Kania: -
Przecież mamy tekst do katalogu. Może być nieco opóźniony gdyż został napisany
20 lat temu, ale zwrócimy się do autora, aby uzupełnił te kolejne 20 lat
twórczości. Dyrektor poczuł się wybawiony z kłopotu i koncepcję optymistycznie
zatwierdził.
O
ile, to, co napisałem, mocą tego feralnego zestawienia [13 i piątek] miałoby
czekać także na opublikowanie 20 lat, to Witold Nowicki miały ponad 100 lat,
czego mu z całego serca życzę, ja zaś bym przekroczył, 92 czego sobie, niestety
nie życzę, gdyż nie wierzę, aby łaskawy los wyłączył z mojego trwania potęgę, -
„radości życia” zezwalając równocześnie miotać się, z poczuciem grzechu, jego pełnią.
Publikacja
„rozmowy” z dwudziesto letnim opóźnieniem. Jezus Maria.
W
lipcu 1984 roku przez cztery dni notowałem rozmowę z Witoldem Nowickim. Dom
Witków leży na wzniesieniu koło Wieży Braniborskiej. Jest to chyba znacząca
wysokość, bo niemieccy astronomowie już w okresie międzywojennym zainstalowali
tutaj teleskop do obserwacji gwiazd. Tutaj Witek ma swoją pracownie. Wobec tego
nie będzie przesadą o ile napiszę, że w Zielonej Górze pracuje najbliżej nieba.
W dole aż po horyzont lasy. W pogodne dni widać pradolinę Odry. Ma się takie
wrażenie, że siedziba Witków stoi na dachach domów, gdyż niżej na geologicznej
warstwie skośnej pobudowano wielopiętrowe bloki. Wspaniały, paradoksalny widok.
Siedzieliśmy przy białym metalowym stoliku w najwyższym wyniesieniu ogrodu.
Stella, żona Witka, przyniosła herbatę. Z pochyłego stoku spływał ogród w kilku
odcieniach zieleni, aż po małą oranżerię przeznaczoną na kaktusy. Witek
dopełniał kieliszki nalewką własnej roboty.
Boże
Ty mój!. Żyć nie umierać. W takich warunkach spisałem na czterdziestu stronach,
nie tyle naszą rozmowę, ile wspomnienia z jego rodzinnego domu, a także refleksje
Witka na temat życia i sztuki. Kiedy go poinformowałem, że zapisałem sens tych
rozważań z przeznaczeniem do katalogu związanego z jego kolejną wystawą Witek z
uśmieszkiem zauważył: -„Gdy się ukaże ten katalog to zawiadom mnie. Chyba
będzie trzeba ten cały nakład wykupić”. Domyśliłem się, co chciał przez to
powiedzieć, tym bardziej, że patrzył na mnie mało przychylnie. Muszę przyznać,
że nie mam zaufania w każdym wypadku, do autoryzacji tekstu, gdyż zazwyczaj
jest to coś, co po dopiskach i poprawkach nie jest tym samym, co było na
początku. Także nie posługiwałem się w rozmowach z artystami magnetofonem,
ciężką szpulową walizą, gdyż sam jej wygląd powodował, że nie było zwierzeń,
tylko przemówienia. Zawsze mówiłem do plastyków, że malarstwo jest twoje a
tekst jest mój i niech tak pozostanie. Ale z Witkiem to była inna sprawa. Nigdy
bym sobie nie pozwolił lekceważyć jego opinii czy sugestii. Witold Nowicki w
tym środowisku był najwyższym autorytetem. A do tego dochodziła jeszcze emocja,
którą będę pamiętał jako wydarzenie, które, poza Witkami, nie mogłoby się spełnić.
W
roku 1956, gdy dopiero poczęliśmy się aklimatyzować w Zielonej Górze, Staszek
Kowalski i ja, pracując w Wydziale Kultury Prezydium Wojewódzkiej Rady
Narodowej, po wielu staraniach i pomocy naszego szefa Klema Felchnerowskiego,
dostaliśmy „mieszkanie” w Łężycy, w byłym Domu Ludowym. Nie było szyb w oknie,
ale za to straszyła nas, wypatroszona z infrastruktury grzewczej, połowa pieca.
Osiem kilometrów do miasta chodziliśmy pieszo. Wtedy Łężyce, bez komunikacji
autobusowej, to była wieś leżąca na głębokich peryferiach. I w tej sytuacji
Witkowie pozwolili nam podczas ich długich wakacji zamieszkać w Zielonej Górze,
przy ulicy Chrobrego. Co za ulga i nagle, jaka odmiana losu? Spaliśmy na ich
tapczanie. Jedliśmy w ich naczyniach, zjedliśmy ich wędzoną słoninę, boski
smalec z cebulą, kąpaliśmy się w ich wannie. I teraz ja, nagle nie dam Witkowi
tekstu do autoryzacji, bo sobie wydumałem coś o moim warsztacie, a co Witek nie
bardzo akceptuje. W życiu!. Oczywiście, natychmiast, proszę bardzo!. Tekst
otrzymałem po jakimś czasie z sugestią abym pisał w trzeciej osobie, co
oczywiście przyjąłem jako wskazówkę merytoryczną. Ten materiał jakoś nie miał
szczęścia i nigdzie, nawet we fragmentach, nie został opublikowany. W międzyczasie
Witek udzielił wielu wywiadów, sam pisał o trudnym okresie pionierskim, o
mieście i jego walce o zieleń, gdzie demony głupoty i niekompetencji
sprzysięgły się, aby „zespół wespół” działać dla dobra socjalizmu. Ukazało się
kilka katalogów, odbyło kilka wystaw, a mój tekst leżał zapomniany, wręcz
porzucony. I nagle się okazało, że ten Witold Nowicki ma już 80 lat, a jego
Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie równe 100 lat. Leszek Kania zauważył, że
tekst dwudziesto letni, tym bardziej nadaje się na obchody jubileuszowe, zaś
Andrzej Toczewski, podkreślił jego historyczną wartość.. Odkurzyłem,
przeczytałem i co najważniejsze, mimo wielu publikacji, które ukazały się po
lipcu, roku 1984. roku, okazało się, że jest to jedyny tekst dotyczący w takim
zakresie, dzieciństwa, domu i rodziny. Jego wartość nie tyle polega na stronie
formalnej, ile na fakcie, że został przeczytany przez Witka, naniesione uwagi i
o dziwo, bez krytycznych enuncjacji, co u Niego rzadko się zdarzało. Pozostała
prawda, niezależna od kulawej formy.
-„Witku,
moja wizyta dzisiaj, to piątek a do tego 13. To nie jest dobry czas na
jakiekolwiek przedsięwzięcie. Także wśród artystów spotkałem się z tego rodzaju
przesądem. Witek się zastanowił, spoważniał, skrzywił się nieco…”Przesądy to
wynik tradycji. Uleganie przesądom to nie tylko przywilej prostego ludu.
Poznawanie ich to niezwykle ciekawa i atrakcyjna zabawa, niezależnie od poziomu
wykształcenia”.
Witek
mówił spokojnie, cicho, unikał gestykulacji. Do słuchającego siedział bokiem,
nie patrzył mu w oczy. Kontrolował każde swoje słowo a także to czy jest
uważnie słuchany. Raz po raz poważniał, ale mówił raczej na uśmiechu. Może
trochę z politowania, pobłażliwości dla tych, co nie mogli pojąć, że to
wszystko jest bardzo proste, tylko trzeba oprócz inteligencji mieć trochę
rozumu. Nie dawał mi do zrozumienia, że mi tego nie staje, jako, że zgadzałem
się z jego racjami. W ten sposób łaska mądrości spływała na mnie, ale nie jak
woda po kaczce. Słuchałem, bowiem uważnie a fakt, że Witek temat rozwijał to
znaczyło bardzo dużo, gdyż nie ma on za wysokiego mniemania o otaczającym go
ludzkim świecie. Było w tym nieco autoironii, gdy mówił, że kiedyś 13 i także w
piątek był w „Polmozbycie” na przeglądzie samochodu i załatwił sprawę „od
ręki”. W ten sposób stwierdził cynicznie, ze socjalizm walczy z przesadami. Ale
przytaczał także rozliczne anegdoty, odległe, pochodzące ze świata antycznego,
z naszej historii, z dworów panujących, omawiał przesądy pisarzy, naukowców,
artystów dramatycznych, złodziei, prostaków i ludzi światłych. Jednym słowem,
worek wiedzy, wręcz erudycji, został rozwiązany.
Tak,
czarnego kota, zakonnice, kominiarza, przejście pod drabina, Witek traktuje z
przymrużeniem oka, ale tak na wszelki wypadek warto o tym pomyśleć. Naprawdę
jednak nie wierzy w fatalistyczne działanie sił, z których powstał przesąd. Ale
przesądy nie istnieją po to, aby je lekceważyć. Wynikają, bowiem z wielu lat
doświadczeń, a gromadzone w dobrej wierze były od zawsze. Przesądy ulegały
modyfikacji, zmieniały szaty historyczne, ale ich treść jest fragmentem
mądrości ludu. Tych, co nie z książek, ale z życia czerpali doświadczenie. Te
sprawy zasługują na poważne potraktowanie. Mało, kto się tym zajmuje a dla naukowców
należy zgłosić taki postulat. Sprawdzalne są bajdy, klechdy, podania ludowe i
nie można powiedzieć, aby stąd nie płynęła pewna mądrość. Dla Witka jest to
źródło wiedzy o przeszłości. Nie sądzi, aby nauka mogła tego nie dostrzegać.
Człowiek nauki nie powinien pogardzać żadnymi źródłami, a w szczególności tymi,
które zostały zgromadzone przez pokolenia i objawiają się przez tradycję, a nie
tylko przez uczony zapis. Przez archeologów niejednokrotnie ustne przekazy
zostały potwierdzone wynikami badań, także legendy, nawet te, które wyglądały
jak cmentarne sny, brednie paranoików, czy też wymysły nieoświeconego ludu
porażonego potęgą szatana, albo dobrocią aniołów. Okazywało się, że nauka wiele
z nich potwierdziła a gdyby je zlekceważyła, to paradoksalnie, ale odrzuciłaby
dużą możliwość poznawczą. Witek mówił, że rozwój nauki będzie sprzyjał temu wszystkiemu,
co było przed nami, bo czy to się komuś podoba czy nie, wszystko już było.
Człowiek jest fragmentem kosmosu i będziemy mieli coraz więcej potwierdzeń tego
typu. Żadną doktryną nie można zahamować rozwoju ludzkiego ducha.
Przed
domem Witków drzewo rozdarte piorunem, bez wnętrza, wypalony czarny futerał. To
trumna na bezmyślne traktowanie przyrody. To ważna dla Witka rzeźba natury.
Ogród, w którym rozmawiamy nie ma wielkiej przestrzeni, ale uszanowano rzeźbę
terenu, każdy krzak i dziko rosnące kwiaty. Widać jednak rękę porządkującą to
„Poletko Pana Boga”, na którym znajdują się także okaleczone fragmenty rzeźby
lub tylko fragmenty tego, co ocalało i czego nie zdążyło pochłonąć wysypisko,
ochronione estetyką Artysty.
Ojciec
Witka był stolarzem. Nie jakimś tam partaczem, a mistrzem w zawodzie, artysta
uzdolnionym, wirtuozem manualnym. Przez kilka lat pracował w Kijowie. Zachował
sentyment do Ukrainy i przeniósł go na syna. Stolarka to było trochę za mało.
Wobec tego zatrudnił się w Warszawie. W stolicy otwarto wówczas modną szwedzką Fabrykę
Sztucznych Marmurów. Tam dopiero mógł wykazać w pełni swój talent. Nad próbkami
ślęczał nieustannie. Matka była kobietą ciekawą świata. Podczas wydarzeń 1905
roku zaplątała się w tłumie, kiedy ruszyła szarża Kozaków. Jakiś nieznany
mężczyzna wyrwał ją prawie spod końskich kopyt. To było długo rozważane w
rodzinie. Ojciec matki był znanym w Mogielnicy kołodziejem. Był lokalnym
patriotą. Robił eleganckie cygańskie wozy. Mówiono na niego nie po nazwisku,
tylko „Polak”. Nawet babkę trzeba wspomnieć, co to „żadnej książce nie
przepuściła” i jej brata obieżyświata, Ten zjawiał się w domu przeciętnie, raz
na pięć lat. Podróżował po Japonii, był w Chinach, poznał Rosję. Wojsko jako
poborowy armii carskiej, odsłużył na Krecie. Zaniosło go do Mandżurii, był za
kołem polarnym. Włóczył się w okolicach Archangielska. Opowiadał jak to konny
oddział wyjechał na patrol na Boże Narodzenie a szczątki znaleziono na
Wielkanoc. To dopiero było. Tylko zostały buty, łuski od nabojów i karabiny.
Resztę wilki zjadły.
Żaden
z naszych plastyków nie objechał tyle świata, co Witek. W roku 1960 wyruszył w
rejs afrykański. Ponowił tę podróż w dwa lata później. W roku 1964 popłynął na
Morze Czarne, Śródziemne i Atlantyk. Może nie w tej kolejności, ale szkice
przywiózł od Odessy po Casablankę. Rysował Moskwę, potem Kijów i wrażenia z
Krymu. W kwietniu zaniosło go do Oslo, a stąd popłynął do Algierii i Tunisu
zwiedził Libię, Hiszpanię i Portugalię. W marcu i kwietniu 1975 na żaglowcu,
„Zawisza Czarny” ponownie przebył trasę Algier, Tunis, Maroko, wpadł do
Hiszpanii, potem zobaczył Anglię i NRF. Europę to Witek zna nieźle. Gazeta
Zielonogórska z dnia 23. VI. 1967 roku donosiła: -„…zapalony podróżnik zwiedził
Bałkany i wszystkie kraje basenu Morza Śródziemnego. Dwukrotnie był w Egipcie.
Część impresji z tych podróży zawarł w pracach malarskich już na dwóch
wystawach. Oto notka z gazety: - „…jakkolwiek nie tworzy w oderwaniu od
współczesnej sztuki, nie hołduje też jednak nakazom wciąż zmieniającej się
mody. Bardziej wierny osobistym tendencjom wewnętrznym kieruje się własnym
pojmowaniem sztuki. Indywidualny styl jego twórczości kształtował się w ciągu
kilkunastu lat poszukiwań i prób. Pracuje bez pośpiechu, rzetelnie, przywiązuje
dużą wagę do procesu malowania obrazu. Jak sam twierdzi maluje nie myśląc o
wystawie, stąd jego prace utrzymane w kameralnym klimacie. Źle się czuje w
salonach ekspozycyjnych, gdzie niezbędna jest duża siła ekspresji”.
Witek
zbiera lampy naftowe. Za moją z okresu międzywojennego wyłudziłem od niego
obraz. Właśnie taki, gdy artysta „pracuje bez pośpiechu, rzetelnie, przywiązuje
dużą wagę do procesu…”.
Gdy
Witek urodził się po domu chodziły już trzy jego siostry i brat. Kochali go
zanim przyszedł na świat. To był taki mały Książe. Wszędzie, gdzie to było
możliwe, towarzyszył ojcu. Siedział wśród rozmawiających samych mężczyzn. Sensu
nie rozumiał, ale pamięta to tak dokładnie, że dzisiaj mógłby namalować obraz,
- „Siedzących za stołem”. O świcie ojciec wychodził na ryby. Budził syna, gdy
jeszcze chłód ciągnął od Pilicy, a na łąkach ścieliła się mgła. W ciszy szli
brzegiem rzeki. Łąka ugniatała się jak materac. Mimo, że dzień w południe
porażał skwarem, ranki były zawsze na tyle zimne, że Witek drżał. Może z
przejęcia, z wrażenia?. Gdy nagle w tej wilgotnej ciszy krzyknął ptak, ostro i
przenikliwie, czuł jak skóra staje się zbyt ciasna, a serce tak łomocze, że aż
dziwne, że w tak małej osobie może szaleć taki dzwon. Ten głos poranka
powtarzał się parokrotnie i za każdym razem taka sama trwoga targała ciałem. To
był strach, ale taki dziwny, który się chciało ponownie przeżyć i do którego
się tęskniło po kilku dniach. Taki sam lęk odczuł, gdy samolot położył się na
skrzydło i w dole zobaczył deltę Nilu. Czegoś tak olśniewającego,
przerażającego a zarazem wzruszającego. Witek tęskni „…za Pilicą i jej
przeźroczystą wodą. Jak za zmianą napięcia we własnym ciele, które reagowało
nie na strach konkretny, a dziwny, niewytłumaczalny, metafizyczny? Taki strach,
taki stan, nie jest z tego świata, jest zakotwiczony gdzieś głębiej. Może Bóg
dał go po to, aby się opamiętać?. Nad rzeką najpiękniej i najgroźniej było tuż
przed wschodem słońca.
Jeszcze
w tej mgle, tuż przy ojcu, w ciepłym tchnieniu rzeki, czekał na wielką rybę.
Nocą szły ryby różne, a w dzień na jasne łachy wypływały z ciemnej wody
kiełbie. Ustawiały się rzędami i zgrywały idealnie swoją pracę z nurtem rzeki.
Tłuste, nakrapiane po bokach. W nagłych wirażach ukazywały białe brzuszki.
Kiełbiki-rekinki. Wąsate i udające, że są groźne. Ale nawet wtedy gdyby urosły,
nadal by zachowały zuchowato-bezbronny, a mimo to zaczepny wygląd. Taka mała,
paradoksalnie groźna rybka.
Powrotów
znad rzeki Witek nie lubił. Ojciec wracał w towarzystwie wędkarzy, szli szybko,
byli hałaśliwi. Wtedy Witek siadał a ojciec przystawał. Pozwolił mu odpocząć,
ale po chwili przywoływał gestem dłoni. Nie lubił, aby syn się oddalał, a on to
wykorzystywał.
Gdy
Witek zamieszkał w Zielonej Górze często jeździł do Cigacic nad Odrę. Tam przez
jakiś czas mieszkali jego koledzy malarze, Ignacy Bieniek i Kazek Rojowisk.
Malowali dęby nadodrzańskie a Witek próbował znaleźć podobieństwo Odry do
Pilicy. Ale to nie ta rzeka. Kopia raczej słaba. Pilica była krystaliczna, Odra
prawie zawsze ciemna, bura. Pilica nie obmywała brudów ciała, ona oczyszczała
duszę. W Odrze można się wykąpać, ale uważnie, bo jest zdradliwa. Pilica była
ciepła, jak matka, Odra to zwyczajna mokra woda. Pilica przyciągała siłą swego
istnienia i energią swej piękności. Na Odrę trzeba uważać, jest chwiejna,
zakłamana, nagle umie wylać, albo tak obniży poziom, że uwięzi barki z
ładunkiem. Nad Pilicę szło się jak na konieczną pielgrzymkę, jak do miejsc
cudownych, jak po odkupienie grzechów. Nad Odrę idzie się, gdy ma się chęć
poleniuchować zmarnotrawić czas, ochłodzić się, co najwyżej, albo nabrać do
beczkowozu wody. Pilice się piło, Odrą można się otruć.
Rzeka
i łąki to Witka dzieciństwo. W szerokim pasie przy rzece, wśród rozległych łąk,
błyszczały oczka stawów. Wyglądały jak studnie wykopane ręką olbrzyma. Dłużej
otulała je mgła. Nad Pilicą były czyste jasne plaże. W upalne dni pachniało
lasem sosnowym. Te lasy podczas upałów samo zapalały się. Nagle nad koroną
drzew następował wybuch. Jakby jakaś nienawistna siła rozerwała nad tym rajem
granat. Trwogą przejmowały upały trwające kilkanaście dni. Patrzono w
rozżarzone blaszane niebo prosząc o ciemną chmurę. Letnie błyskawice i strugi
deszczu przynosiły ulgę. To życie wracało po upałach. Dzieci stały w deszczu i
zawsze temu towarzyszyły nawoływania, aby skryły się przed piorunem. Starsze
kobiety wysiadywały przed gankami, mężczyźni stali w szeroko otwartych
drzwiach, patrzyli, milczeli i uważnie palili papierosy. Woda z łąk przenosiła
wszelkie robactwo do Pilicy. Na to czekały ryby, a na ryby ludzie. Nocą łowiono
miętusy, o wschodzie słońca dzikie karpie a na obrzeżach zarośniętych szuwarami,
liny. Karaś brał nawet w południe, tak jak błoć i krasnopióra. Koło młynów w
upustach czaiły się szczupaki oraz garbate okonie. Szczupaki brały na żywca.
Blachy nie były wykorzystywane, tak jak to jest obecnie. Okoń „szedł” na
dżdżownicę, także na małą rybkę. Dobrze było żywca łapać w miejscu oddalonym od
połowu zaplanowanej ryby. Rybka-żywiec była wtedy wystraszona i bardziej żwawa.
Szczupaki wyłowione patrzyły z nienawiścią. Okoń i inne ryby oglądały tylko w niebo,
szczupaki patrzyły prosto w oczy. Raki łapało się na wątrobę, ale najczęściej
na żabę. Łowiło się także raki ręką, sięgając głęboko do nory. Bywało
niebezpiecznie, gdy nora wznosiła się ponad wodę. Szybko należało wtedy uciekać
z ręką. Tam był wodny szczur. Jak płynął, utrzymując nad powierzchnią wody,
tylko ostry trójkątny pyszczek, był nawet ładny, ale ugryźć potrafił szybko i
boleśnie. A rak, szczególnie duży, także nie był gorszy, gdy szczypcami chwycił
palce. Wtedy nie należało się szarpać tylko czekać nieruchomo aż puści.
Najpierw
szalał za drzwiami na piętrze. Witek go uspokoił i wpuścił do pokoju. Wszedł
lekki, wytworny, na wysokich nogach, elegancki. Szczupły, podpalany. Doberman.
Nie mogłem się skupić. Patrzył na mnie, brązowymi, lekko wypukłymi, wilgotnymi
oczami. Cały drżał z chęci zrobienia mi krzywdy. Jego ciało sprężone,
zawieszone na nieruchomych, szczupłych suchych nogach, sugerowało, od czasu do
czasu nerwowym drżeniem, że psim pragnieniem jest mnie dopaść. Niewzruszony
psimi gestami, wierząc w dobre wychowanie, swego czworonożnego ulubieńca, Witek
mówił o trosce i miłości do zieleni. Twierdził, że ocierał się nie raz o
śmieszność walcząc o magnolie w naszym mieście, szczątki winnic i nieliczne
egzemplarze wątłego zabytkowego drzewostanu. Doberman wreszcie ułożył się.
Położył głowę na łapy, piękną, cholera, trzeba to przyznać i uważnie
obserwował, doprowadzony już do minimum, każdy mój ruch.
Przypomniałem
sobie te magnolie. Rosły wzdłuż całej alei Niepodległości, szczególnie piękne
naprzeciw Biura Wystaw Artystycznych. Umierały powoli, prawie na raty. Z każdym
rokiem było ich mniej. Wyparły je garaże i zatoki dla samochodów.
Witek
mówił, że jak się myśli, to nie można być optymistą. Dramatem jest powolna, acz
stała śmierć zieleni w naszym mieście. Nie błędem
a
wręcz zbrodnią jest zabudowywanie każdego skrawka przeznaczonego pierwotnie na
zieleń. Przekonał się, że absurdem było przekonywanie o tym architektów, którzy
w zieleni widzieli raczej wroga. To tak, jak biedny chłop z pasją niszczy
chwasty zarastające mu podwórko i nie może temu zadaniu podołać. Jego maszyny
stale stoją w pokrzywach, a kierat z trudem obraca się wśród badyli. Wreszcie
jest taki sen. Aniołowie wybetonowali podwórko. Gospodarz i dzieci idą do
stodoły i chlewów po tej anielskiej ścieżce. Świnie już nie taplają się w
błocie naprzeciwko ganku. Pies przy budzie już nie ma bajora, które sam
stworzył, na krótką-długość łańcucha. Z dyplomem architekta syn tego chłopa
realizuje marzenie, o którym śnił dziad a może i ojciec tego wykształconego w
socjalistycznej ojczyźnie syna. Z chłopskiej biednej chaty wyniósł nienawiść do
chwastów i teraz realizuję tę pasję w ramach swojego prawa i zawodu zdobytego w
trudnej pracowni architektonicznej. Wraz z dyplomem inżyniera przypięła mu
Polska Ludowa szatańskie skrzydła i teraz szybuje nad naszym miastem wypatrując
kawałka zieleni, którą trzeba zabetonować.
Napisałem
i zdrętwiałem. Doberman nie leży już naprzeciwko. Jak duch przeniósł się w inne
miejsce? Gdzie?. Wolno odchylam głowę w prawo, potem patrzę w lewą stronę. Na
wysokości mojego ramienia jego głowa. Próbuje z garniturem rekinich zębów zajrzeć
w moje notatki. Cenzor, czy jak?. A może trzeba zrobić korektę i nieco
wyłagodzić ten tekst?. Może za ostro do chłopo-architektów?
Mogielnica,
gdzie się urodził Witek, w czasie okupacji była wyspą wręcz wyjątkową. Wojna
się przez nią nie przetoczyła. Miasto przez całe wieki było własnością
Cystersów. Dumą był XVII - wieczny modrzewiowy kościółek a w nim niegdyś
cudowny obraz. Opat z Sulejowa postanowił ten obraz zabrać, wbrew woli
mieszkańców.
Gdy
jednak się tego czynu dopuścił, obraz w cudowny sposób powrócił do ołtarza w
Mogielnicy. Opat był jednak uparty. Odprawił uroczystą mszę przed ołtarzem,
zorganizował procesję wiernych i w glorii przeniesiono obraz ponownie. W ten
sposób na stałe pozostał w Sulejowie, ale zatracił swoją cudowną moc. Tam do
niego nawet mieszkańcy z Mogielnicy zanosili modły o szczęśliwe wybawienie z
każdej opresji a szczególnie z zaborów i niewoli. Na pewno jednak nie modlono
się o ruski socjalizm.
Od
lata 1939 roku Witek był poza szkołą. To było złe doświadczenie, ciężkie przeżycie.
Dzisiaj szkołę wspomina jako piękne dni dzieciństwa. Jego nauczyciel uczył
wszystkiego, także rysunku. Starał się zwrócić uwagę na uczniów uzdolnionych w
tym kierunku. Ogłosił konkurs w trzeciej klasie pod tytułem: - „Owoce jesieni”. Za zajęcie pierwszego miejsca w tym konkursie
nagrodzono Witka kompletem kredek. To był wielkie szczęście dzieciństwa. Nic mu
już potem tego nie zastąpiło. Normalne to było, że kredki były własnością szkoły.
Nauczyciel po jednej wypożyczał na chwilę uczniom. Tę kredkę trzeba było
zwrócić, aby inny kolega mógł pokolorować swój rysunek. Pod koniec lekcji
nauczyciel przeliczał kredki i często cierpiał z powodu, że któraś został
złamana. Uczeń, który uszkodził kredkę nie dostawał kolejnej i wszyscy uważali,
że było to sprawiedliwe. Ten, co miał zbyt ciężką rękę pozbawiał ich dobrego
stopnia. Logiczne, więc, że został ukarany. Mógł się jeszcze cieszyć, że
podczas przerwy nie został obity. I nagle Witek ma taki majątek. Cały komplet
kredek. Te kredki niósł do domu ostrożnie, nawet wolno, aby rysiki się nie połamały. Oglądał je przekładał,
sprawdzał czy któraś nie zaginęła i stale na nowo podejmował trud sprawdzania
ich w coraz to innych konstelacjach kolorystycznych. Wiedział, że żółta i
niebieska nałożone na kartce dają kolor zielony. Tyle kredek, tyle możliwości w
tworzeniu kolorowych światów. I on sam może tego dokonywać. W klasie już nie
był tym samym. Miał własne kolorowe kredki. - „Owoce jesieni”. Witek nie pamięta,
co tam wtedy wyrysował. Tylko te kredki: - żółta, czerwona, niebieska, zielona
a nawet czarna i biała.
Szkoła
mieściła się w prywatnym domu, była biedna. Nauczyciel zaś nie był
przedstawicielem tej nędzy. To był najwyższy autorytet. A wielkość moralna tej
szkoły polegała na tym, że nie dotykała jej żadna krytyka. Sama myśl, że o
szkole mógłby ktoś pomyśleć źle czy nieżyczliwie, była obrazoburcza.. Taka myśl
była grzechem śmiertelnym, z którego, co było oczywiste, trzeba było się
spowiadać. Nikt nie budził w Witku tyle szacunku zmieszanego ze stałym
niepokojem, co szkoła. Nad wielkością tego urzędu. Ta szkoła, to nauczanie
zrodziło głębokie przekonanie, że wojna z Niemcami musi się zakończyć
zwycięstwem. Że jest to taki czas jak niewola carska.
Dziadek
Witka, w czasie powstania styczniowego, wraz z kilkoma innymi wyrostkami,
postanowił odciąć z szubienicy powieszonych powstańców. Niestety, Kozacy
wrócili, chłopców pobili a odciętych powiesili ponownie. W rodzinie, ze strony
ojca było tradycją nie służyć w carskim wojsku. Dziadek, gdy go zmobilizowano,
powrócił na białym koniu. To była znana opowieść. Na białym koniu wracał, co
tysięczny żołnierz. Dziadek był tym wybrańcem. Okupant. To tylko sprawa czasu,
to musi się skończyć.
Wojna
to zawsze koszmar. Niemcy często za pracę płacili wódką. Byli i tacy, co szli
na współpracę, degradowali się. Witek zapamiętał wiele scen z okupacyjnego
życia. Malował przy oknie, gdy usłyszał strzał. To wykonano wyrok na
kolaborancie. Kolor czerwony skojarzył mu się z krwią. To brzmi jak kiepska
literatura, ale tak właśnie było. Czy ten okres jego pokolenie wymaże z
pamięci?. Witek uważa, że nie należy młodego pokolenia obdarzać tą pamięcią.
Niech ten trąd, ta zaraza pozostanie w nas. Jest zawsze na granicy wiary w
uczciwość dwudziestoletnich dziś poetów, gdy piszą o wojnie, o słodkawym
zapachu dymów z pieców krematoryjnych, czy bielejących kościach partyzantów
wśród jasnych pól pszenicznych, jako własnym doświadczeniu. To jest tylko
podebranie tematu, plagiat zapożyczony z przeżyć jego pokolenia. Dla niego
wojna jest nadal tematem wielu przemyśleń. Im więcej czasu upływa, tym bardziej w ostry sposób się jawi. W
pamiętnym sierpniu 1944 roku uczestniczył w akcji „Burza”. W furażerce z
przepaską, z literami „WP” jego zgrupowanie czekało na rozkaz wejścia do
powstańczej Warszawy. Nie był zrzutów broni, nie było rozkazu. Gorycz powrotu,
wygaszony zapał młodych ludzi patrzących na bliskie dymy Warszawy. Jeszcze
tygodnie oczekiwania. Dudnienie frontu, mroźny styczeń, zaśnieżone sylwetki
bojców o mongolskich rysach, groźne wyzwolenie, szara tonacja nadziei i zwątpienia.
Moje malowanie, wspomina Witek, to nie było nic innego, jak ucieczka, od
rozgoryczenia, które było ponad mój rozum.
Wojna
to chaos. Stała się także istotną cezurą, nie polegającą tylko na zrywaniu
kolejnych kartek z kalendarza. Trzeba było konstruować nowe życie, oparte na
doświadczeniach różnych etapów okupacji. Od dzieciństwa aż po konspirację.
Pierwsze zakazane kroki Witka to nauka na tajnych kompletach gimnazjalnych. Sam
także potajemnie nauczał. Udzielał korepetycji. Jak teraz bez poczucia
zagrożenia ułożyć swoje życie? Potrzeba nauki była poza wszelką dyskusją. Witek
pojechał do Warszawy pod koniec 1945 roku. Został uczniem przyspieszonego
liceum. Dowiedział się, że rusza Akademia Sztuk Pięknych. W niecałą godzinę,
był już w kwesturze, a w dwie godziny później już na rozpoczętych egzaminach. W
1946 został studentem. Otrzymał indeks, numer 46. Chwycił Pana Boga za nogi.
Wieczorem, gdy był sam rozpłakał się ze wzruszenia, a może także z poczucia
doznanego szczęścia.
Witek
mówi, ze chciałby tak odczuwać świat jak Colas Bregnon. Tak myśleć o sensie
życia. Wszystko zależy, z jakim nastawieniem oglądasz się wokół. Pytam wobec
tego: -„A co myślisz o słowach Pascala –człowiek jest chlubą i zakałą
wszechświata”. Witek uważa, ze można i tak, ale jest to smutne spostrzeżenie.
Jego zdaniem wszystko zależy od tego, jakimi pragnieniami, jakim sensem pragnie
się wypełnić życie. Można przyjmować wiele postaw, gdyż nie sądzi, aby raz
przyjęte założenie nie mogło ulec modyfikacji. Życie to szereg zdarzeń i
doświadczeń. Często nie mamy na to żadnego wpływu. Od wielkich tragedii do
drobnych niepowodzeń. Ba, nawet od tego, czy boli nas ząb, czy zachorowała żona,
albo kanarek. Żona i kanarek, pytam lekko zdumiony. Ale Witek wyjaśnia, że to
nie chodzi o znak równości a o emocje, które mają wpływ na nasze samopoczucie,
a w związku z tym i na nasze działanie.
W
świecie sztuki można spotkać ludzi otwartych na wszystko, co ich atakuje. Witek
uważa, że są to zazwyczaj twórcy z wyrobionym zmysłem analitycznym. Ta analiza
zezwala na dokonanie wyboru. Należy, według nich odrzucać rzeczy niesprawdzone,
niepełne, nieprzystające do pewnych uogólnień. Te sprawdzone po przez analizę,
sądy ogólne, stają się tak istotne i ważne, że twórca staje się jednostką
wojującą o swoje racje z głębokim przekonaniem o bezbłędności swojego sądu.
Zdarza się, że artysta rozpoczyna walkę nie tylko środkami ekspresji
artystycznej. Wdaje się wówczas w dyskusję, starcia, polemiki. To wszystko
czyni pełnego człowieka, Ale swoje racje artysta musi udowodnić po przez
sztukę. Ta droga też nie jest łatwa, gdyż nie zawsze, to, co się wie na pewno,
można wypowiedzieć w konfrontacjach w sposób ostateczny. Już w okresie studiów
i to dosyć wcześnie w częstych, zapalczywych dyskusjach, nabiera się nawyku
zajmowania określonego stanowiska. Nie uchylania się od swojego poglądu. W
latach pięćdziesiątych niewielu było takich ludzi. Można ich było, uważa Witek,
na palcach zliczyć, tym bardziej, że niektórzy koledzy uczyli się, a nie
studiowali. Witek uważa, że należał do tych, którzy mieli szczęście. W życiu
trafiłem na wybitnego malarza i pedagoga, Jana Cybisa. To jedna z najbardziej
fortunnych rzeczy, jakie mi się przytrafiły. No chyba, że należałoby wspomnieć
o narodzinach dzieci w późniejszych latach.
Witek
o swoich studiach opowiada w sposób radosny. Nadal jest zafascynowany
dyskusjami z profesorem. Na poziomie równy z równym. Inaczej niż się to
odbywało w sąsiedniej pracowni u profesora Eibischa, który miał zwyczaj stawać
na skrzynce i długo, zawile mówił na temat pracy swoich studentów. W sposób
typowo werbalno pedagogiczny. Przy tym był on miłym panem z bukiecikiem
konwalii lub fiołków w ręku. Studia, właśnie studia, pozostawiły trwały ślad na
Witkowym myśleniu o sztuce. W swej pracy twórczej, poza instynktem, intuicją,
posługuje się arsenałem środków przynależnych logice, intelektowi, rozumowi.
Witek powraca do tych samych prac, przemalowuje je po latach, wtedy, gdy osiąga
większe doświadczenie. Czy może niekiedy z powodu niepokoju, który nigdy go nie
opuszcza? Dziesiątki razy zmienia kolor, analizuje kompozycję. I chociaż
twierdzi, że wysoko ceni spontaniczne działanie, to nie sposób uwolnić się od
dominującego przekonania, że posiadają teoretyczne uzasadnienie. O ile sobie
pozwalam na spontaniczne działania, mówi, to, dlatego, że ta forma była
wkalkulowana w kolejną wersję pracy. Zawsze się boję chłodu uchodzącego z
płótna i to jest i to było moim dylematem.
Efekt
pracy to nie tylko produkt wysterowanej maszyny. W procesie twórczym dają znać
o sobie nie w pełni uświadomione prawdy. One właśnie starają się zaistnieć w
ostatecznym kształcie dzieła. Po to jednak istnieją doświadczenia realizmu,
abstrakcji, aby z nich korzystać. Wiele zależy, przez jakie szkoły, doktryny,
style, tendencje twórca przejdzie. Co zaakceptuje, ile z tej wiedzy zatrzyma
jako cząstkę swojej istoty, ile odrzuci jako balast obciążający jego osobowość?
Być może, że założenia intelektualne można wyprowadzić w formie działań
pozornie spontanicznych?. Może to jest ten paradoks sztuki?. Jest to zapewne
dylemat ważny do rozstrzygnięcia na sympozjach naukowych, zarówno w jej
teoretycznych dociekaniach jak i praktycznej warstwie potwierdzonej w
prezentowanych dziełach. Witek uważa, że za mało i za dużo zarazem mamy
przeżyć, aby wymalować, odtworzyć istotę świata. A dziełem sztuki manifestuje
się prawdę o otaczającej nas rzeczywistości i niepokoje duchowe, jakie
przeżywamy. Przy pracy jestem skoncentrowany a nawet spięty, wyznaje z lekkim
zażenowaniem. - O ile szczęśliwie się zdarzy, że zyskam przekonanie, że
poznanie doprowadziło mnie na bezludną wyspę, że jestem już naprawdę samotny w
tym, co robię, wtedy właśnie ruszam do przodu. Z całą mocą, do udręczenia,
zatracenia. Stale tego oczekuję. Wymazać ślady zapisu, które zostały dokonane w
mrokach tysięcy lat, w ciągu setek pokoleń, przez tysiące zdolnych ludzi, jest
mało prawdopodobne. Nie wielu twórców osiągnęło stan pozwalający na stworzenie
rzeczy, które do świata można dołożyć, które do niego będą tak mocno pasowały,
że nie sposób ich oderwać, aby nie zburzyć całości. Harmonijnej, zgodnej,
jednak na nowo stworzonej.
Witku,
mówię, wybacz, że to nie dotyczy istoty naszego spotkania. Ale stale mnie
zadziwia ten zając w waszym domu. Gdy pozwoliliście Staszkowi i mnie zamieszkać
w waszym zielonogórskim mieszkaniu, podczas wakacji, powiedziałeś, że Stella
zostawiła parę złotych w wazoniku i abyśmy kupili marchew, kapustę i buraki, bo
w domu jest zając. Jak to się stało? Na
pierwszym piętrze, w bloku?. Witek po raz pierwszy podczas tej trzydniowej
sesji uśmiechnął się szeroko, serdecznie z wyraźnym rozbawieniem: -„W lesie-
maleńkiego, zabiedzonego bez matki. Przywiozłem do domu. Karmić trzeba go było
mlekiem, przy pomocy pipetki, kiedy wyrósł jadł prawie wszystko. Dorósł, stał
się kłopotliwy. Dzieci tłukł łapkami. Lubił słuchać muzyki z radia.”.
W
mieszkaniu, pierwsze, co nam się rzuciło w oczy to postrzępione do połowy
firanki. Czyżby zając na nich piłował sobie zęby?. Kupiliśmy dla tego zająca
wierzbową miotłę. Wiedzieliśmy, że jest, pozostawiał ślad egzystencjalny. Ale
nigdy nam się nie objawił.
- „Widocznie wiedział, że w głowie mieliście
tylko pasztet. Wtedy byliście wiecznie głodni”.
Z
wielu powodów mógłbym kontestować ten zapis sprzed dwudziestu lat, ale nie do
tego stopnia, aby demonstrować niechęć do uczciwego zapisu w zupełnie innych
warunkach historycznych. Mój protest dotyczy jedynie formy, ale nie istotnej
treści naszego spotkania, przedmiotu naszej rozmowy. Nie mniej chciałbym
dopisać kilka zdań, aby dzisiaj podjąć próbę odpowiedzi na pytanie, w jakiej
liturgii tworzy Witold Nowicki, jaką służbę spełnia wobec siebie a także na
naszą rzecz, odbiorców jego twórczości. Sądzę, że teza, iż w braku sztywnej,
sformułowanej doktryny przez profesorów związanych z Komitetem Paryskim jest bardzo
prawdopodobna. Bo co to za kaganiec. - „malarskie rozstrzygnięcia, gra koloru,
stosunek działań plastycznych, - „ Kapiści.- Komitet Paryski został powołany
przez grupę plastyków w 1924 a w rok później jeden z jej założycieli, Józef
Pankiewicz, zorganizował pracownię w Paryżu. Po wojnie, gdy otwierano kolejne
Akademie, kapiści zajmowali katedry profesorskie. W Krakowie, Warszawie,
Gdańsku, Wrocławiu, Szczecinie a nawet w Toruniu. Nawiązywali do okresu
międzywojennego. Odczuwalne było zauroczenie impresjonizmem. Stypendyści,
którzy w latach pięćdziesiątych przyjeżdżali do Zielonej Góry, nie przywozili
tyle uciążliwego bagażu doktrynalnego, ile pewnej malarskiej, europejskiej
mentalności. Z rozmowy z Witoldem Nowickim wynika, że o istocie jego twórczości
decyduje suwerenne, niepodległe rozpoznanie i analizowanie samego siebie. Witold
Nowicki, od początku swojej drogi twórczej skupił uwagę, aby nie wkroczyć w
przypadkowe koleiny, modne i nośne, akceptowane przez tuzinkowych krytyków. Na
tej niepewnej rafie sztuki w PRL-u, gdzie socrealizm uczynił szkody na miarę
słonia w sklepie porcelany, Witold Nowicki pozostał intelektualnym, czytelnym
ogniwem, łączącym wrażliwość na tradycję ze współczesnością, bez skandali i
udziwniania. Z jego prac emanuje ciepło i życzliwość wobec świata. Ta sztuka
jest ufnością wobec ludzi, niezależnie od przeżyć i doświadczeń. Dla Witolda
Nowickiego związek malarstwa z ontologią wydaje się być oczywistością. -
„Wszystko już było”, mówi Artysta. Niech mi zostanie, przeto wybaczony, odległy
śródziemnomorski cytat z synodalnej dysputy w Arras z 1025 roku: -„…oglądają na
malowidłach to, czego nie mogą poznać dzięki pismu”.
Witold Nowicki pełen niepokoju powraca do swoich dawniejszych prac, poprawkami poszukuje nowych twórczych interpretacji, które nie mogą się spełnić ostatecznie. W tym objawia niekończącą się wolę twórczą. Niedoskonałość może być także urodą, zda się potwierdzać Artysta, który cały czas analizuje otaczające Go wydarzenia. Na gruncie zielonogórskim jest potwierdzeniem związku malarstwa z ontologią zakorzenioną w europejskiej tradycji śródziemnomorskiej.
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz