niedziela, 7 kwietnia 2013

List do dawnego szefa i aktualnego przyjaciela


                                     Zielona Góra dnia 25 września  2012

Wielce Szanowni Państwo!

Piszę list zachęcony słowami – ongiś mojego pryncypała, zwierzchnika, Szefa, co zachowuję we wdzięcznej pamięci – „Napisz do mnie list”. Wobec tego piszę list dwuczęściowy. Pierwszy będę pisał do Jadzi – po to by mogła przeprowadzić uczciwą lustrację swojego małżonka. Drugi o atmosferze przedwyborczej oraz meandrach z tym wydarzeniem związanych, w Zielonej Górze. Józka właśnie o tym będę informował. Znacznie wcześniej jedyną rozrywką, niezwykle ważną, bo pozwalającą wyrwać się z dusznej atmosfery pustych półek i szczęśliwego jutra budowanego przez Komitet Centralny partii, do której należałem podobnie jak Józef Pruś, z tą uwagą, że ja byłem szarym, dosłownie członkiem, a Józek wysokim urzędnikiem. 


Droga Jadziu!

Właśnie z tego zgrzebnego okresu będziesz mogła przeprowadzić uczciwą, obiektywną, lustrację. Zobaczysz, jaki to był dramatyczny
i ciężki czas. Dla Niego i kilku jego wiernych przyjaciół, do których ja mam także zaszczyt się zaliczać.

Urodziłem się w Gnieźnie w roku 1932. Historycznym wydarzeniem, obok mojego przyjścia na świat, było podpisanie paktu o nie agresji między Stalinem i Hitlerem. Nad moją kołyską zawisł cień obu perfekcyjnych ludobójców. Współpraca w tym zakresie przerosła ich możliwości techniczne. Na tę miarę okazało się także dyletanctwo polityków Zachodu. To właśnie z tego powodu do nowonarodzonego oseska nie mogła dopchać się Polihymnia, mimo donośnej, z jego strony wokalizy. Zostałem na całe życie porażony muzyczną głuchotą, z tym, że na krzyk mojej mamy do Muzy  – „chuchnij, chociaż na niego”, odwróciła się w moją stronę i chuchnęła. Dlatego, że ten chuch był zbyt mały, tylko w nikłym stopniu obdarowany zostałem wizualizmem i stąd moje przekleństwo, że jestem historykiem sztuki. Wyposażonym jednak w nikłe wzruszenia. Nie mogę powiedzieć, że były mi obojętne uczestnictwo w wielogłosowym chorale z okazji świętego patrona Józka. Prawdą jest, że był to śpiew atonalny, „w stanie wskazującym”, ale wykonywany z całego serca. Tak wyglądała teatralizacja naszej biedy, wspomaganej przez poprawność polityczna w okresie PRL-u. W taki banalny sposób obchodzono każde wzniosłe wydarzenie, a przykład brano od Starszego Brata. To była nasza wolność spędzana według scenariusza kremlowskiego. Nawet zakupiłem obraz do Muzeum z epoki socrealizmu. Przed sklepem z napisem, -„MHD świeży chleb”- stoi nocna kolejka smutnych, w sensie dosłownym, ludzi, miast się radować, że stoją z nadzieją, także w sensie dosłownym. Nad szarą masą biała radosna plama: -„Aby Polska rosła w siłę a ludziom żyło się dostatniej”.- Kapitalne emocjonalne zaangażowanie artysty plastyka na temat aranżacji politycznej. Mimo, że Solenizant przygotował solidną, pozytywną partyturę, to jednak realizacja jej zapisu, była realizowana w mentalnym duchu tej kolejki z epoki późnego Gomółki i wczesnego Gierka. Trzeba także tutaj dodać uczciwą informację, że wznoszono rozliczne toasty, coraz bardziej radosne. Intelektualny początek imprezy powoli począł przeradzać się w wodewil z tym, że bez muzyki i wstawek baletowych. Jednak coraz częściej zdarzać się poczęły wokalne wybuchy inicjowane przez mało krytycznych solistów.
Droga Jadziu.
Teraz uwagi natury bardziej szczegółowej.

Gdyby Józek dłużej pozostał w Zielonej Górze i urządzał cykliczne spotkania w dniu Jego patrona, to ja, smutna sierota, mógłbym zgłosić postulat Radzie Wydziału Dyrygentury Chóralnej na Uniwersytecie Zielonogórskim, podjęcia opracowań naukowych, oceniających tę imprezę pod kątem kulturowym i społecznym. Tematem prac magisterskich i doktoratów byłoby towarzyskie zachowanie uczestników, technika poszczególnych, acz nie zaplanowanych, a więc spontanicznie, wykonywanych wokali, oraz niebudząca wątpliwości, siła emocjonalna, ekspresja i modulacja. Najbardziej utalentowany doktor – ze względu na treść rymowanek – byle nie kobieta, zapewne podjąłby się habilitacji. Do dyspozycji są wydziały: -Artystyczny, Humanistyczny, Wydział Nauk Pedagogicznych i Społecznych. Można by się nawet pokusić o kandydata z Politologii, ale nie wiadomo, do jakiej opcji by się przychylił, pozbawiając obiektywizmu dysertację naukową a co gorsza postanowiłby, być może, oceniać dostojne spektrum uczestników, lub poszukiwać stylisty wolnego od nadmiary konsumpcyjnego.  Nie powiem, że były to imieniny ponadczasowe, ale kategorycznie wymagające zapisu. Jest to fragment, mały, bo mały, ale domagający się intelektualnej, uczciwej dokumentacji. Należy tworzyć historie Zielonej Góry w sposób pozbawiony hipokryzji i drobno mieszczańskiej obłudy.

To by było na tyle z mojej strony. Aby jednak w sposób drastyczny nie odbiegać od pasjonującego tematu, dalszy ciąg listu kieruję do Józka pozostając mentalnie i wspomnieniowo w aurze wydarzeń – teraz chwila przerwy, bo otwieram sobie piwo, – do których tęsknie z powalającą nostalgią.

Drogi wielce szanowany Józku!
Byłoby skrajną nie uczciwością gdyby nie wspomnieć o permanentnym incydencie personalnym. Jeden z uczestników, Wiesiu M. naprawdę uczciwy socjalista, był jako mało komfortowy znawca savoir viwru, przed północą zmuszany do emigracji, nie w sensie psychicznym, tylko dosłownie. Ale po północy wracał do towarzystwa, przyjmowany z wyrazami sympatii i witany tak jak wita się marnotrawnego brata z miłością i przebaczeniem. Proszono go jedynie, aby nie podejmował tematów ideologicznych. [To są kurwa imieniny a nie prasówka, pierdolony socjalisto]. Metabolizm uczestników nie zapowiadał tornada, ale gdy chmury klimatu psychodelicznego zwiastowały nadciągającą burzę, w spokoju, potykając się na schodach, cicho, cichutko, rozchodzono się do domów, spodziewając się pewnych wyładowań atmosferycznych. I na tym jeszcze nie koniec. Zdarzył się, bowiem wypadek nieprzewidziany w scenariuszu. Jedyny w swoim rodzaju. Jasiu T. pełen nie zdefiniowanej myśli, jaki obrać najdalszy kierunek, idąc pod iskrzące skrzydła swojej ukochanej, drugiej połówki, wpadł do wykopu, urywając w pól zdania podjęta intencję artystyczną. Gwałtowne wydobycie się z tego dołu, polegające na nieskoordynowanej dynamice kończyn, dopełniały jedynie przekonania, że Janek nie nadaję się do prac górniczych w kopalniach odkrywkowych.

Drogi Józku! Nieco poważniej.
Oto najnowszy sondaż -  z 23. 09. 2011.-  w partyjnym rankingu:
SLD -- 191
Ruch Palikota – 178
PO – 137
Polska Partia Pracy Sierpień 80 – 136
PIS – 116
Nie jestem jednak w stanie podać Tobie nazwisk partyjnych liderów nie tylko, że ich nie znam, ale dlatego, że nie kojarzą mi się – poza Jędrzejczakiem z Gorzowa, [prokurator przewiduje dla pana prezydent ta 7 lat] – z dobrą czy z fatalną przypadłością podczas pełnienia zaszczytnych stanowisk. Poznałem kiedyś posła Andrzeja Brachmańskiego, który aktualni nie dostał się na listę lewicy. A było to dosyć szokujące zapoznanie. Do mojego biura w Muzeum wszedł jakiś niezbyt wysoki facet. Energicznie zdjął okrycie, powiesił kurtkę na wieszaku, podszedł do stołu, odsunął krzesło, usiadł i zapadło głębokie milczenie. Świdrował mnie małymi oczkami i widać było, że czegoś oczekuje. Mnie dopadła kompletna niemota. Nagle on wstał i powiedział,  „Brachmański jestem” – teraz dopiero się przeraziłem, ktoś, coś na mnie doniósł, a może to pedał źle poinformowany, a możliwe, że to jakaś dalsza rodzina – myśli przebiegały po mnie jak prąd elektryczny po zdechłej żabie. Podałem mu rękę i powiedziałem, - „Jan Muszyński jestem”. Na co on: -znamy, znamy, czego się od nas spodziewacie? Znowu dopadło mnie przerażenie, ale nie dałem już tego po sobie poznać, tylko zaczepnie,
 -  niczego. Po chwili do gabinetu z szerokim uśmiechem i nie mniejszym zaciekawieniem wszedł Zygmunt Stabrowski, - wówczas mój zastępca, -  poseł cię odwiedził, czego chciał? To ja tę swoją kwestię, - niczego.
Andrzej Brachmański urodził się w Chobienicach, w wielkopolskim dobrze prosperującym PGR - znam to miejsce, bo tam urodziła się moja babcia a w chobienickim pałacu hrabiów Mielżyńskich moja mama była, najpierw służącą a potem kawiarką, - w czasach Gomółki, dawne dobra hrabiów słynęły z hodowli kóz. Kilka razy byłem tam z moją mamą. Pamiętała swoich sąsiadów i znajomych.

Na swoim profilu na Facebooku, były poseł Brachmański, pochwalił się:- „od machania łopatą do ministrowania i z powrotem …byłem petentem w urzędzie pracy, potem pracowałem fizycznie przy taśmie produkcyjnej, a teraz czasami pracuję jako kierowca busa rozwożąc towar”.
Otto von Bismarck miał taką kwestię: - „Ludzie nie powinni wiedzieć jak się robi kiełbasę i politykę”. Andrzej Brachmański zapewne wie jak się robi politykę. Nie korzystanie z tej wiedzy to jest jednak ogromne marnotrawstwo. Nie wiem dokładnie, dlaczego nie wrócił do Gazety skąd wyszedł na stołeczne polityczne salony? Pamiętam jego artykuły. Sprzeciwiał się likwidacji PGR-ów, pisał pozytywne artykuły na temat chłopskiej biedy, uczciwie donosił o zacofaniu polskiej wsi, o wyzysku niepiśmiennych,  pozbawionych szacunku wiejskich kobietach. Pisał o skutkach ubóstwa, marginalizacji osób biednych. Ubóstwo było swoistym stygmatem społecznym, piętnem w okresie międzywojennym, wykluczeniem w kapitalistycznej Polsce. Kiedy wraz z jego partią przegrali wybory wrócił do Zielonej Góry. Nagle został bezrobotnym. Wiem, że chciał zmienić ten status. Zwracał się o pożyczkę, aby zakupić maszynę do robienia opakowań kartonowych. Nie dostał z powodu braku kwalifikacji. Taką maszynę obsługiwał z robotnikami po szkole podstawowej. Teraz od czasu do czasu spotykam jego teksty w czasopismach łowieckich

Potwierdzeniem braku nadziei we wsiach po pegerowskich były mój wyjazd ze Staszkiem do przygranicznej wsi. Mieliśmy dla konserwatora zrobić dokumentacje niszczącego i rozbieranego zabytkowego pałacu. Gdy wracaliśmy, z ławy, jak ze serialowej komedii, poderwał się wielki chłop i pozdrowił nas po niemiecku:
- „dobrego Guten Tag”. - Sądził po moim oplu, że do wsi przyjechali Niemcy. Gdy okazało się, że to jednak Polacy ten wieśniak i jego kumple, ni to chłopi ni robotnicy, byli wyraźnie rozczarowani.
- My myśleli, że Niemce kupią ten pałac.
- Powrócili do swojego towarzyskiego, milczącego nieróbstwa. Zacząłem rozmowę, co wyraźnie nie podobało się Staszkowi. Jednak rozchmurzył się, gdy na moją propozycję, aby coś robili, na przykład hodowali króliki, chłop silny i żylasty odpowiedział:
- „Nie je się nutrii, króla i szczura”.

Kochany Józku, chyba już nie wskrzesimy naszych spotkań z okazji Twoich imienin. Dziękuję za urzędniczą opiekę, gdy byłem dyrektorem Muzeum z Twojej namowy. Wspominam o tej inicjatywie gdyż było to w czasie, gdy całkiem dobrze się czułem w Lubuskim Towarzystwie Naukowym. Zdecydowałem się w roku 1976. po kolejnej próbie przeniesienia mnie na cały etat do Wyższej Szkoły Pedagogicznej, nie z mojej woli tylko decyzji prof. Jana Wąsickiego prezesa Towarzystwa, i rektora uczelni. W uczelni pracowałem na pół etatu 14 lat, ale bez specjalnego poczucia zadowolenia. Zupełny brak satysfakcji z tego, co robiłem. Poza tym lenistwo studentów…
W muzeum spędziłem najlepsze lata swojego życie zawodowego. Dzięki Tobie, to było spełnienie założonego programu, z którego jestem zadowolony. To był najlepszy okres w moim życiu.
Byłem, dziewiątym dyrektorem tej placówki. Przeciętnie dyrektorzy trwali na stanowisku pięć lat. Ja okupowałem ten stołek lat dwadzieścia z małym hakiem.

Wojewódzki Konserwator Zabytków Stanisław Kowalski sprawował nadzór nad muzeami. To wynikało z regulaminu Wydziału Kultury.
Poinformowałem o sytuacji Staszka. Wcześniej na ten temat rozmawialiśmy z Staszkiem i z Tobą jako dyrektorem Wydziału. Raz to nawet w plenerze, „w pięknych okolicznościach przyrody”, wspomaganych dobrym trunkiem.
Nie byłem zadowolony, że profesor podjął za mnie decyzję. Czułem się ubezwłasnowolniony. Wydaje mi się po dzień dzisiejszy, że pozbawienie wolności to nie jest tylko zamknięcie w więzieniu – znam to z własnego doświadczenia – Dla mnie poczucie wolności to jest decydowanie o sobie, o swojej drodze, o realizacji własnych wartości.
Kowalski milczał, po piętnastu minutach przedzwonił. Stwierdził, że zna mój metabolizm i zapytał czy jestem trzeźwy. Zapewniłem go, że to nie ma nic wspólnego z przemianą materii a raczej z moim stanem psychodelicznym.
Po dwóch dniach wezwał mnie do Komitetu Wojewódzkiego sekretarz Józef  Nowak. Dał do wypełnienia ankietę personalną, kazał donieść trzy zdjęcia, takie jak do dowodu osobistego. Stwierdził, że sprawę z pozytywną opinią przedstawi „ na sekretariacie”, Komitetu Wojewódzkiego PZPR.

Do muzeum wprowadziłeś mnie osobiście jako dyrektor Wydziału Kultury Wojewódzkiej Rady Narodowej. Znalazłem się wśród ogólnie znanego mi grona. Kowalski był obecny przy tym spektaklu. Stwierdził, że zostały wyczerpane wszystkie emocje związane z tego typu imprezami. Słownik wyrazów obcych niektóre z nich wyczerpał: - Podniecenie, wzruszenie, wzburzenie, gniew, radość, strach, dezaprobata, radość. Dla mnie ważny był fakt, że obejmowałem vacat po nieobecnym od dłuższego czasu dyrektorze.

Rozwój muzealnictwa nie dokonałby się bez aprobaty Wydziału Kultury oraz zaangażowania Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. Gmachy muzealne w Świdnicy, Ochli, Drzonowie, to zabytkowe obiekty. Prace budowlane finansowane były przez Ministerstwo Kultury i Sztuki-Centralny Zarząd Muzeów i Ochrony Zabytków, z dotacji Wydziału, z puli przeznaczonej na ochronę dóbr kultury, na co z kolei Ty musiałeś wyrazić zgodę

Drogi Józku! Za długi ten list, ale jest to dokumentacja także stanu mojego ducha. Jedynym ograniczeniem jest granica pamięci. To właśnie pozwala nam czerpać zarówno radość jak i ból życia.

Kłaniam się Wam nisko. Czego ja mogę życzyć z całego serca?
Zdrowia, zdrowia, zdrowia…jako ciąg dalszy, także zdrowia.

                                                                  Janek         





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz