Zielona Góra dnia 25 września 2012
Wielce Szanowni Państwo!
Piszę list zachęcony słowami
– ongiś mojego pryncypała, zwierzchnika, Szefa, co zachowuję we wdzięcznej
pamięci – „Napisz do mnie list”. Wobec tego piszę list dwuczęściowy. Pierwszy
będę pisał do Jadzi – po to by mogła przeprowadzić uczciwą lustrację swojego
małżonka. Drugi o atmosferze przedwyborczej oraz meandrach z tym wydarzeniem
związanych, w Zielonej Górze. Józka właśnie o tym będę informował. Znacznie
wcześniej jedyną rozrywką, niezwykle ważną, bo pozwalającą wyrwać się z dusznej
atmosfery pustych półek i szczęśliwego jutra budowanego przez Komitet Centralny
partii, do której należałem podobnie jak Józef Pruś, z tą uwagą, że ja byłem szarym,
dosłownie członkiem, a Józek wysokim urzędnikiem.
Droga Jadziu!
Właśnie z tego zgrzebnego
okresu będziesz mogła przeprowadzić uczciwą, obiektywną, lustrację. Zobaczysz,
jaki to był dramatyczny
i ciężki czas. Dla Niego i
kilku jego wiernych przyjaciół, do których ja mam także zaszczyt się zaliczać.
Urodziłem się w Gnieźnie w
roku 1932. Historycznym wydarzeniem, obok mojego przyjścia na świat, było
podpisanie paktu o nie agresji między Stalinem i Hitlerem. Nad moją kołyską
zawisł cień obu perfekcyjnych ludobójców. Współpraca w tym zakresie przerosła
ich możliwości techniczne. Na tę miarę okazało się także dyletanctwo polityków
Zachodu. To właśnie z tego powodu do nowonarodzonego oseska nie mogła dopchać
się Polihymnia, mimo donośnej, z jego strony wokalizy. Zostałem na całe życie
porażony muzyczną głuchotą, z tym, że na krzyk mojej mamy do Muzy – „chuchnij, chociaż na niego”, odwróciła się
w moją stronę i chuchnęła. Dlatego, że ten chuch był zbyt mały, tylko w nikłym
stopniu obdarowany zostałem wizualizmem i stąd moje przekleństwo, że jestem
historykiem sztuki. Wyposażonym jednak w nikłe wzruszenia. Nie mogę powiedzieć,
że były mi obojętne uczestnictwo w wielogłosowym chorale z okazji świętego
patrona Józka. Prawdą jest, że był to śpiew atonalny, „w stanie wskazującym”,
ale wykonywany z całego serca. Tak wyglądała teatralizacja naszej biedy,
wspomaganej przez poprawność polityczna w okresie PRL-u. W taki banalny sposób
obchodzono każde wzniosłe wydarzenie, a przykład brano od Starszego Brata. To
była nasza wolność spędzana według scenariusza kremlowskiego. Nawet zakupiłem
obraz do Muzeum z epoki socrealizmu. Przed sklepem z napisem, -„MHD świeży
chleb”- stoi nocna kolejka smutnych, w sensie dosłownym, ludzi, miast się
radować, że stoją z nadzieją, także w sensie dosłownym. Nad szarą masą biała
radosna plama: -„Aby Polska rosła w siłę a ludziom żyło się dostatniej”.-
Kapitalne emocjonalne zaangażowanie artysty plastyka na temat aranżacji
politycznej. Mimo, że Solenizant przygotował solidną, pozytywną partyturę, to
jednak realizacja jej zapisu, była realizowana w mentalnym duchu tej kolejki z
epoki późnego Gomółki i wczesnego Gierka. Trzeba także tutaj dodać uczciwą
informację, że wznoszono rozliczne toasty, coraz bardziej radosne.
Intelektualny początek imprezy powoli począł przeradzać się w wodewil z tym, że
bez muzyki i wstawek baletowych. Jednak coraz częściej zdarzać się poczęły
wokalne wybuchy inicjowane przez mało krytycznych solistów.
Droga Jadziu.
Teraz uwagi natury bardziej
szczegółowej.
Gdyby Józek dłużej pozostał w
Zielonej Górze i urządzał cykliczne spotkania w dniu Jego patrona, to ja,
smutna sierota, mógłbym zgłosić postulat Radzie Wydziału Dyrygentury Chóralnej
na Uniwersytecie Zielonogórskim, podjęcia opracowań naukowych, oceniających tę
imprezę pod kątem kulturowym i społecznym. Tematem prac magisterskich i
doktoratów byłoby towarzyskie zachowanie uczestników, technika poszczególnych,
acz nie zaplanowanych, a więc spontanicznie, wykonywanych wokali, oraz niebudząca
wątpliwości, siła emocjonalna, ekspresja i modulacja. Najbardziej utalentowany
doktor – ze względu na treść rymowanek – byle nie kobieta, zapewne podjąłby się
habilitacji. Do dyspozycji są wydziały: -Artystyczny, Humanistyczny, Wydział
Nauk Pedagogicznych i Społecznych. Można by się nawet pokusić o kandydata z
Politologii, ale nie wiadomo, do jakiej opcji by się przychylił, pozbawiając obiektywizmu
dysertację naukową a co gorsza postanowiłby, być może, oceniać dostojne
spektrum uczestników, lub poszukiwać stylisty wolnego od nadmiary
konsumpcyjnego. Nie powiem, że były to
imieniny ponadczasowe, ale kategorycznie wymagające zapisu. Jest to fragment,
mały, bo mały, ale domagający się intelektualnej, uczciwej dokumentacji. Należy
tworzyć historie Zielonej Góry w sposób pozbawiony hipokryzji i drobno
mieszczańskiej obłudy.
To by było na tyle z mojej
strony. Aby jednak w sposób drastyczny nie odbiegać od pasjonującego tematu,
dalszy ciąg listu kieruję do Józka pozostając mentalnie i wspomnieniowo w aurze
wydarzeń – teraz chwila przerwy, bo otwieram sobie piwo, – do których tęsknie z
powalającą nostalgią.
Drogi wielce szanowany Józku!
Byłoby skrajną nie
uczciwością gdyby nie wspomnieć o permanentnym incydencie personalnym. Jeden z
uczestników, Wiesiu M. naprawdę uczciwy socjalista, był jako mało komfortowy
znawca savoir viwru, przed północą zmuszany do emigracji, nie w sensie
psychicznym, tylko dosłownie. Ale po północy wracał do towarzystwa, przyjmowany
z wyrazami sympatii i witany tak jak wita się marnotrawnego brata z miłością i
przebaczeniem. Proszono go jedynie, aby nie podejmował tematów ideologicznych. [To
są kurwa imieniny a nie prasówka, pierdolony socjalisto]. Metabolizm
uczestników nie zapowiadał tornada, ale gdy chmury klimatu psychodelicznego
zwiastowały nadciągającą burzę, w spokoju, potykając się na schodach, cicho,
cichutko, rozchodzono się do domów, spodziewając się pewnych wyładowań atmosferycznych.
I na tym jeszcze nie koniec. Zdarzył się, bowiem wypadek nieprzewidziany w
scenariuszu. Jedyny w swoim rodzaju. Jasiu T. pełen nie zdefiniowanej myśli,
jaki obrać najdalszy kierunek, idąc pod iskrzące skrzydła swojej ukochanej,
drugiej połówki, wpadł do wykopu, urywając w pól zdania podjęta intencję
artystyczną. Gwałtowne wydobycie się z tego dołu, polegające na nieskoordynowanej
dynamice kończyn, dopełniały jedynie przekonania, że Janek nie nadaję się do
prac górniczych w kopalniach odkrywkowych.
Drogi Józku! Nieco poważniej.
Oto najnowszy sondaż - z 23. 09. 2011.- w partyjnym rankingu:
SLD -- 191
Ruch Palikota – 178
PO – 137
Polska Partia Pracy Sierpień
80 – 136
PIS – 116
Nie jestem jednak w stanie
podać Tobie nazwisk partyjnych liderów nie tylko, że ich nie znam, ale dlatego,
że nie kojarzą mi się – poza Jędrzejczakiem z Gorzowa, [prokurator przewiduje
dla pana prezydent ta 7 lat] – z dobrą czy z fatalną przypadłością podczas
pełnienia zaszczytnych stanowisk. Poznałem kiedyś posła Andrzeja Brachmańskiego,
który aktualni nie dostał się na listę lewicy. A było to dosyć szokujące
zapoznanie. Do mojego biura w Muzeum wszedł jakiś niezbyt wysoki facet.
Energicznie zdjął okrycie, powiesił kurtkę na wieszaku, podszedł do stołu,
odsunął krzesło, usiadł i zapadło głębokie milczenie. Świdrował mnie małymi
oczkami i widać było, że czegoś oczekuje. Mnie dopadła kompletna niemota. Nagle
on wstał i powiedział, „Brachmański
jestem” – teraz dopiero się przeraziłem, ktoś, coś na mnie doniósł, a może to
pedał źle poinformowany, a możliwe, że to jakaś dalsza rodzina – myśli
przebiegały po mnie jak prąd elektryczny po zdechłej żabie. Podałem mu rękę i
powiedziałem, - „Jan Muszyński jestem”. Na co on: -znamy, znamy, czego się od
nas spodziewacie? Znowu dopadło mnie przerażenie, ale nie dałem już tego po
sobie poznać, tylko zaczepnie,
- niczego.
Po chwili do gabinetu z szerokim uśmiechem i nie mniejszym zaciekawieniem
wszedł Zygmunt Stabrowski, - wówczas mój zastępca, - poseł cię odwiedził, czego chciał? To ja tę
swoją kwestię, - niczego.
Andrzej Brachmański urodził
się w Chobienicach, w wielkopolskim dobrze prosperującym PGR - znam to miejsce,
bo tam urodziła się moja babcia a w chobienickim pałacu hrabiów Mielżyńskich
moja mama była, najpierw służącą a potem kawiarką, - w czasach Gomółki, dawne
dobra hrabiów słynęły z hodowli kóz. Kilka razy byłem tam z moją mamą. Pamiętała
swoich sąsiadów i znajomych.
Na swoim profilu na
Facebooku, były poseł Brachmański, pochwalił się:- „od machania łopatą do
ministrowania i z powrotem …byłem petentem w urzędzie pracy, potem pracowałem
fizycznie przy taśmie produkcyjnej, a teraz czasami pracuję jako kierowca busa
rozwożąc towar”.
Otto von Bismarck miał taką
kwestię: - „Ludzie nie powinni wiedzieć jak się robi kiełbasę i politykę”.
Andrzej Brachmański zapewne wie jak się robi politykę. Nie korzystanie z tej
wiedzy to jest jednak ogromne marnotrawstwo. Nie wiem dokładnie, dlaczego nie
wrócił do Gazety skąd wyszedł na stołeczne polityczne salony? Pamiętam jego
artykuły. Sprzeciwiał się likwidacji PGR-ów, pisał pozytywne artykuły na temat chłopskiej
biedy, uczciwie donosił o zacofaniu polskiej wsi, o wyzysku niepiśmiennych, pozbawionych szacunku wiejskich kobietach.
Pisał o skutkach ubóstwa, marginalizacji osób biednych. Ubóstwo było swoistym
stygmatem społecznym, piętnem w okresie międzywojennym, wykluczeniem w
kapitalistycznej Polsce. Kiedy wraz z jego partią przegrali wybory wrócił do
Zielonej Góry. Nagle został bezrobotnym. Wiem, że chciał zmienić ten status. Zwracał
się o pożyczkę, aby zakupić maszynę do robienia opakowań kartonowych. Nie dostał
z powodu braku kwalifikacji. Taką maszynę obsługiwał z robotnikami po szkole
podstawowej. Teraz od czasu do czasu spotykam jego teksty w czasopismach
łowieckich
Potwierdzeniem braku nadziei
we wsiach po pegerowskich były mój wyjazd ze Staszkiem do przygranicznej wsi.
Mieliśmy dla konserwatora zrobić dokumentacje niszczącego i rozbieranego
zabytkowego pałacu. Gdy wracaliśmy, z ławy, jak ze serialowej komedii, poderwał
się wielki chłop i pozdrowił nas po niemiecku:
- „dobrego Guten Tag”. -
Sądził po moim oplu, że do wsi przyjechali Niemcy. Gdy okazało się, że to
jednak Polacy ten wieśniak i jego kumple, ni to chłopi ni robotnicy, byli
wyraźnie rozczarowani.
- My myśleli, że Niemce kupią
ten pałac.
- Powrócili do swojego towarzyskiego,
milczącego nieróbstwa. Zacząłem rozmowę, co wyraźnie nie podobało się
Staszkowi. Jednak rozchmurzył się, gdy na moją propozycję, aby coś robili, na
przykład hodowali króliki, chłop silny i żylasty odpowiedział:
- „Nie je się nutrii, króla i
szczura”.
Kochany
Józku, chyba już nie wskrzesimy naszych spotkań z okazji Twoich imienin.
Dziękuję za urzędniczą opiekę, gdy byłem dyrektorem Muzeum z Twojej namowy.
Wspominam o tej inicjatywie gdyż było to w czasie, gdy całkiem dobrze się
czułem w Lubuskim Towarzystwie Naukowym. Zdecydowałem się w roku 1976. po
kolejnej próbie przeniesienia mnie na cały etat do Wyższej Szkoły
Pedagogicznej, nie z mojej woli tylko decyzji prof. Jana Wąsickiego prezesa
Towarzystwa, i rektora uczelni. W uczelni pracowałem na pół etatu 14 lat, ale bez
specjalnego poczucia zadowolenia. Zupełny brak satysfakcji z tego, co robiłem.
Poza tym lenistwo studentów…
W muzeum spędziłem najlepsze lata
swojego życie zawodowego. Dzięki Tobie, to było spełnienie założonego programu,
z którego jestem zadowolony. To był najlepszy okres w moim życiu.
Byłem, dziewiątym dyrektorem
tej placówki. Przeciętnie dyrektorzy trwali na stanowisku pięć lat. Ja
okupowałem ten stołek lat dwadzieścia z małym hakiem.
Wojewódzki Konserwator
Zabytków Stanisław Kowalski sprawował nadzór nad muzeami. To wynikało z
regulaminu Wydziału Kultury.
Poinformowałem o sytuacji Staszka.
Wcześniej na ten temat rozmawialiśmy z Staszkiem i z Tobą jako dyrektorem
Wydziału. Raz to nawet w plenerze, „w pięknych okolicznościach przyrody”,
wspomaganych dobrym trunkiem.
Nie byłem zadowolony, że
profesor podjął za mnie decyzję. Czułem się ubezwłasnowolniony. Wydaje mi się
po dzień dzisiejszy, że pozbawienie wolności to nie jest tylko zamknięcie w
więzieniu – znam to z własnego doświadczenia – Dla mnie poczucie wolności to
jest decydowanie o sobie, o swojej drodze, o realizacji własnych wartości.
Kowalski milczał, po
piętnastu minutach przedzwonił. Stwierdził, że zna mój metabolizm i zapytał czy
jestem trzeźwy. Zapewniłem go, że to nie ma nic wspólnego z przemianą materii a
raczej z moim stanem psychodelicznym.
Po dwóch dniach wezwał mnie
do Komitetu Wojewódzkiego sekretarz Józef
Nowak. Dał do wypełnienia ankietę personalną, kazał donieść trzy
zdjęcia, takie jak do dowodu osobistego. Stwierdził, że sprawę z pozytywną
opinią przedstawi „ na sekretariacie”, Komitetu Wojewódzkiego PZPR.
Do muzeum wprowadziłeś mnie
osobiście jako dyrektor Wydziału Kultury Wojewódzkiej Rady Narodowej. Znalazłem
się wśród ogólnie znanego mi grona. Kowalski był obecny przy tym spektaklu.
Stwierdził, że zostały wyczerpane wszystkie emocje związane z tego typu
imprezami. Słownik wyrazów obcych niektóre z nich wyczerpał: - Podniecenie,
wzruszenie, wzburzenie, gniew, radość, strach, dezaprobata, radość. Dla mnie
ważny był fakt, że obejmowałem vacat po nieobecnym od dłuższego czasu
dyrektorze.
Rozwój muzealnictwa nie
dokonałby się bez aprobaty Wydziału Kultury oraz zaangażowania Wojewódzkiego
Konserwatora Zabytków. Gmachy muzealne w Świdnicy, Ochli, Drzonowie, to
zabytkowe obiekty. Prace budowlane finansowane były przez Ministerstwo Kultury
i Sztuki-Centralny Zarząd Muzeów i Ochrony Zabytków, z dotacji Wydziału, z puli
przeznaczonej na ochronę dóbr kultury, na co z kolei Ty musiałeś wyrazić zgodę
Drogi Józku! Za długi ten
list, ale jest to dokumentacja także stanu mojego ducha. Jedynym ograniczeniem
jest granica pamięci. To właśnie pozwala nam czerpać zarówno radość jak i ból
życia.
Kłaniam się Wam nisko. Czego
ja mogę życzyć z całego serca?
Zdrowia, zdrowia, zdrowia…jako
ciąg dalszy, także zdrowia.
Janek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz