niedziela, 7 kwietnia 2013

Założyłem ten plik i nie mogłem wymyślić tytułu

Wobec tego wyjaśniam. Tutaj zapisywał będę moje refleksje, przemyślenia i o ile starczy mi silnej woli, to postaram się kontynuować ten zamiar.
Przez całe dorosłe życie robiłem notatki, na studiach, [oprócz wykładów] jako konserwator zabytków, jako sekretarz Lubuskiego Towarzystwa Naukowego i jako dyrektor Muzeum. Jak coś mnie gryzło to się „wypisywałem”. Jakoś mi przechodziło, ale Drzwi Gnieźnieńskie to była prawdziwa trauma. Przeżywam ten uraz, tę swoją dramatyczną przygodę. Dla moich serdecznych, wplątanych w te gesty historii i sztuki przyjaciół, droga już nie ma żadnych życiowych zakrętów. Aby dla nich te Boskie Drzwi były szeroko otwarte.

Podczas remontu Muzeum wywieziono Drzwi Gnieźnieńskie do Głogowa. Na przechowanie. Z Bogdanem Kresem, dyrektorem Muzeum, walczyliśmy o kopię w skali 1do 1 Znałem de Drzwi bardzo dobrze. Profesor Chmarzyński, zapytał, - a Pan skąd jest? Wobec tego proszę na następne ćwiczenia o rysunek Drzwi Gnieźnieńskich
- I tutaj nastąpił krótki wykład o randze tego znakomitego dzieła.
Byliśmy ostatnim rocznikiem, który zdawał egzamin także z rysunku. Fotografii uczył nas podczas całych studiów poznański, „FOTO WIMAR” Zbigniew Czarnecki.  Potem były reformy i z egzaminu na historię sztuki z rysunku zrezygnowano, natomiast przyszły student przedstawiał fotografie jako własne dzieła.
W Gnieźnie przyjaźniłem się z moim mistrzem, artystą malarzem Mieczysławem Krywultem. Mietek nasypał sadzy do pończochy, lekko polał olejem i udaliśmy się do Katedry. Ja niosłem arkusze papieru pakowego. Do Drzwi miał każdy dostęp. Nie były specjalnie adorowane. Otrzymaliśmy zgodę na zrobienie kopii. Profesor Kazimierz Żurowski, z Muzeum Archeologicznego przypatrywał się życzliwie naszej robocie. Już nie pamiętam z czyjej inicjatywy, jako uczeń gimnazjalny, pracowałem w Lednogórze na wyspie, gdzie prowadzono badania archeologiczne. Początkowo z Gniezna dojeżdżałem rowerem, ale Pan Profesor zaproponował mi swój pojazd. W ten sposób zostałem pasażerem profesorskiego motocykla. Robiłem rysunki profilów archeologicznych wykopów i miałem akceptację Profesora, oczywiście po przeszkoleniu. Przyszedł także jakiś duchowny: - Po co panowie to robicie?  Krywult rozejrzał się konspiracyjnie, - Bezpieka chce mieć pełną dokumentację, jak by nie było, to się nie przedawnia, - Niby, co?
- Przestępstwa graniczne, grzecznie poinformował Artysta. A do mnie, - powiedz panu, tylko cicho.
- Święty Wojciech, jak pan zapewne wie, przekroczył bez zezwolenia granice państwowe. I tutaj zacytowałem swój akt oskarżenia przed sądem we Wrocławiu z 3. kwietnia 1950. roku.
Czyn powyższy stanowi występek z artykułu 23. Rozporządzenia Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 23. XII-1927. roku o granicach Państwa. Dziennik Ustaw Rzeczpospolitej Polskiej . Numer 11. pozycja 83. łamana przez 27. zmiana dekretu z dnia 15. IX – 1948 roku, pozycja 348.
Duchowny stał nieco zadziwiony, a Krywult:  - Może zechciałby Pan być świadkiem naszej uczciwej roboty? Odpowiedzią było bezgłośne oddalenie. Jeszcze obejrzał się przez ramię, ale z szybkich kroków było można wyczuć, że był nieco podpłoszony.    

 -  Ja stałem na drabinie i trzymałem arkusz szarego papieru. Mietek uderzał delikatnie tą nasączoną pończochą, aż pokazało się odbicie. Potem sklejaliśmy te poszczególne fragmenty u Krywulta, na podłodze. Całość według artysty nie była zadawalająca. Wobec tego ograniczyliśmy się do tych kwater, które wyszły najlepiej. Mam wpisane w indeksie, - „bardzo dobrze”. Wiele się jeszcze o tych Drzwiach douczyłem, a szczególnie o tych scenach, które się dobrze odbiły. Omówiłem architekturę ukazaną w Drzwiach gdyż tutaj negatyw był wyjątkowo udany. Pan Profesor Gwidon Chmarzyński był zadowolony a ja szczęśliwy.

Gdy zostałem dyrektorem Muzeum, pierwszą sprawą było poszukiwanie Drzwi. Osiem miesięcy był vacat na stanowisku dyrektora i jakoś nikt dokładnie nie wiedział gdzie zostały przechowane. Dawny dyrektor Eugeniusz Jakubaszek, z trudnego okresu remontu Muzeum, był nieuchwytny: - wędrował po kraju.
Okazało się, że na czas remontu były w Głogowie, w tamtejszym muzeum. Zaraz pojechaliśmy je odebrać. I tutaj, o mało, po raz pierwszy w życiu byłem blisko zawału serca. Drzwi, które były białe, gipsowe zostały pomalowane, chyba pastą, od podłogi. Ciężki, sczerniały brąz. Nie miałem siły nawet się pokłócić ze znakomitym archeologiem Mieczysławem Kaczkowskim, dyrektorem głogowskiego muzeum. Twierdził, że takie przyjechały z Zielonej Góry. Ostrożnie, jak z jajkiem, przyjechaliśmy do Zielonej. Stwierdziliśmy także drobne uszkodzenia. Zacząłem organizować ekipę do pracy przy tych okaleczonych Drzwiach i ustalać zakres prac konserwatorskich. Szło to opornie a dla mnie szczególnie boleśnie.
        
Narodził się kolejny, nie tyle problem, ile temat. Gdzie te sprofanowane Drzwi eksponować? Nie mogą pobudzać aktywistów od czujności i spraw ideologicznych: -  Święty w Muzeum? To po to mamy tam dyrektora zatwierdzonego prze Sekretariat Komitetu Wojewódzkiego, aby do takich ekscesów dopuszczać w państwowej placówce. Towarzysze!
Muzeum ma Dział Winiarski, a bordiura obejmująca sceny z życia Wojciecha, spokrewnionego z Bolesławem Chrobrym, ukazuje prace na plantacjach winorośli, podkreślając trud winogrodników, od okresu dojrzewania winnych gron, aż po zbiory. Nie sposób bardziej nobilitować Muzeum zielonogórskie. Ten znakomity zabytek i fantastyczny w swojej wymowie dla tradycji uprawiania krzewów winnych w naszym mieście, ukazuje równocześnie odległą historię i nijak się ma do XIX- wiecznej uchwały Rady Miejskiej w Grunbergu, podejmującej myśl uroczystego obchodzenia zakończenia zbiorów, wraz z uroczystym korowodem. Nasza historia, Polska historia,  ukazuje odległą tradycję, zapisaną w bordiurze Drzwi Gnieźnieńskich, tylko nieuk i wróg naszego miasta jest ślepy na ten dowód wyjątkowy. Nasze miasto jest predestynowane do ukazania tradycji winogrodniczej poparte średniowiecznym, wybitnym w skali kraju zabytkiem o europejskim znaczeniu!

Po wyczerpaniu i zadeptaniu ideologicznych schodów umieściliśmy Drzwi na bocznej ścianie, przewidując monumentalny witraż, autorstwa Marii Powalisz, ukazujący prace na winnicy inspirowane przez wybrane sceny z mitologicznego obramienia zawierającego wiedzę ówczesnego człowieka o kulturze świata antycznego.
Po zamontowaniu obu skrzydeł, do pracy przystąpił jako pierwszy Bogdan Wołkowicz, z Działu Archeologicznego, uznany i ceniony technik od składania skorup w całe naczynia, człowiek spokojny i pracowity. On naprawiał drobne okaleczenia i rekonstruował ubytki. Nie wiedzieliśmy, jaki teraz będzie kolor Drzwi po zdarciu brązowo-czarnej powłoki, Franciszek Szary, wyjątkowo zdolny snycerz i artysta malarz Stanisław Para, pojechali do Gniezna, aby dokładnie obejrzeć kolor pokrytych patyną, nie tylko historii, oryginał naszej kopii: - Szefie, da się zrobić! - Zameldowali optymistycznie po powrocie: -  Najgorzej będzie zdjąć starą farbę, ale i to da się zrobić.
-  Może szef spać spokojnie.
Wzniesiona prymitywne rusztowanie i zaczęła się długo trwająca tygodnie mozolna praca.
Na desce wspartej na dwóch kozłach pracował Stasiu Para. Obok stanął pewnego dnia Franciszek Marecki, zwany Docentem gdyż był wyjątkową złotą rączką, ze szczególnym umiłowaniem pouczeń, mając zawsze jakiś przykład, prawie jak Szwejk, na rację swoich wypowiedzi. Pozyskaliśmy go, jako pracownika po jakimś konflikcie, z wyższą uczelnią, - Zielonogórską Politechniką. Franek Marecki miał budowę anatomiczną, zbliżoną do aktora Michała Pieli z serialu „Ojciec Mateusz”. Staszek Para był przy nim drobnym krasnoludkiem. Marecki stał, przyglądał się i nie szczędził pracującym krytycznych uwag. Nagle ten drobny Para, głosem podniesionym z gniewu: - Zaraz zejdę i jak kopnę cię w dupę, to osrasz księżyc. Spierdalaj!

Wszyscy, których tu wspominam byli młodsi ode mnie.
Nie zamienię z nimi już ani słowa. Życie jest bardzo kruche. Nie żyją. Najpierw najmłodszy Bogdan Wołkowicz, potem okaz zdrowia, Franciszek Szary, po nim schorowany pod kres życia, Franciszek Marecki, na końcu drobna ptaszyna, Stanisław Para. Nie jestem towarzysko osamotniony, tylko często czuję się samotny

Nie jest to korespondencja kochającego męża, ale możesz ją przytoczyć:
- „Żenka! Jestem już drugi dzień w podróży służbowej. Wczoraj byłem w Żarach k/Żagania. Dzisiaj jestem w Rzepinie, po południu jadę do Sulęcina i Ośnia Lubuskiego. W niedzielę oddaje konserwatorowi sprawozdanie, gdyż w poniedziałek jedzie do ministerstwa. Do Żar zawiozłem dokumentację konserwacji murów miejskich. Odbyło się posiedzenie z architektem i przewodniczącym, kier, Gosp. Komunalnej, załatwiono sprawę po linii biurokracji, tymczasem okazało się, że jakaś „firma rozbiórkowa” na własną rękę rozebrała część starych murów. Doszedłem do tego przeprowadzając tak zw. „wizję lokalną”, Złapałem nawet speców od rozbiórki. Popłoch niesamowity. Sprawa pachnie prokuraturą. Serdecznie Cię pozdrawiam i ściskam. Ukłony dla całej rodziny. W piątek jestem w domu. Jachu”.
Adresat:  - Ob. Bożena Wilke-Muszyńska Gniezno ul. Jolanty 18/5. Na tej kartce pocztowej jest jeszcze adres ulicy, Zielona 9/4, ale skreślony. Tam mieszkali moi rodzice, a teraz Bożenka mieszkała u swoich rodziców, czyli moich teściów wraz z córeczką Ewą Lidią, która urodziła się w 1956. roku. Babcia i dziadek oszaleli na punkcie pierwszej wnuczki. Dziadkowie wychowywali ją przez cztery lata. Kartka, wysłana do Gniezna, napisana została 25.08.1956 roku: - wiadomość, że w piątek jestem w domu znaczy, że będę w Gnieźnie.
- „Nie jest to korespondencja kochającego męża, ale możesz ją przytoczyć”. To zdanie zostało wypowiedziane w Zielonej Górze właśnie przez Ewę Lidię dzisiaj, to znaczy 3. lutego 2013. w niedzielę. Ponieważ jestem dobrze wychowany nie podaję wieku mojej córki, która z moją najmłodszą poznańską wnuczką, piękną ponad dwudziesto letnią panną (jest jeszcze trzydziestoletni Mateusz i dwudziestosześcioletnia Magda), przyjechały z Poznania, nas odwiedzić. Bożenka i ja jesteśmy staruszkami. Ukończyliśmy 80 lat. Urodziliśmy się na progu lat trzydziestych ubiegłego wieku, oboje w Gnieźnie.

W roku 2007.ukazała się monografia Stanisława Kowalskiego
 „Kościół Farny w Żarach”. Staszek we wstępie pisze: „…dawniej pod wezwaniem  Najświętszej Marii Panny, obecnie Najświętszego Serca Pana Jezusa, mimo zubożenia wnętrza ostatniej wojny, jest najcenniejszym zabytkiem Żar, znaczącym także w skali ponadregionalnej. Decyduje o tym jego gotycka architektura, stylowo klarowna, świetna w proporcjach bryły. Wyniosłą sylwetką świątynia góruje nad zabudową miasta, stanowiąc najważniejszy akcent w jego panoramie”.
Kiedy w 1956. roku, podjąłem pracę w Wydziale Kultury Wojewódzkiej Rady Narodowej w komórce Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków problematyka żarska dominowała w tej pracy. Liczne zabytki spędzały sen z oczu miejscowych władz. Zniszczone bombardowaniem Żary, zabytki opuszczone, rozgrabione, fatalnie użytkowane a do tego jeszcze to ślady poniemieckie. Tylko rozebrać. Materiał budowlany był w cenie a Konserwator nie wyraża zgody. Zostałem ku utrapieniu, odpowiedzialnym za wdrożenie w życie Uchwały Prezydium Rządu, „666” dotyczącej usuwania zniszczeń wojennych.
 – Towarzyszu konserwatorze, jest wniosek, aby energiczniej przystąpić do porządkowania miasta i usunąć ruiny, stare mury, które szpecą centrum i stają się siedliskami szczurów i zwyczajnym śmietniskiem.  Takie wnioski były powtarzane nader często. Nie było tygodnia abym nie był służbowo w Żarach. Ponad znajomość zmieniających się urzędników, nawiązałem liczne trwałe przyjaźnie.

Janusz Werstler stał się głównym orędownikiem za żarskim muzeum. Typował na siedzibę zamek z bogatą historią związaną z miastem, przestrzennymi przekształceniami obiektu i przeszłością od XIII-wieku. Albrecht Dewin na miejscu drewnianego siedliska wzniósł murowany zamek, Packowie rozbudowali siedzibę, podobnie  Bibersteinowie, kolejne analogiczne prac przy zamku podjęli Promnicowie. Argumentem za taką lokalizacją przemawiała także historia. W latach, 1933-1945 jedno skrzydło zamkowe zostało przeznaczone na Muzeum miejskie.
Janusz Werstler wskazywał, jakie eksponaty winne znaleźć się w muzeum. Miał nawet rozrysowany układ sal. To nas łączyło i na dyskusję zawsze brakowało czasu. Trzeba także zaznaczyć, że był w środowisku lubuskich poetów znaną osobowością.

Wśród malarzy wyróżniał się artystyczną swobodą Stanisław Para. W panteonie twórców lubuskich zapisał się na stałe jako kreator ekslibrisu.
Szukając sprzymierzeńców do idei ochrony zabytków dotarłem do Stronnictwa Demokratycznego. Istniało, dosyć powszechne przekonanie, że tam jest więcej inteligencji pracującej jak w PZPR.
Tam właśnie spotkałem zanurzonego w polityce Stanisława Parę, absolwenta Państwowego Liceum Technik Plastycznych, w Tarnowie. Później nazywało się Liceum Sztuk Plastycznych, o czym poinformował mnie technik Para, przyjęty do Związku Polskich Artystów Plastyków dopiero w roku 1985. Staszka trochę to uwierało, że nie jest artystą pełnym, takim jak Klemens Felchnerowski, Hilary Gwizdała, czy Stefan Słocki. Moje rozmowy dotyczyły przekonywania Staszka, że to jest bez znaczenia. Powoływałem się na znakomitych samouków, impresjonistów i trzeba przyznać, ze przykłady się mnożyły w zależności od rozumowania i elokwencji na postępującym rauszu. Staszek słuchał uważnie, ale ze zmiennymi nastrojami. Mówiłem:
- Z takim nazwiskiem nie możesz doznać klęski, nie jesteś sam, zawsze będzie was dwóch. Sukces został wpisany do twojego rodowodu. Logika rozumowania oparta jest na naukowej numerologii,  para, to dwie osoby, cztery ręce do pracy, dwie pary oczu, dwa bijące serca. To jest bardzo klarowne, nie może być w tym nic kontrowersyjnego, droga jest wytyczona przez prawa kosmiczne. Nie ma w Żarach, ba, w całym województwie, na całej ziemi Lubuskiej, bardziej czytelnych prognoz pozytywnych, o tak silnej pozycji, o takiej potencji. Stasiu, życie nie jest lekkie, ale od przeznaczenia nie ma ucieczki. Twoje drzeworyty ostre, to lód, linoryty płynne, delikatne to woda, a miedzioryty to ciała lotne, czyli ziemia parująca, bez tej mgły, tej pary nie byłoby życia na ziemi. To nie fantastyka, to nie metafora, to nie fantazja, to nie jest rebus ani manipulacja, taki los czeka twórcę, opartego na realizmie i kontemplacji znaków… A jak wybuchają wulkany, to rozżarzone żelastwo wpływa do oceanów, albo różnych mórz świata i jak ta przyrodnicza żagiew zetknie się z wodą to powstaje para, unosi się nad światem, tworzy chmury, z których pada deszcz, rośnie trawa, drzewa powstają, tworzą się lodowce, rzeki a tony tlenu, czyli życie…
Staszku, dobrze, nalej, ale to już ostatni.  

Mniej więcej takie rozmowy łączyły Staszka, sekretarza Stronnictwa Demokratycznego z konserwatorem zabytków od lat pięćdziesiątych do sześćdziesiątych. W każdym razie coś z tych rozmów się przydało. W 1970. Gazeta Lubuska ogłosiła konkurs na znaczek pocztowy. Stanisław Para wysłał swoje projekty pod różnymi pseudonimami. Otrzymał pierwszą nagrodę, drugą i wyróżnienie, o czym donosił zmieszany Magazyn Lubuski, 31.X,1970.r. Dla Staszka miało to duże znaczenie, może nawet zasadnicze. Kpił nieco z tej kośby, aby nie posądzać go o megalomanię, ale już na stałe zajmował się prawie wyłącznie księgoznakami.
Gdy pracowałem w Lubuskim Towarzystwie Kultury a potem w Naukowym, jako, że znałem kulturalne środowisko, często jeździłem, do Żar na różne otwarcia, wernisaże, jednym słowem na dionizyjskie spotkania z przyjaciółmi. Staszek był częściowo szczęśliwy, ale rozmyślał o przeniesieniu się do Zielonej Góry. W roku 1980. podjął,  ku mojemu zadowoleniu, pracę w Muzeum Ziemi Lubuskiej, a dwa lata później ukazał się z moim dosyć obszernym tekstem, edytorski-katalog, „Sztuka Moja Miłość”, w której dla przyjaciół, Stanisław Para zamieszczał osobiście sygnowane ekslibrisy.
W Muzeum, według określenia metod nadużywania alkoholu przez prof. Antoniego Kępińskiego, piłem ze Staszkiem, w sposób kontaktowy. Opowiadał mi Staszek Kowalski jak spotkał Staszka Parę przed spożywniakiem i przysiedli się, aby pogadać, na jakimś murku. Wtedy podszedł do nich niechlujny drab, ale zanim wyłuszczył, po co się fatygował, Staszek go uprzedził:
- Nie widzisz, że rozmawiam z inteligentnym człowiekiem, spierdalaj. Kowalski jeszcze został poinformowany, że różne pijusy, ochlapusy i moczymordy stale chcą od niego pożyczać. Kowalski był zaskoczony autorytetem Staszka, jak by nie było, w precyzyjnym, niewyszukanym słownictwie, jednak skutecznym, w trudnym i łatwym do gniewu, środowisku.
Ja także doznałem zaskoczenia w towarzystwie Staszka i to w centrum Zielonej Góry, dokładnie na deptaku, naprzeciwko baru „Niger”.
Z bramy budynku przy ulicy Żeromskiego, wyskoczył nagle typowy menel i do Staszka, - Paniesz Staszeczkusz. Czy można?
- Pokasz, co masz? Facet wyjął z kieszeni butelkę i pokazał.
- Może być, - powiedział Staszek. Wtedy on do dwóch musztardówek nalał po połowie i podał do spożycia. - Należą się dwie dyszki, - poinformował i z przepastnej kieszeni kurtki wyjął słoik ogórków i obdarował nas sprawiedliwie po jednym, życząc smacznego.
- Dziękujemy, a teraz spierdalaj.
 W mieście pijackiego folkloru, Staszek poruszał się znakomicie. Te okoliczności dyktowane zakazami, obostrzeniami czasowymi, karami, sprzyjały miłośnikom napoi wyskokowych i rozwijały zmysł poszukiwaczy nielegalnych punktów dystrybucji, czynnych całą dobę. Na miarę poszukiwaczy złota. Przy okazji cywilizowali urzędników wydających bezsensowne, nieskuteczne przepisy. W tym temacie Staszek nie był ignorantem, raczej ekspertem terytorialnym, wręcz olimpijczykiem ze złotym kruszcem. Osobiście nie znałem żadnej meliny, przez co czułem pewien dyskomfort. Wśród ekspertów byłem zmarginelizowany, wręcz wykluczony. Ratował mnie właśnie Staszek, gdyż często zachodził do Muzeum od rana, w odwiedziny Heniu Ankiewicz, nie wspominając artystów malarzy, z którymi nie piłem tylko wtedy, gdy byli na odwyku. Ankiewicz przyjechał do Zielonej Góry na rowerze z Obry. Tam miał rodzinny dom. Był robotnikiem w „ Zastalu”, potem pracował w gorzowskim „Stilonie”.
Tam poznał piękną Tatarkę, skośnooką Halinę, którą poderwał Heniowi na stałe, satyryk warszawski Andrzej Rumian. Halinka jako szefowa „Empiku” do stolicy województwa zapraszała znane nazwiska ze stolicy kraju.

Z Heńkiem zachodziłiśmy do szybkiego lokaliku przy ulicy, wówczas Jedności Robotniczej [prawie naprzeciwko wonnego sklepy rybnego]. Tam w podniecającej konspiracji, z porozumiewawczym uśmieszkiem, piękna, w takiej sytuacji, pani bufetowa, w grubych kubkach podawała nam koniak.
-  Kto nie pije jest donosicielem. - Pić należy do syta, ale z umiarem.
- Pije dużo, ale niechętnie. - Talentu nie przepijesz.

W światku wesołych biboszy, powtarzanej wytartej frazeologii, Heniek był dowcipny w innym, nie dostępnym dla wszystkich wymiarze.
Na partyjnym szkoleniu prelegent ateista, co z dumą podkreślił jako uwolniony od opium przeznaczonego dla ciemnego ludu, naukowo dowodził, że Rzymianie zamordowali Chrystusa. Gdy otoczyła prelegenta po wykładzie, grupka ideowych towarzyszy, Heniu zwracając się do mnie powiedział głośno, aby usłyszeli to wszyscy: 
- No tak! Żydom musi być bardzo głupio, że zamordowali Jezusa.

W klubie Gazety Lubuskiej literat z Warszawy miał prelekcję. Temat: - Przyjaźń Mickiewicza z Puszkinem. Po jego godzinnym wysiłku intelektualnym Heniu poprosił, aby coś powiedział o przyjaźni Puszkina z Mickiewiczem.    

Aż do Komitetu doszła informacja o uwadze Ankiewicza po zebraniu partyjnym w Klubie Dziennikarza z udziałem posła naszej ziemi Artura Starewicza: - Kapitał Marksa nie dla wszystkich jest Talmudem.

Muszę jeszcze donieść jak Heniek mnie podpuścił do niegodnego partyjnego czynu:  - W Sali Kolumnowej Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej odbywało się jakieś poważne posiedzenie partyjne.
Siedziałem obok Ankiewicza. Pisaliśmy do siebie uwagi na temat wystąpień terenowych aktywistów. Prowadzący zebranie, znany dziennikarz Tadeusz Jankowski-Kajan. Gnieźnianin, aż za dobrze mi znany, ograniczył po aprobacie Pierwszego Sekretarza, mówców do pięcio minutowych wystąpień, ale to nie wiele pomogło spragnionych się pokazać wobec Prezydim zasiadającego za stołem, wśród którego znakomitym gościem był sekretarza Kace PZPR, wspomniany już Artur Starewicz. Kajan po totalnej nudzie, ograniczył wystąpienia do trzech minut. Ale ten postulat został ponownie złamany przez mówców mających przygotowane na kartkach wystąpienia. Napisałem do Heńka uwagę, że gdyby wykastrować nudziarzy, byłoby weselej i zapewne mówiliby dyszkantem, krócej nie powtarzając podobnych frazesów. Heniu wtedy powiedział:- Zanieść ten głos do prowadzącego posiedzenie. Wstałem tedy i bezzwłocznie dostarczyłem swój postulat. Zauważyłem jak Kajan z uśmiechem tekst przeczytał i kartkę schował do kieszeni. Na drugi dzień zostałem zawezwany do Komitetu Wojewódzkiego. Sobiesław Piontek, zastępca kierownika ideologicznego, z poważną miną powiadomił mnie o czekającej  Komisji Kontroli Partyjnej i poważnych konsekwencjach, za ten wyskok nie godny  świadomego członka. Gdy już uznał, że dostatecznie mnie przestraszył, oświadczył, że uratowało mnie poczucie humoru żony towarzysza Starewicza.  

Osobnym, indywidualnym, twórczym porozumiewaniem się, był  Stefan Słocki. Przychodził z własnym zaopatrzeniem. Uśmiechnięty, jowialny, zazwyczaj z graficzną odbitką, swojego najnowszego dziełka. Ze skórzanego, kwadratowego zawieszonego na ramieniu pojemniczka, wykładał niebiańską garmażerkę, skibki chleba, smalec, masło, suchą kiełbasę, słoik ogórków i drugi grzybków. Na końcu pękatą karafkę z księżycówką, odbarwioną suszonymi śliwkami i zabarwioną miodem,
Jak można nie tęsknić za Stefanem, który sepleniąc, często wtrącał,
- rozumiesz? Verstehen? oraz za jego wysmakowanym barem,  
kolejnym opowiadaniem, jak to jego miniaturowy, ale bojowy piesek, którego trzymał za pazuchą, ugryzł, nielubianą przez Stefana zalotnicą. Podeszła do Stefcia, spojrzała mu w oczy i powiedziała, że się cieszy, a do pieska, - o jaki piękny - i przybliżyła twarz do Stefana. Wtedy właśnie piesek o duszy lwa, chwycił ją za wargę.
- Rozumiesz!? Verstehen Sie mich?     

Związek Polskich Artystów Plastyków zorganizował w Łagowie plener. Zbyt piękna i urzekająca to miejscowość, aby kiedykolwiek ktoś zrezygnował z zaproszenia. Po pracowitym dniu artyści starali się odreagować. Gdy zabrakło stymulatora, wybrali najmłodszego z tego grona po akumulator. Padło na Antka Górnika. Trwało to na tyle długo, że biesiadnicy poczuli się bardzo wysuszeni. Wreszcie Antoni Górnik się zjawił w towarzystwie rosłego milicjanta, w kajdankach.
- Co jest, - zaskrzeczał Hilary Gwizdała. - Ten pan nie ma żadnych dokumentów tożsamości, objaśnił grzecznie stróż prawa, a w naszej rzeczywistości to nie jest dozwolone i karalne, mandatem a nawet zatrzymaniem na 48 godzin.
- To jest Antoni Górniak – wtrącił się nieproszony Hilary.
- A pan jak się nazywa? Poproszę o dokumenty,
- Nazywam się Gwizdała, jestem artystą, na imię mam Hilary, jak pana to interesuje.
- I to bardzo, zaraz wypiszę mandat za obrazę na służbie.  Ja panu pokażę jak należy gwizdać. Jeszcze raz proszę o dokumenty.
- Nie dam, starczy jak mówię, -uparł się Hirek, - a ten pan to jest nasz kolega, także plastyk i jak Boga kocham, nazywa się Antoni Górniak. - To dlaczego twierdzi, że nazywa się Jan Korcz.?
- O Jezus, Pan Jezus , Korcz to ja, 
wykrzyczał Jan Korcz, histerycznie, wokalnie wysoko.
 - A skąd pan przyjechał, że się tak wyrażę?
- Jezus Maria, a o co chodzi? Urodziłem się w Samborze a w Gorzowie jestem od 1945. roku. Teraz przyjechałem z Zielonej Góry, bo byłem u brata.
Jan Korcz  zakrył twarz trzęsącymi się rękoma.
Ponieważ sprawa stała się poważna Antek się roześmiał i wyjaśnił, że milicjant jest jego kolegą. Jasiu przyszedł do siebie:
- A niech ci chuj palce poodgryza. Ty..ty.. śmierdzielu, ty padlino, ty…ty… bolszewiku, ja bym ciebie po kanale w gównach po uszy przegonił, to może byś rozumu nabrał.
Gdy minęła furia, logicznie zapytał,
- ale dlaczego właśnie powiedziałeś, że się nazywasz moim nazwiskiem?
- Bo wybrałem wybitnego artystę a na Ziemi Lubuskiej jesteś najlepszy. - Po krótkiej napiętej ciszy: - No chyba, że tak.

Gdy zostałem sekretarzem Lubuskiego Towarzystwa Naukowego kupiłem obraz Jana Korcza. „Łagów”. Przez kilka lat zdobił mój gabinet. Piękny, wysmakowany, tajemniczy. Kolorystycznie zbliżony do artystów z kręgu Komitetu Paryskiego, nieco odrealniony, ale nie abstrakcyjny.   

Nawet z całego serca abstynentem, prof. Władysławem Korczem, zajrzałem jeden jedyny raz do kieliszka. Władek wyjął, ze swojej wiecznej teczki, pękatą kryształową karafkę i oznajmił: - To tata z mamą, moja Hela przyrządziła, idę do Kuratorium. A za chwilę:
- Może po kieliszku spróbujemy?
- Już się rozpędziłem, - powiedziałem przytomnie i wyjąłem zawsze gotowe czyste kieliszki. Kiedy Władek wypił schował boski trunek, ale po paru minutach: 
- To może jeszcze po jednym.
Prof. Władysław Korcz dostał rumiane policzki, zaśpiewał arię z Borysa Godunowa i olał absolutnie Kuratorium, polewając do dna z rzeźbionego w szkle naczynia. Jego córka, Jadwiga Dziadosz, u której byłem na weselu, jeszcze po roku wspominała, jak to Tato przyszedł do domu w wyśmienitym humorze, domagając się od małżonki wypełnienia pustej rubinowej karafki.    


Zacznijmy od sprawy fundamentalnej. Panie profesorze, drogi Władku, żadną miarą nie popieramy picia w nadmiarze alkoholu. Mógłbym wygłosić, na sympozjum,  czyli z greckiego, na wspólnym piciu, referat o szkodliwości wódki, ale Wiesław Gołas; „W Polskę idziemy” nie adresował do nas. Musimy tutaj zachować skromność. Podziwiamy go za brawurowe wykonanie, tego powszechnie znanego, dzisiaj już kultowego hymnu pijaków, ale nie sposób się podwiesić w poczuciu adresatów. Adorację pozostawmy tym, którzy muszą się uchlać, urżnąć, narąbać czy ubzdryngolić dokumentnie. Tutaj zachowuję nieustępliwość, gdyż nie zalaliśmy się a jedynie nieco upiliśmy za dużo z tej pękatej, niezwykle estetycznej, karafki. Taki jest stanowczy mój pogląd na wydarzenie, które teraz, po dwóch dniach, ty przeżywasz w kategoriach kaca moralnego. Takie poczucie zdecydowanie więcej szkodzi, aniżeli jeden łyk za dużo.

Bismarck bez szampana i butelki wódki nie zaczynał myśleć politycznie, a trzeba przyznać, ze był drań skuteczny. A czy jest Niemiecki historyk, który pozwoliłby go nazwać, z tego powodu pijusem, czy ochlapusem. W życiu!
Churchill, pracował długie noce w towarzystwie whisky. Budził się około południa i zaczynał dzień od potężnego łyku koniaku. Nikt rozsądny nie próbował potępić jego metabolizmu, a politycy, którzy ten aspekt z jego życiorysu sobie przyswoili, niestety - efectus nullus! Artyści malarze piją podobnie dużo jak poeci. Pieski los artystów czujących się przez całe życie niedocenianymi, mimo zaliczania się do bohemy, gdy tylko tę skłonność zaakceptowali.

Moralizatorzy nie pojmują, że tworzenie się globalnej Europy nastąpiło w basenie Morza Śródziemnego, że jesteśmy zrodzeni w kręgu tej kultury, obyczajów, filozofii. Tysiące lat wymieniano doświadczenia gastronomiczne. Piwo, wino i wódka, stały się równie drogie jak zdobycze demokracji. Także demokracja potępiła w myśl nauki alkohol, uważany za atrybut ludzi słabych, którzy nie radzą sobie z przeżytą traumą, albo z otaczającą rzeczywistością. Gdybyśmy jednak podjęli decyzję wykreślenia, „tych słabych”, gmach kultury europejskiej przestałby istnieć. Tłumaczenie: - dlaczego piję? – to zbiór najbardziej abstrakcyjnych powodów zakotwiczonych w rodzinie, ustroju społecznym a najchętniej w niespełnionej miłości. W Egipcie gdzie płacono za pracę przy piramidach, także pięciolitrowym dzbanem  piwa mawiano:  - „Usta szczęśliwego człowieka pełne są piwa”.

Zapewne tysiąclecia trwała wielka rewolucja agrarna wiązana z paleolitem. Nasz praszczur zaczął uprawy. Jak zasiał to czekał na zbiory. Musiał także bronić swojej pracy przed zwierzyną nie tylko parzystokopytną, ale także przed sąsiadami, którzy organizowali łupieżcze wyprawy na zbiory i płeć żeńską. Nauki pomocnicze historii pozwoliły wyjaśnić wiele spraw związanych z ówczesnym poziomem życia. Z jednego kłosa jęczmienia w początkowym okresie zbiory miały się jak jeden do siedmiu. Postęp był widoczny. Opłacało się coraz dłużej siedzieć i zamiast wody pić żyburę, którą było ówczesne piwo Chmiel dodawano dopiero w średniowieczu. Dosyć wcześnie, to znaczy kilka tysięcy lat temu, uznano, ze także można pić wyduszony sok ze sfermentowanych winnych gron. W „Gilgameszu” pojawia się tawerna? knajpa? zajazd? W każdym razie podawano tam trunki oraz były dyspozycyjne białogłowy, to chyba Córy Koryntu?
Ateński historyk Tukidydes, wyraził pogląd, że ludy Morza Śródziemnego wyzwoliły się z epoki barbarzyństwa, gdy zaczęto uprawiać winorośl i miażdżyć oliwki. Platon donosił na Sokratesa, że winem wspomagał umysł, aby skonfrontować ogłaszane wydarzenia z prawdą. Platon winem określał człowieka, jak byśmy dzisiaj określali go nadużywanym określeniem, - tożsamość, - jako lustro umysłu. Realizowała się wówczas swobodna, demokratyczna, wolna,  bez cenzora zewnętrznego, myśl. Następowała wymiana poglądów bez konsekwencji i dyskusja z gestami, bez odpowiedzialności. Za co pijany miał odpowiadać? Nie pamiętał! Plutarch natomiast twierdził, że „Pijący bywają nieuprzejmi i bezczelni”. Abstynencja totalna także nie jest do zaakceptowania. „Mąż niepijący nadaje się do pilnowania dzieci, ale nie jest godzien prowadzić dysputy podczas uczty”. Dalej tenże Plutarch twierdził, że ten, kto nadużyje alkoholu zachowuje się początkowo jak paw, kolejno jak osioł, dalsze stadia to małpa a na końcu jak świnia. Czyżby projektant i odlewnicy z Gniezna znali metaforę Plutarcha.
W bordiurze Drzwi Gnieźnieńskich czytelny jest  paw i małpa. Z trudem, wśród dziwnych stworzeń w domyśle pozostaje osioł, ale świni trudno uświadczyć. Wino przetrwało w symbolice chrześcijańskiej. Rangę nadał sam Jezus Chrystus zamieniając w Kanie Galilejskiej wodę w wino, ku radości uczestników uczty. Teraz zyskało rangę ewangeliczną. Zakony dbały o winnice. Wino stało się istotne podczas celebrowania obrzędu Eucharystii. Stary Testament uznaje wino za dar Boży, „co rozwesela serca ludzkie”.  Święty Paweł do swego ucznia mówi, „Samej wody nie pij, używaj natomiast potrosze wina ze względu na żołądek i częste słabości”. Wiadomo, że winem próbowano ratować życie chroniąc się przed zarazami. Brudna woda była gorsza od piwa i wina. Gdy do tego dodamy ogólny brak higieny i otwarte rynsztoki, to staje się racjonalna ucieczka w alkohol. To słynne „Idzie się, idzie”, wykrzykiwał wieczorową porą przechodzień wąskich średniowiecznych uliczek miejskich. Informował domowników przed wylewaniem nieczystości przez okna, licząc, że ominie go niezaplanowana fontanna zapachowa.

Wódka wyparła wino, gdy Persowie stworzyli aparaturę do destylacji  moszczów gronowych i sfermentowanych różnych  owoców. Mocny trunek „al.-koh” dobrze oczyszczony traktowano jako środek leczniczy. Potwierdzały to opinie uniwersyteckich uczonych. „Agva Vita”, przedłużała poczucie, że „oczyszcza organizm ze złych humorów, wzmacnia serce i przywraca młodość”.
Społeczności XIII-wiecznej dostarczono dowodu w postaci długowieczności uczonego Arnolda i jego uczniów. Korzystając z mocnego, oczyszczonego trunku, w formie leku, dożyli w tamtych czasach, starczego wieku, - siedemdziesięciu lat. Mniej szczęścia miał w roku 1386. Król Nawary, Karol Okrutny. Gdy zaniemógł cyrulicy dworscy nasączyli ową „Wodą  Życia” prześcieradła, obłożyli nimi monarchę i przy zapalonych świecach rozpoczęli modły w intencji szybkiego powrotu do zdrowia. Nie mieli dostatecznej wiedzy o charakterze czystego alkoholu. Zajęły się opary, potem biedny król usmażył się owinięty w życiodajne tkaniny. Historycy tamtych czasów, bez poczucia ironii, ale z satysfakcją ogłosili, że rozstał się z życiem w spektaklu swoich wrogów, które sam uwielbiał wznosić.
I aby już opuścić temat wina trzeba jeszcze dodać, że archeolodzy dostarczają naukowych dowodów na próby oderwania się od codziennych trosk, znieczulającym winem i koniakami z tych win pędzonymi. Miliony skorup tworzących wzgórza w miejskiej topografii, setki tysięcy amfor, zalegających dna oceanów, to wszystko świadectwa naszej tradycji i różnych kultur, w których przyszło nam żyć. 

Z tego makro świata przenieśmy się do mikro, czyli naszej Ziemi Lubuskiej. Uprawa winnej latorośli była także przedsięwzięciem ekonomicznym. Zobacz Władeczku: - Władysław Korcz, Dzieje uprawy zielonogórskiej winorośli. [1958]. - Bogdan Kres, Zarys dziejów winiarstwa zielonogórskiego. [1966]. To są prace pionierskie.  W każdej późniejszej publikacji: - monografii Jana Muszyńskiego,
 - Krosno Odrzańskie, czy znakomitego, monograficznego opracowania Stanisława Kowalskiego, - Gubin. Zarys historii do 1945 roku. - troska o winnice jest szczególnie dramatyczna podczas konfliktów zbrojnych. Najstarsze winnice odnotowano w Gubinie, nieco młodsze, to uprawy w Krośnie Odrzańskim, Lubsku i Świebodzinie. Starą metryką szczyci się także Zielona Góra, wraz z okolicznymi nasłonecznionymi zboczami w najbliższej okolicy. Najeźdźcy wiedząc, że godzą w gospodarkę obleganych miast zajadle niszczyli winnice. Z historii wiemy, że niejednokrotnie bogate mieszczaństwo otwierało bramy, przewidując rabunek, aby tylko oszczędzić wieloletnią kulturę upraw.

Wielce Szanowny Panie Profesorze
Mam ponad osiemdziesiąt lat. W tym wieku nie muszę niczego ukrywać, ale to nie znaczy, że przestałem się wstydzić wspominając moje alkoholowe słabości. Jeszcze raz z mocą podkreślam, że wódka w nadmiarze jest szkodliwa. Nie zostałem w piciu liderem, ale też nie byłem ostatnim w peletonie. Nie piłem do lustra ani samotnie z gwinta. Zawsze to było męskie towarzystwo i nie potrafiłem sobie odmówić uczestnictwa. Nie były to jakieś balangi i nie pamiętam, aby w gronie tym uczestniczyły kobiety. Jako Wojewódzki Konserwator Zabytków byłem też goszczony przez osoby duchowne i nie słyszałem, - Non possumus!
Generalnie byłem nieobliczalny w zakresie ilości i dlatego przekraczałem normę. Ile było w tym radości, tyle cierpiałem na drugi dzień w sensie moralnym. Przyrzeczenie w tym stanie ducha dotyczące abstynencji, były dotrzymywane do chwili, pojawienia się towarzystwa z okazji, albo z braku okazji. W klubie dziennikarskim „Kaczka” przysiadł się słabo znajomy i namówił mojego szefa Klema i mnie abyśmy wstąpili do Towarzystwa Trzeźwości Transportowców. Wypełniliśmy deklarację i teraz już mocno znajomy zamówił na wstępie pól litra. To nie żart, to był stworzony asumpt do zawarcia bliższej znajomości. Tak było. Piliśmy z emocjonalną życzliwością dla kulturalnego fundatora. Wydawało mi się, że stworzył usprawiedliwiającą na wysokim poziomie okazję i nie sposób było zignorować tak inteligentnie zaaranżowaną sposobność. Może jestem dziedzicznie obciążony? Jan Kochanowski pisał „Ech Muszyński na Muszynie dobrze ty się znasz na winie”. Nie mogłem tego traktować jako przyganę, gdyż ten sam natchniony Kochanowski, obdarzony iskrą Bożą, siedzący być może z pucharem złocistego miody, pod lipą zanotował, „Czy widział kto kiedy poetę trzeźwego, nie napisze taki nic dobrego”.
Mój Boże, jak tu żyć, czego się trzymać?  Nie pisze tego z sarkazmem, tylko z troską i mocą treści zawartą w pytaniu,
 - Jak mam się poczciwie w ostatnich dniach życia prowadzić?


Zielona Góra, Wielkanoc.
2013-03-31 Jan Muszyński


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz