Na krześle otwarty album, -
„Zbiór Obrazków Zoologicznych”. Za tym albumem uśmiechnięty, bucowaty
dziesięciolatek. To ja. Zdjęcie zrobiono w Gwiazdkę. Poświadcza to choinka w
tle. Tę radosną dla mnie fotografię opisał mój tata: - Piotrków. Tryb.1942. Ten
sfatygowany album leży teraz obok komputera. Ma ponad siedemdziesiąt lat. Wyklejałem
go obrazkami zwierząt przeszło dwa lata. Zdobywałem te wyobrażenia światowej
fauny, przede wszystkim w różnych małych żydowskich sklepikach.
W Piotrkowie Trybunalskim Niemcy
zorganizowali pierwsze w Polsce getto, oficjalnie 8. października 1939.
Ten album to fontanna
wspomnień także o getcie, gdyż w 1942. jesienią, dostęp do tej wydzielonej
dzielnicy, już był niemożliwy. Getto przestawało istnieć. Niemcy wywieźli lub
wymordowali ponad 20 tysięcy piotrkowskich Żydów. Dostępu do getta pilnowali
Niemcy, Ukraińcy, a na zewnątrz, nie pozwalała się zbliżać granatowa policja.
Na moje uliczki, ze wszelkiego rodzaju atrakcjami, Starowarszawską, Garncarską,
Grodzką i Rynek, zabroniono dostępu pod groźbą kary śmierci. Złowieszczo
przypominały o tym czarne trupie czaszki, wymalowane na żółtym tle. Przestałem,
już wcześniej chodzić także do innych żydowskich dzielnic, gdyż Niemcy resztki ludności
przesiedlili do getta. Próbowałem jeszcze przez jakiś czas, podczas deszczu
sprzedawać przed hotelami parasole, ale niestety nie padało tak często jak bym
sobie tego życzył. To nie był dobry geszeft.
W każdym razie, od końca roku
1942. nastał dla mnie nowy czas. Nowy czas dla wszystkich chłopaków z ulicy
Nowej przyniósł rok1943.
Pierwszy transport był
naprawdę wielkim wydarzeniem. Na bocznicy, gdzie dawniej stawały pociągi
towarowe, teraz kilka wagonów, my mówiliśmy pulmanów, zamieniono na szpital.
Przez duże okna widzieliśmy żołnierzy, - Niemców.
Zabandażowani dokumentnie.
Ręce, nogi, głowy, poowijane do tego stopnia, że z trudem, pod tymi manekinami,
rozpoznawaliśmy żywych ludzi. Jeszcze niedawno w bydlęcych wagonach przywożono
na tę samą bocznicę jeńców rosyjskich. Ustawiano ich w kilka szeregów i
pędzono…nikt nie wiedział, gdzie oczekiwała na nich śmierć. Czy od razu, czy na
raty?
Teraz pasażerowie
eleganckiego pociągu, z wagonów pierwszej klasy, nie byli zdolni o własnych
siłach wyjść na zewnątrz.
Dla nas to była atrakcja, bez
odniesienia jakiejkolwiek myśli
politycznej.
Refleksja rodziła się znacznie później i to pod wpływem uwag wypowiadanych, z
nadzieją, że ten szpital to zapowiedź przegrywania wojny przez Niemców.
Ten
pociąg musiał przybyć z daleka. Za ostatnim osobowym, doczepiony był wagon
towarowy, w którym była kuchnia. Niemki w białych, szpitalnych fartuchach,
przygotowywały jedzenie. Podchodziliśmy dosyć blisko, licząc, że coś z tej
kuchni dostaniemy. A tutaj akurat odwrotnie. To one prosiły o jajka, kapustę,
marchew, ziemniaki, cebulę. Dawały twarde jak kamienie suchary. Miałem
doświadczenie handlowe jeszcze z okresy jak chodziłem do getta z warzywami: -
za obrazki do albumu. Kucharka Niemka dała mi damskie trzewiki, do tego
scyzoryk. Po raz pierwszy w życiu miałem własny, mam go do dzisiaj. Ale to było
piekło w domu. Mama ukarała mnie śmierdzącą ścierką, wiedząc, że była to dla
mnie poniżająca kara. Zakazała także tam chodzić.
- Akurat.
W życiu.
Rano,
to musiało być latem, albo wczesną jesienią, bo na bosaka, biegiem
przeskakiwałem zabłoconą ulice i tyle mnie było na ulicy Nowej. Do niej dobijała
prostopadle ścieżka i gnało się na wały. To były dwa usypane wzgórki. Poniżej
dosyć duży płaski obszar zamknięty bocznicą kolejową. Kiedyś próbowano ją
osłonić, zbudowano nawet wysoki, z grubych pali płot. Ale robotę w połowie
porzucono. Zaczęto go wznosić od ulicy Nowej. Po kilkudziesięciu metrach jednak
się kończył. My go nazywaliśmy, „czarny płot”, bo istotnie był prawie czarny.
Na nim najczęściej w opromienionej mandorli, mało religijny, a
do
tego denny artysta, próbował w sposób syntetyczny przedstawić kobiecą płeć. Dalej
po obu stronach były pola uprawne i tuż przed wałami, nisko, oddzielony, o
dziwo goły, nie zarosły trawą, piaszczysty kawałek terenu.
Teraz
kumple z ulicy Nowej nie żebrali tylko handlowali. A jeszcze niedawno, gdy na
bocznicy stały pociągi z wesołymi Niemcami w wojskowych mundurach: - Majne libe
cher, bite ajsztik brot, ojciec tod, muter krang, szwester dojczlant arbait,
bite brot.
Mama
powiedziała, - gdybyś żebrał u Niemców to ojciec by cię obdarł ze skóry. Co
było robić? Nie znaliśmy języka
niemieckiego, uczyliśmy się wymowy fonetycznie, jeden od drugiego. Ale się role
odwróciły. Teraz Niemki żebrały. Nawet się do nas przyjaźnie uśmiechały.
- My
mówiliśmy, - Haben Się, Tabak, Zigaretten, Schokolade
-
Niemki odpowiadały, - Nein, nichts dawon.
Dogadaliśmy
się także w sprawie warzyw [Gemuse], marchwi
[Karotte],
kapusty [Kohl], cebuli [Zwiebel], a
nawet ziemniaków [Kartoffeln]. Tego nauczyli mnie okupanci. Właściwie to tata,
bardziej tolerancyjny do mojego handlu
z Niemcami. Rodzice znali niemiecki. Chodzili
do szkół pruskich na pograniczu. Służyli w dobrach hrabiów Mielżyńskich. Rodziciele
moich kumpli nie znali niemieckiego. Ja byłem ich nauczycielem, pojętni i
bystrzy byli.
Nie
cieszyło nas doświadczanie braków w kuchni
szpitala na kołach. Traktowaliśmy naszą działalność merkantylnie. Moja
Mama przestała suszyć skórki od chleba: - Na czarną godzinę. Teraz mimo
początkowego zakazu przymykało oko na moje nieposłuszeństwo. Lniane woreczki
napełniała niemieckimi sucharami. Dzięki Bogu nie nadeszła dla naszej rodziny
ta czarna godzina. Nikt nawet nie wyłamał sobie zębów na tych kamiennych
sucharach, zgromadzonych przeze mnie
z
poczuciem dumy.
Po
kilkunastu dniach pociąg odjechał. Pozostawili śmietnisko i zapach szpitalny.
Było jeszcze kilka transportów, ale nieco bogatszych, mieli czekoladę,
papierosy, prosili tylko o alkohol. Oczywiście, dostarczyliśmy, ale brali tylko
w butelkach, które oglądali dokładnie. Jednak to nie był opłacalny handel.
Trudno było o czystą wódkę i tylko w jasnych flaszkach.
Natomiast
bardzo chętnie kupowali jajka. Początkowo począsali przy uchu, ale potem brali
w każdej ilości.
Te
transporty szpitalne trwały prawie cały rok, ale nas już nie tak bardzo
interesowały. Paradoksalne, ale im bliżej końca wojny powodziło nam się coraz
lepiej. Ojciec nocą, na motocyklu, przywiózł beczkę masła. Mieliśmy dużo
przyjaciół. Ulica Nowa do tego stopnia zhardziała, że do granatowego
policjanta, ktoś ze starszych rzucił kamieniem. Policjant gwałtownie się
odwrócił, ale nikt nie uciekał. Mężczyźni stali nieporuszeni i bezczelnie na
niego patrzyli. Więcej na ulicę Nową nie przychodził, a był czas, gdy dla nas
uczciwych młodzieńców, był utrapieniem. Dwa razy mnie gonił, ale becząc ze
strachu, byłem bardziej zwinny i w nogach lepszy. O zmroku dawaliśmy
ekwilibrystyczny popis tak zwanymi wiewaczkami. Na drucie zamocowana była
puszka. Podziurawiona gwoździem. Zamieniona prawie w durszlak. Najczęściej po
konserwach. Do niej wkładało się palny materiał. Chodziliśmy po łąkach i
zbieraliśmy wysuszone krowie placki. Węgiel zbieraliśmy na torach. Tego było
dużo, tyle, że drobny. Wysportowani mężczyźni wskakiwali na wagony jadącego pociągu,
zrzucali duże kęsy, które częściowo się rozbijały. Na bryły węgla czekały z
wózkami matki, żony, siostry. My zbieraliśmy to, co pozostało. Teraz ładowano
umiejętnie ten materiał do puszki i podkładano ogień. Gdy się nieco rozpalił,
delikatnie podkręcano puszkę, a gdy się rozżarzył zaczęto okręcać wokół głowy,
a potem w zależności od kondycji
i
fantazji, kreśląc linie poziome, tuż przy ziemi, lub nad głową. Sypały się
skry, to były nasze planety. Nie używaliśmy tego słowa. Dzisiaj tak myślę. To
było piękne, ale znowu zakaz.
Nie
wolno! Granatowy policjant był trudny do
zniesienia. Zapisywał, wlepiał wysokie mandaty, straszył pożarem całej ulicy, a
teraz o zmroku, chyba wagarował. Jego absencja była odczuwalna. Widocznie miał
poważniejsze zadanie. Teraz nawet żandarmi byli starymi dziadygami. Dla nas
mężczyzna po 50. był staruszkiem. Od czasu do czasu, Niemcy pokazywali kły.
Mnożyły się egzekucje. Coraz częściej ukazywały się plakaty, niby zakładników,
a w istocie zazwyczaj już rozstrzelanych. Mnożyły się też odwety. Zabijano
kolaborantów, strzyżono oddające się Niemcom kurwy, które łatwo było rozpoznać.
Przyozdabiały ogolone łby, niby turbanami, albo dekoracyjnymi chustami
wiązanymi na czole. Bardziej ekskluzywne nosiły na glacach peruki. Wesołe
chłopaki zrywały to sztuczne owłosienie. To już nie były pierwsze miesiące lat
czterdziestych. Na czarnym płocie pojawił się napis, - Hitler kaput. Obok metaforycznej
waginy pyszniła się swastyka.
Tata
pracował w elektrowni jako portier i telefonista. Przez dwanaście godzin odbierał
po niemiecku telefony i łączył dalej. Potem miał dwadzieścia cztery godziny
wolne.
Także odmykał żelazną furtę, gdy ktoś dzwonił.
O otwarciu bramy musiał meldować niemieckiemu żandarmowi
i
zapisywać, kto? kiedy? w jakim celu?
Mimo
takich obostrzeń na wsi kupili krowę i przeprowadzili nocą przez miasto.
Wyłączali kolejno światła na ulicach. Doprowadzali udręczone trasą do
elektrowni. Biedne zwierzę kończyło żywot w kuźni, ogłuszone mocarnym młotem
wątłego kowala, o nazwisku Szymański.
Moja
mama codziennie nosiła ojcu obiad. Zabierała mnie ze sobą. Chyba ze strachu, że
mogę coś zmalować. Naprzeciwko elektrowni był kiosk prowadzony przez Polaków.
Gdy był zamknięty, a najczęściej tak było, szło się od podwórza do ich
mieszkania. Pewnego dnia wysłano mnie po papierosy. Gdy byłem przy drzwiach i
jeszcze nie wszedłem do środka, ktoś siłą prawie wrzucił mnie do mieszkania.
Było tam już kilka osób z podniesionymi rękami. Dwaj mężczyźni przeprowadzali
rewizję. Wyraźnie czegoś szukali. Trwało to dosyć długo. Doszła do tego grona
jeszcze kobieta, podobnie jak ja. Potem jeden trzymający w ręce pomalowany na
niebiesko granat? uzbrojony dodatkowo w pistolet oznajmił, - Tak zostali
ukarani, bo dali pięćset marek na Niemiecki Czerwony Krzyż. Gdy, grożąc, że
mogą nas rozwalić, jak za szybko wyjdziemy, właścicielka kiosku ryknęła płaczem, - Złodzieje, nigdy nie daliśmy nawet marki,
to zwykli rabusie, bandyci, jacy to partyzanci, okradli nas. Głośno lamentowała,
ale gdy mówiła, że trzeba powiadomić policję, jej mąż warknął, - Nie waż się!
Dwa
razy w sensie dosłownym otarłem się o śmierć. W tej elektrowni była zbudowana
drewniana chłodnia wysoka na trzy piętra. Gorąca woda była pompowana na górę i
po drewnianej konstrukcji, obrosłej marglem, spływała na dół. Była jeszcze
ciepła. W tym dolnym basenie taplałem się nader zadowolony. Ale pływanie
pieskiem to było za mało. Postanowiłem sprawdzić gdzie ta woda dalej płynie.
Nurkowałem przy ścianach, aż natrafiłem na otwór grubej rury. Gdy się zbliżyłem,
aby zajrzeć do środka, ta rura mnie zassała. Dlatego mnie nie wciągnęła gdyż
jej średnica nie była dostosowana do mojego wzrostu. Ale potężnie się
przeraziłem gdy nie chciała mnie puścić. Opiłem się i zakrwawiłem dłonie. Ale
się nie przyznałem nawet do krwawej pręgi na plecach. Mama dała mi dwa razy w
pysk i oznajmiła, że ostatni raz mnie zabrała. Ale jak zwykle nie dotrzymała
słowa.
Po
raz drugi to było tuż przed końcem wojny. Poszedłem po mleko z naszym radosnym
pieskiem, Drabcią. Biegła przede mną, ale co chwilę przybiegała, patrzyła na
mnie i jak Boga kocham, uśmiechała się. W pewnej chwili usłyszałem warkot
kukuruźnika i strzały z karabinu maszynowego. Polną drogą pędził konnica i z
tego samolotu do niej strzelano. Jeźdźcy się rozjechali w różne strony. Ja pobiegłem do kępy krzaków i tam wpadłem do
zamarzniętej płytkiej studni. Drabcia skoczyła mi na głowę. Piesek był równie
przerażony jak jego pan.. Śmierć poprzedza strach. Ja nie myślałem o utracie
życia, tylko o tym by uciec i się schować. Jak zwierzęta z mojego „Zbioru
Obrazków Zoologicznych”. Przeżyli jak zdołali uciec. Tak było przez setki
tysięcy lat.
Wygramoliłem
się z tej studni. Byliśmy przemarznięci i wystraszeni nadal. Na śniegu nie daleko, leżał ciężko ranny,
albo zabity. Jego okrągła czapka obok. Mojego pieska musiałem cały czas nieść. Drabcia nie mogła nawet ustać na trzęsących się
nóżkach. Jak przyszliśmy to mama płakała i nas ściskała. Potem się modliła.
Tata miał pretensje do mamy, że poszedłem po mleko, ale w domu teraz bywał
rzadko.
Mówiono,
że był to Kozacki Korpus współpracujący z Niemcami, nawet dodawano jego
przynależność do „SS”.
Zawsze
w środę przychodziła w odwiedziny i aby się pożywić
„Babcia
Środa”. Tak ją nazywaliśmy. Przynosiła wieści z miasta. Niemcy rozpoczęli
propagandową ofensywę na temat Katania. Pamiętam wydanie książkowe, gdzie na
okładce były dłonie spętane kolczastym drutem. Babcia Środa miała wątpliwości,
czy mordu dokonali Rosjanie czy może jednak Niemcy. Ojciec przeglądał ze
zmarszczonym czołem wydawnictwo. Nie jestem w stanie teraz jednoznacznie
określić stanu świadomości rodziców. Jednak już w PRL-u byli pewni, że to ci
sami, którzy pozwolili utopić w krwi Powstanie Warszawskie i spalić stolicę.
Babcia
Środa przynosiła także pocztówki w formie starych dokumentów, ukazujących Żydów
jak kłują szewskimi śpilorkami hostię i mordują chrześcijańskie dzieci na mace.
Pewnego
dnia, gdy już myślami, szykowaliśmy się do powrotu, do Gniezna, Babcia Środa
przyniosła poważnych rozmiarów korbol. Leżała ta dynia i tata się o nią
potknął. Wtedy wstąpiła w niego furia. Podniósł ją jak Atlas nad głowę,
zacisnął zęby
i roztrzaskał o podłogę. Zanim pestki opadły z
sufitu Babcię Środę widzieliśmy po raz
ostatni. Mama się zatrwożyła, ale potem nie mogła się powstrzymać ze śmiechu.
Nie wiedzieliśmy czy płacze czy się śmieje, bo obcierała łzy.
Ja
pakowałem swój majątek. Ołówki, kredki, farbki akwarelowe na tekturce w formie
malarskiej palety, papier milimetrowy różowy, w rolce pergamin, ale przede
wszystkim album ze zwierzętami. Jeszcze musieliśmy poczekać na Armię Czerwoną.
I wreszcie przybyli. Najpierw nas zatrwożyli. To była biedota. Potem pojawiła
się przejazdem arystokracja w czołgach. Weseli rozśpiewani, dobrze odżywieni.
Ja dogłębnie zapamiętałem brodatego Rosjanina. Siedział na wiklinowym półkoszku
ciągnionym przez cztery psy. Zapytał, w która stronę poszła większa część
wojska. I też tę drogę wybrał. Oznajmił jeszcze,
że dąży z armia na Berlin.
Jedyny
raz mieliśmy kontakt z żołnierzami. Pewnego popołudnia weszło ich dwóch. Zaczęli
szukać giermanca W szufladach, w szafie... Najpierw wyszła do nich pani
Karolina Lechowa, z drugiego pokoju. U niej mieszkaliśmy. Znała rosyjski. Zaczęła rozmowę grzecznie, coś po
cichu powiedziała
do
mamy. Mama zaczęła się modlić: - Zdrowaś
Mario…Potem wyszedł oficer z naganem. Też
tam mieszkał. Biedacy odtrącili kobiety i rzucili się do ucieczki. Niestety
przy drzwiach czekał na nich ordynans pułkownika. Nie sam tylko z pepeszą.
Zdążył oblecieć dom. Zasadzką skończył się
nieszczęśliwy los maruderów. Mieli cholernego pecha.
Nie
mogę pojąć, jak to się stało, ze nikt z nas nie stracił życia, ani nawet nie
został ranny. Broni różnego kalibru było pod dostatkiem. Z naboi wyłamywaliśmy czubki
pocisków, proch sypaliśmy do różnych naczyń, zakładaliśmy lont i w nogi. Co się
potem działo: - Jezus Maria!. Z szybkością błyskawic te pojemniki pod różnymi
kątami szybowały, często nawet ponad koronami drzew. Nawet z karabinu
próbowaliśmy strzelać do zajęcy. Orgia i bezwstyd tuż po wojnie.
Dzisiaj
te wspomnienia budzą grozę. Wówczas to było normalne. Opisałem je przez pryzmat
własnych doznań
i
przeżyć. To moje życie w tym Piotrkowie Trybunalskim było częściowo szczęśliwe.
Wystrzegam się auto-plagiatu. To jest mój drugi tekst dotyczący moich spraw
podczas okupacji niemieckiej na wysiedleniu. Poza tym jest wpisany do Internetu
pamiętnik mojej mamy To jest dla mnie i mojej siostry ważny zapis. Wydałem mamy
opis po pozytywnej opinii profesora Andrzeja Kwileckiego, w formie książki, z
dokumentacją fotograficzną, w 20. egzemplarzach. Tylko dla rodziny, z moimi
przypiskami.
Nie zamierzam niczego powtarzać. Piszę
egoistycznie dla siebie. Odnotowałem to, co dla mnie było i jest nadał ważne.
Nie
wydaje mi się, aby ten tekst zaciekawił moje córki. Także nie rzucą się na wspomnienia
dziadka wnuczęta. Ta piątka może mieć dzieci. I może się wśród nich znaleźć
któreś ciekawe, - jak było u pradziadka. Poszukiwanie korzeni. To może być
egzotyczne. Teraz ich wiedza o drugiej wojnie światowej pochodzi z telewizji,
filmów czy pokracznych, ale atrakcyjnych, fascynujących gier komputerowych. Już
nie rozróżniają życia fikcyjnego, wirtualnego, od prawdy. Na grube książki brak
czasu. W elektronicznej korespondencji, nawet słowa trzeba skracać. Rządzi popkultura
żywiąc się stereotypami. Nie mam żalu.
Tylko
ten, co przeżył prawdziwy głód może pojąć tęsknotę za dobrym żarciem. Tylko nieumiejący
pływać zna strach topielca.
Jestem
rozkojarzonym starcem, z peselem informującym, że mam ponad 80 lat. Mimo to
pamięć składa się z całego szeregu scen. Nawet z drobnymi szczegółami. Nie
pamiętam wczorajszego śniadania, jednak imiona moich kolegów z lat
czterdziestych, prawie wszystkich.
Kocham
te wspomnienia!
Poeta
rzymski Marcjalis [Iw.n.e.]: - „Kto potrafi z przyjemnością przeżywać czasy przeszłe , to tak jakby żył
dwukrotnie”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz