piątek, 12 kwietnia 2013

Mój Piotrków Trybunalski po raz drugi



Na krześle otwarty album, - „Zbiór Obrazków Zoologicznych”. Za tym albumem uśmiechnięty, bucowaty dziesięciolatek. To ja. Zdjęcie zrobiono w Gwiazdkę. Poświadcza to choinka w tle. Tę radosną dla mnie fotografię opisał mój tata: - Piotrków. Tryb.1942. Ten sfatygowany album leży teraz obok komputera. Ma ponad siedemdziesiąt lat. Wyklejałem go obrazkami zwierząt przeszło dwa lata. Zdobywałem te wyobrażenia światowej fauny, przede wszystkim w różnych małych żydowskich sklepikach.
W Piotrkowie Trybunalskim Niemcy zorganizowali pierwsze w Polsce getto, oficjalnie 8. października 1939.
Ten album to fontanna wspomnień także o getcie, gdyż w 1942. jesienią, dostęp do tej wydzielonej dzielnicy, już był niemożliwy. Getto przestawało istnieć. Niemcy wywieźli lub wymordowali ponad 20 tysięcy piotrkowskich Żydów. Dostępu do getta pilnowali Niemcy, Ukraińcy, a na zewnątrz, nie pozwalała się zbliżać granatowa policja. Na moje uliczki, ze wszelkiego rodzaju atrakcjami, Starowarszawską, Garncarską, Grodzką i Rynek, zabroniono dostępu pod groźbą kary śmierci. Złowieszczo przypominały o tym czarne trupie czaszki, wymalowane na żółtym tle. Przestałem, już wcześniej chodzić także do innych żydowskich dzielnic, gdyż Niemcy resztki ludności przesiedlili do getta. Próbowałem jeszcze przez jakiś czas, podczas deszczu sprzedawać przed hotelami parasole, ale niestety nie padało tak często jak bym sobie tego życzył. To nie był dobry geszeft.
W każdym razie, od końca roku 1942. nastał dla mnie nowy czas. Nowy czas dla wszystkich chłopaków z ulicy Nowej przyniósł rok1943.
Pierwszy transport był naprawdę wielkim wydarzeniem. Na bocznicy, gdzie dawniej stawały pociągi towarowe, teraz kilka wagonów, my mówiliśmy pulmanów, zamieniono na szpital. Przez duże okna widzieliśmy żołnierzy, - Niemców.
Zabandażowani dokumentnie. Ręce, nogi, głowy, poowijane do tego stopnia, że z trudem, pod tymi manekinami, rozpoznawaliśmy żywych ludzi. Jeszcze niedawno w bydlęcych wagonach przywożono na tę samą bocznicę jeńców rosyjskich. Ustawiano ich w kilka szeregów i pędzono…nikt nie wiedział, gdzie oczekiwała na nich śmierć. Czy od razu, czy na raty?
Teraz pasażerowie eleganckiego pociągu, z wagonów pierwszej klasy, nie byli zdolni o własnych siłach wyjść na zewnątrz.
Dla nas to była atrakcja, bez odniesienia jakiejkolwiek myśli
politycznej. Refleksja rodziła się znacznie później i to pod wpływem uwag wypowiadanych, z nadzieją, że ten szpital to zapowiedź przegrywania wojny przez Niemców.
Ten pociąg musiał przybyć z daleka. Za ostatnim osobowym, doczepiony był wagon towarowy, w którym była kuchnia. Niemki w białych, szpitalnych fartuchach, przygotowywały jedzenie. Podchodziliśmy dosyć blisko, licząc, że coś z tej kuchni dostaniemy. A tutaj akurat odwrotnie. To one prosiły o jajka, kapustę, marchew, ziemniaki, cebulę. Dawały twarde jak kamienie suchary. Miałem doświadczenie handlowe jeszcze z okresy jak chodziłem do getta z warzywami: - za obrazki do albumu. Kucharka Niemka dała mi damskie trzewiki, do tego scyzoryk. Po raz pierwszy w życiu miałem własny, mam go do dzisiaj. Ale to było piekło w domu. Mama ukarała mnie śmierdzącą ścierką, wiedząc, że była to dla mnie poniżająca kara. Zakazała także tam chodzić.
- Akurat. W życiu.
Rano, to musiało być latem, albo wczesną jesienią, bo na bosaka, biegiem przeskakiwałem zabłoconą ulice i tyle mnie było na ulicy Nowej. Do niej dobijała prostopadle ścieżka i gnało się na wały. To były dwa usypane wzgórki. Poniżej dosyć duży płaski obszar zamknięty bocznicą kolejową. Kiedyś próbowano ją osłonić, zbudowano nawet wysoki, z grubych pali płot. Ale robotę w połowie porzucono. Zaczęto go wznosić od ulicy Nowej. Po kilkudziesięciu metrach jednak się kończył. My go nazywaliśmy, „czarny płot”, bo istotnie był prawie czarny. Na nim najczęściej w opromienionej mandorli, mało religijny, a
do tego denny artysta, próbował w sposób syntetyczny przedstawić kobiecą płeć. Dalej po obu stronach były pola uprawne i tuż przed wałami, nisko, oddzielony, o dziwo goły, nie zarosły trawą, piaszczysty kawałek terenu.  
Teraz kumple z ulicy Nowej nie żebrali tylko handlowali. A jeszcze niedawno, gdy na bocznicy stały pociągi z wesołymi Niemcami w wojskowych mundurach: - Majne libe cher, bite ajsztik brot, ojciec tod, muter krang, szwester dojczlant arbait, bite brot.
Mama powiedziała, - gdybyś żebrał u Niemców to ojciec by cię obdarł ze skóry. Co było robić?  Nie znaliśmy języka niemieckiego, uczyliśmy się wymowy fonetycznie, jeden od drugiego. Ale się role odwróciły. Teraz Niemki żebrały. Nawet się do nas przyjaźnie uśmiechały.
- My mówiliśmy, - Haben Się, Tabak, Zigaretten, Schokolade
- Niemki odpowiadały, - Nein, nichts dawon.
Dogadaliśmy się także w sprawie warzyw [Gemuse], marchwi
[Karotte], kapusty [Kohl],  cebuli [Zwiebel], a nawet ziemniaków [Kartoffeln]. Tego nauczyli mnie okupanci. Właściwie to tata, bardziej tolerancyjny do mojego handlu  
 z Niemcami. Rodzice znali niemiecki. Chodzili do szkół pruskich na pograniczu. Służyli w dobrach hrabiów Mielżyńskich. Rodziciele moich kumpli nie znali niemieckiego. Ja byłem ich nauczycielem, pojętni i bystrzy byli.  
Nie cieszyło nas doświadczanie braków w kuchni  szpitala na kołach. Traktowaliśmy naszą działalność merkantylnie. Moja Mama przestała suszyć skórki od chleba: - Na czarną godzinę. Teraz mimo początkowego zakazu przymykało oko na moje nieposłuszeństwo. Lniane woreczki napełniała niemieckimi sucharami. Dzięki Bogu nie nadeszła dla naszej rodziny ta czarna godzina. Nikt nawet nie wyłamał sobie zębów na tych kamiennych sucharach, zgromadzonych  przeze mnie
z poczuciem dumy.
Po kilkunastu dniach pociąg odjechał. Pozostawili śmietnisko i zapach szpitalny. Było jeszcze kilka transportów, ale nieco bogatszych, mieli czekoladę, papierosy, prosili tylko o alkohol. Oczywiście, dostarczyliśmy, ale brali tylko w butelkach, które oglądali dokładnie. Jednak to nie był opłacalny handel. Trudno było o czystą wódkę i tylko w jasnych flaszkach.
Natomiast bardzo chętnie kupowali jajka. Początkowo począsali przy uchu, ale potem brali w każdej ilości.
Te transporty szpitalne trwały prawie cały rok, ale nas już nie tak bardzo interesowały. Paradoksalne, ale im bliżej końca wojny powodziło nam się coraz lepiej. Ojciec nocą, na motocyklu, przywiózł beczkę masła. Mieliśmy dużo przyjaciół. Ulica Nowa do tego stopnia zhardziała, że do granatowego policjanta, ktoś ze starszych rzucił kamieniem. Policjant gwałtownie się odwrócił, ale nikt nie uciekał. Mężczyźni stali nieporuszeni i bezczelnie na niego patrzyli. Więcej na ulicę Nową nie przychodził, a był czas, gdy dla nas uczciwych młodzieńców, był utrapieniem. Dwa razy mnie gonił, ale becząc ze strachu, byłem bardziej zwinny i w nogach lepszy. O zmroku dawaliśmy ekwilibrystyczny popis tak zwanymi wiewaczkami. Na drucie zamocowana była puszka. Podziurawiona gwoździem. Zamieniona prawie w durszlak. Najczęściej po konserwach. Do niej wkładało się palny materiał. Chodziliśmy po łąkach i zbieraliśmy wysuszone krowie placki. Węgiel zbieraliśmy na torach. Tego było dużo, tyle, że drobny. Wysportowani mężczyźni wskakiwali na wagony jadącego pociągu, zrzucali duże kęsy, które częściowo się rozbijały. Na bryły węgla czekały z wózkami matki, żony, siostry. My zbieraliśmy to, co pozostało. Teraz ładowano umiejętnie ten materiał do puszki i podkładano ogień. Gdy się nieco rozpalił, delikatnie podkręcano puszkę, a gdy się rozżarzył zaczęto okręcać wokół głowy, a potem w zależności od kondycji
i fantazji, kreśląc linie poziome, tuż przy ziemi, lub nad głową. Sypały się skry, to były nasze planety. Nie używaliśmy tego słowa. Dzisiaj tak myślę. To było piękne, ale znowu zakaz.
Nie wolno!  Granatowy policjant był trudny do zniesienia. Zapisywał, wlepiał wysokie mandaty, straszył pożarem całej ulicy, a teraz o zmroku, chyba wagarował. Jego absencja była odczuwalna. Widocznie miał poważniejsze zadanie. Teraz nawet żandarmi byli starymi dziadygami. Dla nas mężczyzna po 50. był staruszkiem. Od czasu do czasu, Niemcy pokazywali kły. Mnożyły się egzekucje. Coraz częściej ukazywały się plakaty, niby zakładników, a w istocie zazwyczaj już rozstrzelanych. Mnożyły się też odwety. Zabijano kolaborantów, strzyżono oddające się Niemcom kurwy, które łatwo było rozpoznać. Przyozdabiały ogolone łby, niby turbanami, albo dekoracyjnymi chustami wiązanymi na czole. Bardziej ekskluzywne nosiły na glacach peruki. Wesołe chłopaki zrywały to sztuczne owłosienie. To już nie były pierwsze miesiące lat czterdziestych. Na czarnym płocie pojawił się napis, - Hitler kaput. Obok metaforycznej waginy pyszniła się swastyka.
Tata pracował w elektrowni jako portier i telefonista. Przez dwanaście godzin odbierał po niemiecku telefony i łączył dalej. Potem miał dwadzieścia cztery godziny wolne.
 Także odmykał żelazną furtę, gdy ktoś dzwonił. O otwarciu bramy musiał meldować niemieckiemu żandarmowi
i zapisywać, kto? kiedy? w jakim celu?
Mimo takich obostrzeń na wsi kupili krowę i przeprowadzili nocą przez miasto. Wyłączali kolejno światła na ulicach. Doprowadzali udręczone trasą do elektrowni. Biedne zwierzę kończyło żywot w kuźni, ogłuszone mocarnym młotem wątłego kowala, o nazwisku Szymański.
Moja mama codziennie nosiła ojcu obiad. Zabierała mnie ze sobą. Chyba ze strachu, że mogę coś zmalować. Naprzeciwko elektrowni był kiosk prowadzony przez Polaków. Gdy był zamknięty, a najczęściej tak było, szło się od podwórza do ich mieszkania. Pewnego dnia wysłano mnie po papierosy. Gdy byłem przy drzwiach i jeszcze nie wszedłem do środka, ktoś siłą prawie wrzucił mnie do mieszkania. Było tam już kilka osób z podniesionymi rękami. Dwaj mężczyźni przeprowadzali rewizję. Wyraźnie czegoś szukali. Trwało to dosyć długo. Doszła do tego grona jeszcze kobieta, podobnie jak ja. Potem jeden trzymający w ręce pomalowany na niebiesko granat? uzbrojony dodatkowo w pistolet oznajmił, - Tak zostali ukarani, bo dali pięćset marek na Niemiecki Czerwony Krzyż. Gdy, grożąc, że mogą nas rozwalić, jak za szybko wyjdziemy, właścicielka kiosku ryknęła płaczem,  - Złodzieje, nigdy nie daliśmy nawet marki, to zwykli rabusie, bandyci, jacy to partyzanci, okradli nas. Głośno lamentowała, ale gdy mówiła, że trzeba powiadomić policję, jej mąż warknął, - Nie waż się!  

Dwa razy w sensie dosłownym otarłem się o śmierć. W tej elektrowni była zbudowana drewniana chłodnia wysoka na trzy piętra. Gorąca woda była pompowana na górę i po drewnianej konstrukcji, obrosłej marglem, spływała na dół. Była jeszcze ciepła. W tym dolnym basenie taplałem się nader zadowolony. Ale pływanie pieskiem to było za mało. Postanowiłem sprawdzić gdzie ta woda dalej płynie. Nurkowałem przy ścianach, aż natrafiłem na otwór grubej rury. Gdy się zbliżyłem, aby zajrzeć do środka, ta rura mnie zassała. Dlatego mnie nie wciągnęła gdyż jej średnica nie była dostosowana do mojego wzrostu. Ale potężnie się przeraziłem gdy nie chciała mnie puścić. Opiłem się i zakrwawiłem dłonie. Ale się nie przyznałem nawet do krwawej pręgi na plecach. Mama dała mi dwa razy w pysk i oznajmiła, że ostatni raz mnie zabrała. Ale jak zwykle nie dotrzymała słowa.
Po raz drugi to było tuż przed końcem wojny. Poszedłem po mleko z naszym radosnym pieskiem, Drabcią. Biegła przede mną, ale co chwilę przybiegała, patrzyła na mnie i jak Boga kocham, uśmiechała się. W pewnej chwili usłyszałem warkot kukuruźnika i strzały z karabinu maszynowego. Polną drogą pędził konnica i z tego samolotu do niej strzelano. Jeźdźcy się rozjechali w różne strony.  Ja pobiegłem do kępy krzaków i tam wpadłem do zamarzniętej płytkiej studni. Drabcia skoczyła mi na głowę. Piesek był równie przerażony jak jego pan.. Śmierć poprzedza strach. Ja nie myślałem o utracie życia, tylko o tym by uciec i się schować. Jak zwierzęta z mojego „Zbioru Obrazków Zoologicznych”. Przeżyli jak zdołali uciec. Tak było przez setki tysięcy lat.
Wygramoliłem się z tej studni. Byliśmy przemarznięci i wystraszeni nadal.  Na śniegu nie daleko, leżał ciężko ranny, albo zabity. Jego okrągła czapka obok. Mojego pieska musiałem cały czas nieść. Drabcia  nie mogła nawet ustać na trzęsących się nóżkach. Jak przyszliśmy to mama płakała i nas ściskała. Potem się modliła. Tata miał pretensje do mamy, że poszedłem po mleko, ale w domu teraz bywał rzadko.
Mówiono, że był to Kozacki Korpus współpracujący z Niemcami, nawet dodawano jego przynależność do „SS”.

Zawsze w środę przychodziła w odwiedziny i aby się pożywić
„Babcia Środa”. Tak ją nazywaliśmy. Przynosiła wieści z miasta. Niemcy rozpoczęli propagandową ofensywę na temat Katania. Pamiętam wydanie książkowe, gdzie na okładce były dłonie spętane kolczastym drutem. Babcia Środa miała wątpliwości, czy mordu dokonali Rosjanie czy może jednak Niemcy. Ojciec przeglądał ze zmarszczonym czołem wydawnictwo. Nie jestem w stanie teraz jednoznacznie określić stanu świadomości rodziców. Jednak już w PRL-u byli pewni, że to ci sami, którzy pozwolili utopić w krwi Powstanie Warszawskie i spalić stolicę.
Babcia Środa przynosiła także pocztówki w formie starych dokumentów, ukazujących Żydów jak kłują szewskimi śpilorkami hostię i mordują chrześcijańskie dzieci na mace.
Pewnego dnia, gdy już myślami, szykowaliśmy się do powrotu, do Gniezna, Babcia Środa przyniosła poważnych rozmiarów korbol. Leżała ta dynia i tata się o nią potknął. Wtedy wstąpiła w niego furia. Podniósł ją jak Atlas nad głowę, zacisnął zęby
 i roztrzaskał o podłogę. Zanim pestki opadły z sufitu  Babcię Środę widzieliśmy po raz ostatni. Mama się zatrwożyła, ale potem nie mogła się powstrzymać ze śmiechu. Nie wiedzieliśmy czy płacze czy się śmieje, bo obcierała łzy.
Ja pakowałem swój majątek. Ołówki, kredki, farbki akwarelowe na tekturce w formie malarskiej palety, papier milimetrowy różowy, w rolce pergamin, ale przede wszystkim album ze zwierzętami. Jeszcze musieliśmy poczekać na Armię Czerwoną. I wreszcie przybyli. Najpierw nas zatrwożyli. To była biedota. Potem pojawiła się przejazdem arystokracja w czołgach. Weseli rozśpiewani, dobrze odżywieni. Ja dogłębnie zapamiętałem brodatego Rosjanina. Siedział na wiklinowym półkoszku ciągnionym przez cztery psy. Zapytał, w która stronę poszła większa część wojska. I też tę drogę wybrał.  Oznajmił jeszcze, że dąży z armia na Berlin.
Jedyny raz mieliśmy kontakt z żołnierzami. Pewnego popołudnia weszło ich dwóch. Zaczęli szukać giermanca W szufladach, w szafie... Najpierw wyszła do nich pani Karolina Lechowa, z drugiego pokoju. U niej mieszkaliśmy. Znała  rosyjski. Zaczęła rozmowę grzecznie, coś po cichu powiedziała
do mamy. Mama zaczęła się modlić: -  Zdrowaś Mario…Potem  wyszedł oficer z naganem. Też tam mieszkał. Biedacy odtrącili kobiety i rzucili się do ucieczki. Niestety przy drzwiach czekał na nich ordynans pułkownika. Nie sam tylko z pepeszą. Zdążył oblecieć dom. Zasadzką skończył się  nieszczęśliwy los maruderów. Mieli cholernego pecha.

Nie mogę pojąć, jak to się stało, ze nikt z nas nie stracił życia, ani nawet nie został ranny. Broni różnego kalibru było pod dostatkiem. Z naboi wyłamywaliśmy czubki pocisków, proch sypaliśmy do różnych naczyń, zakładaliśmy lont i w nogi. Co się potem działo: - Jezus Maria!. Z szybkością błyskawic te pojemniki pod różnymi kątami szybowały, często nawet ponad koronami drzew. Nawet z karabinu próbowaliśmy strzelać do zajęcy. Orgia i bezwstyd tuż po wojnie.

Dzisiaj te wspomnienia budzą grozę. Wówczas to było normalne. Opisałem je przez pryzmat własnych doznań
i przeżyć. To moje życie w tym Piotrkowie Trybunalskim było częściowo szczęśliwe. Wystrzegam się auto-plagiatu. To jest mój drugi tekst dotyczący moich spraw podczas okupacji niemieckiej na wysiedleniu. Poza tym jest wpisany do Internetu pamiętnik mojej mamy To jest dla mnie i mojej siostry ważny zapis. Wydałem mamy opis po pozytywnej opinii profesora Andrzeja Kwileckiego, w formie książki, z dokumentacją fotograficzną, w 20. egzemplarzach. Tylko dla rodziny, z moimi przypiskami.
 Nie zamierzam niczego powtarzać. Piszę egoistycznie dla siebie. Odnotowałem to, co dla mnie było i jest nadał ważne. 

Nie wydaje mi się, aby ten tekst zaciekawił moje córki. Także nie rzucą się na wspomnienia dziadka wnuczęta. Ta piątka może mieć dzieci. I może się wśród nich znaleźć któreś ciekawe, - jak było u pradziadka. Poszukiwanie korzeni. To może być egzotyczne. Teraz ich wiedza o drugiej wojnie światowej pochodzi z telewizji, filmów czy pokracznych, ale atrakcyjnych, fascynujących gier komputerowych. Już nie rozróżniają życia fikcyjnego, wirtualnego, od prawdy. Na grube książki brak czasu. W elektronicznej korespondencji, nawet słowa trzeba skracać. Rządzi popkultura żywiąc się stereotypami. Nie mam żalu.
Tylko ten, co przeżył prawdziwy głód może pojąć tęsknotę za dobrym żarciem. Tylko nieumiejący pływać zna strach topielca.                                                                    
Jestem rozkojarzonym starcem, z peselem informującym, że mam ponad 80 lat. Mimo to pamięć składa się z całego szeregu scen. Nawet z drobnymi szczegółami. Nie pamiętam wczorajszego śniadania, jednak imiona moich kolegów z lat czterdziestych, prawie wszystkich.
Kocham te wspomnienia!

Poeta rzymski Marcjalis [Iw.n.e.]: - „Kto potrafi z przyjemnością  przeżywać czasy przeszłe , to tak jakby żył dwukrotnie”.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz