sobota, 8 lutego 2014

Do przyjaciół z ul. Fabrycznej w Zielonej Górze

 Halinko i Witusiu
Nie jest łatwo z wygnania pisać do Przyjaciół bez użalania się na los. Tak więc w jednym zdaniu; - „Starych drzew się nie przesadza”.
 W Zielonej Górze byłem nieprzerwanie od 1956. do 2013.  [57 lat]
 I jak tu się kurwa pogodzić z takim przemieszczeniem, którego nie mogę osobiście ogarnąć. Bohatersko powiedziałem, że Bożenusi nie opuszczę. Przyrzekłem sobie, że nawet czołgając się będziemy razem.. W takim optymistycznym postanowieniu pomagała moja wnuczka, Ludmiła, córka Doroty, która zdobyła średnie wykształcenie, z zakresu opieki nad starcami, ale w Zielonej Górze, sprzedawała buty, a znają dobrze angielski, [ojciec prowadził szkołę językową] wyjechała podcierać dupy Angolom, Wtedy ja zostałem kucharzem, robiłem pranie, chodziłem po zakupy, sprzątałem, aż pewnego dnia pojawiły się objawy ostrzegawcze udaru mózgu. Zabrało mnie pogotowie, lekarze orzekli, że mam szczęście, bo stan się nie zdążył utrwalić i z diagnozą afazja, na własną prośbę, opuściłem mury służby zdrowia. Szczęście to ja miałem, gdyż dzień wcześniej przyjechała wnuczka z Poznania, i Ona energicznie zadziałała, gdy mi odjęło mowę i sparaliżowało ciało.
Lilusia zarządziła przeprowadzkę, gdyż ta afazja to jest zapowiedź, że udar może się powtórzyć i wtedy już nic mi nie pomoże, gdy będę sam w Zielonej. Dostaliśmy do dyspozycji pokój, wszelkie urządzenia do walki o zdrowie, ale niestety, po upływie pól roku, wszyscy już byliśmy chorzy. Teraz Bożenka jest w specjalistycznym, całodobowym domu opieki. Codziennie ją odwiedzamy. Ja żyję w poczuciu alzheimerowskiego oksymoru. Cieszę się, ze Bożenka na nas nie czeka, że nie chce, abyśmy pozostali i równocześnie cierpię, że nas nie poznaje. Nieraz  mówi do mnie, „tatulku”, ale zaraz się oddala.
Andrzej Czarkowski, mój drogi szwagier, profesor? z Sulechowa [wyższa szkoła zawodowa], jak poszedł na emeryturę to truje dupę, że cierpi, gdyż czuje się niepotrzebny. Wobec tego aby go pocieszyć określiłem swoje samopoczucie.
- Stoję na wąskiej kładce, ograniczonej ścianami. Opieram się, wtedy gdy czuję osłabienie i gdy nachodzi na mnie przejściowe zaburzenie widzenia, zazwyczaj w wybranym przez przypadek, oku. Także szukam oparcia gdy chód mój staje się niepewny i następują niekontrolowane zawroty głowy. Jednym zdaniem, w sensie dosłownym, kiedy czuję, że jest już prawie pozamiatane, wtedy to oparcie pozwala mi jeszcze trwać. Jedna ściana nazywa się „smutek” a druga „depresja”.
Tak. - Alleluja i do przodu, jak mówi pewien rudy facet. Musimy jednak wiedzieć, że „rudzielce są fałszywe” i mimo takiego hasła może na końcu korytarza pojawić się słowo, „paranoja”.

Halusiu i Witku
Żyjemy w tym Poznaniu. Każdy dzień jest podobny. Lilka przyjeżdża z pracy ja już czekam ubrany i jedziemy na ulicę Konarskiego. Tam jest ten państwowy dom opieki na ludźmi przetraconym przez życie. Tak brawurowych działań twórczych, z ludzkim ciałem, dokonanym przez pozbawioną chaosu naturę, nigdzie byście nie spotkali. Zapewniam Was, że wprost trudno sobie wyobrazić, aby człowiek  brzmiało dumnie, jak pewien kolaborant literacki oznajmił przy pomocy złowieszczej doktryny, wypełniając ją  ideologiczną, rzekomo naukową, komunistyczną treścią.  
Wnuczek, ten sam który był  podnoszony na sztywnych nóżkach, przez dziadka, pod lampę, zrobił o mnie film. Takie epitafium. Skończył w Łodzi, jak mówi „filmówkę”. Zrobił kilka filmików reklamowych, ale teraz z żoną prowadzą sklep internetowy z eko-żywnością. Dzisiaj przywiózł mi karpia w galarecie za 25 zł. Starczy dla całej rodziny i psa, który w domu jest najważniejszą osoba. Gdy wychodzą z domu, córka i dwie wnuczki , zostawiają światło w przedpokoju, bo piesek boi się ciemności. Suki syn wyciągał z wiadra śmieci. Wsadziłem mu łeb do wiadra i walnąłem parę razy w to metalowe wiadro, wykrzykując głośno; -  wiadro. Teraz gdy tylko wypowiem, „wiadro”, piesek kuli ogon i idzie do kojca. Tutaj przydał się radziecki uczony. Pawłow, tak jak Wołow, od którego powstała dupa wołowa.
Musiałem odszukać Wasz adres, gdyż kalendarzyk z adresami i telefonami pozostawiłem w Zielonej. Dlatego tyle trwało to pisanie.  Kłaniam się Halusi, pięknym Paniom, a Tobie ściskam prawicę, tylko bez żadnego chorobliwego skojarzenia.
              Jan Muszyński, na wszelki wypadek podaje Tobie lewą rękę.      

List do prokuratora przyjaciela z ul. Fabrycznej

Idę sobie spokojnie do domu, a tu nagle do krawężnika podjeżdża taksówka, otwierają się drzwi i słyszę: - Szefie, niech szef siada, – ale nie wiem, kto to mówi, gdyż widzę tylko nogi i rękę, która wyraża gest zaproszenia. Cała scena trwa chwilę, gdyż ze względu na ruch wsiadam szybko i doznaję szoku poznawczego. Otóż zaprosił mnie do swojej taksówki, mój wieloletni, oficjalny opiekun z ramienia SB, Adam Politowski.

 Witusiu
Czy istotnie jest sens pisania o przygodach politycznych w PRL, gdy teraz wylewa się ten temat ze szpalt gazet, niczym gówna z przepełnionego beczkowozu. To szambo teraz dopiero się wybiera, smród duszący miesza się z kadzidłem, przyjaciele okazują się kurwami z charakteru. Trzeba to zaznaczyć, aby nie obrażać zawodowych prostytutek. Mimo, że nie dotyczy mnie los „Resortowych dzieci” jestem oburzony na autorów tej pozycji, gdyż jest to nawiązanie do ciemnych  lat stalinowskich, gdy karano dzieci tak zwanych „wrogów ludu”, z dramatycznymi konsekwencjami.  
Gdy przyjechałem do Zielonej Góry i już byłem na dobre zaprzyjaźniony z moim szefem, Klemem Felchnerowskim i jego piękną Eweliną, [ synowie Klema, Armand i Tytus, wychowywani w koszu od bielizny na Fabrycznej 20, na stałe wyjechali do Niemiec, Księżna z Jabłonowskich, Ewelina jako nieco infantylna staruszka, jest nadal czynna towarzysko w stetryczałym zielonogórskim środowisku, powołującym się na szlachetne pochodzenie ], nagle otrzymałem telefon, że czeka na mnie przyjaciel z Gniezna w „Poloni”. W sali owalnej na pierwszym piętrze. Klem, u którego się zwolniłem, zdążył mnie jeszcze poinformować, że ten mój przyjaciel to na pewno homoseksualista i abym po spotkaniu poszedł do kierownika Wydziału Zdrowia w Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, który nie krył się ze swoją orientacją, z radosną informacja, że oto do naszego miasta przybywa z samego Gniezna kochający inaczej 
– wtedy tak się nie mówiło – tylko, że przybywa nowy „miłośnik czekoladowej gliny”. Klem znał to środowisko przez naszego pracownika, którego Ty także poznałeś. Nie, Wituś, nic nie sugeruję. Ty go poznałeś z racji pełnionej funkcji prokuratora. On się nazywał Zenon M. i był seksualnie związany z owym Tomkiem z Wydziału Zdrowia. Ale nie za to go zamykaliście, tylko za tak zwane „martwe dusze”, które  wpisywał z kierownikami budów, nieistniejących pracowników, na listy płac.  
Salka owalna w „Poloni”, jako miejsce spotkań owych homoseksualnych zwolenników, jakoś wówczas nikogo specjalnie nie mobilizowała do walki na „wartości”. W sensie ścisłym, poglądy homoseksualistów, nikogo nie mobilizowały do walki, a władza nie sięgała do politycznej oceny ich seksualnych grzechów.
W każdym razie, dzisiaj „Polonia” ze swoją przeszłością, nie jest do zaakceptowania przez fundamentalistyczną prawicę, której brak w Zielonej Górze.
Z Gniezna nikogo nie oczekiwałem, to też z ogromną ciekawością rozglądałem się po tej prawie pustej sali, gdy przywołał mnie do stolika facet, którego pierwszy raz w życiu zobaczyłem. Wskazał mi krzesło obok i powiedział, że przekazuje mi pozdrowienia od mojego znajomego Mieczysława Krywulta, z którym „malowałem gnieźnieńską katedrę”, na kartkach imieninowych, co uprzejmie zaznaczył. Istotnie, zaprzyjaźniłem się z artystą malarzem o takim nazwisku, to był mój pierwszy nauczyciel, z którym chodziłem nie tylko w plener, ale wiele razy na ryby. Miałem nawet akwarelę pokazującą nasze ulubione łowisko w Wierzbiczanach, ale podarowałem ją mojej gnieźnieńskiej rodzinie, gdy nad tym jeziorem wybudowali sobie domek, właśnie z widokiem na miejsce naszego wędkowania.
Mój węch wytrenowany we Wrocławiu, [WW2 ul.Sądowa], bez pudła pozwolił mi wywęszyć w nim funkcjonariusza bezpieki. Siedziałem pełen uwagi, a on się męczył, nawijał o wspólnych znajomych, że niby wszystko o mnie wie, a ponieważ byłem dosyć spięty, zdecydował, że się napijemy i zamówił po 100 gram. Wypiliśmy i ja ambitnie zamówiłem także kolejne100 gram. Opanowała mnie fałszywa radość, - radość, że mamy  wspólnych znajomych i mamy temat do rozmowy, oraz kolejnych spotkań,  które, on w sposób dosyć otwarty, zapowiedział. Ta perspektywa znowu wywołało u mnie zadowolenie do tego stopnia, że przywołałem następną kolejkę. Potem on postawił, aby nie być dłużnym i ja ponownie. On został w tej „Poloni”, a ja tylko dlatego się wyczołgałem, że dwa razy poszedłem się wyrzygać. Gdzieś po miesiącu spotkał mnie w Klubie Dziennikarza, ale nie doszedł, tylko znacząco się skrzywił, co widocznie u niego miało być konspiracyjnym porozumieniem. Potem w Klubie z premedytacją i rozmysłem rozpowiadałem znajomym, że on jest pracownikiem Służby Bezpieczeństwa i że sam mi to w „Poloni” powiedział. Liczyłem się z tym, że ten brak konspiracji, z mojej strony, do niego dotrze. Oczywiście, dziennikarze wiedzieli, że nazywa się Stefan M. i że lubi sobie dać w gaz. Kiedyś jeszcze, w towarzystwie Klema, także w klubie, zwróciłem się do niego: - Stefan, ale w tej „Poloni” to mnie spiłeś, -. Nie odpowiedział, tylko z obrzydzeniem się oddalił.
Witek. Mogę jeszcze dodać, że był podpułkownikiem, [pod koniec PRLu], że miał wydęte wargi, że bardzo był kudłaty, że był miernej postury, że stale wyglądał na złachanego i robił wrażenie niedomytego. Generalnie to był palant, który, mimo wiedzy, o mojej przeszłości uznał, że po 1956. roku wiele się nie zmieniło, gdyż postanowił abiturienta z ulicy Sądowej we Wrocławiu, wyposażyć w warzywo w gwarze więziennej zwane „kapustą”. Widocznie sądził, że mój strach przed SB trwa nadal. To był mój pierwszy kontakt i nie sądzę, aby został odnotowany jako sukces pracownika operacyjnego. Zastanawiam się tylko jak rozliczył kasę.
Drugie, godne odnotowania spotkanie z tą samą branżą, przez którą łatwo w gówno można było wdepnąć, miało miejsce w Lubuskim Towarzystwie Naukowym, gdzie pełniłem zaszczytną funkcję sekretarza.
Niestety, muszę prosić Ciebie o cierpliwość, gdyż nie od razu mogę przystąpić do tak zwanego meritum.
Gdy uznano, że Gierek i Grudzień, po skończonym technikum, mogli mieć przyznane tytuły inżynierskie, to w tym samym czasie, wydano także zarządzenie, że aby otrzymać stopień pułkownika trzeba mieć wyższe wykształcenie. Oblegano wtedy Wydziały Prawa  i Administracji na Uniwersytetach i tam masowo poczęli męczyć się podpułkownicy. Profesorowie nie mieli jak zwykle czasu i egzaminowali, tych poubieranych w większości w cywilne ciuchy, oficerów złośliwi asystenci. Oni nawet nie pytali o zawód, po mowie ciała i gestach poznawali, że to służby mundurowe. Nawet, gdy taki wszedł na egzamin, to nie mógł się powstrzymać, aby dzień dobry nie powiedzieć na baczność.  Większość asystentów dziwnie zaś nie lubiła Milicji Obywatelskiej.
Prezes Lubuskiego Towarzystwa Naukowego, prof. Jan Wąsicki był bardzo zaprzyjaźniony z władzą [Poseł na Sejm, sekretarz organizacji partyjnej na Uniwersytecie Poznańskim], stale zabiegający o jej, to znaczy władzy, względy, wyraził zgodę, aby seminaria magisterskie odbywały się w siedzibie Towarzystwa przy ul. Wiśniowej. Profesorowie wrocławscy nie okazali entuzjazmu, aby seminaria odbywały się w siedzibie Komitetu Wojewódzkiego Milicji Obywatelskiej. 
Opiekunem naukowym został prof., Józef Popkiewicz, prorektor Politechniki Wrocławskiej a później rektor Akademii Ekonomicznej, wspaniały profesor z dużym poczuciu humoru. Profesorowie, którzy przyjeżdżający na zajęcia zaakceptowali także spotkania w Lubuskim Towarzystwie Naukowym. Technicznie wyglądało to tak; że wołga przywoziła z Wrocławia wykładowców i egzaminatorów, a po zajęciach jeszcze raz robiła tę trasę. Zajęcia trwały kilka godzin. Gdy wykładowcy byli na trasie, przyszli magistrowie dawali sobie luz. To odreagowanie trwało także jakiś czas. Ja byłem gospodarzem tego obiektu i musiałem wyjść ostatni. Możesz sobie wyobrazić reakcje Bożenki, – po moim powrocie. Po jakimś czasie byłem zakolegowany ze szczytem policyjnej władzy, to znaczy z gmachu, który Ty także zawodowo zachowałeś w pamięci. Prawie byłem pewny, że byli zainteresowani abym tak długo był przydatny, aż nie zakończą wejścia na drogę naukową. Musze Tobie Witku przyznać, że pomyliłem się w moim sądzie, gdyż życzliwość okazali mi w najmniej spodziewanym wydarzeniu.
Pewnego dnia telefon:
- Panie Janku postanowiliśmy pana poinformować, że jest to bardzo ambitna inicjatywa prywatna i proszę nie wiązać tego z nami.
- Ale, o co chodzi?
- Proszę słuchać, - przyjdzie do pana gość z propozycją, z własnej, powtarzam inicjatywy, to nie jest decyzja kierownictwa. Może go pan wyrzucić za drzwi, no chyba, że zechciałby pan pójść na współpracę.
 - Ale…kto…Jezus Maria?!?!!!…    
- będzie w brązowym garniturze z różowym krawatem i w sandałach, zaznaczam, nie ma takiego prawa. Jako członek partii może się pan obrazić, nawet mocnymi słowami…
-Ale, kto mówi, o co chodzi?
- no wie pan, - kto mówi?, - co pan jest dzieckiem?
I nastąpił trzask odkładanej słuchawki.
Witku! Naprawdę byłem zdenerwowany.
Za mniej więcej dwie godziny; -  Zgadza się! Sandały mocno zużyte! Różowy krawat i brązowy garnitur!. Tak kurwa, to na pewno on. Jeszcze nie zaczęliśmy rozmowy, a ten pierdolony palant pełen uśmiechów.
- Słucham uprzejmie. Stwarzam także przychylną atmosferę. On informuje mnie, że chciałby pisać prace magisterską. Męczy się, kluczy, okazuje się, że nie ma skończonych studiów, ale pozostał mu tylko jeden egzamin i wreszcie wydukał, że interesuje go miejscowa kultura. Życzliwie wskazuję na drukowane materiały, omawiam literaturę przedmiotu, informuje gdzie są do tematu archiwalia, on ośmielony mówi, że raczej chodzi nie o to, co jest pisane, ale co prywatnie mówi się w środowisku, jakie ma przekonania Wiesław Sauter, co tak naprawdę myśli i mówi Janusz Koniusz, albo Władysław Korcz …że te informacje byłyby płatne, nie za dużo, ale zawsze…każdy grosz się przyda…
Gdy długo milczę, mówi żebym się zastanowił i zabiera się do wyjścia.
Wtedy pytam, kogo mam o tej propozycji poinformować i tutaj wymieniam nazwiska wszystkich podpułkowników, seminarzystów. On jest zaskoczony i gdy przez dłuższy czas nic nie przychodzi mu do łba, łaskawie stwierdzam:
- No tak, chyba z byczego chuja pan się zerwał, aby złożyć mi wizytę. Obejdzie się bez widzenia. Żegnam.
[Wiesław Sauter, dr historii, członek Związku Literatów Polskich, znany z okresu międzywojennego jako działacz „Polonii” na pograniczu. Janusz Koniusz, z Komitetu Wojewódzkiego PZPR, poeta, wydał kilka tomików, oddelegowany do pracy w Lubuskim Towarzystwie Kultury, Władysław Korcz, turysta wbrew własnej woli, nad pięknym zwierzęcym środowisku rejonu Kołymy ].
W roku 1976. przestałem pełnić funkcję sekretarza Lubuskiego Towarzystwa Naukowego gdyż zostałem najważniejszym urzędnikiem w Muzeum. Była to moja trzecia praca zawodowa i zawsze, - „ były to propozycje nie do odrzucenia”, jako, że inicjatywa wychodziła ze strony PZPR.

 Witku, była taka partia i ja tylko dziękuje Panu Bogu, że nie zaproponowali mi jakiegoś stanowiska w jej łonie, bo zapewne byłbym dzisiaj jeszcze bardziej odsądzonym od czci i wiary, postkomuchem. Trzeba jednak przyznać, że władza nadal się mną opiekowała. Oficjalnie syn pułkownika Pilitowskiego, Adam Pilitowski, ten z pierwszego akapitu tego listu. Jak widzisz to już było drugie pokolenie umocowane w tej samej służbie. Wizyty jego były częste. Wchodził do gabinetu niezależnie od sytuacji. Przyzwyczaił się do mnie do tego stopnia, że mówił: -No i co tam nowego szefie?  Najczęściej ubolewał, że znowu plotkują, że zostanę odwołany i należałoby coś z tym zrobić. Wreszcie, kiedy już znudził mnie tym straszeniem, poinformowałem, że mam dosyć tego stanowiska, ze względu na płace i poprosiłem o pomoc w znalezieniu pracy w gastronomii, gdyż jestem po Technikum Gastronomicznym i mam także wykształcenie ekonomiczne gdyż skończyłem Technikum Handlowe.. Powiedziałem, że będę mu wdzięczny, a także moja żona i dzieci, jako, że pracując w restauracji zapewne będzie można załatwić sobie w stołówce zakładowej tańsze i lepsze obiady. Adam Politowski, jako bardzo mi życzliwy, był strapiony, ale obiecał pomoc. Istotnie, w ramach pomocy, zorganizował ciekawy spektakl. Pewnego dnia przyszedł w towarzystwie drobnego wymoczka z fryzjerskim wąsikiem. Ten facecik zaproponował mi rozpracowanie „Solidarności” w Teatrze. Tak dla informacji dodaję, że w naszym województwie właśnie w Teatrze powstał Międzyzakładowy Komitet Założycielski w Zielonej Górze. Sekretarzem został Konrad Stanglewicz, który pracował w Lubuskim Towarzystwie Kultury, które mieściło się przy ul. Wiśniowej w tej samej wilii gdzie było Lubuskie Towarzystwo Naukowe. Siłą rzeczy znaliśmy się i co tutaj dużo gadać SB wiedziało, że w latach, jeszcze przed „Solidarnością” byliśmy kumplami.
Powiedziałem, że kapusiami się brzydzę i wiem, co takich facetów czeka. Ten o wyglądzie fryzjera starał się być arogancki a Adam udawał tego dobrego, starając się łagodzić atmosferę. Wreszcie ten zły, ustalił godzinę i dzień, w którym mam się zgłosić na ulicę Partyzantów. Pilitowski udawał głęboki smutek z tego powodu, że nie może mi pomóc, ale niestety, to na moje wyraźne życzenie i braku dobrej woli na patriotyczna propozycję.
Ten gmach, jak i całe rozwiązanie przestrzenne bardzo mi się podobało. Oczywiście tylko ze względów architektonicznych. Przypomniałem sobie jak to bywałem z Tobą i Panem Rynowieckim w Prokuraturze. Jakie to były dobre czasy. Tam też poznałem Alka Merdę, z którym los mnie związał na kilka lat, pracował w Muzeum, i wiele mu zawdzięczam w wykryciu złodzieja muzealnego, którym okazał się mój zastępca. Aby było bardziej kurewsko, trzeba uczciwie dodać, ze ten mój zastępca, jako współpracownik S.B. co po latach ewidentnie zostało dowiedzione, działał wspólnie z wymienianym Adamem Pilitowskim. Ale to osobny temat.
Poszedłem przygotowany i wściekły na tego wymoczka.
Milicjant z dyżurki, kazał mi poczekać, aż ktoś po mnie przyjdzie. Czekałem czytając książkę, którą przezornie sobie zabrałem. Ten kutas co mnie wezwał, dwa razy zajrzał, ale dopiero po dobrej godzinie, przez długie i liczne korytarze zaprowadził mnie do swojego pokoju. Najbardziej paradne było to, że kiedy weszliśmy do środka zamknął drzwi na klucz. Następnie ustawił krzesło koło biurka, otworzył szufladę, dosyć długo grzebał w niej, a ja pomyślałem, że durniowi brakuje na biurku tylko pistoletu.
Zadał pierwsze pytanie i zresztą jedyne.
- Dlaczego tak nienawidzicie Służby Bezpieczeństwa?.
Drogi Witku. Przysięgam na wszystko, co dla mnie drogie, że tak właśnie brzmiała jego ciekawość. Chwilę milczałem. Widziałem, że bić już nie wolno, zresztą nie było powodu. O ile postanowili, że trzeba mnie zwolnić z tego dyrektorskiego stołka, to pies ich jebał. Postawiłem wszystko na jedną kartę. Znudziła mnie ta kurewska inwigilacja. Nie tyle się jej bałem, ile obrzydziłem.
- Mówiłem bez przerwy długo. Bardzo długo. Ani raz mi nie przerwał. Gdy pokazywał abym przestał, gdy lewą dłoń pionowo unosił a prawą poziomo ją przykrywał, co miało znaczyć abym kończył; - mówiłem nie, niech pan słucha, nie lubię Służby Bezpieczeństwa przez takich ludzi jak pan, niech pan nie przerywa tylko słucha… Powiedziałem jak przesłuchiwali we Wrocławiu, jak było w więzieniu, jaki głód panował, jak było zimno, jakie kary stosowali i za co. Jednym słowem ulżyłem sobie po raz pierwszy w taki otwarty sposób w odniesieniu do ludzi, którzy mieli poczucie, że wszyscy są pełni przerażenia, przed szyldem S.B. i jego funkcjonariuszy. Dodałem, że pochodzę z rodziny, gdzie pierwszy zdobyłem wyższe wykształcenie, że Polsce Ludowej wszystko zawdzięczam, że jestem lojalnym obywatelem, że karę poniosłem za swoją młodzieńczą fantazję, że chyba coś zrobiłem o ile Minister Kultury przyznał mi nagrodę pierwszego stopnia za ochronę dóbr kultury i rozwój muzealnictwa, że byłem przez dwie kadencję radnym a przez jedną przewodniczącym Komisji Kultury, byłem członkiem Narodowej Rady Kultury… widziałem jak kapusia w ziemię wdeptali na dworcu w Poznaniu w czerwcu 1956 roku, jak ochoczo wybiliśmy zęby donosicielowi w Gnieźnie, mimo że to był nasz kolega z klasy. A teraz człowiek, który mógłby być moim synem, ze względu na wiek, przychodzi do mnie w towarzystwie pracownika Służby Bezpieczeństwa, służbowo, do państwowej instytucji, straszą mnie utratą stanowiska, zmuszają do donosicielstwa za cenę dyrektorowania…Proszę bardzo, proszę mnie odwołać, bo donosicielstwa nie udźwignę, a sam wypowiedzenia dla siebie nie napiszę.
To ostatnie zdanie wygłosiłem po konsultacji z Janem Dworakiem, z którym leżałem w Sanatorium w Kamiennej Górze w jednym pokoju przez kilka miesięcy. Stale mi opowiadał o Żydach i jak walczył w partyzantce u Korczyńskiego. Dopiero jak go odwiedzili milicjanci to dowiedziałem się, że pracuje w organach. Był ważną figurą i stale chodził po cywilnemu.  Jana Dworaka i mnie związało wspólne szpitalne cierpienie. Temu Jasiowi powiedziałem, [on już nie żyje], że muszę iść na taką rozmowę. On mi doradził abym na końcu wygłosił taką kwestię o odwołaniu, oraz powiedział, że o całej sprawie powiadomię Komitet Centralny naszej partii, jako wieloletni członek PZPR. Ale już taki groteskowy nie byłem, gdyż wiedziałem, że jak zechcą człowieka zgnoić to zawsze znajdą sto powodów.
Pan funkcjonariusz mój słowotok wysłuchał raczej bez entuzjazmu, potem bez słowa wyszedł, ale drzwi zakluczył. Długo czekałem. Wrócił z kawą i właściwie nie pamiętam ani słowa z dalszej rozmowy, tym bardziej, że to był jego oszczędny monolog Natomiast dobrze pamiętam, że nic nie podpisywałem, zresztą nikt mi nie proponował jakiegokolwiek wypełniania ankiety, czy składania podpisu. Dopiero w biurze puściły mi nerwy. Wiele lat prowadziłem pamiętnik. Duże, grube księgi. Wszystkich nie zachowałem, tylko te od stany wojennego, gdzie notowałem wydarzenia bardziej oględnie. Sądzę, że ze strachu.
Zachowałem je. Dzisiaj nie mogę dokładnie odczytać, co zapisałem po tej wizycie. Przyznaję, z kasy pancernej wyjąłem pół litra i samotnie się upiłem. Z żalu nad sobą się także rozkleiłem, ale to nie ja płakałem. To wódka płakała i zamazywała zapis o gnoju, w którym mnie unurzała Polska Ludowa.
Jestem ciekawy czy mam teczkę, chyba tak, bo przecież pan, najpierw porucznik a potem kapitan, jeszcze potem taksówkarz, Adam Pilitowski, zapewne musiał pozostawić jakiś ślad z tych odwiedzin oficjalnych, o których wiedzieli wszyscy pracownicy Muzeum.
Witku. Nudzę Ciebie, ale pocieszam się, że przeczytasz moje wspomnienia, które muszą mieć świadków wśród przyjaciół, znających mnie i wierzących w moja prawdę. Nie realizuję strategii autopsychoanalitycznej, raczej chciałbym aby ten zapis poświadczał, że były stosowane\ różne próby naboru, aby zostać informatorem co stało się dla wielu, źródłem udręki i po dzień dzisiejszy podejmują próby rozliczenia się, ze współżycia z demonami przeszłości.
Kochany Witku.
Przyznaję, że nie chciałbym, aby ten okres kłamliwych rozliczeń, minął bez mojego zapisu. Najbardziej mnie wkurwia, gdy słyszę jak to byli zastraszani, molestowani, szczególnie księża, bez rodziny, bez majątku, albo sprostytuowani naukowcy, czy twórcy, literaci, artyści, dbający o swoje kariery, stypendia, przyspieszone awanse naukowe, katalogi z wystawy czy nakłady wydawnicze.  Oczywiście, wiem, że byłem nie wiele znaczącym ziarnkiem piasku, o którym zapewne nie mówili, że jest sypany w tryby socjalistycznej maszyny, ale wiem także, że można było żyć bez upodlenia na własne życzenie. Próbowano dojścia do mnie podczas studiów, po wyjściu z aresztu we Wrocławiu, słowem na każdym etapie, przez przyjaciół, wrogów, jedynie nie po przez konfesjonał, a to, dlatego, że nie klękałem przed tym meblem.
Witku. Ukłony przesyłam Halince i dla waszych, w mojej pamięci nadal, delikatnych dziewczynek, jedna blondynka, druga czarnulka…
                                                                                 Kłania się Janek