piątek, 24 lutego 2012

Cofnąłem się do tyłu, wiele lat wstecz

                                                        Jan Muszyński  sierpień 2011


Cofnąłem się do tyłu, wiele lat wstecz
czyli dwadzieścia lat minęło, i to w muzeum!

To było w ostrym lutym miesiącu 1995 roku. Niespodziewanie ktoś z Gazety Lubuskiej zaproponował abym określił się, lub zajął
stanowisko, jako świadek doniosłych przemian. Czy straciłem dobre samopoczucie, pogubiłem się, co akceptuję, czym jest zło w naszych czasach? Zapewne był to ktoś życzliwy, traktował mnie jak przyjaciela Gazety.
Napisałem: „To jest temat wielce zniechęcający a to z tego powodu, że musi mieć kontekst polityczny…zaczęło się wplątanie w politykę w moim życiu nadzwyczaj wcześnie.
Urodziłem się w kwietniu 1932 roku. W lipcu tegoż roku w Niemczech w demokratycznych wyborach zwyciężyła partia nazistowska. Prezydent Hindenburg rozpoczął negocjacje z Hitlerem. Także w lipcu tego samego roku podpisany został układ o nieagresji między Polską a ZSRR. Nad moją kołyską pochylił się cień Hitlera i Stalina.
O ile można odrzucić astrologię, nie wierzyć w gazetowe horoskopy, zbesztać tych, co wierzą w karciane wizje, przegonić wróżkę, to żadną miarą nie można lekceważyć osobistego udziału w dziejach PRL-u.
W ten sposób, ja marny pyłek, ziarenko piasku z Sahary, kropelka wody z mórz i oceanów świata, staje się trybikiem w zegarze dziejów, odmierzających polskie dramaty w wydarzeniach tej części świata…”

Poniedziałkowa Gazeta Lubuska z 13 lutego 1995 tekst zamieściła. O ile słowa „wielce zniechęcający” zostały zamienione na „wielce zachęcający” starałem się usprawiedliwić omyłkę wynikającą z podobieństwa fonetycznego wyrazów. Wykreślenie z sąsiedztwa Hitlera, Stalina uznałem za celowy zabieg cenzorski. Byłem oburzony gdyż cały mój wywód został pozbawiony logiki. Jednym słowem poczułem się oszukany w sensie dosłownym.
Długi czerwony cenzorski ołówek czasu PRL-u  wydał mi się narzędziem  niegodziwym, ale ze zdziwieniem doszedłem do powalającego wniosku, że nadal skutecznie tkwi w mentalności zielonogórskich dziennikarzy Gazety.
Mój artykuł zatytułowany „W trosce o tożsamość” – kończyłem, jak tu się nie zagubić w wartościach, gdy runął nawet drogowskaz dobrego smaku, co o paradoksie, udowodnił sam Herbert w politycznej napaści na Miłosza”.

Stan wojenny skłócił moich przyjaciół artystów. Zabrakło umiaru, kultury politycznej i dobrej woli dla tolerowania odmiennych poglądów. Nie łatwo zdobyć się na dystans do politycznych wydarzeń, aby nie zaszkodzić cenionym znajomościom. Jestem w szczęśliwszej sytuacji, gdyż w mojej pracy miałem więcej przyjaciół jak współ pracowników.
Tej wartości nie sposób przecenić.
Była Pani Prezydent Zielonej Góry, Antonina Grzegorzewska,  wspominana z poczuciem wdzięczności za pomoc okazywaną Muzeum, zaniepokoiła mnie, gdy podczas wernisażu powiedziała: „Wybacz Jasiu, że cię nie przytulę, ale nie chcę ci zaszkodzić”. Ze Zygmuntem Stabrowskim, ongiś sekretarzem KW PZPR i moim zastępcą w Muzeum, [gdy pogniewał się z partią], podczas wizyty z okazji wystaw, ostentacyjnie witaliśmy się z życzliwym humorem „na niedźwiedzia”.

Wcześniej, aniżeli nadszedł czas emerytury, zastanawiałem się, kto po mnie będzie najważniejszym urzędnikiem w „moim gmachu”. Jaką dla nowego szefa pozostawić przestrzeń ekspozycyjną zajętą i zagospodarowaną przez stworzone galerie? Pustą skorupą orzecha stanie się Muzeum bez Józefa Burlewicz, Jana Berdyszaka, Andrzeja Gieragi. Co kolejny dyrektor uzna za priorytet, kto w ostateczności zajmie to stanowisko?. Decyzje personalne uzależnione są od bieżącej płynnej polityki, zagarniętych łupów zwycięskiej partii i dogadywania się podczas tworzenia koalicji.

Oto streszczenie moich rozterek zanotowanych we własnej kronice, którą prowadzę od dziesiątków lat.
Nowy dyrektor, może, ale nie musi liczyć się z wypracowaną koncepcją. Likwidacja muzealnych galerii obejmujących połowę powierzchni ekspozycyjnej gmachu wynikała z mojej grzesznej pychy. Realizowany program był moim indywidualnym pomysłem. W tym wypadku jestem mało skromny, bo doczekał się wysokiej oceny. Muszę także przyznać, że postanowiłem się dyplomatycznie usunąć, aby nie narzucać własnej siatki pojęć o ekspozycji sztuki współczesnej.
Chciałem pozostawić placówkę w takim stanie, aby nowemu dyrektorowi maksymalnie umożliwić realizowanie programu merytorycznego w zakresie teorii i praktyki. A poza tym wszystko przemija. Nie chciałem doczekać spełnienia się sloganu, „Muzeum Jana Muszyńskiego do Muzeum”.

Powoli były likwidowane mini galerie utworzone przez wybitnych artystów zlokalizowane poza głównymi ciągami ekspozycyjnymi.

Autentyczny popłoch wywołała decyzja nowego dyrektor, po rozpoczęciu prac budowlanych pod Salą Witrażową. Celem było uzyskanie dodatkowej powierzchni w duszącym się Muzeum. Cały czas miałem w pamięci moje zmagania się z ulewnymi deszczami zalewającymi podpiwniczenie gmachu. Jak się okazało podczas budowy fontanny naprzeciwko BWA uporządkowano podziemną sieć hydrologiczną. Odważna inicjatywa Toczewskiego zasługuje na uznanie. Uzyskana przestrzeń ekspozycyjna pozwoliła wyprowadzić z przeładowanych magazynów wartościowe wizualnie eksponaty.

Stracił miejsce pod schodami Józef Marek wpatrujący się w swoją „tablice orientacyjną”. Musiał ustąpić przed ciągiem komunikacyjnym prowadzącym do wykopanej pod Muzeum sali. Przeprowadzka dotknęła fragmentu dzieła, realistycznego wyobrażenia artysty. Własny nie pierwszej młodości garnitur, rzeźbiarski autoportret nakryty znoszonym kapeluszem, przeniósł się do gabinetu dyrektora. Tyłem do drzwi. Szokujące doznania stały się udziałem gości i interesantów, gdy „facet” nie odpowiadał na powitanie, nie podawał wyciągniętej do niego ręki, co w naszej kulturze jest traktowane jako gest obraźliwy. Dotknięty tragicznym osłupieniem wprowadzał atmosferę psychicznego bezruchu stwarzając aurę stuporu niesprzyjającą kontaktom towarzyskim. Po jakimś czasie Dyrektor zlikwidował ten zaakceptowany dowcipny klimat, niestety, tylko w środowisku muzealnym.

Likwidacji uległa także, odwołująca się do transcendencji, Galeria Leszka Krzeszowskiego.
W przepastnej czerni świeciły, w kosmicznym klimacie, niby planety, srebrne medale. Duchowa wartość przegrała z potrzebą stworzenia zaplecza do obsługi licznych imprez odbywających się w nobilitującej Sali Witrażowej, galerii Marii Powalisz Bardońskiej.

Galeria Lucyny Krakowskiej „Marzenie Przestrzeni” została zlikwidowana ze względu na bezpieczeństwo. Malarstwo i tkaniny stwarzały potencjalny wybuch pożaru. Podczas demonstracji z doświadczonym komendantem straży pożarnej z Gniezna „włosy” sizalu płonęły w dramatycznym galopie o niepowstrzymanej sile. Próby chemicznego zabezpieczenie przed ogniem, w tamtym czasie nie zdawały egzaminu. Przestrzegał mnie przed wybuchem ognia mój kuzyn ppłk Hieronim Muszyński, ale nie miałem siły na radykalną decyzję. Nowa dyrekcja bez żalu pożegnała się z egzotyczną wizualizacją malarstwa i tkaniny. Niech ten grzech obciąża zielonogórskich ogniomistrzów. Galerię Artystka tworzyła przez 6 lat. Zamontowano głośniki. Wyboru muzyki dokonała także Lucyna Krakowska. Galeria stała się urzekającym miejscem a zamontowane w niej siedziska były okupowane przez młodzież. Jak opowiadała pani salowa, odbyły się tutaj radosne oświadczyny z zapowiedzią daty udzielenia sakramentu ślubu.

Przy prawej klatce schodowej pozostała słynna „Wieża asymetryczna” Kajetana Sosnowskiego. Bożena Kowalska uważa, że jest ona „jednocześnie kolumną załamań światła”. Na zapleczu Muzeum Sosnowski wybrał miejsce dla zamontowania „tryptyku dwustronnego”. Forma sztuki zaistniała w plenerze „równocześnie stanowiąc kontrast wobec najbliższego otoczenia. Jak drzewa i krzewy zmieniają swój kształt pod wpływem wiatru, tak forma przestrzenna zmieniała go, oglądana z różnych punktów spojrzenia, w miarę przechodzenia lub przejeżdżania obok niej”.
Było to jedyne dzieło w skali 1:1 w naszym kraju, co podkreślała, z uszanowaniem dla naszego Muzeum, Bożena Kowalska.
Ze względów technicznych „okno” zostało rozebrane. Destrukcja spowodowana kilkuletnią prezentacją pod gołym niebem wymusiła tę przykrą decyzję. Szczęśliwie Leszek Kania zabezpieczył pełną dokumentację w Dziale Sztuki Współczesnej. Dyrekcja zapewnia, że „okno” zostanie ponownie zrekonstruowane w trwalszym materiale.

Lokalizacja „Owocu” i „Kurhan umierającego ptaka” została wybrana, po wielu próbach, przez Aleksandrę Domańską-Bortowską.  Prace zostały wyeksponowane przy głównej elewacji Muzeum. Udanym zamiarem było stworzenie artystycznego i psychologicznego dystansu do codziennego zabieganego życia. Stworzono czas refleksji.

Wyemigrowały także rzeźby Józefa Cyganka z wyobrażonego, na podstawie licznych zapisków, wyposażenia części mieszkalnej domku winogrodnika, wzniesionego wśród uprawnych krzewów na winnicy.

Ocalała i cieszy się dobrą opinią u Dyrekcji, nieco kontrowersyjna koncepcja „kruczkowiny” Mariana. Kruczka. Na drugiej kondygnacji z W.C. Pań i Panów, utworzono po likwidacji ścian działowych przestrzeń dla „kruczków” Mariana. Bestiariusze fantastyczne zrodzone ze śmieci i odpadów, wynikłe z emocji, fantazji i literatury, pełzają po ścianach, krzątają się po kątach i zakamarkach. Surrealistyczne tytuły prac powodują zawrót głowy i wymyślił je szalony poeta. – „Mała kochanica, pasierbica, rozrzutnica błękitnych uśmiechów i srebrzystych łez”, „Srebrny orszak mojej kniahini lubej na zamku”. „Złotowłose godziny przemykające w katakumbach pamięci”, „Znaki gościńców moich dróg po wesołych jarmarkach”. Ale były też nazwy proste, zrozumiałe: -„Księżniczka śmieci”, „Grabarz szczęścia”, „Plaskacz”, „Babałyga” czy „Ruchla”. „Kolesie z Ciemnogrodu” prezentowali etos miejski, „Secesja z dziobakiem” nawiązywała do etapów rozwoju sztuki a „Dusiciel szczęścia” oraz „Familia skubańca” czy „Macochy, trutnie i robotnice” do życia obyczajowego. Inwentarz muzealny zanotował około stu pozycji. Prace jak i tytuły dzieł są zaskakujące i zdumiewające. Dziełka urzekają pomysłowością formy i zdają się ze sobą komunikować antenami z drucików, radarem ze sprężynek a nieco przytłumiony kolor zalicza je do ubogiej egzystencjalnie rodziny.
Marian Kruczek ceniony wyjątkowo w Krakowie, obrażony był na system a w szczególności na socrealizm.
„Uważam – mówił - że wprowadzono naszą sztukę do miejsc ustępowych. Socrealizm pomaga twórcom w wypróżnianiu się bez specjalnego wysiłku. Pozwól, że ja zaistnieję w tych miejscach jako wyraz mojej dezaprobaty”. Trudna była dyskusja gdyż artysta z zapalczywą zajadłością bronił swoich poglądów nie cofając się przed obelżywym słowem i określaniem zdrowia psychicznego adwersarza. Po przeprowadzonych pertraktacjach Marian Kruczek zezwolił usunąć muszle i pisuary a my wyraziliśmy zgodę na pozostawienie infrastruktury klozetowej. Po rurach złączkach i kolankach pełzają „robale”. Szczególnie obrzydliwe wrażenie robił wąż wspinający się siłą połączonych łańcuchów po żeliwnym przewodzie. Pikanterii dodawała, od czasu do czasu, siła grzmotu opróżniająca rezerwuar z wyższej kondygnacji. Pertraktacje się powiodły. Powstała galeria pod specjalnym nadzorem, gdyż zwiedzający z miłości do sztuki i bez zezwolenia artysty poczęli się dzielić jego twórczością.

„Co to za sztuka z odpadów”. - To zdanie, bez znaku zapytania a jedynie jako przygana było głoszone przez porażonych, przez Hegla, „postępowych” krytyków. Doznali objawienia po definicji Stalina. „Artysta powinien pokazywać nasze życie prawdziwe. A jeśli pokazuje nasze życie prawdziwe, nie może nie pokazać, jak zmierzamy do socjalizmu. To właśnie jest realizm socjalistyczny”.
Tę definicję wyczytałem w książce, - Stalin. Dwór czerwonego cara. [s.92] Autor. Montefiore Simon Sebag. Warszawa 2010. Wydawnictwo Magnum
Piszę o tym, gdyż byłem zadziwiony, że socrealizm urodził się tak wysoko.

Profesora Mariana Stępnia znałem tylko z telewizji. Mówił o kulturze. Cytował z pamięci wiersze, obszerne fragmenty dzieł literackich i mówił o duchowym życiu narodu. Nieco później się okazało, że profesor z Uniwersytetu Jagiellońskiego został sekretarzem KCPZPR. Ideały głoszone w krakowskiej „Kuźnicy” stały się przydatne w polityce przełomu. Kruczek na swój sposób zapisał się wśród grona przyjaciół. Jako znany artysta został poproszony o przygotowanie znaku-symbolu wydawnictwa. Dzieło w formie nagrody miało trafić do rąk laureata. Kruczek dostarczył na podium autentyczne kowadło kowalskie.

Pewnego dnia do Muzeum przyszli poważni, w za dużych garniturach panowie. Obeszli gmach od piwnic po dach. Po paru minutach zjawił się sekretarz KC, towarzysz Marian Stępień w towarzystwie dworu partyjnego i najwyższych władz administracyjnych. Gdy był kilka kroków od ekspozycji Kruczka zdobyłem się na bezczelną informację. „Panie Profesorze, [co było partyjnym nietaktem wobec obecnych towarzyszy] za chwilę spotka się Pan Profesor z wybitnym twórcą krakowskim”. Z galerii Lucyny Krakowskiej, po odchyleniu tkaniny, która częściowo zasłaniała przejście, poprosiłem, aby zebrani przeszli do galerii Kruczka. Pod ścianą stała niska ława. Profesor przysiadł na niej i ukrył twarz w dłoniach. Zapanowała cisza. Potem profesor powiedział, „Dziękuję wam dyrektorze”. Po chwili dodał: „Właśnie przygotowuję książkę o sztuce. To muzeum znajdzie w niej godne miejsce”.
No i jak się okazało „odpadki” Mariana Kruczka uzyskały akceptowaną rangę sztuki, chociaż nie ukazywały „ życia prawdziwego”.

Stanisław Kowalski, mój zastępca i ja, postanowiliśmy, że gdy tylko osiągniemy wiek emerytalny natychmiast skorzystamy z przywileju, aby zawodowo za nic już nie odpowiadać. Nie umieliśmy się poruszać w świecie gwałtownych przemian. Słowo „sponsor” budziło w nas lęk i poczucie głębokiej frustracji. Byliśmy przyzwyczajeni do dotacji a zżerającą nerwy troską była walka o wysokość budżetu. Służyły temu celowi rozmaite techniki z kłamstwem w awangardzie. Cyfry „brane z sufitu” w tym świecie krętactwa, o ile spełniły założenia dyrektora, to zyskał wśród załogi uznanie a wśród kolegów „po fachu” podziw.
Mówiliśmy bez smutku o zakończeniu naszej szczęśliwej przygody zawodowej. W Muzeum z Kowalskim znowu byliśmy razem. Tak zaczynaliśmy. W 1952 roku, spotkaliśmy się wśród 12 wysoko urodzonych historyczek sztuki. Królowały w sensie dosłownym kobiety, o neutralnie nieżyczliwym stosunku do naszego socjalnego pochodzenia. Zrodziła się wówczas, po głębokim namyśle intelektualna refleksja, że na tym kierunku jest tylko dwoje ludzi, reszta to kobiety.

Podczas krwawego Poznańskiego Czerwca, „ludzie” zaplątali się w politykę. Uczestniczyli w„spisku imperialistycznym z inspiracji reakcyjnego podziemia”. Należeli do „dywersyjnych bojówek”, byli także „nikczemnymi prowokatorami oraz nędznymi awanturnikami”. Łysy Cyrankiewicz groził obcinaniem rąk.
Byliśmy pod koniec czerwca obaj w Poznaniu. Przygotowywaliśmy się do obrony prac magisterskich. Jak wynika z daty w moim indeksie, „Egzamin dypl. magisterski” wyznaczono na 30.VI. 1956. Stanisław Kowalski prawie natychmiast poszedł „w kamasze” gdzie studentów z Poznania zdrowo przeczołgiwano. Mimo to pisał z „tego woja” pełne humoru listy.

W Prezydium Woj. Rady Narodowej w Wydziale Kultury znaleźliśmy się szczęśliwie razem. Naszym szefem był Wojewódzki Konserwator Zabytków, Klem Felchnerowski. Na drzwiach, ul. Fabryczna 20 pierwsze piętro, wydrukował dosyć okazałe, w trzech kolorach, doniesienie: -„Klemens Felchnerowski Wojewódzki Konserwator Zabytków Artysta Malarz Historyk Sztuki Technik budowlany”. Jak z anonsu wynikało Klem był człowiekiem wielu zawodów. Konserwator obdarzył nas poważnymi obowiązkami, zaufaniem a nade wszystko przyjaźnią. To były ciężkie, ale cudowne czasy. Klem wprowadził nas także w „kolonię artystyczną”. Z wielu artystami się zaprzyjaźniliśmy.

We wrześniu 1995. pół wieku od przyjazdu pierwszych artystów do polskiej Zielonej Góry odbyła się wielka wystawa w Muzeum. W publikacji-katalogu wydanego z tej okazji, w notach biograficznych odnotowano 93 nazwiska. Obliczyłem, że wśród nich prawie połowę stanowili koledzy i przyjaciele. Publikowałem ich życiorysy lub zamieszczałem wzmianki i anegdoty o nich w okolicznościowych drukach. Boże Ty mój! Sam się zadziwiłem tą statystyką. A trzeba dodać jeszcze Czesława Łuniewicza, artystę fotografika i upartego amatora malarza.

W roku 1976, gdy prof. Jan Wąsiki przeniósł mnie z Lubuskiego Towarzystwa Naukowego do uczelni zatelefonowałem do konserwatora. Wówczas Wojewódzki Konserwator Zabytków sprawował nadzór nad muzeami. Poinformowałem Stanisława Kowalskiego, że Prezes Lubuskiego Towarzystwa Naukowego wbrew mojej woli zapewnił mi etat w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Teraz jestem zdecydowany przejść do muzeum. Wcześniej kilkakrotnie na ten temat rozmawialiśmy z dyrektorem Wydziału Kultury, Józefem Prusiem.
Kowalski milczał a po piętnastu minutach przedzwonił. Stwierdził, że zna mój metabolizm i zapytał czy jestem trzeźwy. Zapewniłem go, że to nie ma nic wspólnego z przemianą materii a raczej z moim stanem psychodelicznym.
Po dwóch dniach wezwał mnie do Komitetu Wojewódzkiego sekretarz Józef  Nowak. Dał do wypełnienia ankietę personalną, kazał donieść trzy zdjęcia, takie jak do dowodu osobistego. Stwierdził, że sprawę z pozytywną opinią przedstawi „ na sekretariacie”. Wtedy stanowiska dyrektorskie były zaliczane do nomenklatury partyjnej.

Do muzeum wprowadził mnie Józef  Pruś, ówczesny kierownik Wydziału Kultury Wojewódzkiej Rady Narodowej. Znalazłem się wśród znanego mi grona. Kowalski był obecny przy tym spektaklu. Stwierdził, że zostały wyczerpane wszystkie emocje związane z tego typu imprezami. Słownik wyrazów obcych niektóre z nich wyczerpał. Podniecenie, wzruszenie, wzburzenie, gniew, radość, strach, dezaprobata, radość. Dla mnie ważny był fakt, że obejmowałem vacat po nieobecnym od dłuższego czasu dyrektorze.
Funkcję nieformalną szefa placówki pełnił Jerzy Lubojański, po Eugeniuszu Jakubaszku, który dyrektorował w miedzy czasie w kilku placówkach muzealnych.

Czy miałem do spełnienia jakiś plan, przemyślane teoretyczne założenia? Ależ skąd. Samotnie gubiłem się w pomysłach i fatalnych projektach. Co trzeba zrobić? Wiele z nich rodziło się w trakcie praktycznego działania. Jakie przedsięwzięcie da efekt, aby zmienić atmosferę pogrążonej w depresji instytucji? Muzeum „cieszyło się” negatywną opinią w Wydziale Kultury. Słabo zaznaczało się jako placówka kulturotwórcza w porównaniu z Biblioteką Wojewódzką, Filharmonią czy Teatrem.
Józek Pruś:- „Jest faktem, że w Muzeum są najniższe płace. Jaka praca taka płaca”.
Przekroczyłem o pól miliona fundusz płac. Tutaj muszę dodać, że niezbyt odporni dyrektorzy oddawali do dyspozycji Wydziału Kultury  „niewykorzystane” przyznane w budżecie limity na ten cel. Zdecydowanie wystąpiłem także przeciw „przechowywaniu” środków finansowych w Muzealnym budżecie do dyspozycji Wydziału.
Liczyłem się z konsekwencjami. Wykalkulowałem, że o ile mianowano mnie dyrektorem, to zapewne nie zostanę odwołany w przeciągu miesiąca. Skończyło się upomnieniem w Wydziale Finansowym WRN. Najbardziej przeżyła ten zabieg główna księgowa. Ale kiedy Wydział Kultury zapowiedział bojowy scenariusz odpowiedzialności personalnej moja księgowa, Janina Szymlet, ogłosiła, że znacznie schudła przez ostatnie tygodnie, co ją cieszy. Ostracyzm ze strony Wydziału nie trwał długo. Był jednak dolegliwy, szczególnie wtedy, gdy odmówiłem zatwierdzania awansów pracowniczych w komórce finansowej Wydziału.

Obok pracy muzealnej pilnym zadaniem była uciążliwa, walka z podtapianiem. Wilgoć i grzyb na ścianie w holu sięgały, dosłownie kilka metrów. Założono dreny wokół całego budynku i trzy studnie, które wypompowywały wodę z piwnic. Każda ulewa była niepokojącym przeżyciem i oczekiwaniem czy nie nastąpi awaria przeciążonych pomp. Korzystano z opinii mikologów z Wyższej Szkoły Inżynierskiej. Założono system elektroniczny osuszający ściany. Efekty stały się widoczne, bez żadnej przesady, po 20 latach.

Po około dwóch latach wiedziałem, jakie jest docelowe miejsce podróży. Destynacja dotyczyła powołania autonomicznych placówek muzealnych a przyszłym dyrektorom stwarzała możliwość wykreowania własnej historii. Brak dostatecznej komunikacji werbalnej spowodował oporną akceptację przeniesienia się z Zielonej Góry do odległej Świdnicy, Ochli i Drzonowa. Prawie jak wygnanie z ukochanej ojczyzny. Potencjalni banici nie akceptowali także likwidacji wypracowanych nawyków i tradycyjnych przyzwyczajeń. Osobiste święta panie salowe obchodziły z informacją: -„Muzeum nieczynne z powodu awarii prądu”.
I oto konsekwencja.
„Tow. Mieczysław Hebda…Zielona Góra. 4.03. 1979
Towarzyszu Sekretarzu
My pracownicy Muzeum Okręgowego w Zielonej Górze prosimy o interwencję oraz o przywrócenie spokojnej pracy w naszej placówce. Od wielu już miesięcy nie możemy znieść trybu pracy dyrektora Muszyńskiego. Ten pijak i łajdak, który się z wszystkiego wyśmiewa zwłaszcza z partii i sztuki radzieckiej ostatnio po pijanemu wykrzykiwał [dosłownie] „ludzie nie mają mieszkań a komitet buduje sobie przed KW basen kąpielowy”….
Wymyśla się poronione pomysły odnośnie galerii sztuki. Ostatnio ten członek partii powiedział, że na wystawę robotniczą to rzyga…Nie podpisujemy się gdyż obawiamy się zemsty człowieka, który jest szantażystą”.

Merytoryczna działalność, w niektórych kręgach także nie znalazła uznania. Znany dziennikarz z „Nadodrza” Ryszard Rowiński, jeszcze w 1984 roku, w dowcipny sposób scharakteryzował muzealne przedsięwzięcia: -„…Proponuję wręczyć czek dr Janowi Muszyńskiemu…zorganizuje na środkowym Nadodrzu wielki skansen…Będzie to rezultat godny …ubierzemy chłopów w lniane siermięgi, zorganizujemy kurs posługiwania się cepami i sierpami, oświetlimy się łuczywem. I będzie to czyn, którym godnie się zapiszemy w historii ludzkości”.
Na stronie miejskiej Gazety Lubuskiej przewodnik PTTK, pan Józef Orliński krytykuje lokalizację Muzeum Archeologicznego. Za daleko.

Odpór Rysiowi dał Henryk Ankiewicz  jakimś cytatem z Lenina, panu Orlińskiemu zalecił „kopnąć się do muzeów [w Warszawie Leningradzie Paryżu i Moskwie]… może załapie pan trochę poczucia przestrzeni”.

Henryk Ankiewicz to temat na pomnik przyjaciela artystów. „Czytam Antabatę z zachwytem”- pisze we wzruszającym wspomnieniu Kszysztof Chmielnik w „Pulsie”. [nr 6 czerwiec 2011]


Osobnym, wyjątkowo wstydliwym i upokarzającym przeżyciem okazały się kradzieże muzealiów. Ten wątek stale oczekuje na „lustrację”. Zapewne byłby to środowiskowy ciekawy kryminał. Redaktor Siatecki w „Nadodrzu” opisał wydarzenie w kilku kolumnach. Wykrycie „złodzieja w rodzinie” jest zawsze poniżające. Sytuacja dla mnie była wyjątkowo dotkliwa, tym bardziej, że zaboru dopuszczał się człowiek należący do najbliższych współpracowników. Zastanawiające były także niemoralne powiązania sięgające do osób wywodzących się z różnych środowisk. Ciekawie też przedstawiał się wątek obrony oskarżonego przez „oficjalnego” muzealnego opiekuna ze służby bezpieczeństwa. Próbowano całą sprawę wyciszyć, zamieść pod przysłowiowy dywan. Tylko upór i kompetencje emerytowanego naczelnika Wydziału Kryminalnego Milicji Obywatelskiej Alka Merdy doprowadziły do rozprawy sądowej. Trzeba także dodać, że część ukradzionych zabytków powróciła do Muzeum.

Rozwój muzealnictwa nie dokonałby się bez zaangażowania Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. Gmachy muzealne w Świdnicy, Ochli, Drzonowie, to zabytkowe obiekty. Prace budowlane finansowane były przez Ministerstwo Kultury i Sztuki-Centralny Zarząd Muzeów i Ochrony Zabytków z dotacji konserwatora. Prace przy obiekcie przeznaczonym na Muzeum Historii Miasta pokrywał częściowo budżet Rady Miejskiej. Kamieniczkę przymurną przekazał Muzeum Ziemi Lubuskiej prezydent Stanisław Ostręga, wspierający z osobistym zaangażowaniem pomysł wykreowania miejskiego muzeum. To nie był remont ruiny a wręcz inwestycja. Zlikwidowano miejskie szalety, podniesiono o dwie kondygnacje budynek nawiązując do gabarytu sąsiednich kamieniczek. Rozpoczęto badania archeologiczne. Zanim przystąpiono do prac budowlanych rozwarstwiono architektonicznie bryłę, wewnętrznie zniekształconą ścianami działowymi przez licznych użytkowników. Odkryto ślady od czasów średniowiecza po wiek XIX. Czternastowieczny ustęp odprowadzający nieczystości wprost do fosy i jednoosobowy karcer z tego czasu, z ukośną ceglaną posadzką, z drzwiami nabijanymi kowalskimi ćwiekami, sąsiadowały z pruskim więzieniem. Łóżka na dzień przypinane do ściany, piece ogrzewane z korytarza, stykały się z ciemnicą przeznaczoną do zielonogórskich czarownic. Według znakomitego historyka -regionalisty, prof. Władysława Korcza, który jest pionierem prac naukowych i badawczych, związany z losem zielonogórskich ofiar, ten dawny "dom kijów" [nazwa historyczna] był wykorzystywany jako więzienie. Z hakami i przyściennymi łańcuchami, z tą różnicą, ze zamontowanymi na stałe. Zachowały się ślady tej więziennej infrastruktury w piwnicznej części budynku oświetlonego okienkiem zawieszonym pod stropem. Zimne, ponure pomieszczenie, z ceglaną ławą pod ścianą.
Badania prowadził architekt Henryk Tarka, dokumentację historyczną i archeologiczną gromadził Wiesław Myszkiewicz. Wyeksponowano późno średniowieczne elementy architektoniczne, ościeżnice i nadproża z okresu renesansu, zdobnicze fragmenty sztuki barokowej. Wizję wnętrza przyszłego muzeum opracowała Maria Antoniak, artystka-muzealnik z Legnicy. Nadzór należał do Konserwatora Zabytków. Badań nie zakończono. Dr Stanisław Kowalski uważa, że należało przeprowadzić dokładne rozeznanie architektoniczne i poddać krytycznej analizie dotychczasowe ustalenia. Niestety, nie mogliśmy tego przedsięwzięcia zakończyć.
Obiekt nagle bez nas, o tym, bowiem dowiedzieliśmy się z prasy, przekazano kościołowi za zabór Domu katolickiego. Muszę przyznać, że ta decyzja jak i jej forma, pogrążyły mnie w głęboki konflikt sumienia wynikły z poczucia niewyimaginowanej krzywdy.
Muzeum Historii Miasta Zielonej Góry miało stać się klamra ukazującą i spinającą awans kulturalny, ekonomiczny i naukowy społeczeństwa Ziemi Lubuskiej. Wymownym i bezdyskusyjnym przykładem stał się przestrzenny rozwój, ongiś małego ośrodka, położonego na peryferiach Brandenburgii, północnego Śląska, fragmentu Łużyc i zachodniej Wielkopolski.

Dla osłody tamtego zdarzenia pozostała mi satysfakcja z uruchomienia autonomicznych placówek z wybitnymi fachowcami.
Barbara Kołodziejska, autorytet z zakresu etnografii, właściwie w muzealnictwie stworzyła jej naukowe podstawy, Adam Kołodziejski, archeolog z poczuciem misji, doskonały organizator, Włodzimierz Kwaśniwicz, historyk oręża, bronioznawca , namiętny kolekcjoner, umiejętnie łączący sztukę z militariami.

Poza wymienionymi dyrektorami Muzeum dysponowało wyuczoną i wrażliwa kadrą dydaktyczną. Po dzień dzisiejszy żywię uznanie do Zofii Zalewskiej i Urszuli Rogowskiej. Na wniosek nieznanego nam lekarza przyjęły i otoczyły opieką młodą dziewczynę, aby w Dziale Oświatowym wypracowała brakujący czas do renty. Nie sposób wymienić wszystkich. Potencjał fachowy prezentowały służby techniczne. Stolarze, elektrycy i długoletni „bezwypadkowy” wzorowy kierowca Zygmunt Mazur. Szefem zespołu jest po dzień dzisiejszy energiczny Edward Jankowski.
Z uznaniem wspominam Eligiusza Grabowskiego. Jako przewodniczący Komisji Kultury WRN przychylnie rozpatrywał wnioski Barbary Fijałkowskiej, o powołanie samodzielnych placówek muzealnych. Był także do czasu odejścia na sekretarza sojuszniczego stronnictwa  bratniej partii operatywnym wicedyrektorem. Podobnie Barbara Fijałkowska. Po zakończeniu pracy w Wydziale Kultury prowadziła w Muzeum Dział Wydawniczy. Były to już czasy znakomite w porównaniu do siermiężnej działalności edytorskiej, z którą borykała się Izabela Koniusz. Zmienił się rynek. Powstawały wydawnictwa kuszące jakością i co wprost niesłychane, nie brakowało papieru. Mimo prawdziwych, czy ze względów cenzorsko- politycznych, wydumanych kłopotów, wydawaliśmy poprawne katalogi i tomiki poetyckie, wysoko ocenione przez Artura Sandauera. Pani Koniuszowa ma prawo dobrze wspominać swój czas.

Czas eliminuje złe wspomnienia. Pozostaje nostalgia za kontaktami z Edwardem Dąbrowskim, za Jego erudycją, dyskusją o socjalizmie z Wiesławem Myszkiewiczem, któremu błędy i wypaczenia do tego stopnia obrzydły, że „rzucił bilet partyjny”, przyjaźnie wspominam Kamilę Marchelek oraz Marię Selerską, winiarkę Zdzisławę Kraśko, jej dziełem jest dom winiarza, duma skansenu w Ochli, za prowadzącą sekretariat dyrektora, lojalną Romualdą Schreder, oraz serdecznie wspominam wiecznie pogodną Halinę Manturę. Tutaj muszę się pochwalić pozytywnym ruchem kadrowym. Halinka była salową. Zwróciła moją uwagę konsekwentnym czytaniem. Pozostawiła te książki za firanką. Podszedłem do okna i okazało się, że były to albumy i wydawnictwa dotyczące sztuki. Poprosiłem, aby kilka dni posiedziała w sekretariacie. Bardzo się broniła. Dzisiaj Jej praca może służyć za wzornik współpracy dyrekcji z sekretariatem.
 Wszystkim pracownikom nisko się kłaniam a kierownika ekipy technicznej Franciszka Mareckiego zwanego „docentem” wspominam ze wzruszeniem, podobnie jak radosnego artystę Stanisława Parę, czy uzdolnionego snycerza Franciszka Szarego. To był doskonały i uzdolniony zespół..
Z przykrością natomiast odnotowałem drogę z naukowym życiorysem mojej magistrantki, ambitnej Anny Ciosk. Mając zaawansowany doktorat u prof. Jerzego Topolskiego,- nagła śmierć promotora - zakończyła się dla niej losem niesprawiedliwym.
Osobnym tematem jest pracowitość Ireny Sławińskiej „ministra finansów” tworzącej z dyrekcją autonomiczne placówki muzealne z oddziałów, archeologicznego, etnograficznego i Braterstwa Broni. 
Wiele razy powtarzałem,  „Głupi dyrektor, przy pomocy tubki telefonicznej może zniszczyć dobrą instytucję. Mądry szef bez pomocy kompetentnych oraz zaangażowanych współpracowników nie jest w stanie zrealizować pożądanego programu”.

O ile czuję się zawodowo spełniony to dzięki Armandowi Felchnerowskiemu, znajomości na rynku sztuki Leszkowi Kani i zakupom do galerii autorskich Loretcie Sarnowskiej. Nie tylko wzbogacali Muzeum w znaczące dzieła sztuki, ale także umożliwili mi ich doznawanie.

Andrzej Tczewski interesował się muzealnictwem i sztuką do tego stopnia, że sam stał się twórcą. Leszek Kania i ja uczestniczyliśmy w tej artystycznej pasji. Założyliśmy nawet zespół rzeźbiarski.”2-duo-Mu Ka” [„Muszyński- Kania”] wykonujący prace z zakresu „form przestrzennych służących wrażliwości estetycznej i zdrowiu człowieka”. Tak głosił manifest, który został spisany. Na zielonym kartonie. Zleceniodawcą był Andrzej Toczewski. Prace wykonywaliśmy na Jego posesji. Materiał pochodził ze złomowiska a prace były podobne, trochę do Hasiora, ale bardziej do Kruczka. Mecenas malował je farbami olejnymi. Stawały się osobliwymi, abstrakcyjnymi gadżetami „zdobiącymi” otoczenie wokół posiadłości Państwa Toczewskich. To była twórczość radosna i „powinna,- jak głosił manifest,- się podobać”.

25.III.1994. Andrzej Toczewski Dyrektor Gabinetu Wojewody nie zawezwał mnie do Urzędu. Przyszedł do Muzeum i w moim biurze mądrzyliśmy się na różne tematy. Nie pamiętam już, jakie powody zadecydowały, że odszedł z Wyższej Szkoły Pedagogicznej i skorzystał z propozycji zatrudnienia u Wojewody Mariana Eckerta. Jak zanotowałem, profesor poszukiwał do swego gabinetu kandydata, który byłby „elegancki, grzeczny, bez nałogów i jak trzeba pracowity”. Zanotowałem także, że „Andrzeja wybrał spośród pięciu ubiegających się o to stanowisko”.

Ważną informacją dla mnie była wiadomość, że Toczewski jako Prezes Polskiego Towarzystwa Historycznego jest zainteresowany sympozjum na temat muzealnictwa. Wtedy „oczywistą oczywistościa” było dla mnie, że Dyrektor Gabinetu Wojewody jest poważnie zainteresowany stanowiskiem dyrektora muzeum. Sam był katapultą, która miała Go wyrzucić na zaplanowany muzealny horyzont. Nastąpić to miało z chwilą, gdy Wojewoda opuści swój fotel po upływie kadencji. Przyznaję, że po raz pierwszy odczułem, że stanowisko w Muzeum ma dużą wartość. Potem było jeszcze pytanie, kiedy zamierzam odejść na emeryturę. Powiedziałem: O ile do 1932 roku dodamy 65 lat to wychodzi rok 1997.

Polskie Towarzystwo Historyczne z okazji obchodzonego 40-lecia wysłało zaproszenia na sympozjum naukowe „Muzea Zielonogórskie” na dzień 6. XII. 1994. Byłem przekonany, że ta wiedza ułatwi nie tylko start w konkursie, ale komisja wskaże Andrzeja jako jedynego kompetentnego kandydata, dyrektora Muzeum. [Teraz trzeba dodać, że już w 1977 roku Toczewski opracował plan pracy i rozwoju Działu Historycznego dla Muzeum Miasta w Zielonej Górze].
Zanotowałem: - „Piątka dyrektorów w jednym miejscu. Sesja nudna, typowa dla tego typu posiedzeń.
dr Andrzej Toczewski – wprowadzenie
dr Jan Muszyński – Muzeum w Zielonej Górze
dr Adam Kołodziejski – Muzeum Archeologiczne Środkowego Nadodrza w Świdnicy
dr Włodzimierz Kwaśniewicz – Lubuskie Muzeum Wojskowe w Drzonowie
dr Grzegorz Chmielewski – Muzeum książki Środkowego Nadodrza Wi MBP w Zielonej Górze”.

We wtorek 26. VII. 1994 roku zwiedzali obszerną wystawę Wojewoda Marian Eckert w towarzystwie Dyrektora Gabinetu.  Ekspozycja obejmowała dorobek plastyków Ziemi Lubuskiej, a okazją było czterdziestolecie Związku Polskich Artystów Plastyków. Wojewoda nie ukrywał wtedy, ze akceptuje przejście swojego Dyrektora do Muzeum. Andrzej podczas tej rozmowy dyskretnie poszedł zwiedzać wystawę pocztówek Zielonej Góry.

Gazeta Lubuska 27. VII. 1994, [a wiec dzień później] w środowym Magazynie: „Urzędnicy z konkursów. W ostatnich dniach czerwca trzej dyrektorzy wydziałów Urzędu Wojewódzkiego w Zielonej Górze zrezygnowali ze stanowisk. Oznacza to, że od połowy grudnia 1993, a więc do czasu zmiany na stanowisku Wojewody zielonogórskiego, wicewojewoda, dyrektor urzędu i aż 7, dyrektorów wydziałów opuściło gmach U.W. Na trzy ostatnie stanowiska wojewoda ogłosił konkurs. Wczoraj nastąpiło jego częściowe rozstrzygnięcie. Komisję konkursowa stanowili: wojewoda, wicewojewoda i dyrektor urzędu. Komisja rozpatrzyła 11 kandydatów. Najwięcej, bo 5 osób ubiegało się o stanowisko dyrektora Wydziału Kultury i Sportu. Wszystkie pochodzą z Zielonej Góry. Wśród kandydatów byli nauczyciele akademiccy z WSP. Nie było wśród nich ani jednej osoby związanej ze sportem. Ze względu na doświadczenie i umiejętności organizatorskie oraz dorobek publicystyczny Komisja wybrała dr. Andrzeja Toczewskiego ostatnio dyrektora gabinetu wojewody”.

W środę 27.VII. 1994 Ekspres Zachodni [tytuł wytłuszczony] „Toczewski od kultury i sportu… Od 1sierpnia br. funkcję tę będzie pełnił Andrzej Toczewski, dotychczasowy dyrektor gabinetu wojewody. Poinformowała o tym wczoraj dyrektor urzędu wojewódzkiego Antonina Grzgorzewska. Dr Andrzej Toczewski jest z wykształcenia historykiem. Przez wiele lat pracował w zielonogórskiej WSP. Z administracją państwową związany jest od kwietnia br.,”.
 
  
Sekretarzem PTH zostałem, w roku, 1957 gdy byłem asystentem Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków i to z jego nakazu. Andrzej Toczewski zorganizował moje 40 lecie pracy zawodowej,  jako prezes Polskiego Towarzystwa Historycznego.
Poznałem Go jako pracowitego chłopca zajmującego się działalnością wystawienniczą w Wojewódzkim Domu Kultury. Byłem kierownikiem latach sześćdziesiątych, kierunku Kulturalno Oświatowego na WSP. Zorganizowałem spotkanie z rektorem Hieronimem Szczegułą. Po kilkunastu latach Andrzej został nauczycielem akademickimi. Nieco później  także sekretarzem Lubuskiego Towarzystwa Naukowego. Prezesa LTN i rektora profesora Jana Wąsickiego, jako szefa miałem ponad 15 lat. Andrzej znacznie krócej. Przez pewien czas naszymi wspólnymi przełożonymi byli dwaj rektorzy, profesorowie Hieronim Szczeguła i Jan Wąsiki. Na początku drogi zawodowej byłem urzędnikiem. Andrzej także związał się z administracją, tylko o kilkanaście szczebli wyżej. Ja byłem w harcerstwie, do którego niechęcią pałali partyjni talibanie. Andrzej natomiast, w szczęśliwie innych czasach, został Makusynem. Dzisiaj to splendor towarzyski przy boku druha Czarnucha.

Gdy zmarł profesor Jan Wąsicki [w roku 1995] smutnymi godzinami wspominaliśmy naszego wspólnego szefa. Ze wzruszeniem przypominaliśmy sobie chwile spędzone z dobrym, mądrym człowiekiem i humanistą w dosłownym znaczeniu tego słowa. Także z rozbawieniem przestrogi, które pozostaną w nas na zawsze.
-Panie Jasiu, panie Jasiu. Pan jest jak ten barokowy aniołek, buzia uśmiechnięta a dupa goła. Niech pan uważa, aby ktoś pana w ten tyłek nie kopnął.
-Panie Andrzeju, niech pan nie bierze mnie na cienki drucik. To wtedy, gdy wyrażał uznanie do Profesora. Trzeba przyznać, że Andrzej bezbłędnie rozeznał słabości prezesa i rektora. Nasz szef akceptował inteligentnie formułowane pochlebstwa i obaj dobrze o tym wiedzieliśmy.
Profesora do Poznania zawoził milczący i dyskretny pan Mieciu. Aby się nie nudzić w drodze szef często swoich sekretarzy zabierał, aby omawiać sprawy organizacyjne Towarzystwa. Tę trasę wielokrotnie zaliczyliśmy. Droga nie była nudna. Opowiadania i wspomnienia szefa były fascynujące.
Profesor ze swoich poufnych źródeł miał wiedzę, na owe ciemne czasy, niebezpieczną. Wiedział, że Stalin cenił Bieruta, za elegancję i taktowne zachowanie. Także, jakim grubym słowem potraktował naszego prezydenta Beria, gdy ten po raz kolejny prosił Stalina o informacje dotyczące losu polskich oficerów. Bieruta informowano, że zapewne zagubili się w tej szóstej części świata i odpowiednie służby rozpoczęły już poszukiwania.

Jan Wąsicki zanim uzyskał tytuł profesora zwyczajnego był sekretarzem organizacji partyjnej na Uniwersytecie działającej na prawach dzielnicy. Poza etatem na UAM, prowadził wykłady w Akademii Spraw Wewnętrznych. Był posłem na sejm, działał w Instytucie Zachodnim. Miał znajomości wśród polityków i naukowców, nie tylko w kraju. Zastępca kierownika Wydziału Ideologicznego KW PZPR, Sobiesław Piątek polecił mi abym zapytał prof. Jana Wąsickiego, czy przyjmie stanowisko rektora na naszej uczelni o ile z taką propozycją zwróci się do niego Mieczysław Hebla, pierwszy sekretarz Komitetu.

Opracowanie Profesora,  dotyczące losu Polaków w Marchii Granicznej [1919-1945] zostały wyróżnione przez Polski Instytut Spraw Międzynarodowych. Andrzej Tczewski wspomina, że wielką dumą profesora był doktorat honorowy Uniwersytetu Marcina Lutra w Halle.
Lubuską Nagrodą Naukową i „Nadodrza” wyróżniono profesora za Grenzmark Posen Westpreussen. Profesor podarował mi książkę ze słowami:
- Niech pan to przeczyta. Po kilku dniach:- No i co się pan o sobie dowiedział? Zastygłem w egzaminacyjnym oczekiwaniu.
Profesor:-- gdzie się urodziła pana mama?
– w Tomienicy.
 - Gdzie babcia?
 – w Chobienicy.
- Gdzie ojciec?
– W Promnie..
 No tak!  Kreis Pomst.- stwierdził profesor i wydał nieoczekiwany wyrok.
- Jest pan panie Jasiu Prusakiem.
 Najpierw byłem przerażony, gdy jednak okazało się, że moja ojcowizna sięga pogranicza a korzenie wrosły w dobra hrabiów Mielżyńskich, zasłużonych dla kultury i polskości, w rozbawionym towarzystwie przyznawałem się do tej wrednej pruskości. Nie jestem pewien czy patriotyzm Andrzeja Toczewskiego akceptował tego rodzaju deklaracje.

Profesor był lubiany przez studentów a wprost uwielbiany przez gospodarujące w akademiku dziewczyny. Zapraszały pana rektora na placki ziemniaczane z cukrem i śmietaną. Profesor interesował się życiem studentów. Chodził na próby chóru, sprawdzał sanitariaty i stołówkę. Wszystko musiał wiedzieć, wszystkiego wręcz dotknąć.

Przy różnych okazjach otrzymywał dzieła sztuki. Sala wystawowa na uczelni stale była pod jego nadzorem.  Nawet typował na ekspozycje swoich faworytów. Doprowadziła do merytorycznej dyskusji twórczość Stanisława Hołowni zwanego „Betonem”. Wpisy do kroniki zwiedzających dotyczyły skandalicznej nieznajomości psychiki twórcy. Wiadomo było, że prócz uprawiania malarstwa tworzył rzeźby w materiale, od którego uzyskał twardą nazwę. Uprawiał też archeologie. Odkopał miecz Bolesława Chrobrego oraz założył Komunistyczny Uniwersytet Świętej Królowej Jadwigi, mianując siebie dożywotnim rektorem. Moje argumenty dotyczące fatalnych „plam olejnych” profesor zbił argumentem, że doktrynerscy historycy sztuki nie potrafią w porę docenić amatorów począwszy od Henrii Rousseau po naszego Nikifora i Ociepkę. Cenił malarzy gołębiego serca, rozkołysane wieże samotności. Autentycznie był uradowany, gdy do Jego zbiorów dodałem pracę palacza z Biura Wystaw Artystycznych, zatytułowaną „Hiszpan”. W ciemnej brązowej, głowo podobnej plamie, świeciły białe oczy. Dzieło budziło grozę. Profesor był zachwycony. Zakupił jeszcze „Uliczkę przy Rynku”, o której twórca mówił, że „budynki pomierzyłem taśmą a potem suwmiarką przeniosłem na dyktę. O lipie nie może być mowy”.
Profesor posiadał także zbiór profesjonalnych malarzy, wśród których były obrazy Józefa Burlewicza.
-„Panie Jasiu, panie Jasiu, dowiedziałem się, że chcą mi dać obraz, niech pan im powie, że mnie zadowolić może jedynie Bitwa pod Grunwaldem”.
Nie będzie przesadą o ile stwierdzę, że zarówno Andrzej jak i ja byliśmy zauroczeni naszym szefem. Niezależnie jak to zostanie odebrane, kochaliśmy profesora tak jak uczniowie swoich wybranych nauczycieli.

Proces przemian w latach 1989-2010 dotyczył także muzealnictwa. Mieliśmy przejść w gestię Urzędu Miejskiego. Skarbnik miasta Sergiusz Szymaniak poprosił o planowany budżet, Wydział Spraw Wewnętrznych o statut i regulamin Muzeum. Źdisio Piotrkowski omawiał pracę w Muzeum w najbliższej przyszłości. Leszek Kania postanowił powrócić do Biura Wystaw Artystycznych. [Biuro rozwiązane zostało po odejściu z partii dyrektora Wiesława Myszkiewicza] Od 1, III. 1995 naczelnikiem Wydziału Infrastruktury Społecznej został - życzliwie nas traktujący - dr Paweł Suder. Został ogłoszony konkurs na dyrektora BWA. Leszek Kania był namawiany przez wiceprezydenta Mieczysława Łapanowskiego na to stanowisko. Przepisuję ze swojej kroniki: „Leszek Kania po namowie Mietka i Pawła zdecydował się stanąć do konkursu. Spotkaliśmy się w piątek 7, IV, {Paweł, Leszek i ja}. Omówiliśmy dokładnie program wystąpienia Leszka. Paweł nawet napisał wytyczne. Leszek dowiedział się, że termin ostateczny przypada na dzisiaj do godz. 15,30 [10. IV], Dzisiaj rano [10. IV] Leszek przeczytał mi program. Postanowiłem dopisać jeszcze wstęp sytuujący BWA w infrastrukturze kulturalnej miasta. Jakoś po 14,00…przedzwonił do Pawła, że zaraz doniesie swój elaborat.  Niestety, termin już minął. Rano komisja podliczyła oferty i klamka zapadła”. Muszę przyznać, lżej mi się zrobiło, że nie brałem udziału w tej niedobrej dla Muzeum decyzji Leszka, a rozwiązanej w sposób groteskowy, ale skuteczny przez Jego„przyjaciół”.

Znowu zaglądam do swoich zapisków: „Od 1.I.1997. trochę się zmieniło. Dzisiaj jest 7 dzień stycznia. Staszek jest na emeryturze, pracuje nadal na pół etatu. Moim zastępcą mgr Leszek Kania. Właśnie za chwilę wręczę Mu nominację…zrealizowano część planu. Kierownikiem Działu Sztuki Współczesnej Została Irena Filipczuk-Klisowska, która przyjechała z mężem, artystą, którego jestem fanem i córeczką z Legnicy…W tym dziale po odejściu Miry Szczególanki brakowało historyka sztuki z uniwersyteckim wykształceniem.”

Leszka cenię i szanuję za wiedzę, przyjaźń i pogodny charakter. Studiował na WSP a wiedzę zdobywał przede wszystkim sam w upartym samokształceniu. Jest znakomitym znawcą sztuki współczesnej. Nazywam go encyklopedią zielonogórskiego środowiska plastycznego. Maluje i rysuje. Chcąc zapewnić Leszkowi „przyszłość” w PRL, na kierowniczym stanowisku, postanowiłem namówić go, aby został członkiem partii. Kolega Kania pomysł odrzucił z wyraźną negacją nieprzemyślanej propozycji.
Armand Felchnerowski, Kierownik Działu Sztuki Współczesnej, sekretarz muzealnej podstawowej komórki partyjnej, do tego stopnia rozczarował PZPR, że był inwigilowany przez Służbę Bezpieczeństwa. Gdy zamieszkał na zachodzie przesłałem Armandowi wycinki gazetowe informujące, jaką miał opinię polityczną. Mocą tych informacji wraz z bratem Tytusem, mogą w Monachium dopisać Felchnerowskich do listy dysydentów działających w Zielonej Górze.

Do Orońska, Centrum Rzeźby Polskiej, wyjechaliśmy 4.IV.2000.  zaproszeni przez artystów. Aleksandrę Mańczak i Grzegorza Przyborka. Znani z wystaw w Zielonej Górze, prezentowali tam swoją twórczość. Przy okazji pojechaliśmy do Kozłówki, centralnej składnicy dzieł socrealistycznych. Patrzymy, a tam w magazynie Wanda Sokołowska, rzeźbiarskie wyobrażenie główki dziewczynki. Wzruszające, Wanda klasykiem socrealizmu.
Trzydniowa wycieczka - „to wspaniała trasa, która zamknęła się liczbą 1338 km,…ani jednego ostrego hamowania, śladu potencjalnego zagrożenia…doświadczony kierownik administracyjno-techniczny, wieczny optymista, dobry człowiek…Jerzy Duber, mistrz kierownicy, trudno przy nim o myśli pochmurne”.

Odwiedziliśmy także do Piotrków Trybunalski gdzie spędziłem swoją młodość okupacyjną [Generalne Gubernatorstwo]. Z bólem odkryłem, że to wszystko było małe, karłowate, zaplute. Leszek zrobił mi zdjęcia na progu naszego mieszkania. To był łącznik między chałupami, mikroskopijny, szeroki na dwie okiennice. Oglądałem to ze zdemolowaną pamięcią. O Jezu! Boże ty mój!. Żyłem w jakimś urojeniu, że wszystko było piękne, wiosenne, zielone. Okazało się, że to złudzenie, podświadoma kretyńska symulacja w obronie zdrowia psychicznego.
Tyle pozostało z zapisu mojego marzenia, by odwiedzić miejsce, które w pamięci idealizowałem, wyposażałem w ciąg młodzieńczych przygód, bezproblemowych mimo trwającej wojny.

„7.I.97 Dzisiaj napiszę do wojewody, że chciałbym odejść na emeryturę”.
Zwyczajnie zazdrościłem Staszkowi,  że ja pozostałem jeszcze w Muzeum. Nawet nie przypuszczaliśmy w najśmielszych snach, że doczekamy wspólnie czasów emeryckich. Ja zawdzięczam wszystko i dobre i złe Zielonej Górze. Staszek tutaj dorobił się opinii uznanego w kraju fachowca, teoretyka i praktyka z zakresu urbanistyki i architektury. Poparł to licznymi publikacjami. W tej tematyce, jako naukowiec, jest niedoceniany w naszym środowisku. Ale też nie zachowuje się jak autor, któremu zależy na czytelnikach. Jest wyjątkowo pracowity. Ma wiele cech tradycyjnego polskiego chłopa. Wolę i upór. Nie jest w stanie z kimś się zaprzyjaźnić ze względu na stanowisko. Jest sprawiedliwy, nikt i nic nie w stanie mu zaimponować. Jego pełne inteligencji dowcipy, odzywki, określania ludzi z łagodną złośliwością, oraz ich zajęć, to dziedzina mało znana. Pisze doskonale, rysuje lekko i dowcipnie. Starzeje się godnie, tylko trochę łysieje. Kondycje na swój wiek ma znacznie zawyżoną. Samotnie z niej korzysta, jako, że jest wiecznie osobny. Zawsze mogę liczyć na jego dyskretne wsparcie. Dyrektor Andrzej Tczewski zaprasza Stanisława Kowalskiego do współpracy uznając Jego wiedzę i niekonfliktowy charakter.

Z moich notatek: „Z inicjatywy prezesa PTH, Andrzeja Toczewskiego obchodzono [11. VI. 1996] w Muzeum moje 40-lecie pracy zawodowej w tym ponad 20 lat w tej instytucji.. Równocześnie odbyła się promocja książki „Muzea Zielonogórskie”. Był koncert fortepianowy Czesława Grabowskiego, liczne przemówienia a niektóre ich frazy wprost na epitafium. Uroczystość organizacyjnie na 5 z plusem”.

„…wczoraj [7. XI. 2000] uroczystość…55 lat Muzeum. Była szopka w wykonaniu artystów Teatru. Pan Mincer napisał dowcipne teksty o każdym pracowniku. Recytowali, śpiewali…na melodie Kofty „Pamiętajcie o ogrodach” Impreza przedłużyła się o dwie godziny. Dyplomy, wyróżnienia… Obecni: - Jego Ekscelencja ksiądz Adam Dyczkowski i ksiądz prałat Konrad Herman, Prezydent, Marszałek Województwa, Przewodniczący Sejmiku woj. Jednym słowem elita kościelna, polityczna i administracyjna. Toasty, podarki, życzenia…Byli goście z Poznania, Gorzowa i Nowej Soli.
Trzeba z uznaniem ocenić całe przedsięwzięcie…Andrzej potrafi to robić…”.
  Dyrektor od sponsorów otrzymał nie tylko obietnice, ale wykonano konkretne prace w Muzeum, {klimatyzacja} i dostarczono nieodpłatnie materiały budowlane {drewno, cement}.

Wspominana już w tym tekście była prezydent pani Antonina Grzegorzewska, gdy Andrzej przedstawił swój program nazwała go marzycielem. Wielobiegunowe zainteresowania dyrektora, plus wykształcenie historyczne, doczekały się realizacji, także w sferze „ojczyzny duszy”. Właśnie duchowość objawiła się w szacunku do tradycji i poszukiwaniu drogi dotarcia przez muzealne środki przekazu i relikwie papieskie do świadomości religijnej pomijanej programowo w muzealnictwie.

Tczewski osiągnął swój zaplanowany cel. Pięć lat wyprzedził usilną pracą i konsekwentną wizją przyszłe stanowisko. Jestem przekonany, że zły los nie odmówił zrealizowania zamierzonego planu. Tak mi się zdawało, że w Muzeum, Andrzej Toczewski stał się kustoszem swoich marzeń, bólu i lęków. Ale to tylko hipoteza. Muzeum tortur, te nasze czarownice, te manekiny, te kraty, być może, że to los człowieczy. Ale to także tylko przypuszczenie. Sądzę, że dr Andrzej Toczewski postanowił wymyślić coś nowego nie schodząc z traktu tradycji.

Muzeum jest żywe jak nigdy, nieraz wprost zadeptywane. Tętni energią, młodością. Żeńskiej muzealnej populacji dedykuję wyznanie Jerzego Pilcha: - „Polskie dziewczyny fantastyczne przecież, piękne, błyskotliwe pełne inwencji czaru wynikającej z wysokiej inteligencji wrażliwości…Uważam, że opiewanie piękna kobiety nie unieważnia jej doktoratu”.
Mój przyjaciel Paweł T. chodzi na każda wystawę, aby, jak twierdzi „adorować powabne kustoszki”.
Do plemienia miłośników komputerów, Internetu i stale najnowszych mediów elektronicznych, należą także utalentowani, z ambicjami naukowymi, doktoranci, Arkadiusz Cincio oraz Longin Dzieży. W środowisku plastyków działa artysta Igor Myszkiewicz ceniony także jako scenograf muzealny. Dyrektor, profesor uczelniany Wyższej Szkoły Zawodowej w Sulechowie, ułatwia prace naukowe, zabiega o przewody doktorskie swoich pracowników, umożliwia publikacje i zachęca do pisania w tytułach, które stworzył. Z drugiej strony znaczący jest udział historyka Toczewskiego w modernizacji społecznej świadomości przez działalność w różnego typu komisjach a w szczególności w organizacjach kombatanckich.

Zastanawiałem się czy Andrzej i Leszek stworzą atmosferę przyjaznej współpracy? Wiele Ich różniło. Andrzej kocha samochody, Leszek w życiu nie siedział za kierownicą. Andrzej namiętny zwolennik elektronicznych mediów. Leszek długo lekceważył komputer i Internet.
 Andrzej rasowy menadżer, umiejętnie korzystający ze sponsorów, Leszek poszukiwał raczej zwolenników sztuki. Andrzej mistrz uniwersyteckiej socjotechniki personalnej, Leszek w tej dziedzinie nawet nie doszedł do matury.
Jak w takim razie aksjologicznie wyjaśnić, że mimo tak zróżnicowanych aksjomatów po upływie pewnego krótkiego czasu harmonijnie poczęli współdziałać? Nawet filozofia zdaje się w tym przypadku być bezsilna. W opisie człowieka jesteśmy bezradni. Nie zdołamy rozwikłać jego motywów, mentalności, ani do końca imperatywów, którymi się kierował.

Ten tekst to także moja podróż w głąb siebie, doprowadzający do bolesnej identyfikacji przez los historyczny, indywidualne błędy i upadki. Były one częstsze aniżeli satysfakcja, płynąca z życiowej chronologii. Ostatecznie to był mimo wszystko żywot szczęśliwy. Tym bardziej, że moja opinia o Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej jest wielowarstwowa. Taki wniosek wynika z moich zapisków, którymi uzupełniam 80-letnią pamięć. Starość moja to ani kreacja ani manipulacja. Może mam prawo powtórzyć za Hiobem. „Dni moje były szybkie jak tkackie czółenka i kończą się bez nadziei”. Kiedy Pandora otworzyła swoją puszkę i wypuściła nieszczęścia tego świata, to na dnie pozostała tylko nadzieja. Moja nadzieja ustąpiła przed wiedzą o schyłku życia i o nieuleczalnej chorobie. Żyłem w ciekawych, przeklętych czasach. Czułem się często samotny, ale nigdy nie byłem osamotniony.
Już czas zakończyć Jungiem, gdyż  „słowa usiłują zająć miejsce życia”.
Żywot można określić metaforą.

Drzazga kory odłupana z drzewa, którego nie zdołały ściąć piekielne piły dwóch zbrodniczo zjednoczonych dyktatorów. Wrzucona do wartkiego strumienia. Obijana w burzliwym, kamiennym potoku dziejów. Przedarła się przez niespodziewane zakola. Utrzymywała w spienionym nurcie oraz szczęśliwie uniknęła nieprzewidywalnych studziennych głębin. Unikała zdradliwej kipieli. Gdy zaistniała możliwość dobijała do cichszych przyjaznych zatoczek. Nie zatonęła, mimo, że była zalewana. Ten kawałek kory okazał się odporną łódeczką, która przepłynęła przez wiele etapów historycznych.

Czy figurą stylistyczną można ukazać kształt osobowości? Określić tożsamość?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz