piątek, 24 lutego 2012

Ze skraju zaścianka do miasta

Tekst o Klemensie Felchnerowskim pisałem prze kilka tygodni. Modyfikacji dokonałem - 2012- 02- 19
„Ze skraju zaścianka do miasta”, pisałem także dosyć długo. Ostateczna modyfikacja nastąpiła 2012-02-20


Ze skraju zaścianka do miasta

Przez pierwsze lata piszący o życiu artystycznym w Zielonej Górze, zanim sięgnęli po długopisy, posługiwali się obolałą stalówką z krzyżykiem a pióra maczali w kałamarzu wypełnionym czarnym inkaustem egzystencjalnego bólu i duchowej rozpaczy. Czasy pionierskie zwane też heroicznymi, opisywane były z pozycji ściskającej serce: - „Droga, jaką przeszła sztuka na ziemiach nadodrzańskich, jest czymś zupełnie niezwykłym i niemającym precedensów w rozwoju sztuki polskiej. Należy, bowiem ten okres do najbardziej dramatycznych w dziejach grupy ludzi, którzy po czasach chaosu i wyczerpania fizycznego okresem wojny, przybyli na obszary nieposiadające jeszcze ustabilizowanych form życia ekonomicznego i wspólnych norm moralnych...”
Aby było jasne. To mój tekst, zakończony jednakże uskrzydlonym optymizmem: -...poczęły wyrastać delikatne objawy życia artystycznego, które za Johanem Huizingą porównać można do „cichego limbo ukrytego pod urwistą przepaścią piekła”. Te delikatne objawy życia artystycznego nie od razu się ujawniły, ale w społecznej świadomości pozostał opis tamtych dni w wersji wydarzeń pesymistycznych. Nie był to pogląd wynikający z jakiegoś więziennego nakazu ideologicznego, aczkolwiek w Polsce Ludowej nie było promowane czarnowidztwo. Jednakże rekonstrukcja życia artystycznego z lat czterdziestych powstała wsparta wspomnieniami plastyków i pierwszymi tekstami z opisem ich tragicznych losów w zestawieniu z doniosłością misji, jaką mieli do spełnienia na Ziemiach Odzyskanych. A może tak należało pisać po lekturze Nikołaja Ostrowskiego -”Jak hartowała się stal”. Najpierw dramat osobisty, indywidualny, a potem zwycięstwo z ideą socjalizmu w tle.
Wszystko to jednak sprowadzało się do banalnego w konsekwencji oskarżenia, że społeczeństwo nie dorosło intelektualnie, pozbawione wzorców estetycznych, do odbioru sztuki w ogóle, a ludność Zielonej Góry jak gdyby w szczególności. Sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR, Lorek, oświadczył oficjalnie, że nie są potrzebni plastycy, bo wszystko załatwiają rzemieślnicy. To było w ramach rozmowy o pracowniach dla plastyków.

Czas pionierski zwany także heroicznym

Kazimierz Rojowski, jeden z tych, co przeszedł wyboisty, artystyczny lubuski trakt, w rozmowie z Danutą Piekarska, wspomina:
-Pamięta pan pierwszy dzień w Zielonej Górze?.
-Styczeń, siarczysty mróz. Piąta rano. Wysiedliśmy głodni, zziębnięci na dworcu, którego zresztą prawie nie było widać, bo to był taki mały baraczek. Zjeść nie było gdzie o tej porze. Rozgrzewaliśmy się, pamiętam, kakałem owsianym, prawdziwego wtedy nie było. I tak doczekaliśmy godzin otwarcia urzędów.
-Gdzie władza czekała artystów z otwartymi ramionami.
- Szczerze mówiąc była zaskoczona naszym przyjazdem. Z obietnic na początku były tylko stypendia. Skromne. Ale na życie w barze mlecznym starczyło.
Ponad pół wieku minęło od przyjazdu Kazimierza Rojowskiego do Zielonej Góry, dziś artysty znanego w wielu europejskich galeriach, a pamięć nie zatarła tamtych pierwszych dni..
 Dziennikarka zapytała jeszcze o artystów.
-Przepraszam, z czego żyli?.
- Na pewno nie ze sprzedaży obrazów. Bo nie było ich, komu kupować. Żyło się z plansz, gazetek, z różnych zleceń. Ludzie dzielili
się robotą, tak żeby każdemu starczyło, choć na bar mleczny...[Gazeta Lubuska 21 - 22. VII. 2001.]

Złe wspomnienia z pierwszych dni w Zielonej Górze zachował także Stefan Słocki, etatowo związany aż po emeryturę z państwową produkcją wagonów dla Związku Radzieckiego, „Zastal”. Był redaktorem stałej, zakładowej gazetki, inspektorem BHP, oraz plastykiem, odpowiedzialnym za wygląd stołówki i porządek na stanowiskach pracy.
-Na malarstwo nie było zapotrzebowania. Utrzymywałem się z projektowania i malowania szyldów, wywieszek, reklam. Co tu ukrywać, biedowałem strasznie. Zachorowałem, nie było pieniędzy. Żona chodziła z workiem na podmiejskie pola, kopała ziemniaki, pozostałe po Niemcach, szczęściem było, gdy dostało się trochę oleju. Pod jesień nas okradziono, straciłem wówczas ostatnie w miarę przyzwoite ubranie. Widocznie jednak bez malowania nie mogę żyć, bo malowałem właśnie dużo. Właściwie dla siebie i przyjaciół, bo o sprzedaży nie można było nawet marzyć. [ Stefan Słocki, Katalog. Muzeum Ziemi Lubuskiej. Zielona Góra 1989.]

Jak dokonywali wyboru

Artyści zazwyczaj pamiętali, co ich skłoniło do przyjazdu i wyboru naszego miasta [sprawy ekonomiczne i nadzieja życia w nowym środowisku] oraz jakie było ich pierwsze wrażenie.
Ignacy Bieniek był na przykład rozczarowany. Liczył na góry a tu horyzont pusty. Wiesław Muldner -Nieckowski był oczarowany skalą miasta i zielenią. Witek Nowicki magnoliami i winnicami. Alf Kowalski ruinami średniowiecznego zamku w Międzyrzeczu.  Racjonalnie usposobiony do życia Klemens  Felchnerowski, objął wysoki urząd Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, zapisal:
- Zostaję na stałe w Zielonej Górze”.
Marian Szpakowski, który nieustannie podnosił poprzeczkę twórczą środowiska, wyznał, jak przystało na pierwszego zielonogórskiego taszystę, że to przypadek. Na górce rozrządowej zaintrygowały go wagony przetaczane na nieznaną stację - Zielona Góra. Postanowił, kiedyś przy okazji zaspokoić swoją ciekawość, - zielona górka, jak też to może wyglądać. Przyjechał na chwilę, został do śmierci.

Układ przestrzenny miasta

Miasto nie tylko Szpakowskiemu  się spodobało. Zielona Góra nie ucierpiała podczas działań wojennych. Zachowała urok schludnego miasteczka. Układ przestrzenny starego miasta uspokajał, trwał bez zmian przeszło 700 -lat. Wysiadało się po przyjeździe do miasta na jednym z dwóch dworców. Albo przy placu Marszałka Roli-Żymirskiego, za Niemca, Adolf Hitler Platz, albo na dworcu południowym, przy ulicy Owocowej, dawniej Fruchstrasse.
Przyłączenie peryferyjnie położonego miasta do europejskich szlaków, przez Gubin, Głogów i Szprotawę nastąpiło w drugiej połowie XIX-wieku, a więc w czasie, gdy miasto rzemiosła, stało się ośrodkiem wczesnokapitalistycznej formy produkcji przemysłowej. Dworce pobudowano w rozwijającej się strefie magazynowej, zlokalizowanej w pewnym oddaleniu od miasta. Na małym obszarze, w obrębie dawnych średniowiecznych murów miejskich, koncentrowało się życie realne, podlegające administracji [ratusz] i metafizyczne, przynależne do kościoła. Te dwa światy działały w bezpośrednim sąsiedztwie, na wyciągnięcie ręki. Aby dojść do tego zharmonizowanego centrum należało pokonać drogę gruntową zwaną, ulicą Topolową, niemiecką Kapellenweg a od 1956. reprezentacyjną Westerplatte. Przy wlocie do tej ulicy ustawiono dumny głaz z napisem: - W dniu 1. maja 1951. roku województwo zielonogórskie zlikwidowało analfabetyzm, haniebną spuściznę kapitalizmu”. Gdy przyjechał Felchnerowski, pomnik leżał „na plecach”. Gdy ja dotarłem tutaj w roku 1956. edukacyjną dumę PRL-u odwrócono „twarzą” do ziemi. I tak spoczywa w tym miejscu do dziś, wrosłe w ziemię, zapomniane ważne dzieło symboliczne. Do miasta spacerowało się piękną aleją lipową Generalisimussa Józefa Stalina, czyli dawną Bahnhofstrasse a od września 1957 aleją Niepodległości, oprawioną w bogatą architekturę eklektyczną, osłoniętą średnio wysoką zielenią w ogródkach, a w sezonie urzekającymi magnoliami. Pozostały po nich zabetonowane placyki, przed wjazdami do garaży. Po ażurowych płotach żeliwnych nie pozostało wspomnienie nawet  w składnicach złomu. Na tej ulicy zamieszkiwała niemiecka elita zielonogórska, przemysłowcy, kupcy, lekarze i wysokiej rangi wojskowi.

Położenie topograficzne miasta i jego tradycje

Zielona Góra leży w kotlinie osłoniętej wzgórzami, w specyficznej niecce obrzeżonej lasami. Wszystkie przedmieścia, a właściwie prawie całe miasto obniża się w kierunku pradoliny Odry. Grunberg od XIX - wieku porządkowano i rozwijano jako teren zielony. Miasto parków i ogrodów. I taka też była Zielona Góra. Taką też znajdowali je plastycy, którzy jak najbardziej realistycznie odmalowywali jej zaułki, zabytki...
 Słowem starali się uchwycić piękno i duszę miasta, które wzięli w swoje posiadanie nie z własnej woli, lecz w wyniku losu historycznego. Sprawiedliwość dziejową podkreślali dębami piastowskimi nad Odrą, architekturą powstałą w czasach Henryka Brodatego, rozległością płaskiego krajobrazu kojarzonego z rdzenną Wielkopolską. Należy przyznać, że to właśnie artyści zwrócili uwagę na nasłonecznione stoki, na których od XIV- wieku uprawiano winną latorośl. Bogata roślinność miasta stała się tematem długotrwałych bojów Witka Nowickiego z władzami miasta. Jest w tym jego zasługa, że miasto miało przez długie lata opinię dywanu kwiatowego. Plastycy walnie przysłużyli się do powstania życia teatralnego, sportowego, klubów dyskusyjnych, organizacji społecznych. Nawiązali także do bogatej tradycji świąt winobraniowych. Nie trzeba dodawać, że dla grupki plastyków były to także żniwa. Plakaty winobraniowe, reklamy, dekoracje, scenografia i organizacja pochodu, przez długie lata, od 1946. roku, spoczywała w ich rękach. Toczyli boje z urzędnikami przedstawiając rachunki za metry dekoracji z rozpiętych żarówek nad Starówką.
Nad Zieloną Górą krążył także metafizyczny duch wielkiego malarza niewidoczny dla zbłąkanych mieszkańców. Ale faktem jest, że w rodzinie miejskiego muzyka przyszedł na świat 3 października 1733 roku Tadeusz Konicz, znany w Europie z leksykonów i opracowań historyków sztuki jako Taddeo Polacco. Poeta Janusz Koniusz pisał w 1960 roku, że „wsławił imię Polski w Rzymie papieskim” a Dariusz Dolański w 1993 , że Tadeusz Kuntze - malarz rodem z Zielonej Góry, „należy do najbardziej znanych artystów związanych z Polską, bez wątpienia jest jednym z najwybitniejszych, jeśli nie najwybitniejszym malarzem wyrosłym na gruncie polskim w XIII. wieku”. Na zaplecku obrazu, jak byśmy dziś powiedzieli sponsora, biskupa Andrzeja Stanisława Kostki Załuskiego, którego sportretował napisał: -”Ja Polak Tadeuszek w Krakowie Bo rodzice godni Koniczowie...” Wyjechał Konicz jako chłopiec z małego spokojnego miasteczka liczącego 3,5 tysiąca mieszkańców rychło w czas. W roku 1740. realizując wieczne pretensje, korzystając z osłabionych Habsburgów, Fryderyk Wielki wprowadził do Zielonej Góry dwa regimenty wojsk i przyłączył miasto wraz z całą prowincją do Śląska. Tym samym pogrążył miasto w długotrwałe trudy wojenne.
Wielu mieszkańców tamtego niemieckiego miasta wyemigrowało do Polski.
Historia zatoczyła koło. Teraz do polskiej Zielonej Góry wkraczali malarze ukształtowani przez mistrzów okresu międzywojennego. Tych zaś kształcili profesorowie uznający gusta akademickie Tadeusza Konicza i awangardową estetykę burżuazji. Nasi malarze odrzucali bagaż, którym obciążyła ich akademia przez mentalność długowiecznej tradycji, szybko przebiegli dolinę socrealizmu, znacznie dłużej brnąc w koleinach polskiego koloryzmu. Z tych lat nie ma obrazu, który powstałby z przypadku, nawet kontrolowanego, ani dzieła, które powstało z wykorzystaniem gotowych elementów.
 Malowali to miasto emocją, doskonałym warsztatem i bezbłędną kompozycją. To były wówczas kryteria dobrego „knota” jak określali swoje prace. Nie wypowiadali słów: „ dzieło sztuki”. Topografia miejsca, w którym rozkładali sztalugi jest czytelna do dzisiaj w układzie urbanistycznym miasta. Majerski, Słocki , Szpakowski, prawie wszyscy, krążyli tymi samymi uliczkami, oglądali panoramę miasta z tych samych miejsc, co ich koledzy po fachu, niemieccy  graficy i malarze.  Leszek Kania, ekspert od spraw naszego środowiska, długoletni kierownik Działu Sztuki Współczesnej w Muzeum Ziemi Lubuskiej, odszukał grafiki artystów tworzących w ubiegłym stuleciu, mniej znanego Albrechta Brocka i pospolitego u nas, Gerharda Reischa.   Analogie tematów są wprost zdumiewające. Nieco podobnie jest z pracami Carla Friedricha Seifferta i Theodora Blattenbauera pracujących w XIX- wieku.  Nie było w Zielonej Górze już rzeczki Łączy, która w ich czasach spływała w dolinę miasta, nie było młyna podsiębiernego na obecnym Placu Wielkopolskim, nie było folusza i farbiarni za dzisiejszym gmachem filharmonii. Pozostała natomiast nietknięta szerokość ulic i mieszczańskich działek wytyczonych w średniowieczu.  Po licznych pożarach odbudowywano kamieniczki na tejże siatce metrycznej, w podobnym układzie przestrzennym z zachowaną w stosunku do ratusza i kościołów, wysokością gabarytu. Jedynie elewacje w sposób najbardziej czytelny zmieniały swój wygląd, poświadczając podobnie jak lokalizacja, zamożność mieszczanina-właściciela.
Optymistyczne początki życia w mieście

Przez kilkanaście miesięcy posługiwano się niemieckimi nazwami ulic. Na ulicy Niedertgorgasse otwarto pierwszą księgarnię. Sprzedawano w niej także zabawki, dewocjonalia, znaczki pocztowe, nasiona i gazety. Można było także zamawiać stemple i wszelkie okolicznościowe druki akcydensowe. Szyld oznajmiał, że sklep jest własnością  Haliny Bogaczyk i że mieści się przy ulicy Żeromskiego. Gdy w rok później powstała komisja w Ratuszu, do spraw nazewnictwa ulic, uszanowano tę inicjatywę zasłużonego drukarza z Leszna, Alfonsa Bogaczyka, który wprowadził wielkiego pisarza w społeczną świadomość, pionierów-zielonogórzan. Oni także dobili się uznania w siatce ulic, zamieniając Niederstrasse na ulicę Pionierów, dzisiaj Kupiecka a jeszcze wczoraj Karola Świerczewskiego, Honorowego Obywatela naszego miasta.
Teraz uliczkami, Mariacką, Munsch Gasse [mnisią] Kościelną, Kirchstrasse albo wcześniejszą Katholische Kleine Kirchgasse, podążali na Szkolną, Schulstrasse, malarze do Muzeum gdzie mieszkał prywatnie pierwszy Prezes Oddziału ZPAP w Zielonej Górze, Klem Felchnerowski. Przedstawiali swoje prace, odbywali poważne korekty, wdawali się w głośne, chwilami dramatyczne dyskusje z  historykami sztuki. Muzeum mieściło się w okazałym gmachu szkoły ewangelickiej wzniesionej w 1770.roku a od powstania województwa pracowali tam absolwenci wykształceni na Uniwersytecie Poznańskim. Oni stali się kompanami kolegów malarzy i trzeba przyznać, że ta przyjaźń obu stronom doskonale się przysłużyła. Dyrektor Muzeum, Michał Kubaszewski, pierwszy recenzent, który w duchu obowiązującej socrealistycznej doktryny pouczał plastyków, za co był poniewierany towarzysko, właśnie jako malarz amator wyjechał w latach 70. do Szwecji i tam miał własną pracownie. Jego były zastępca Włodzimierz Ławniczak, jest profesorem filozofii  w macierzystej poznańskiej uczelni, Janusz Przewoźny został Naczelnym Dyrektorem Państwowego Przedsiębiorstwa „Desa” w Polsce a Tomasz Jurasz,  Z-cą Naczelnika Wydziału Inspekcji Ministerstwa Kultury i sztuki.
Pracownicy tej pierwszej naukowej placówki i wykształceni, po akademiach malarze, wraz z architektami, aktorami a dokładniej, aktorkami i niektórymi dziennikarzami, trzymali się razem. Co ich trzymało?.
...Tysiące różnych rzeczy- mówi Kazimierz Rojowski. Wszystko wtedy zaczynaliśmy od nowa tworząc własnymi siłami środowisko... Nie mieliśmy nic do stracenia.
_ A dużo do zyskania?
_ Nie. Do zrobienia dużo. Nie chcieliśmy żyć w zaścianku.

Wnioski i postulaty badawcze

Żyjąc już w mieście nie stworzyli intymnych miejsc, czy magicznych pracowni. Legenda stolika Klema w „Ratuszowej” i rozmowy z plastykami w „Listach z Palmiarni” Andabaty-Henryka Ankiewicza pozostały fikcją literacką. Tajemnicze przeżycia i gesty plastyków zanikły w miejskiej przestrzeni wraz z elegancką „Polonią” i mało ekskluzywnym „Widokiem”.
Pozostał Arsenał z roku 1955 z udziałem Klema w ekspozycji oraz komisji kwalifikującej dzieła na wystawę, z uczestnictwem także Mariana Szpakowskiego i Witolda Nowickiego. Właśnie ta trójka oficjalnie manifestowała walkę z klasykami oraz potencjalną możliwość odwilży w sztuce zielonogórskich prowincjonalnych malarzy. Tutaj można sobie na wiele pozwolić. Pan Bóg wysoko Warszawa daleko. Pozostała z tych lat coraz bardziej zawodna pamięć, subiektywne notatki, raczej anegdoty i dosyć zakłamana literatura. Aby odtworzyć, zrekonstruować w społecznym organizmie działalność artystów plastyków od samego początku ich pobytu w Zielonej Górze, trzeba rzetelnej weryfikacji w ustalaniu faktów, oddzielania ich od fikcyjnych wydarzeń i dokładnie sprawdzać artystyczne życiorysy pogmatwane przez wojnę. W skomplikowanej polskiej gramatyce ziem zachodnich trzeba zaczynać od podstaw, od alfabetu metodologicznego. Pozostaje stale aktualne pytanie. Na ile plastycy zaakceptowali twórczą myśl w definicji Stalina?
-„Artysta powinien pokazywać nasze życie prawdziwe. A jeśli pokazuje nasze życie prawdziwe, nie może nie pokazywać jak zmierzamy do socjalizmu. To właśnie jest realizm socjalistyczny”.
[Montefiore Simon Sebag. Stalin. Dwór czerwonego cara. s.92
Warszawa 2010 Wydawnictwo Magnum.]
Życie duchowe i ekonomiczne

W „Informatorze m. Zielonejgóry” wydrukowanym we wrześniu 1945. roku przez „Zakłady Graficzne pod zarządem państwowym w Zielonejgórze” odmalowano obraz miasta. Jest po dzień dzisiejszy zaskakujący. Miasto rozłożyło się na 170. ulicach, których nazwy w 40% były przetłumaczone z nazewnictwa niemieckiego. W obrębie starego miasta zachowały w większości swoją historyczną wersję. Miało trzy rynki, Stary, Drzewny i Zbożowy,  pięć placów, Lenina Bohaterów, Słowiański, Wielkopolski i Marszałka Roli-Żymierskiego. Najdłuższe na Śląsku Lubuskim przedmieścia. Mieszkańcy modlili się w pięciu kościołach.
W najstarszym pod wezwaniem Świętej Jadwigi z XIII. wieku, wielokrotnie przebudowywanym. Klema, jako konserwatora frapowały nieotynkowane ściany kościoła, ze śladami licznych przebudów.
W secesyjnym kościele Augsburskoewangelickim z 1911. roku  przy placu Bohaterów, dawniej Kaiser-Wilhelm Platz.
W świątyni Matki Boskiej Częstochowskiej, wzniesionej jako zbór ewangelicki w XVIII. wieku. Wieżę dobudowano w 1828. aby zamykała oś widokową z Rynku.
W Najświętszym Zbawicielu, dawnym kościele dla protestantów ufundowanym przez Georga Beuchelta, ongiś właściciela dzisiejszego „Zastalu”. Świątynię konsekrowano w 1917. roku.
 Był jeszcze w obrębie miasta kościółek przy ulicy Neustadtstrasse- początkowo Nowowiejskiej a od 1958. Dr Pieniężnego. Ważny z tego względu, że w okresie międzywojennym był siedzibą Muzeum miejskiego.
W liczne panoramy Zielonej Góry wpisał te obiekty Hilary Gwizdała, malarz ciepłych, uczuciowych, nieco landrynkowych widoków miasta. Tym podmiotem lirycznym zaakcentował radosny ślad artysty, który w Zielonej Górze wybił się na niepodległość, dokonując suwerennego wyboru wolnego od wszelkich rodzinnych trosk.
Smaczne jadło i napitek miasto oferowało w 14. restauracjach i 9. kawiarniach. Hotele zapraszały ponad to na dansingi. -”Polski”, „Wiktoria”, „Obywatelski”, „Polonia”, „Pod Białym Orłem” i „Parkowy”. Niespodzianki zapowiadał pensjonat ”Barburka”. Pyszniły się reklamami kawiarnie z „Wielkopolanką” na czele, cukiernia „Zacisze” oraz jadłodajnia o zdumiewającej nazwie - „Restauracja Korpusu Śpiewaków Ziem Zachodnich”.  „Probiernia - Śniadalnia” oferowała smaczne i tanie śniadania domowe. Informator zapraszał mieszkańców do 27. sklepów kolonialnych i spożywczych, prezentował 12. punktów sprzedaży tytoniu, 9. sklepów warzywniczych, 8. cukierni oraz 7. sklepów nabiałowych. Mistrzów rzeźniczych było 33. piekarniczych 47. Świeże owoce i warzywa, w sezonie sprzedawali ogrodnicy. Mleko, masło, sery donosiły gospodynie z pobliskich wsi na miejsca targowe.  W nadmiarze było krawców, malarzy pokojowych i szewców. Działały coraz lepiej zaopatrywane w gazety kioski a w nowości wydawnicze księgarnie. W „usługach dla ludności”, powstawały popierane i z inicjatywy Wiesława Muldnera-Nieckowskiego, kierownika Wydziału Przemysłu Starostwa Powiatowego, stolarnie, introligatornie, składy żelaza, pralnie i w centrum miasta magiel. Na obrzeżach miasta powstawały warsztaty mechaniczne a konie podkuwali dwaj kowale. Produkowano soki, marmoladę, ocet, olej, musztardę. Istniał doskonale działający browar. Wytwarzano kafle i o dziwo, płyty gramofonowe. Nie brakło w upały wody sodowej i przedwojennej w smaku lemoniady. Mieszkańcy, korzystali z Lecznicy Powiatowej, lecz mogli dbać o zdrowie w 6. gabinetach prywatnych. Farmaceuci obsługiwali chorych w trzech aptekach, „Pod Koroną”, „Pod Orłem” i „Pod Lwem”.

Działalność artystyczna

Artyści próbowali ze swoich umiejętności budować także podstawę egzystencji. W „Zwierciadle”, dodatku do „Słowa Polskiego” z 28. września 1947. roku Henryk Greb zamieścił tekst: - „W pracowniach plastyków zielonogórskich”.
-„Wędrówkę po pracowniach zielonogórskich malarzy i rzeźbiarzy zacząłem od wizyty u Stefana Słockiego. W niewielkiej pracowni na pięterku, Słocki - malarz, rzeźbiarz i grafik, wykonywał właśnie jedną ze swych efektownych reklam kinowych. Gdy przyglądałem się rysunkom artysta odwijał wilgotne płótna chroniące rzeźbę w glinie. Wyłonił się bardzo śmiały zarys głowy. Pytany o swe plany Stefan Słocki oświadcza, że poświęci się wyłącznie rzeźbie. Ma również zamiar uruchomić artystyczną wytwórnię lalek.
Wanda Sokołowska, uczennica Warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych dała się poznać zielonogórskiej publiczności, dzięki zorganizowanej ostatnio wystawie swych prac w Muzeum Miejskim.
Niełatwo zastać w domu Wiesława Muldnera-Nieckowskiego. Zaabsorbowany działalnością w różnych organizacjach społecznych, krótkie chwile wytchnienia poświęca wyłącznie malarstwu i rzeźbie. Uczeń prof. Zygmunta Radnickiego z Krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, pokazuje swe ostatnie prace: akwarelowe pejzaże. Artysta ma zamiar wykonać wspólnie ze Słockim kompozycje dla Polskiego Komitetu Olimpijskiego.
Halina Hryniewicz. W rozmowie z mieszkanką podmiejskiej willi dowiaduję się, że przed wojną pracowała jako konserwatorka obrazów Muzeum Narodowego, specjalizując się w konserwacji dzieł najwybitniejszych mistrzów szkoły holenderskiej. Obecnie maluje portrety i zamierza poświęcić się malarstwu religijnemu…[drogą teologicznych możliwości podążył J.M.]
Emil Cieślik. Jego to dziełami są m. inn. odnowienie -  kolorystycznie - kaplicy Ogrójcowej, obraz Matki Boskiej Częstochowskiej.
Juliusz Majerski. Członek Związku Artystów Plastyków, przybył niedawno z Poznania do Zielonej Góry i objął kierownictwo Referatu Kultury i Sztuki. Artysta zamierza stworzyć cykl  barwnych kompozycji graficznych, którego tematem będzie zmaganie się Słowiańszczyzny z nawałą germańską.
Jan Puszko. Najmłodszego z grupy zielonogórskich plastyków zastałem przy sporządzaniu planów dekoracyjnych na Dni Winobrania. Puszko przez dłuższy czas pracował w tutejszym Teatrze Miejskim tworząc szereg ciekawych dekoracji scenicznych”.
Jednakże pomyślane spektakularne przedsięwzięcia nie zawsze się spełniały, wspomina Maria Gołębiowska - Przewodnicząca Komisji Historycznej i Redaktora Naczelna czasopisma społeczno-historycznego „Pionierzy”.
„...z Wandą Sokołowską się dobrze znałam, była kobietą towarzyską. Mało kiedy opuszczał ją dobry nastrój a przecież żyła w biedzie. Miała poczucie humoru trochę absurdalne. Przyjaźniła się taka nasza trójka. Wanda, Danka Klementowska, siostra vice burmistrza i ja. Często zachodziłyśmy do Wandy. Mieszkała przy dzisiejszej ulicy Sikorskiego, wtedy Szeroka 52. W domu też było biednie. Z czego miał żyć artysta w mieście, w którym należało dbać przede wszystkim o ciało. Dusza ma czas wiekuisty. Może poczekać. Tak niestety odczuwała większość rozbitków. Kulturę tworzyła wąska grupa. Pewnego dnia znaleźliśmy Wandę patrząca wyjątkowo ufnie w przyszłość, wręcz słoneczną. Oświadczyła z przekonaniem. – „Będę bogata, już wkrótce będę miała dużo pieniędzy. Zrobię odlew głowy Lenina a może i Stalina. To będzie masówka. Przy każdym odlewie coś dołożę, coś poprawię, aby był widoczny mój indywidualny wkład artystyczny, dłoń mistrza. Mam już pierwsze zamówienia. Z Bogiem się później rozliczę za ten grzech śmiertelny”. Ale niestety nie stała się bogata gdyż ktoś ważny Jej to wyperswadował i z tego pomysłu zrezygnowała. [Wanda Sokołowska - Juliusz Majerski. Czasopismo „Pionierzy”. Nr.1. 2000.r]
I tutaj dygresja. W maju 2000. roku z dyrekcją zielonogórskiego Muzeum, Andrzejem Toczewskim i Leszkiem Kanią, poszukiwaliśmy w siedzibie rodowej Zamoyskich, w Muzeum Sztuki Socrealistycznej, prac naszych plastyków. Niestety na wystawie absolutny brak, ale w magazynie pozostał jedyny ślad. Rzeźba Wandy Sokołowskiej, główka dziewczynki, realistyczny portrecik uduchowionej modelki. Dziełko wzruszające. Obok Szapocznikow, Dunikowskiego, tylko Sokołowska. Rozpad środowiska  artystycznego nie nastąpił za sprawa zgody czy nie zgody na socrealizm, załatwił to dopiero stan wojenny.

Bibliografia i wystawy

Ilość pozycji bibliograficznych dotyczących działalności zielonogórskich plastyków jest znaczna. Temat ten podejmowali różni autorzy. Najczęściej dziennikarze i historycy sztuki. Nie brak także wypowiedzi samych plastyków. Pierwsza wystawa z prawdziwego zdarzenia, została zorganizowana, jak wynika ze wspomnień, późną jesienią 1946. roku w Gorzowie. „Zwiedziło ją pół miasta”. W 1947 ponownie w Gorzowie wystawiono 160. prac. „Zwiedziło ją dwanaście tysięcy osób”. Na tej wystawie wyróżniono prace Stefana Słockiego, który zorganizował kilka nieformalnych pokazów w Zielonej Górze, w przyznanym przez Władze Miasta lokalu, w gmachu Teatru. Założył „Grupę Zielonogórskich Artystów Plastyków”. To był pierwszy krok do organizacji związkowej.
W styczniu 1948. roku zorganizowano kolejną ekspozycję. „Wystawa plastyków Ziemi Lubuskiej” stała się przeglądem twórczości 22. artystów, donosił  „Przegląd Artystyczny”.  Udział wzięli: z Zielonej Góry, Włodzimierz Filipiński, Halina Hryniewicz, Juliusz Majerski, Józef Markiewicz, Stanisław Mierzejewski, Wiesław Muldner-Nieckowski, Jan Nowacki, Edmund Pilarczyk, Stefan Słocki, Wanda Sokołowska i Zofia Wilczyńska.
z Gorzowa, Halina Dembińska, Roman Feniuk, Romuald Kononowicz, Jan Korcz i Ziemowit Szuman.
z Lubska, Włodzimierz Trofimow, ze Świebodzina, Bogdan Hofman, ze Skwierzyny, Józef Józewczyk, z Sulęcina, Zygmunt Piotrowski oraz z Miedzyrzecza, Alfons Kowalski.
Wystawiono 134. prace z tego 15. w dziale rzeźby. Komisja Artystyczna ZPAP Okręgu poznańskiego w składzie: - prof.prof. Hipolit Pogański i Eustachy Wasilkowski, Marian Szmańda i Alfred Wiśniewski, nagrodziła 12 prac. Niezależnie od tego Komisja podkreśliła wysokie walory artystyczne i wielkie możliwości rozwojowe trzech nagrodzonych plastyków, Kowalskiego, Muldnera-Nieckowskiego i Słockiego, zalecając im nawiązanie ściślejszego kontaktu artystycznego ze sobą... Sama wystawa wzbudziła olbrzymie zainteresowanie i do chwili obecnej zwiedziło ja około 15000. osób z całej Ziemi Lubuskiej [Wacław Krajewski „Z Ziemi Lubuskiej” „Przegląd Artystyczny” Nr.6-7 1948]. Kolejna notatka donosiła, że wystawy plastyków lubuskich maja już swoje tradycje:
„Z nich wychodzą poza obręb naszego regionu produkty kultury rejonu lubuskiego, by reprezentować ją na wystawach krajowych... Mimo bardzo ostrej selekcji przeprowadzonej przez komisję artystyczna, na wystawie znalazło się aż 76. prac. Najliczniej reprezentowany jest Alfons Kowalski z Międzyrzecza i Romuald Kononowicz z Gorzowa...Rodzynkami wystawy są rysunki tuszem  [kolorowym] Włodzimierza Korsaka... Rewelacją są prace Jana Korcza z Gorzowa oraz rysunki węglem Juliusza Majerskiego z Zielonej Góry - to wytwór przewrażliwionej wyobraźni, większość natomiast dojrzała w nich nowe drogi, dążące do malarstwa abstrakcyjnego...można [tych prac J.M.] nie rozumieć, a mimo to trzeba im przyznać wysoka wartość artystyczną... III Wystawa Plastyków Lubuskich reprezentuje nowe drogi naszych artystów... prace Szumana...Kononowicza, Nieckowskiego, znajdą napewno należne im miejsce na Ogólnopolskiej Wystawie Plastyków”.  [Budzyński, wśród plastyków lubuskich „Kryształowe formy rysowane węglem” Słowo Polskie. Nr 350. 1948 rok].
Ton przychylny na poszukiwania formalne był możliwy do czasu  zdecydowanego ujęcia spraw kultury przez  Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, która poczęła na nowo kształtować, z bolszewicką zajadłością,  świadomość ludzi kultury.

Polityka i demografia

Mniej więcej do roku 1948. panował pogląd, że życie może się tylko polepszać. Gazeta Zielonogórska doniosła, że 12. grudnia 1948. roku na dworcu PKP zorganizowano wiec. Delegaci żegnani przez orkiestrę wyjeżdżali na Kongres Zjednoczeniowy. Przed Zjednoczeniem walkę klasowa wzmocniły aresztowania i procesy polityczne.
W roku 1948. w Zielonej Górze zamieszkiwało 31350 tysięcy osób.
„Skład narodowościowy był w zasadzie jednolity, chociaż niektórym grupom np. Ukraińcom, odmawiano prawa do przyznawania się do swojej narodowości...naliczono 26 osób przyznających się do narodowości niemieckiej, było również 10. Czechów, 2. Francuzów, Austriak, Belg i Węgier. Ponad to wykazano 15. Żydów.
W drugiej połowie 1948 roku zanotowano masowy odpływ z miasta niektórych grup ludności. Były to najczęściej osoby posiadające średnie lub wyższe wykształcenie, z reguły przedwojenni urzędnicy i kupcy. Władze z zadowoleniem przyjęły to zjawisko. Stan liczebny mieszkańców zmienił się na korzyść klasy robotniczej. Tylko w listopadzie Zieloną Górę opuściło 740 osób wolnych zawodów.  
„Z większą wyrazistością obserwuje się na terenie powiatu zaostrzającą się walkę klasowa wśród klasy robotniczej”.
Jeszcze przed Zjednoczeniem odebrano plastykom lokal i zamknięto Muzeum [lipiec 1948] a dotychczasową kierowniczkę Eugenię Łychowską zwolniono jako, - „znaną ze swoich pro niemieckich upodobań”. Wysiedlono lub aresztowano tych, „co nie chcą się polonizować”. Wraz ze zjednoczeniem politycznym postanowiono przeprowadzić konsolidację tych organizacji, które zajmowały się handlem i zaopatrzeniem ludności. Wydłużały się kolejki po chleb. Zakłady pracy w ramach akcji socjalnej, załatwiały dla załogi ziemniaki, marchew i cebulę. „W sierpniu 1948. ponownie zaznaczył się brak mięsa i tłuszczów oraz nabiału”. W tym czasie meldowano, że  ”ludność słucha reakcyjnych podszeptów”. [Tadeusz Dzwonkowski. Powiat zielonogórski w latach 1945-1948. Zarys dziejów politycznych. Warszawa 1997].
 Ostatecznym osiągnięciem tej polityki okazał się stan wojenny. Przywrócona funkcja państwa obsłużyła Hilarego Gwizdałę.
- „Ostatnio często jestem głodny. Tak bardzo chciałbym zjeść coś na co mam chęć, proste żarcie i nawet to mi się nie udaje. To jest niedobre, mi to bardzo przeszkadza. Nie raz rezygnuję z chleba, ale to jest straszne, że ja muszę się o chleb starać” [Hilary Gwizdała. Katalog. Muzeum Ziemi Lubuskiej. 1982. Zielona Góra].
 Mógł napisać Czesław Markiewicz o plastykach, że „żyli w brzydkich czasach” mając do dyspozycji taką literaturę przedmiotu. 
-„Wszyscy oni tak bardzo chcieli żeby wszystko było w Zielonej Górze, może nie wielkie, ale przynajmniej większe. Żyli w brzydkich czasach. Zawsze towarzyszył im jakiś cień, nie był to z pewnością Duch Święty. Pozwalali sobie wiele weryfikować, ale nigdy nie dali zmasakrować sobie wyobraźni”.
Socrealizm został wprowadzony w sposób technicznie doskonały.
W lutym 1949. Włodzimierz Sokorski na Zjeździe  w Szczecinie, jak podkreślił w „prapolskim mieście”, sparafrazował Dantego, - porzućcie wszelkie nadzieje. Odniósł to do literatów formalistów. Naiwni traktowali to jako figurę literacko-frazeologiczną. Dyskusje trwały do końca maja, aż Jakub Berman wystąpił w podwójnej roli, jako szef służby bezpieczeństwa i sekretarz od kultury z KC PZPR. Na zjeździe w Warszawie wśród partyjnych plastyków i aktywistów powiało grozą. W sierpniu tegoż roku Minister Kultury zaprosił do naszego Łagowa muzyków. Zasypano wówczas przepaść dzielącą kompozytorów od słuchaczy przez propozycje, „przepojenia współczesnej twórczości muzycznej uczuciem rzeczywistości”. Kompozytor „ powinien  wypowiadać w utworach myśli optymistyczne i konstruktywne, zmierzać ku realizmowi socjalistycznemu w muzyce”.
Jak widać była to formuła pojemna zarówno dla „inżynierów dusz ludzkich” jak i autodydaktów parających się plastyką  przy związkach zawodowych, domach kultury czy nawet w wojsku.
Ofensywa propagandowa ruszyła. W Zielonej Górze przybrała postać groteski.
Artysta Kozłow w Nietkowicach „żyje duchem naszej teraźniejszości, którego twórczość poszła w tym jedynym właściwym dla artysty kierunku - w kierunku realizmu socjalistycznego...Nie zawsze zgadzałem się z kolegami malarzami, którzy w owych latach międzywojennych wpadli w formalizm. Byłem i jestem zdania, że sztuka, która nie odzwierciedla najistotniejszych przejawów życia jest martwa”. Walery Kozłow nie kryje zadowolenia człowieka, który „potrafił zrzucić z siebie balast, jakim niewątpliwie obarczyła jego twórczość malarską epoka lat międzywojennych...Obecnie projektuję cykl obrazów pt. „Spółdzielnia produkcyjna”. Natchnieniem do tego projektu jest dla mnie referat wygłoszony prze towarzysza Bieruta na VII Plenum KCPZPR...Wielokrotnie zgłaszałem swoje usługi w Wydziale Kultury WRN w Zielonej Górze, ale jakoś te wszystkie moje propozycje nie znalazły do tej pory oddźwięku”. [Gazeta Zielonogórska. Nr. 12-13. IX.1952].
„Michał Sawicki, syn ubogiego szewca...w sali konferencyjnej Komitetu Powiatowego PZPR rzucił na ścianę trzy obrazy, z których kopia obrazu „Lenin na samotnej wyspie” o rozmiarach 4 x 2 m. jest nadzwyczaj udana. Kopie głów Engelsa, Marksa, Lenina i Stalina ze znaczka pocztowego przeniesione na format 4 x 2 m. również świadczą o jego talencie. Trzeci obraz przedstawia robotnika i chłopa patrzących z ufnością ku wschodzącemu słońcu socjalizmu”. [Gazeta Lubuska. Nr.66 VIII 1949].
Plastycy, aby zapewnić sobie papier, farby czy jakiekolwiek przyboru warsztatowe, musieli należeć do Związku. Uczestniczyli także spektakularnie w oficjalnej doktrynie. Te wszystkie tytuły jak np. „Słoneczko socjalizmu zaglądające pod strzechy  wieśniacze” stały się przysłowiowym kamuflażem dla działalności traktowanej w ramach socrealizmu jak puszczanie „perskiego oka” dla wtajemniczonych w prawdziwą grę i pozory wręcz kabaretowe. Czy dołowano plastyków z powodu doktryny?  Ton notatek w Gazecie raczej potwierdza troskę, jaką otaczano „słuszną twórczość” a więc także zainteresowanie, bez którego artysta raczej jest sfrustrowany.
”Wystawa nie zawiera żadnych prac z krajobrazami naszej pięknej Ziemi Lubuskiej, portretów naszych przodowników pracy ani scen z budowli Planu 6-letniego w naszym województwie. Krajobraz to piękna rzecz, zwłaszcza, kiedy jest dobrze zrobiony i oddaje wiernie piękno natury, ale 28 pejzaży na 50 wystawionych prac, to stanowi za wiele, nawet dla miłośników przyrody. Z pozostałych prac widać, że artyści nie zawsze głęboko przeżywają temat. Człowieka widzą jako martwy przedmiot [obrazy J.M.] nie mają w sobie życia, wyczuwa się po prostu bierność i rezygnację, co jest już zupełnie fałszywym ujęciem.”. Gazeta nie szczędzi także dobrych rad kolegom artystom. - „O obrazie plastyka, Juliusza Majerskiego nie można powiedzieć nic dobrego. Obraz jest martwy, bez perspektyw, wykonany niedbale a autorowi przydałoby się kilka lekcji anatomii. [Gazeta Zielonogórska. Nr 88 6-7 XII 1952].
”W sali posiedzeń MRN przez cały styczeń otwarta była wystawa prac Wandy Sokołowskiej. Na czoło rzeźb wysuwa się „Alegoria Warszawy”. Grupa przedstawia dobrze podpatrzony moment z powstania warszawskiego. Zamiarem artystki na najbliższą przyszłość jest przedstawienie wybitnych przodowników pracy i racjonalizatorów. Do tej pory wrodzona skromność naszych przodowników utrudniała prace ob. Sokołowskiej. Ludzie mający pozować w pracowni tłumaczyli się brakiem czasu”.
Niektóre opinie o twórcy miały charakter zgrabnego, politycznego donosu, płynącego z potrzeby serca albo poczucia ideowego. Mogły też zaświadczać o czujności dziennikarza. Tak gustownie spreparowane anonse prasowe nie odnosiły jednak specjalnych efektów. Trzeba też dodać, ze czynniki partyjne nawet nie próbowały zainicjować poważnej dyskusji na temat przekonań plastyków i ich związków z ideą komunistyczną. Zasadniczym powodem było przekonanie, że na polu sztuki rozbiła swoje namioty prawica i z trudem tam wschodzi ziarno siane ręką chłopa i robotnika. Plastycy, którzy przybyli na Ziemię Lubuska nawiązywali do okresu międzywojennego, co słusznie zauważył Walery  Kozłow z Nietkowic. Łatwo ich było zniechęcić do obowiązującego nurtu opiniami, które czytali w Gazecie. Nawet, gdy tworzyli w tej doktrynie to oficjalnie się od niej odżegnywali. Socrealizm tak bardzo spłycał ich emocjonalne zaangażowanie, że stawali się wyrobnikami i komediantami w spektaklu, w którym nie za bardzo dobrze się czuli. Poza tym socrealizm nie pozostawiał miejsca na metafizykę, psychodeliczne przeżycia, słowem na wzloty ducha.
Ala Zacharska [później Markola] pracowała u Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, „na pracach zleconych”. Przepisuję ze swoich notatek: -” 11 07 57 Ala, ambitna, zawzięta, wrażliwa, wiem o niej bardzo mało, mimo, że pracujemy w jednym biurze. Przez tydzień była radosna. Wymalowała obraz chłopczyka. Była zadowolona. Mówiła, że urodziła synka. Ala pokazała swojemu wielbicielowi ten obraz. Zachwycał się. Alę to okrutnie zmartwiło.- ” O ile mój obraz podoba się laikowi to na pewno nie jest dobry”, powiedziała do swojej przyjaciółki, także plastyczki, Hali [Halina Karpowicz, potem Byszewska a jeszcze potem Skiba. J. M.]. Przez trzy dni ma już z tego powodu chandrę.
Wracam do notatek:-„22 09 57  Ala wczoraj powiedziała, że ma córeczkę a Jacuś siostrzyczkę. To jest akcik, taki miły, zastanawiała się jakie jej dać imię. Myślała o tym swoim obrazku, uśmiechała się do niego i wymyśliła mu imię, -”Emilka”. Takie jakieś radosne i liryczne. W tym czasie, gdy Ala opowiada o swoich pracach bardzo ją lubię”.
Celem sztuki Alojzy Zacharskiej, było jej osobiste odniesienia do rzeczywistości, do życia. Opinie laików ją drażniły. I jak tutaj domniemywać, że malowała dla hegemonów socjalizmu.
Twórczość pozbawiona duchowości, przestawała być sztuką, gubiła jej poczucie suwerenności. W takich dywagacjach nad imieniem „siostrzyczki Jacusia” brali udział pracownicy biura, Stanisław Kowalski, autor tego tekstu i goście plastycy, Ignacy Bieniek, Kazek Rojowski, Marian Szpakowski i sam szef,  Klem Felchnerowski.
Teraz należy zadać pytanie, czy nasi plastycy-stypendyści kupili socrealizm, czy tylko spektakularnie nie mieli nic przeciwko doktrynie, która tutaj na Ziemi Lubuskiej istniała w formie tekstów kabaretowych.
Artyści funkcjonowali całkiem dobrze w naszym mieście. Tak nieuchwytne, metafizyczne, duchowe sprawy, jak wolność, suwerenność stały się ich prywatną sprawą i nie były im odbierane, ani paraliżowane politycznym nadzorem. O ile plastycy chodzili na manifestacje pierwszomajowe, a chodzili, o ile publicznie nie atakowali socjalizmu, a nie atakowali, to sprawa malarstwa stawała się ich warsztatem, do którego mieli dostęp tylko ci, których gościć zgodzili się sami twórcy. Najwyżej obrazy nie zostałyby dopuszczone na wystawę. Tak, więc pytanie czy twórczość naszych malarzy była wówczas niejednoznaczna, czy uprawiali ja artyści o osobowościach wewnętrznie sprzecznych, pozostaje nierozstrzygnięta.
W pełne światło wejdą plastycy po roku 1956.
Obecność na wystawach, czy plenerach towarzyszy z aparatu partyjnego była formą porozumienia z plastykami. „Cenzura” była zaprzyjaźniona z kolegami plastykami a o ostracyzmie społecznym nie ma nawet, co wspominać. Wypowiedzi sekretarzy, o ile do takich spotkań dochodziło, były z natury ugrzecznione i zachęcające do dalszej pracy na rzecz socjalistycznej ojczyzny. Decyzja o pracowniach w blokach wznoszonych przy ulicy Wyspiańskiego, stała się dowodem na pozytywną ocenę środowiska, które w infrastrukturze wojewódzkiego miasta zaczęło się poważnie liczyć od lat 60. Ogólnopolskie imprezy, wystawy i sympozja, stały się tego potwierdzeniem.
Tamte odległe lata określane dzisiaj jako „pionierskie” to był czas ludzi młodych. Trofimow z Lubska, czy Brunne z Sulęcina, podobnie jak Majerski, przeszli przez obozy, ale nie czuli się wyróżnieni nieszczęściem. Wszystkim było ciężko, bieda po wojnie dopadła każdego. Czy to, że Słockiemu skradziono ubranie pozbawiło go woli twórczej. Marjanowi Szpakowskiemu w Klubie Dziennikarza, „przez pomyłkę” ktoś zamienił na szmatę z koca, okrycie z wielbłądziej wełny zakupione w Londynie, a mimo to nie przestał wielbić Polloka. Czy życie Jana Korcza nie wynikało z jego wyboru?. Leszek Kania pisze: -”Na starość władze zapewniły Korczowi dobre warunki do pracy. Mieszkał tam samotnie, prawie nigdy nie rezygnując z twórczości. „Gdy maluje zapominam o wszystkim. Wystarczy mi nie wielki kąt, bylebym miał farby i płótno. Maluje wtedy niemal do kresu sił, do bólu oczu. Gdyby mi ktoś pewnego dnia odebrał możliwość malowania, życie straciłoby sens”. [Ludzie Środkowego Nadodrza- wybrane szkice biograficzne. XIII-XX wiek. Zielona Góra 1998].

Mała stabilizacja

W tłumie historycznej wędrówki ludów, z różnych powodów, najczęściej z konieczności, przyjeżdżali na Śląsk Lubuski, także artyści malarze. Rozpoczynali naukę w okresie międzywojennym, nie tylko w naszym kraju, kończyli studia po wojnie, niektórzy uzyskiwali tytuły na podstawie przedłożonych prac na uczelniach, na których studiowali przed wojną. Włączyli się aktywnie w życie społeczne. Krok po kroku organizowali swoje środowisko. To oni przygotowali grunt do powołania Związku Polskich Artystów Plastyków- Oddział w Zielonej Górze, pierwszej organizacji twórczej w naszym mieście.
W latach 50. po powstaniu województwa, po Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie i Uniwersytecie w Toruniu przybyli: Ignacy Bieniek, Halina Byszewska, Klemens Felchnerowski, Kazimierz Rojowski, Adam Stańkowski, Remigiusz Zaborowski i Marian Szpakowski.
Warszawska Akademia Sztuk Pięknych zasiliła Zieloną Górę swoimi absolwentami: Adamem Falkiewiczem, Ryszardem Lechem, Witoldem Nowickim, Zygmuntem Waldmanem, Krystyną Sznajder i Alojzą Zacharską.
Przeszłość historyczna malarzy Środkowego Nadodrza rekonstruowana jest nie po to, aby stała się wartością do naśladowania. Jest to opis ludzi sztuki żyjących w naszym mieście, którym należy się głęboki szacunek nie tylko dlatego, że żyli w trudnych czasach. Te trudy się zacierają w pamięci, ale dlatego, że pozostawili trwały ślad swoich dokonań artystycznych, które zweryfikował pozytywnie czas. Młodsze generacje, absolwenci akademii z całego kraju, w innych czasach, stworzyli nowy, własny świat sztuki. Objaśnianie metodą narracyjną ich twórczości nie może spotkać się z akceptacją czy aprobatą krytyczną dostarczającą twórcy niezbędnej satysfakcji. Ta metoda nie ma już zastosowania w ambitnej i naukowej strukturze krytyki. Najnowsze pokolenie, związane z Instytutem Sztuki naszego Uniwersytetu, to twórcy wymagający współczesnych doktryn, w których filozofia podejmuje próbę odpowiedzi, czym w ogóle jest sztuka w epoce postmodernizmu. Aby podjąć taka próbę, nie sposób uporać się z wszelkimi kontrowersjami wobec współczesnej krytyki  i sztuki, ale także nie sposób pominąć ludzi sztuki, którzy od 1945. roku działali tak skutecznie, że doprowadzili do pierwszego społecznego buntu, literacko określanego jako „odwilż” najpierw w sztuce, potem w  polityce i gospodarce. 
Impregnowany w odniesieniu do jakichkolwiek uchybień od doktryny leninowsko-stalinowskiej, konserwa partyjna nigdy nie wyrzekła się socrealistycznych doktryn. W poglądach na sztuki plastyczne przewidywano rozwój, bez jakiejkolwiek alternatywy, w duchu scenariusza radzieckiego. Wręcz obsesyjnie wykazała to praca zbiorowa ludzi nauki i kultury, przeznaczona do użytku służbowego: -”Prognoza rozwoju kultury polskiej do 1990.r.”. -”W dalszej perspektywie prowadzić to będzie do jakościowego ujednolicenia kultury w powszechny, socjalistyczny obyczaj, co nastąpi razem z zanikiem klas społecznych. Otworzy to w rozwoju Polski „erę komunizmu”, zgodnie z tym co pisał Lenin, że „powstanie jakościowo nowego modelu kultury społeczeństwa i jednostek będzie ważną oznaką wkraczania w epokę komunizmu”. Ta dyspozycja, dzisiaj na szczęście wirtualna, wydana została za Gierka a więc w epoce „cywilizacji fikcyjnej wspólnoty i fikcyjnego dobrobytu”. [Prognoza rozwoju kultury polskiej do 1990.r. Do użytku służbowego. Ministerstwo Kultury i Sztuki. Komisja Prognozowania przy Ministrze Kultury i Sztuki. Zespołowi przewodniczyli: Jerzy Kossak i Kazimierz Żygulski. Warszawa 1973.r].
Stan wojenny wykazał jak łatwo wprowadzać na stare przerdzewiałe tory, „rewolucyjne parowozy dziejów”. Klasa robotnicza objęła i zasiedliła teatry, amatorzy nakreślali „rozwój” myślenia plastycznego. „telewizornia” oszalała. 
Kultura powstała z klęczek w czasach Poznańskiego Czerwca i Polskiego Października. Bo choć czas pędzi, zmieniają się epoki, to poczucie wolności pozostaje zawsze takie samo. Suwerenność twórcza i niepodległość duchowa weszły artystą w krew. Stały się oddechem woli twórczej. -Rok 1956- był to dziwny rok.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz