Tekst
o Klemensie Felchnerowskim pisałem prze kilka tygodni. Modyfikacji dokonałem - 2012-
02- 19
„Ze
skraju zaścianka do miasta”, pisałem także dosyć długo. Ostateczna modyfikacja
nastąpiła 2012-02-20
Ze skraju zaścianka do miasta
Przez
pierwsze lata piszący o życiu artystycznym w Zielonej Górze, zanim sięgnęli po
długopisy, posługiwali się obolałą stalówką z krzyżykiem a pióra maczali w
kałamarzu wypełnionym czarnym inkaustem egzystencjalnego bólu i duchowej
rozpaczy. Czasy pionierskie zwane też heroicznymi, opisywane były z pozycji
ściskającej serce: - „Droga, jaką przeszła sztuka na ziemiach
nadodrzańskich, jest czymś zupełnie niezwykłym i niemającym precedensów w
rozwoju sztuki polskiej. Należy, bowiem ten okres do najbardziej dramatycznych
w dziejach grupy ludzi, którzy po czasach chaosu i wyczerpania fizycznego
okresem wojny, przybyli na obszary nieposiadające jeszcze ustabilizowanych form
życia ekonomicznego i wspólnych norm moralnych...”
Aby
było jasne. To mój tekst, zakończony jednakże uskrzydlonym optymizmem:
-...poczęły wyrastać delikatne objawy życia artystycznego, które za Johanem
Huizingą porównać można do „cichego limbo ukrytego pod urwistą przepaścią
piekła”. Te delikatne objawy życia artystycznego nie od razu się ujawniły, ale
w społecznej świadomości pozostał opis tamtych dni w wersji wydarzeń
pesymistycznych. Nie był to pogląd wynikający z jakiegoś więziennego nakazu ideologicznego,
aczkolwiek w Polsce Ludowej nie było promowane czarnowidztwo. Jednakże rekonstrukcja
życia artystycznego z lat czterdziestych powstała wsparta wspomnieniami
plastyków i pierwszymi tekstami z opisem ich tragicznych losów w zestawieniu z
doniosłością misji, jaką mieli do spełnienia na Ziemiach Odzyskanych. A może
tak należało pisać po lekturze Nikołaja Ostrowskiego -”Jak hartowała się stal”.
Najpierw dramat osobisty, indywidualny, a potem zwycięstwo z ideą socjalizmu w
tle.
Wszystko
to jednak sprowadzało się do banalnego w konsekwencji oskarżenia, że
społeczeństwo nie dorosło intelektualnie, pozbawione wzorców estetycznych, do
odbioru sztuki w ogóle, a ludność Zielonej Góry jak gdyby w szczególności.
Sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR, Lorek, oświadczył oficjalnie, że nie są
potrzebni plastycy, bo wszystko załatwiają rzemieślnicy. To było w ramach
rozmowy o pracowniach dla plastyków.
Czas pionierski zwany także heroicznym
Kazimierz
Rojowski, jeden z tych, co przeszedł wyboisty, artystyczny lubuski trakt, w
rozmowie z Danutą Piekarska, wspomina:
-Pamięta
pan pierwszy dzień w Zielonej Górze?.
-Styczeń,
siarczysty mróz. Piąta rano. Wysiedliśmy głodni, zziębnięci na dworcu, którego
zresztą prawie nie było widać, bo to był taki mały baraczek. Zjeść nie było
gdzie o tej porze. Rozgrzewaliśmy się, pamiętam, kakałem owsianym, prawdziwego
wtedy nie było. I tak doczekaliśmy godzin otwarcia urzędów.
-Gdzie
władza czekała artystów z otwartymi ramionami.
-
Szczerze mówiąc była zaskoczona naszym przyjazdem. Z obietnic na początku były
tylko stypendia. Skromne. Ale na życie w barze mlecznym starczyło.
Ponad
pół wieku minęło od przyjazdu Kazimierza Rojowskiego do Zielonej Góry, dziś
artysty znanego w wielu europejskich galeriach, a pamięć nie zatarła tamtych
pierwszych dni..
Dziennikarka zapytała jeszcze o artystów.
-Przepraszam,
z czego żyli?.
-
Na pewno nie ze sprzedaży obrazów. Bo nie było ich, komu kupować. Żyło się z
plansz, gazetek, z różnych zleceń. Ludzie dzielili
się
robotą, tak żeby każdemu starczyło, choć na bar mleczny...[Gazeta
Lubuska 21 - 22. VII. 2001.]
Złe
wspomnienia z pierwszych dni w Zielonej Górze zachował także Stefan Słocki,
etatowo związany aż po emeryturę z państwową produkcją wagonów dla Związku Radzieckiego,
„Zastal”. Był redaktorem stałej, zakładowej gazetki, inspektorem BHP, oraz
plastykiem, odpowiedzialnym za wygląd stołówki i porządek na stanowiskach pracy.
-Na
malarstwo nie było zapotrzebowania. Utrzymywałem się z projektowania i
malowania szyldów, wywieszek, reklam. Co tu ukrywać, biedowałem strasznie.
Zachorowałem, nie było pieniędzy. Żona chodziła z workiem na podmiejskie pola,
kopała ziemniaki, pozostałe po Niemcach, szczęściem było, gdy dostało się
trochę oleju. Pod jesień nas okradziono, straciłem wówczas ostatnie w miarę
przyzwoite ubranie. Widocznie jednak bez malowania nie mogę żyć, bo malowałem
właśnie dużo. Właściwie dla siebie i przyjaciół, bo o sprzedaży nie można było
nawet marzyć. [ Stefan Słocki, Katalog. Muzeum Ziemi Lubuskiej. Zielona
Góra 1989.]
Jak dokonywali wyboru
Artyści
zazwyczaj pamiętali, co ich skłoniło do przyjazdu i wyboru naszego miasta
[sprawy ekonomiczne i nadzieja życia w nowym środowisku] oraz jakie było ich
pierwsze wrażenie.
Ignacy
Bieniek był na przykład rozczarowany. Liczył na góry a tu horyzont pusty.
Wiesław Muldner -Nieckowski był oczarowany skalą miasta i zielenią. Witek
Nowicki magnoliami i winnicami. Alf Kowalski ruinami średniowiecznego zamku w
Międzyrzeczu. Racjonalnie usposobiony do
życia Klemens Felchnerowski, objął
wysoki urząd Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, zapisal:
-
Zostaję na stałe w Zielonej Górze”.
Marian
Szpakowski, który nieustannie podnosił poprzeczkę twórczą środowiska, wyznał,
jak przystało na pierwszego zielonogórskiego taszystę, że to przypadek. Na
górce rozrządowej zaintrygowały go wagony przetaczane na nieznaną stację -
Zielona Góra. Postanowił, kiedyś przy okazji zaspokoić swoją ciekawość, -
zielona górka, jak też to może wyglądać. Przyjechał na chwilę, został do
śmierci.
Układ przestrzenny miasta
Miasto
nie tylko Szpakowskiemu się spodobało.
Zielona Góra nie ucierpiała podczas działań wojennych. Zachowała urok
schludnego miasteczka. Układ przestrzenny starego miasta uspokajał, trwał bez
zmian przeszło 700 -lat. Wysiadało się po przyjeździe do miasta na jednym z
dwóch dworców. Albo przy placu Marszałka Roli-Żymirskiego, za Niemca, Adolf
Hitler Platz, albo na dworcu południowym, przy ulicy Owocowej, dawniej
Fruchstrasse.
Przyłączenie
peryferyjnie położonego miasta do europejskich szlaków, przez Gubin, Głogów i
Szprotawę nastąpiło w drugiej połowie XIX-wieku, a więc w czasie, gdy miasto
rzemiosła, stało się ośrodkiem wczesnokapitalistycznej formy produkcji
przemysłowej. Dworce pobudowano w rozwijającej się strefie magazynowej,
zlokalizowanej w pewnym oddaleniu od miasta. Na małym obszarze, w obrębie
dawnych średniowiecznych murów miejskich, koncentrowało się życie realne,
podlegające administracji [ratusz] i metafizyczne, przynależne do kościoła. Te
dwa światy działały w bezpośrednim sąsiedztwie, na wyciągnięcie ręki. Aby dojść
do tego zharmonizowanego centrum należało pokonać drogę gruntową zwaną, ulicą
Topolową, niemiecką Kapellenweg a od 1956. reprezentacyjną Westerplatte. Przy
wlocie do tej ulicy ustawiono dumny głaz z napisem: - W dniu 1. maja 1951. roku
województwo zielonogórskie zlikwidowało analfabetyzm, haniebną spuściznę
kapitalizmu”. Gdy przyjechał Felchnerowski, pomnik leżał „na plecach”. Gdy ja
dotarłem tutaj w roku 1956. edukacyjną dumę PRL-u odwrócono „twarzą” do ziemi.
I tak spoczywa w tym miejscu do dziś, wrosłe w ziemię, zapomniane ważne dzieło
symboliczne. Do miasta spacerowało się piękną aleją lipową Generalisimussa Józefa
Stalina, czyli dawną Bahnhofstrasse a od września 1957 aleją Niepodległości,
oprawioną w bogatą architekturę eklektyczną, osłoniętą średnio wysoką zielenią
w ogródkach, a w sezonie urzekającymi magnoliami. Pozostały po nich
zabetonowane placyki, przed wjazdami do garaży. Po ażurowych płotach żeliwnych nie
pozostało wspomnienie nawet w
składnicach złomu. Na tej ulicy zamieszkiwała niemiecka elita zielonogórska,
przemysłowcy, kupcy, lekarze i wysokiej rangi wojskowi.
Położenie topograficzne miasta i jego
tradycje
Zielona
Góra leży w kotlinie osłoniętej wzgórzami, w specyficznej niecce obrzeżonej
lasami. Wszystkie przedmieścia, a właściwie prawie całe miasto obniża się w
kierunku pradoliny Odry. Grunberg od XIX - wieku porządkowano i rozwijano jako
teren zielony. Miasto parków i ogrodów. I taka też była Zielona Góra. Taką też
znajdowali je plastycy, którzy jak najbardziej realistycznie odmalowywali jej
zaułki, zabytki...
Słowem starali się uchwycić piękno i duszę
miasta, które wzięli w swoje posiadanie nie z własnej woli, lecz w wyniku losu
historycznego. Sprawiedliwość dziejową podkreślali dębami piastowskimi nad
Odrą, architekturą powstałą w czasach Henryka Brodatego, rozległością płaskiego
krajobrazu kojarzonego z rdzenną Wielkopolską. Należy przyznać, że to właśnie
artyści zwrócili uwagę na nasłonecznione stoki, na których od XIV- wieku
uprawiano winną latorośl. Bogata roślinność miasta stała się tematem
długotrwałych bojów Witka Nowickiego z władzami miasta. Jest w tym jego zasługa,
że miasto miało przez długie lata opinię dywanu kwiatowego. Plastycy walnie
przysłużyli się do powstania życia teatralnego, sportowego, klubów
dyskusyjnych, organizacji społecznych. Nawiązali także do bogatej tradycji
świąt winobraniowych. Nie trzeba dodawać, że dla grupki plastyków były to także
żniwa. Plakaty winobraniowe, reklamy, dekoracje, scenografia i organizacja
pochodu, przez długie lata, od 1946. roku, spoczywała w ich rękach. Toczyli
boje z urzędnikami przedstawiając rachunki za metry dekoracji z rozpiętych
żarówek nad Starówką.
Nad
Zieloną Górą krążył także metafizyczny duch wielkiego malarza niewidoczny dla
zbłąkanych mieszkańców. Ale faktem jest, że w rodzinie miejskiego muzyka
przyszedł na świat 3 października 1733 roku Tadeusz Konicz, znany w Europie z
leksykonów i opracowań historyków sztuki jako Taddeo Polacco. Poeta Janusz
Koniusz pisał w 1960 roku, że „wsławił imię Polski w Rzymie papieskim” a
Dariusz Dolański w 1993 , że Tadeusz Kuntze - malarz rodem z Zielonej Góry,
„należy do najbardziej znanych artystów związanych z Polską, bez wątpienia jest
jednym z najwybitniejszych, jeśli nie najwybitniejszym malarzem wyrosłym na
gruncie polskim w XIII. wieku”. Na zaplecku obrazu, jak byśmy dziś powiedzieli
sponsora, biskupa Andrzeja Stanisława Kostki Załuskiego, którego sportretował
napisał: -”Ja Polak Tadeuszek w Krakowie Bo rodzice godni Koniczowie...”
Wyjechał Konicz jako chłopiec z małego spokojnego miasteczka liczącego 3,5
tysiąca mieszkańców rychło w czas. W roku 1740. realizując wieczne pretensje,
korzystając z osłabionych Habsburgów, Fryderyk Wielki wprowadził do Zielonej
Góry dwa regimenty wojsk i przyłączył miasto wraz z całą prowincją do Śląska.
Tym samym pogrążył miasto w długotrwałe trudy wojenne.
Wielu
mieszkańców tamtego niemieckiego miasta wyemigrowało do Polski.
Historia
zatoczyła koło. Teraz do polskiej Zielonej Góry wkraczali malarze ukształtowani
przez mistrzów okresu międzywojennego. Tych zaś kształcili profesorowie
uznający gusta akademickie Tadeusza Konicza i awangardową estetykę burżuazji.
Nasi malarze odrzucali bagaż, którym obciążyła ich akademia przez mentalność
długowiecznej tradycji, szybko przebiegli dolinę socrealizmu, znacznie dłużej
brnąc w koleinach polskiego koloryzmu. Z tych lat nie ma obrazu, który
powstałby z przypadku, nawet kontrolowanego, ani dzieła, które powstało z
wykorzystaniem gotowych elementów.
Malowali to miasto emocją, doskonałym
warsztatem i bezbłędną kompozycją. To były wówczas kryteria dobrego „knota” jak
określali swoje prace. Nie wypowiadali słów: „ dzieło sztuki”. Topografia
miejsca, w którym rozkładali sztalugi jest czytelna do dzisiaj w układzie
urbanistycznym miasta. Majerski, Słocki , Szpakowski, prawie wszyscy, krążyli
tymi samymi uliczkami, oglądali panoramę miasta z tych samych miejsc, co ich
koledzy po fachu, niemieccy graficy i
malarze. Leszek Kania, ekspert od spraw
naszego środowiska, długoletni kierownik Działu Sztuki Współczesnej w Muzeum
Ziemi Lubuskiej, odszukał grafiki artystów tworzących w ubiegłym stuleciu,
mniej znanego Albrechta Brocka i pospolitego u nas, Gerharda Reischa. Analogie tematów są wprost zdumiewające.
Nieco podobnie jest z pracami Carla Friedricha Seifferta i Theodora
Blattenbauera pracujących w XIX- wieku.
Nie było w Zielonej Górze już rzeczki Łączy, która w ich czasach
spływała w dolinę miasta, nie było młyna podsiębiernego na obecnym Placu
Wielkopolskim, nie było folusza i farbiarni za dzisiejszym gmachem filharmonii.
Pozostała natomiast nietknięta szerokość ulic i mieszczańskich działek
wytyczonych w średniowieczu. Po licznych
pożarach odbudowywano kamieniczki na tejże siatce metrycznej, w podobnym
układzie przestrzennym z zachowaną w stosunku do ratusza i kościołów,
wysokością gabarytu. Jedynie elewacje w sposób najbardziej czytelny zmieniały
swój wygląd, poświadczając podobnie jak lokalizacja, zamożność
mieszczanina-właściciela.
Optymistyczne początki życia w mieście
Przez
kilkanaście miesięcy posługiwano się niemieckimi nazwami ulic. Na ulicy
Niedertgorgasse otwarto pierwszą księgarnię. Sprzedawano w niej także zabawki,
dewocjonalia, znaczki pocztowe, nasiona i gazety. Można było także zamawiać
stemple i wszelkie okolicznościowe druki akcydensowe. Szyld oznajmiał, że sklep
jest własnością Haliny Bogaczyk i że
mieści się przy ulicy Żeromskiego. Gdy w rok później powstała komisja w
Ratuszu, do spraw nazewnictwa ulic, uszanowano tę inicjatywę zasłużonego
drukarza z Leszna, Alfonsa Bogaczyka, który wprowadził wielkiego pisarza w
społeczną świadomość, pionierów-zielonogórzan. Oni także dobili się uznania w
siatce ulic, zamieniając Niederstrasse na ulicę Pionierów, dzisiaj Kupiecka a
jeszcze wczoraj Karola Świerczewskiego, Honorowego Obywatela naszego miasta.
Teraz
uliczkami, Mariacką, Munsch Gasse [mnisią] Kościelną, Kirchstrasse albo
wcześniejszą Katholische Kleine Kirchgasse, podążali na Szkolną, Schulstrasse,
malarze do Muzeum gdzie mieszkał prywatnie pierwszy Prezes Oddziału ZPAP w
Zielonej Górze, Klem Felchnerowski. Przedstawiali swoje prace, odbywali poważne
korekty, wdawali się w głośne, chwilami dramatyczne dyskusje z historykami sztuki. Muzeum mieściło się w
okazałym gmachu szkoły ewangelickiej wzniesionej w 1770.roku a od powstania
województwa pracowali tam absolwenci wykształceni na Uniwersytecie Poznańskim.
Oni stali się kompanami kolegów malarzy i trzeba przyznać, że ta przyjaźń obu
stronom doskonale się przysłużyła. Dyrektor Muzeum, Michał Kubaszewski,
pierwszy recenzent, który w duchu obowiązującej socrealistycznej doktryny
pouczał plastyków, za co był poniewierany towarzysko, właśnie jako malarz
amator wyjechał w latach 70. do Szwecji i tam miał własną pracownie. Jego były
zastępca Włodzimierz Ławniczak, jest profesorem filozofii w macierzystej poznańskiej uczelni, Janusz
Przewoźny został Naczelnym Dyrektorem Państwowego Przedsiębiorstwa „Desa” w
Polsce a Tomasz Jurasz, Z-cą Naczelnika
Wydziału Inspekcji Ministerstwa Kultury i sztuki.
Pracownicy
tej pierwszej naukowej placówki i wykształceni, po akademiach malarze, wraz z
architektami, aktorami a dokładniej, aktorkami i niektórymi dziennikarzami,
trzymali się razem. Co ich trzymało?.
...Tysiące
różnych rzeczy- mówi Kazimierz Rojowski. Wszystko wtedy zaczynaliśmy od nowa
tworząc własnymi siłami środowisko... Nie mieliśmy nic do stracenia.
_
A dużo do zyskania?
_
Nie. Do zrobienia dużo. Nie chcieliśmy żyć w zaścianku.
Wnioski i postulaty badawcze
Żyjąc
już w mieście nie stworzyli intymnych miejsc, czy magicznych pracowni. Legenda
stolika Klema w „Ratuszowej” i rozmowy z plastykami w „Listach z Palmiarni”
Andabaty-Henryka Ankiewicza pozostały fikcją literacką. Tajemnicze przeżycia i
gesty plastyków zanikły w miejskiej przestrzeni wraz z elegancką „Polonią” i
mało ekskluzywnym „Widokiem”.
Pozostał
Arsenał z roku 1955 z udziałem Klema w ekspozycji oraz komisji kwalifikującej
dzieła na wystawę, z uczestnictwem także Mariana Szpakowskiego i Witolda
Nowickiego. Właśnie ta trójka oficjalnie manifestowała walkę z klasykami oraz
potencjalną możliwość odwilży w sztuce zielonogórskich prowincjonalnych
malarzy. Tutaj można sobie na wiele pozwolić. Pan Bóg wysoko Warszawa daleko. Pozostała
z tych lat coraz bardziej zawodna pamięć, subiektywne notatki, raczej anegdoty
i dosyć zakłamana literatura. Aby odtworzyć, zrekonstruować w społecznym
organizmie działalność artystów plastyków od samego początku ich pobytu w
Zielonej Górze, trzeba rzetelnej weryfikacji w ustalaniu faktów, oddzielania
ich od fikcyjnych wydarzeń i dokładnie sprawdzać artystyczne życiorysy
pogmatwane przez wojnę. W skomplikowanej polskiej gramatyce ziem zachodnich
trzeba zaczynać od podstaw, od alfabetu metodologicznego. Pozostaje stale
aktualne pytanie. Na ile plastycy zaakceptowali twórczą myśl w definicji
Stalina?
-„Artysta
powinien pokazywać nasze życie prawdziwe. A jeśli pokazuje nasze życie
prawdziwe, nie może nie pokazywać jak zmierzamy do socjalizmu. To właśnie jest
realizm socjalistyczny”.
[Montefiore Simon Sebag. Stalin.
Dwór czerwonego cara. s.92
Warszawa 2010 Wydawnictwo
Magnum.]
Życie duchowe i ekonomiczne
W
„Informatorze m. Zielonejgóry” wydrukowanym we wrześniu 1945. roku przez
„Zakłady Graficzne pod zarządem państwowym w Zielonejgórze” odmalowano obraz
miasta. Jest po dzień dzisiejszy zaskakujący. Miasto rozłożyło się na 170.
ulicach, których nazwy w 40% były przetłumaczone z nazewnictwa niemieckiego. W
obrębie starego miasta zachowały w większości swoją historyczną wersję. Miało
trzy rynki, Stary, Drzewny i Zbożowy,
pięć placów, Lenina Bohaterów, Słowiański, Wielkopolski i Marszałka
Roli-Żymierskiego. Najdłuższe na Śląsku Lubuskim przedmieścia. Mieszkańcy
modlili się w pięciu kościołach.
W
najstarszym pod wezwaniem Świętej Jadwigi z XIII. wieku, wielokrotnie
przebudowywanym. Klema, jako konserwatora frapowały nieotynkowane ściany
kościoła, ze śladami licznych przebudów.
W
secesyjnym kościele Augsburskoewangelickim z 1911. roku przy placu Bohaterów, dawniej Kaiser-Wilhelm
Platz.
W
świątyni Matki Boskiej Częstochowskiej, wzniesionej jako zbór ewangelicki w
XVIII. wieku. Wieżę dobudowano w 1828. aby zamykała oś widokową z Rynku.
W
Najświętszym Zbawicielu, dawnym kościele dla protestantów ufundowanym przez Georga
Beuchelta, ongiś właściciela dzisiejszego „Zastalu”. Świątynię konsekrowano w
1917. roku.
Był jeszcze w obrębie miasta kościółek przy
ulicy Neustadtstrasse- początkowo Nowowiejskiej a od 1958. Dr Pieniężnego.
Ważny z tego względu, że w okresie międzywojennym był siedzibą Muzeum
miejskiego.
W
liczne panoramy Zielonej Góry wpisał te obiekty Hilary Gwizdała, malarz
ciepłych, uczuciowych, nieco landrynkowych widoków miasta. Tym podmiotem
lirycznym zaakcentował radosny ślad artysty, który w Zielonej Górze wybił się
na niepodległość, dokonując suwerennego wyboru wolnego od wszelkich rodzinnych
trosk.
Smaczne
jadło i napitek miasto oferowało w 14. restauracjach i 9. kawiarniach. Hotele
zapraszały ponad to na dansingi. -”Polski”, „Wiktoria”, „Obywatelski”, „Polonia”,
„Pod Białym Orłem” i „Parkowy”. Niespodzianki zapowiadał pensjonat ”Barburka”.
Pyszniły się reklamami kawiarnie z „Wielkopolanką” na czele, cukiernia
„Zacisze” oraz jadłodajnia o zdumiewającej nazwie - „Restauracja Korpusu
Śpiewaków Ziem Zachodnich”. „Probiernia
- Śniadalnia” oferowała smaczne i tanie śniadania domowe. Informator zapraszał
mieszkańców do 27. sklepów kolonialnych i spożywczych, prezentował 12. punktów
sprzedaży tytoniu, 9. sklepów warzywniczych, 8. cukierni oraz 7. sklepów
nabiałowych. Mistrzów rzeźniczych było 33. piekarniczych 47. Świeże owoce i
warzywa, w sezonie sprzedawali ogrodnicy. Mleko, masło, sery donosiły
gospodynie z pobliskich wsi na miejsca targowe.
W nadmiarze było krawców, malarzy pokojowych i szewców. Działały coraz
lepiej zaopatrywane w gazety kioski a w nowości wydawnicze księgarnie. W
„usługach dla ludności”, powstawały popierane i z inicjatywy Wiesława
Muldnera-Nieckowskiego, kierownika Wydziału Przemysłu Starostwa Powiatowego,
stolarnie, introligatornie, składy żelaza, pralnie i w centrum miasta magiel.
Na obrzeżach miasta powstawały warsztaty mechaniczne a konie podkuwali dwaj
kowale. Produkowano soki, marmoladę, ocet, olej, musztardę. Istniał doskonale
działający browar. Wytwarzano kafle i o dziwo, płyty gramofonowe. Nie brakło w
upały wody sodowej i przedwojennej w smaku lemoniady. Mieszkańcy, korzystali z
Lecznicy Powiatowej, lecz mogli dbać o zdrowie w 6. gabinetach prywatnych.
Farmaceuci obsługiwali chorych w trzech aptekach, „Pod Koroną”, „Pod Orłem” i „Pod
Lwem”.
Działalność artystyczna
Artyści
próbowali ze swoich umiejętności budować także podstawę egzystencji. W
„Zwierciadle”, dodatku do „Słowa Polskiego” z 28. września 1947. roku Henryk
Greb zamieścił tekst: - „W pracowniach plastyków zielonogórskich”.
-„Wędrówkę
po pracowniach zielonogórskich malarzy i rzeźbiarzy zacząłem od wizyty u
Stefana Słockiego. W niewielkiej pracowni na pięterku, Słocki - malarz,
rzeźbiarz i grafik, wykonywał właśnie jedną ze swych efektownych reklam
kinowych. Gdy przyglądałem się rysunkom artysta odwijał wilgotne płótna
chroniące rzeźbę w glinie. Wyłonił się bardzo śmiały zarys głowy. Pytany o swe
plany Stefan Słocki oświadcza, że poświęci się wyłącznie rzeźbie. Ma również
zamiar uruchomić artystyczną wytwórnię lalek.
Wanda
Sokołowska, uczennica Warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych dała się poznać
zielonogórskiej publiczności, dzięki zorganizowanej ostatnio wystawie swych
prac w Muzeum Miejskim.
Niełatwo
zastać w domu Wiesława Muldnera-Nieckowskiego. Zaabsorbowany działalnością w
różnych organizacjach społecznych, krótkie chwile wytchnienia poświęca
wyłącznie malarstwu i rzeźbie. Uczeń prof. Zygmunta Radnickiego z Krakowskiej
Akademii Sztuk Pięknych, pokazuje swe ostatnie prace: akwarelowe pejzaże.
Artysta ma zamiar wykonać wspólnie ze Słockim kompozycje dla Polskiego Komitetu
Olimpijskiego.
Halina
Hryniewicz. W rozmowie z mieszkanką podmiejskiej willi dowiaduję się, że przed
wojną pracowała jako konserwatorka obrazów Muzeum Narodowego, specjalizując się
w konserwacji dzieł najwybitniejszych mistrzów szkoły holenderskiej. Obecnie
maluje portrety i zamierza poświęcić się malarstwu religijnemu…[drogą
teologicznych możliwości podążył J.M.]
Emil
Cieślik. Jego to dziełami są m. inn. odnowienie - kolorystycznie - kaplicy Ogrójcowej, obraz
Matki Boskiej Częstochowskiej.
Juliusz
Majerski. Członek Związku Artystów Plastyków, przybył niedawno z Poznania do
Zielonej Góry i objął kierownictwo Referatu Kultury i Sztuki. Artysta zamierza
stworzyć cykl barwnych kompozycji
graficznych, którego tematem będzie zmaganie się Słowiańszczyzny z nawałą
germańską.
Jan
Puszko. Najmłodszego z grupy zielonogórskich plastyków zastałem przy
sporządzaniu planów dekoracyjnych na Dni Winobrania. Puszko przez dłuższy czas
pracował w tutejszym Teatrze Miejskim tworząc szereg ciekawych dekoracji
scenicznych”.
Jednakże
pomyślane spektakularne przedsięwzięcia nie zawsze się spełniały, wspomina
Maria Gołębiowska - Przewodnicząca Komisji Historycznej i Redaktora Naczelna
czasopisma społeczno-historycznego „Pionierzy”.
„...z
Wandą Sokołowską się dobrze znałam, była kobietą towarzyską. Mało kiedy
opuszczał ją dobry nastrój a przecież żyła w biedzie. Miała poczucie humoru
trochę absurdalne. Przyjaźniła się taka nasza trójka. Wanda, Danka Klementowska,
siostra vice burmistrza i ja. Często zachodziłyśmy do Wandy. Mieszkała przy
dzisiejszej ulicy Sikorskiego, wtedy Szeroka 52. W domu też było biednie. Z
czego miał żyć artysta w mieście, w którym należało dbać przede wszystkim o
ciało. Dusza ma czas wiekuisty. Może poczekać. Tak niestety odczuwała większość
rozbitków. Kulturę tworzyła wąska grupa. Pewnego dnia znaleźliśmy Wandę
patrząca wyjątkowo ufnie w przyszłość, wręcz słoneczną. Oświadczyła z
przekonaniem. – „Będę bogata, już wkrótce będę miała dużo pieniędzy. Zrobię
odlew głowy Lenina a może i Stalina. To będzie masówka. Przy każdym odlewie coś
dołożę, coś poprawię, aby był widoczny mój indywidualny wkład artystyczny, dłoń
mistrza. Mam już pierwsze zamówienia. Z Bogiem się później rozliczę za ten
grzech śmiertelny”. Ale niestety nie stała się bogata gdyż ktoś ważny Jej to
wyperswadował i z tego pomysłu zrezygnowała. [Wanda Sokołowska - Juliusz
Majerski. Czasopismo „Pionierzy”. Nr.1. 2000.r]
I
tutaj dygresja. W maju 2000. roku z dyrekcją zielonogórskiego Muzeum, Andrzejem
Toczewskim i Leszkiem Kanią, poszukiwaliśmy w siedzibie rodowej Zamoyskich, w
Muzeum Sztuki Socrealistycznej, prac naszych plastyków. Niestety na wystawie
absolutny brak, ale w magazynie pozostał jedyny ślad. Rzeźba Wandy
Sokołowskiej, główka dziewczynki, realistyczny portrecik uduchowionej modelki.
Dziełko wzruszające. Obok Szapocznikow, Dunikowskiego, tylko Sokołowska. Rozpad
środowiska artystycznego nie nastąpił za
sprawa zgody czy nie zgody na socrealizm, załatwił to dopiero stan wojenny.
Bibliografia i wystawy
Ilość
pozycji bibliograficznych dotyczących działalności zielonogórskich plastyków
jest znaczna. Temat ten podejmowali różni autorzy. Najczęściej dziennikarze i
historycy sztuki. Nie brak także wypowiedzi samych plastyków. Pierwsza wystawa
z prawdziwego zdarzenia, została zorganizowana, jak wynika ze wspomnień, późną
jesienią 1946. roku w Gorzowie. „Zwiedziło ją pół miasta”. W 1947 ponownie w
Gorzowie wystawiono 160. prac. „Zwiedziło ją dwanaście tysięcy osób”. Na tej
wystawie wyróżniono prace Stefana Słockiego, który zorganizował kilka
nieformalnych pokazów w Zielonej Górze, w przyznanym przez Władze Miasta lokalu,
w gmachu Teatru. Założył „Grupę Zielonogórskich Artystów Plastyków”. To był
pierwszy krok do organizacji związkowej.
W
styczniu 1948. roku zorganizowano kolejną ekspozycję. „Wystawa plastyków Ziemi
Lubuskiej” stała się przeglądem twórczości 22. artystów, donosił „Przegląd Artystyczny”. Udział wzięli: z Zielonej Góry, Włodzimierz
Filipiński, Halina Hryniewicz, Juliusz Majerski, Józef Markiewicz, Stanisław
Mierzejewski, Wiesław Muldner-Nieckowski, Jan Nowacki, Edmund Pilarczyk, Stefan
Słocki, Wanda Sokołowska i Zofia Wilczyńska.
z
Gorzowa, Halina Dembińska, Roman Feniuk, Romuald Kononowicz, Jan Korcz i
Ziemowit Szuman.
z
Lubska, Włodzimierz Trofimow, ze Świebodzina, Bogdan Hofman, ze Skwierzyny,
Józef Józewczyk, z Sulęcina, Zygmunt Piotrowski oraz z Miedzyrzecza, Alfons
Kowalski.
Wystawiono
134. prace z tego 15. w dziale rzeźby. Komisja Artystyczna ZPAP Okręgu
poznańskiego w składzie: - prof.prof. Hipolit Pogański i Eustachy Wasilkowski,
Marian Szmańda i Alfred Wiśniewski, nagrodziła 12 prac. Niezależnie od tego
Komisja podkreśliła wysokie walory artystyczne i wielkie możliwości rozwojowe
trzech nagrodzonych plastyków, Kowalskiego, Muldnera-Nieckowskiego i Słockiego,
zalecając im nawiązanie ściślejszego kontaktu artystycznego ze sobą... Sama
wystawa wzbudziła olbrzymie zainteresowanie i do chwili obecnej zwiedziło ja
około 15000. osób z całej Ziemi Lubuskiej [Wacław Krajewski „Z Ziemi
Lubuskiej” „Przegląd Artystyczny” Nr.6-7 1948].
Kolejna notatka donosiła, że wystawy plastyków lubuskich maja już swoje
tradycje:
„Z
nich wychodzą poza obręb naszego regionu produkty kultury rejonu lubuskiego, by
reprezentować ją na wystawach krajowych... Mimo bardzo ostrej selekcji
przeprowadzonej przez komisję artystyczna, na wystawie znalazło się aż 76.
prac. Najliczniej reprezentowany jest Alfons Kowalski z Międzyrzecza i Romuald
Kononowicz z Gorzowa...Rodzynkami wystawy są rysunki tuszem [kolorowym] Włodzimierza Korsaka... Rewelacją
są prace Jana Korcza z Gorzowa oraz rysunki węglem Juliusza Majerskiego z
Zielonej Góry - to wytwór przewrażliwionej wyobraźni, większość natomiast
dojrzała w nich nowe drogi, dążące do malarstwa abstrakcyjnego...można [tych
prac J.M.] nie rozumieć, a mimo to trzeba im przyznać wysoka wartość
artystyczną... III Wystawa Plastyków Lubuskich reprezentuje nowe drogi naszych
artystów... prace Szumana...Kononowicza, Nieckowskiego, znajdą napewno należne
im miejsce na Ogólnopolskiej Wystawie Plastyków”. [Budzyński, wśród plastyków lubuskich
„Kryształowe formy rysowane węglem” Słowo Polskie. Nr 350. 1948 rok].
Ton
przychylny na poszukiwania formalne był możliwy do czasu zdecydowanego ujęcia spraw kultury przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, która
poczęła na nowo kształtować, z bolszewicką zajadłością, świadomość ludzi kultury.
Polityka i demografia
Mniej
więcej do roku 1948. panował pogląd, że życie może się tylko polepszać. Gazeta
Zielonogórska doniosła, że 12. grudnia 1948. roku na dworcu PKP zorganizowano
wiec. Delegaci żegnani przez orkiestrę wyjeżdżali na Kongres Zjednoczeniowy.
Przed Zjednoczeniem walkę klasowa wzmocniły aresztowania i procesy polityczne.
W
roku 1948. w Zielonej Górze zamieszkiwało 31350 tysięcy osób.
„Skład
narodowościowy był w zasadzie jednolity, chociaż niektórym grupom np. Ukraińcom,
odmawiano prawa do przyznawania się do swojej narodowości...naliczono 26 osób
przyznających się do narodowości niemieckiej, było również 10. Czechów, 2.
Francuzów, Austriak, Belg i Węgier. Ponad to wykazano 15. Żydów.
W
drugiej połowie 1948 roku zanotowano masowy odpływ z miasta niektórych grup
ludności. Były to najczęściej osoby posiadające średnie lub wyższe
wykształcenie, z reguły przedwojenni urzędnicy i kupcy. Władze z zadowoleniem
przyjęły to zjawisko. Stan liczebny mieszkańców zmienił się na korzyść klasy
robotniczej. Tylko w listopadzie Zieloną Górę opuściło 740 osób wolnych zawodów.
„Z
większą wyrazistością obserwuje się na terenie powiatu zaostrzającą się walkę
klasowa wśród klasy robotniczej”.
Jeszcze
przed Zjednoczeniem odebrano plastykom lokal i zamknięto Muzeum [lipiec 1948] a
dotychczasową kierowniczkę Eugenię Łychowską zwolniono jako, - „znaną ze swoich
pro niemieckich upodobań”. Wysiedlono lub aresztowano tych, „co nie chcą się
polonizować”. Wraz ze zjednoczeniem politycznym postanowiono przeprowadzić
konsolidację tych organizacji, które zajmowały się handlem i zaopatrzeniem
ludności. Wydłużały się kolejki po chleb. Zakłady pracy w ramach akcji
socjalnej, załatwiały dla załogi ziemniaki, marchew i cebulę. „W sierpniu 1948.
ponownie zaznaczył się brak mięsa i tłuszczów oraz nabiału”. W tym czasie
meldowano, że ”ludność słucha
reakcyjnych podszeptów”. [Tadeusz Dzwonkowski. Powiat zielonogórski w
latach 1945-1948. Zarys dziejów politycznych. Warszawa 1997].
Ostatecznym osiągnięciem tej polityki okazał
się stan wojenny. Przywrócona funkcja państwa obsłużyła Hilarego Gwizdałę.
-
„Ostatnio często jestem głodny. Tak bardzo chciałbym zjeść coś na co mam chęć,
proste żarcie i nawet to mi się nie udaje. To jest niedobre, mi to bardzo
przeszkadza. Nie raz rezygnuję z chleba, ale to jest straszne, że ja muszę się
o chleb starać” [Hilary Gwizdała. Katalog. Muzeum Ziemi Lubuskiej. 1982.
Zielona Góra].
Mógł napisać Czesław Markiewicz o plastykach,
że „żyli w brzydkich czasach” mając do dyspozycji taką literaturę przedmiotu.
-„Wszyscy
oni tak bardzo chcieli żeby wszystko było w Zielonej Górze, może nie wielkie,
ale przynajmniej większe. Żyli w brzydkich czasach. Zawsze towarzyszył im jakiś
cień, nie był to z pewnością Duch Święty. Pozwalali sobie wiele weryfikować,
ale nigdy nie dali zmasakrować sobie wyobraźni”.
Socrealizm został wprowadzony w sposób
technicznie doskonały.
W lutym
1949. Włodzimierz Sokorski na Zjeździe w
Szczecinie, jak podkreślił w „prapolskim mieście”, sparafrazował Dantego, -
porzućcie wszelkie nadzieje. Odniósł to do literatów formalistów. Naiwni
traktowali to jako figurę literacko-frazeologiczną. Dyskusje trwały do końca
maja, aż Jakub Berman wystąpił w podwójnej roli, jako szef służby
bezpieczeństwa i sekretarz od kultury z KC PZPR. Na zjeździe w Warszawie wśród
partyjnych plastyków i aktywistów powiało grozą. W sierpniu tegoż roku Minister
Kultury zaprosił do naszego Łagowa muzyków. Zasypano wówczas przepaść dzielącą
kompozytorów od słuchaczy przez propozycje, „przepojenia współczesnej
twórczości muzycznej uczuciem rzeczywistości”. Kompozytor „ powinien wypowiadać w utworach myśli optymistyczne i
konstruktywne, zmierzać ku realizmowi socjalistycznemu w muzyce”.
Jak
widać była to formuła pojemna zarówno dla „inżynierów dusz ludzkich” jak i
autodydaktów parających się plastyką
przy związkach zawodowych, domach kultury czy nawet w wojsku.
Ofensywa
propagandowa ruszyła. W Zielonej Górze przybrała postać groteski.
Artysta
Kozłow w Nietkowicach „żyje duchem naszej teraźniejszości, którego twórczość
poszła w tym jedynym właściwym dla artysty kierunku - w kierunku realizmu
socjalistycznego...Nie zawsze zgadzałem się z kolegami malarzami, którzy w
owych latach międzywojennych wpadli w formalizm. Byłem i jestem zdania, że
sztuka, która nie odzwierciedla najistotniejszych przejawów życia jest martwa”.
Walery Kozłow nie kryje zadowolenia człowieka, który „potrafił zrzucić z siebie
balast, jakim niewątpliwie obarczyła jego twórczość malarską epoka lat
międzywojennych...Obecnie projektuję cykl obrazów pt. „Spółdzielnia produkcyjna”.
Natchnieniem do tego projektu jest dla mnie referat wygłoszony prze towarzysza
Bieruta na VII Plenum KCPZPR...Wielokrotnie zgłaszałem swoje usługi w Wydziale
Kultury WRN w Zielonej Górze, ale jakoś te wszystkie moje propozycje nie
znalazły do tej pory oddźwięku”. [Gazeta Zielonogórska. Nr. 12-13.
IX.1952].
„Michał
Sawicki, syn ubogiego szewca...w sali konferencyjnej Komitetu Powiatowego PZPR
rzucił na ścianę trzy obrazy, z których kopia obrazu „Lenin na samotnej wyspie”
o rozmiarach 4 x 2 m. jest nadzwyczaj udana. Kopie głów Engelsa, Marksa, Lenina
i Stalina ze znaczka pocztowego przeniesione na format 4 x 2 m. również
świadczą o jego talencie. Trzeci obraz przedstawia robotnika i chłopa
patrzących z ufnością ku wschodzącemu słońcu socjalizmu”. [Gazeta Lubuska.
Nr.66 VIII 1949].
Plastycy,
aby zapewnić sobie papier, farby czy jakiekolwiek przyboru warsztatowe, musieli
należeć do Związku. Uczestniczyli także spektakularnie w oficjalnej doktrynie.
Te wszystkie tytuły jak np. „Słoneczko socjalizmu zaglądające pod strzechy wieśniacze” stały się przysłowiowym
kamuflażem dla działalności traktowanej w ramach socrealizmu jak puszczanie
„perskiego oka” dla wtajemniczonych w prawdziwą grę i pozory wręcz kabaretowe.
Czy dołowano plastyków z powodu doktryny? Ton notatek w Gazecie raczej potwierdza troskę,
jaką otaczano „słuszną twórczość” a więc także zainteresowanie, bez którego
artysta raczej jest sfrustrowany.
”Wystawa
nie zawiera żadnych prac z krajobrazami naszej pięknej Ziemi Lubuskiej,
portretów naszych przodowników pracy ani scen z budowli Planu 6-letniego w
naszym województwie. Krajobraz to piękna rzecz, zwłaszcza, kiedy jest dobrze
zrobiony i oddaje wiernie piękno natury, ale 28 pejzaży na 50 wystawionych
prac, to stanowi za wiele, nawet dla miłośników przyrody. Z pozostałych prac
widać, że artyści nie zawsze głęboko przeżywają temat. Człowieka widzą jako
martwy przedmiot [obrazy J.M.] nie mają w sobie życia, wyczuwa się po prostu
bierność i rezygnację, co jest już zupełnie fałszywym ujęciem.”. Gazeta nie szczędzi
także dobrych rad kolegom artystom. - „O obrazie plastyka, Juliusza Majerskiego
nie można powiedzieć nic dobrego. Obraz jest martwy, bez perspektyw, wykonany
niedbale a autorowi przydałoby się kilka lekcji anatomii. [Gazeta
Zielonogórska. Nr 88 6-7 XII 1952].
”W
sali posiedzeń MRN przez cały styczeń otwarta była wystawa prac Wandy
Sokołowskiej. Na czoło rzeźb wysuwa się „Alegoria Warszawy”. Grupa przedstawia
dobrze podpatrzony moment z powstania warszawskiego. Zamiarem artystki na
najbliższą przyszłość jest przedstawienie wybitnych przodowników pracy i
racjonalizatorów. Do tej pory wrodzona skromność naszych przodowników
utrudniała prace ob. Sokołowskiej. Ludzie mający pozować w pracowni tłumaczyli
się brakiem czasu”.
Niektóre
opinie o twórcy miały charakter zgrabnego, politycznego donosu, płynącego z
potrzeby serca albo poczucia ideowego. Mogły też zaświadczać o czujności
dziennikarza. Tak gustownie spreparowane anonse prasowe nie odnosiły jednak
specjalnych efektów. Trzeba też dodać, ze czynniki partyjne nawet nie próbowały
zainicjować poważnej dyskusji na temat przekonań plastyków i ich związków z
ideą komunistyczną. Zasadniczym powodem było przekonanie, że na polu sztuki
rozbiła swoje namioty prawica i z trudem tam wschodzi ziarno siane ręką chłopa
i robotnika. Plastycy, którzy przybyli na Ziemię Lubuska nawiązywali do okresu
międzywojennego, co słusznie zauważył Walery Kozłow z Nietkowic. Łatwo ich było zniechęcić
do obowiązującego nurtu opiniami, które czytali w Gazecie. Nawet, gdy tworzyli
w tej doktrynie to oficjalnie się od niej odżegnywali. Socrealizm tak bardzo
spłycał ich emocjonalne zaangażowanie, że stawali się wyrobnikami i
komediantami w spektaklu, w którym nie za bardzo dobrze się czuli. Poza tym
socrealizm nie pozostawiał miejsca na metafizykę, psychodeliczne przeżycia,
słowem na wzloty ducha.
Ala
Zacharska [później Markola] pracowała u Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków,
„na pracach zleconych”. Przepisuję ze swoich notatek: -” 11 07 57 Ala, ambitna,
zawzięta, wrażliwa, wiem o niej bardzo mało, mimo, że pracujemy w jednym
biurze. Przez tydzień była radosna. Wymalowała obraz chłopczyka. Była zadowolona.
Mówiła, że urodziła synka. Ala pokazała swojemu wielbicielowi ten obraz. Zachwycał
się. Alę to okrutnie zmartwiło.- ” O ile mój obraz podoba się laikowi to na pewno
nie jest dobry”, powiedziała do swojej przyjaciółki, także plastyczki, Hali
[Halina Karpowicz, potem Byszewska a jeszcze potem Skiba. J. M.]. Przez trzy
dni ma już z tego powodu chandrę.
Wracam
do notatek:-„22 09 57 Ala wczoraj
powiedziała, że ma córeczkę a Jacuś siostrzyczkę. To jest akcik, taki miły, zastanawiała
się jakie jej dać imię. Myślała o tym swoim obrazku, uśmiechała się do niego i
wymyśliła mu imię, -”Emilka”. Takie jakieś radosne i liryczne. W tym czasie,
gdy Ala opowiada o swoich pracach bardzo ją lubię”.
Celem
sztuki Alojzy Zacharskiej, było jej osobiste odniesienia do rzeczywistości, do
życia. Opinie laików ją drażniły. I jak tutaj domniemywać, że malowała dla
hegemonów socjalizmu.
Twórczość
pozbawiona duchowości, przestawała być sztuką, gubiła jej poczucie
suwerenności. W takich dywagacjach nad imieniem „siostrzyczki Jacusia” brali
udział pracownicy biura, Stanisław Kowalski, autor tego tekstu i goście
plastycy, Ignacy Bieniek, Kazek Rojowski, Marian Szpakowski i sam szef, Klem Felchnerowski.
Teraz
należy zadać pytanie, czy nasi plastycy-stypendyści kupili socrealizm, czy
tylko spektakularnie nie mieli nic przeciwko doktrynie, która tutaj na Ziemi
Lubuskiej istniała w formie tekstów kabaretowych.
Artyści
funkcjonowali całkiem dobrze w naszym mieście. Tak nieuchwytne, metafizyczne,
duchowe sprawy, jak wolność, suwerenność stały się ich prywatną sprawą i nie
były im odbierane, ani paraliżowane politycznym nadzorem. O ile plastycy
chodzili na manifestacje pierwszomajowe, a chodzili, o ile publicznie nie
atakowali socjalizmu, a nie atakowali, to sprawa malarstwa stawała się ich
warsztatem, do którego mieli dostęp tylko ci, których gościć zgodzili się sami
twórcy. Najwyżej obrazy nie zostałyby dopuszczone na wystawę. Tak, więc pytanie
czy twórczość naszych malarzy była wówczas niejednoznaczna, czy uprawiali ja
artyści o osobowościach wewnętrznie sprzecznych, pozostaje nierozstrzygnięta.
W
pełne światło wejdą plastycy po roku 1956.
Obecność
na wystawach, czy plenerach towarzyszy z aparatu partyjnego była formą
porozumienia z plastykami. „Cenzura” była zaprzyjaźniona z kolegami plastykami
a o ostracyzmie społecznym nie ma nawet, co wspominać. Wypowiedzi sekretarzy, o
ile do takich spotkań dochodziło, były z natury ugrzecznione i zachęcające do
dalszej pracy na rzecz socjalistycznej ojczyzny. Decyzja o pracowniach w
blokach wznoszonych przy ulicy Wyspiańskiego, stała się dowodem na pozytywną
ocenę środowiska, które w infrastrukturze wojewódzkiego miasta zaczęło się
poważnie liczyć od lat 60. Ogólnopolskie imprezy, wystawy i sympozja, stały się
tego potwierdzeniem.
Tamte
odległe lata określane dzisiaj jako „pionierskie” to był czas ludzi młodych.
Trofimow z Lubska, czy Brunne z Sulęcina, podobnie jak Majerski, przeszli przez
obozy, ale nie czuli się wyróżnieni nieszczęściem. Wszystkim było ciężko, bieda
po wojnie dopadła każdego. Czy to, że Słockiemu skradziono ubranie pozbawiło go
woli twórczej. Marjanowi Szpakowskiemu w Klubie Dziennikarza, „przez pomyłkę”
ktoś zamienił na szmatę z koca, okrycie z wielbłądziej wełny zakupione w
Londynie, a mimo to nie przestał wielbić Polloka. Czy życie Jana Korcza nie
wynikało z jego wyboru?. Leszek Kania pisze: -”Na starość władze zapewniły
Korczowi dobre warunki do pracy. Mieszkał tam samotnie, prawie nigdy nie
rezygnując z twórczości. „Gdy maluje zapominam o wszystkim. Wystarczy mi nie
wielki kąt, bylebym miał farby i płótno. Maluje wtedy niemal do kresu sił, do
bólu oczu. Gdyby mi ktoś pewnego dnia odebrał możliwość malowania, życie straciłoby
sens”. [Ludzie Środkowego Nadodrza- wybrane szkice biograficzne. XIII-XX
wiek. Zielona Góra 1998].
Mała stabilizacja
W
tłumie historycznej wędrówki ludów, z różnych powodów, najczęściej z
konieczności, przyjeżdżali na Śląsk Lubuski, także artyści malarze.
Rozpoczynali naukę w okresie międzywojennym, nie tylko w naszym kraju, kończyli
studia po wojnie, niektórzy uzyskiwali tytuły na podstawie przedłożonych prac
na uczelniach, na których studiowali przed wojną. Włączyli się aktywnie w życie
społeczne. Krok po kroku organizowali swoje środowisko. To oni przygotowali
grunt do powołania Związku Polskich Artystów Plastyków- Oddział w Zielonej
Górze, pierwszej organizacji twórczej w naszym mieście.
W
latach 50. po powstaniu województwa, po Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie i
Uniwersytecie w Toruniu przybyli: Ignacy Bieniek, Halina Byszewska, Klemens
Felchnerowski, Kazimierz Rojowski, Adam Stańkowski, Remigiusz Zaborowski i
Marian Szpakowski.
Warszawska
Akademia Sztuk Pięknych zasiliła Zieloną Górę swoimi absolwentami: Adamem
Falkiewiczem, Ryszardem Lechem, Witoldem Nowickim, Zygmuntem Waldmanem,
Krystyną Sznajder i Alojzą Zacharską.
Przeszłość
historyczna malarzy Środkowego Nadodrza rekonstruowana jest nie po to, aby
stała się wartością do naśladowania. Jest to opis ludzi sztuki żyjących w
naszym mieście, którym należy się głęboki szacunek nie tylko dlatego, że żyli w
trudnych czasach. Te trudy się zacierają w pamięci, ale dlatego, że pozostawili
trwały ślad swoich dokonań artystycznych, które zweryfikował pozytywnie czas.
Młodsze generacje, absolwenci akademii z całego kraju, w innych czasach,
stworzyli nowy, własny świat sztuki. Objaśnianie metodą narracyjną ich
twórczości nie może spotkać się z akceptacją czy aprobatą krytyczną
dostarczającą twórcy niezbędnej satysfakcji. Ta metoda nie ma już zastosowania
w ambitnej i naukowej strukturze krytyki. Najnowsze pokolenie, związane z
Instytutem Sztuki naszego Uniwersytetu, to twórcy wymagający współczesnych
doktryn, w których filozofia podejmuje próbę odpowiedzi, czym w ogóle jest
sztuka w epoce postmodernizmu. Aby podjąć taka próbę, nie sposób uporać się z
wszelkimi kontrowersjami wobec współczesnej krytyki i sztuki, ale także nie sposób pominąć ludzi
sztuki, którzy od 1945. roku działali tak skutecznie, że doprowadzili do
pierwszego społecznego buntu, literacko określanego jako „odwilż” najpierw w
sztuce, potem w polityce i
gospodarce.
Impregnowany
w odniesieniu do jakichkolwiek uchybień od doktryny leninowsko-stalinowskiej,
konserwa partyjna nigdy nie wyrzekła się socrealistycznych doktryn. W poglądach
na sztuki plastyczne przewidywano rozwój, bez jakiejkolwiek alternatywy, w
duchu scenariusza radzieckiego. Wręcz obsesyjnie wykazała to praca zbiorowa
ludzi nauki i kultury, przeznaczona do użytku służbowego: -”Prognoza rozwoju
kultury polskiej do 1990.r.”. -”W dalszej perspektywie prowadzić to będzie do
jakościowego ujednolicenia kultury w powszechny, socjalistyczny obyczaj, co
nastąpi razem z zanikiem klas społecznych. Otworzy to w rozwoju Polski „erę
komunizmu”, zgodnie z tym co pisał Lenin, że „powstanie jakościowo nowego
modelu kultury społeczeństwa i jednostek będzie ważną oznaką wkraczania w epokę
komunizmu”. Ta dyspozycja, dzisiaj na szczęście wirtualna, wydana została za
Gierka a więc w epoce „cywilizacji fikcyjnej wspólnoty i fikcyjnego dobrobytu”.
[Prognoza rozwoju kultury polskiej do 1990.r. Do użytku służbowego.
Ministerstwo Kultury i Sztuki. Komisja Prognozowania przy Ministrze Kultury i
Sztuki. Zespołowi przewodniczyli: Jerzy Kossak i Kazimierz Żygulski. Warszawa
1973.r].
Stan
wojenny wykazał jak łatwo wprowadzać na stare przerdzewiałe tory, „rewolucyjne
parowozy dziejów”. Klasa robotnicza objęła i zasiedliła teatry, amatorzy
nakreślali „rozwój” myślenia plastycznego. „telewizornia” oszalała.
Kultura
powstała z klęczek w czasach Poznańskiego Czerwca i Polskiego Października. Bo
choć czas pędzi, zmieniają się epoki, to poczucie wolności pozostaje zawsze
takie samo. Suwerenność twórcza i niepodległość duchowa weszły artystą w krew.
Stały się oddechem woli twórczej. -Rok 1956- był to dziwny rok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz