sobota, 21 kwietnia 2012

MOJE WSPOMINANIE WŁADKA KORCZA


                                                                           Sierpień wrzesień 1997       

 

MOJE WSPOMINANIE WŁADKA KORCZA


Powód ukazania się tej publikacji jest związany z aktem uroczystym, podniosłym. Granitową płytę w deptaku przed Muzeum zastąpiła miedziana tablica upamiętniająca Władysława Korcza. Z tego powodu  i tekst winien być patetyczny, wręcz pomnikowy. Tak należałoby pisać z takiej okazji. Tymczasem kusi mnie, aby napisać nie jak trzeba, jak należy, ale w sposób bardziej osobisty podzielić się swoimi wspomnieniami o Władku, o naszej zażyłości. Nie śmiem powiedzieć o przyjaźni, gdyż nie jestem pewien, czy potrzebował przyjaciela. Wyzbył się, bowiem złudzeń co do męskiej przyjaźni w czasach, gdy historia brała ostry zakręt i niewielu pozostało w Jego otoczeniu, którzy byliby wierni swoim przekonaniom na miarę Jego szacunku.
Andrzej Toczewski w artykule ,,Pożegnanie Profesora Władysława Korcza  (1913-1947)” nakreślił sylwetkę Władka jako człowieka nauki, popularyzatora i działacza społecznego, zwalniając niejako mnie z tej trudnej pracy. (Studia zielonogórskie. Tom V ss. 255 – 261, Lubuskie Towarzystwo Naukowe, Muzeum Ziemi Lubuskiej, Zielona Góra 1999). Fachowo została także opracowana bibliografia prac Władysława Korcza. Chciałbym wobec tego przedstawić kilka niebanalnych sytuacji, z których powinna wyniknąć osobowość mojego bohatera i Jego charakter. Nie zamierzam kreować Władka na prowincjonalnego herosa, ani tym bardziej dłubać przy pomniku, który sam sobie wystawił niecodzienną pracą. Wybił się wcześniej od nas na regionalną niepodległość i dlatego w wielu konstelacjach towarzyskich dotkniętych serwilizmem nie komponował się. To dla mnie napisał o Stanisławie Dygacie Kazimierz Brandys, co próbuję odnieść do wieloletnich kontaktów Władysławem Korczem: -,,Potrzebny był mi ten szalony przyjaciel, który dzieli świat na białe i czarne”. Zdarzały się sytuacje, że uczestniczyłem w rozmowie o faktach historycznych, o których się mówi jako o niezabliźnionych ranach. I gdybym potrafił namalować obraz tych rozmów to słowa Władka były jak sztuka geometrii, ostre, wyraźne, jasne, kontrastowe, a jego rozmówców, nawet już w czasach,,pierestrojki” jak obrazy abstrakcji miękkiej, rozmyte zamazane, nieostre. To nie był człowiek, do którego miała dostęp filozofia kłamstwa z atrybutami konieczności dziejowej. Trudne to były dyskusje, gdyż w tej materii Władek nie był człowiekiem kompromisu. Kłamstwo to kłamstwo, koniec dyskusji. Tak się szczęśliwie złożyło, że w poglądach prawie nic nas nie różniło. Umieliśmy oddzielić hasła od praktyki politycznej. A realny socjalizm dostarczał wielu powodów, aby się w tym doskonalić. Dlatego mogę napisać: - ,,Wiem natomiast, że potrzebował człowieka przed którym mógłby wykrzyczeć swoje poglądy bez poczucia zagrożenia”. I to zapewne wystarczyło do naszych serdecznych kontaktów. Dlatego właśnie trzeba zacząć wszystko od początku i na  wstępie położyć kamień węgielny pod nasze wzajemne relacje. Był nim pogląd, ba, przekonanie Władka, że pierwsze wrażenie, jakie na nim wywrze nowo poznany człowiek jest najważniejsze i co istotne, że On,,,się jeszcze nigdy nie pomylił”. Ja zaś wywarłem na Władku pierwsze wrażenie ze wszech miar pozytywne. I tutaj musimy powrócić do historii.
Był rok 1956. Po Poznańskim Czerwcu przyjechałem do Zielonej Góry. Miałem jako świadek poznańskich wydarzeń, a wcześniej jeszcze jako absolwent  W.W.2 (Wrocław – Więzienie nr 2 przy ulicy Sadowej) w miarę sprecyzowany pogląd na komunistyczne hasło,  - ,,Człowiek to brzmi dumnie”.
Jesień roku 1956 to czas odwilży, wielkich przemian politycznych, a także nadziei, ze socjalizm może być reformowalny.
W całej Polsce odbywały się masówki, wiece, manifestacje popierające Władysława Gomułkę
Towarzysz Wiesław, w oddolnym nurcie partyjnych mas i jakiegoś tam skrzydła na górze, w samym KC, to była szansa na własną drogę do socjalizmu, to samodzielność w bloku państw socjalistycznych. To był czas nadziei.
W Zielonej Górze późną jesienią 1956 roku odbył się dosyć ponury spektakl w Teatrze i. Leona Kruczkowskiego.
Na scenie ustawiono stół prezydialny, dosłowny, socrealistyczny. Za nim główni aktorzy ,,wypaczeń socjalistycznych”. Bez „historycznej partyjnej charyzmy”, tacy jak na co dzień, zasiadali za swymi biurkami pełnymi tajemnych instrukcji, pism z nagłówkami ,,tajne”, ,,poufne”, czy ,,tylko do użytku służbowego”. Teraz byli trochę obdarci z tej swojej biurokratyczno-partyjnej władzy. Pierwszy sekretarz KW PZPR, sekretarz organizacyjny, towarzyszka od propagandy, Przewodniczący Wojewódzkiej Rady Narodowej, jacyś naczelnicy. Niezbyt liczna obsługa personalna widowiska. Reżyser, którym okazała się historia, nie znalazł widocznie zbyt licznych i znaczących prowincjonalnych aktorów odpowiedzialnych za błędy epoki. Na spektakl odegrany społecznie zeszła się też publika nie płacąc za bilety. Toteż widownia pękała w szwach. Sztuka nie była jednakże akceptowana, - ,,Mowa trawa” ryczał któryś z widzów. Przerywano hamletowskie monologi, nawet gwizdano i wyśmiewano mówców, tupano, klaskano nie w tym miejscu, co trzeba, a można nawet powiedzieć, że wyklaskiwano wczorajszych artystów, którzy nagle dzisiaj okazali się tylko komediantami. Aktywiści – klakierzy poutykani w tym złowrogim tłumie przycichli, - starali się jedynie zapamiętać co bardziej oburzonych przedstawieniem, ale przerastało to ich możliwość ze względu na totalne niezadowolenie publiki. I właśnie wtedy, gdy sala była już nie do opanowania wystąpił jakiś człowiek ze złowieszczą propozycją. Powiało grozą, gdy zaproponował, aby zebrani ruszyli na gmach Komitetu PZPR. Opisałem to wydarzenie w roku 1982 (Katalog autorski Andrzeja Gieragi, Muzeum 1982) - ,,...Wystąpiłem publicznie w chwile po tym, gdy jeden z mówców, prowokator chyba, krzyczał zaśliniony, aby spalić Komitet Wojewódzki. Władysław Korcz przedarł się przez tłum i rzucił w moje ramiona. Myślę, ze obaj myśleliśmy o tym samym. Aby nie pozwolić wyprowadzić ludzi pod karabiny maszynowe. Korcz zresztą mówił o tym samym wyraźnie trzymając mnie za rękę. To był mój pierwszy kontakt z Władkiem I to było to pierwsze wrażenie, oczywiście pozytywne, którym mnie Władek obdarzył i którego nie zrewidował przez wszystkie lata naszej znajomości. Co wcale nie znaczy, ze zawsze kroczyliśmy  w cieniu drzew szczęśliwej Arkadii. Burze były jednak krótkotrwałe, a po nich zawsze przezroczysta pogoda.
Upłynęło równo 110 lat, gdy ukończono budowę zielonogórskiego starostwa. Może nie tyle ukończono budowę, co adaptowano na potrzeby władz miasta istniejące budynki wyposażając je we wspólną elewacją tworzącą zewnętrznie okazały gmach. Wnętrze o różnych poziomach i wielu traktach komunikacyjnych  przetrwało do lat 1970 – 74, kiedy to wyburzono je przystosowując cały układ przestrzenny do nowych potrzeb. Gmach  zamknięty jest od ulicy klasycyzującą elewacją z datą 1889 na tympanonie, nad trzecią kondygnacją,  wyznaczającym główną oś budynku, niegdyś starostwa przy Bahnhofstrasse, a dzisiaj Muzeum Ziemi Lubuskiej przy al. Niepodległości 15. Nie odnaleziono dotychczas, a może nie zachowały się dokumenty archiwalne dotyczące właścicieli zaadaptowanych dawnych budynków mieszkalnych. Trzeba jednak przyznać, że przed przystąpieniem do generalnej przebudowy wnętrza była to wręcz dżungla, raczej na prowincjonalnym poziomie, eklektycznych możliwości budowlanych. Na trzech działkach budowlanych powstał na planie wydłużonego prostokąta Landratsamt, czyli urząd starosty. Trzykondygnacyjna fasada otrzymała architektoniczny wystrój w postaci lizen i pozornego ryzalitu. Stanisław Kowalski, długoletni Wojewódzki Konserwator Zabytków dodaje ponadto, że ,,nie wiemy, kto zaprojektował budynek, nie znamy też budowniczego” ( Studia zielonogórskie op.cit. s.65). W budynku tym pomieściło się Muzeum oraz jako sublokatorzy, Lubuskie Towarzystwo Kultury – Ośrodek Badawczo-Naukowy, Stacja Naukowa Oddziału Polskiego Towarzystwa Historycznego, Biuro Oddziału Chórów Ludowych, Towarzystwo Rozwoju Ziem Zachodnich i Komitet powiatowy Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego. Były ponadto dwa albo trzy mieszkania lokatorskie.
Ośrodek badawczo-naukowy początkowo przy Lubuskim Towarzystwie Kultury prowadził ożywioną działalność, a Lubuskie Towarzystwo Kultury zajmowało dwa maleńkie pomieszczenia na parterze przy końcu korytarza. Stacja naukowa P.T.H., w której rezydował tylko Władek miała duży pokój na parterze od strony alei Niepodległości. Władek chętnie się zgodził, abyśmy w jego pomieszczeniu rozbili swoje namioty. W ten sposób Ośrodek badawczo-Naukowy, którym kierowałem, był sublokatorem sublokatora. Ale nie było w tym szczególnego utrapienia dla Władka jako, ze niewiele czasu spędzał w Stacji. Był wiecznie niecierpliwy, zagoniony, zabiegany. Co tutaj dużo mówić? To była walka o byt materialny. Starania o odczyty, o prelekcje, praca w Towarzystwie Wiedzy powszechnej, wyjazdy w teren, jednym słowem Zmuszała do tego, bieda.  Ale bibliotekę to Władek miał w tej Stacji jak na owe czasy doskonałą. Od czasu do czasu ktoś wypożyczał książki, ale Władek wszystkich traktował jak potencjalnych złodziei mając ku temu zresztą powody. Toteż i chętnych było mało. Do Stacji PTH wchodziło się głównym wejściem muzealnym. Najpierw były duże schody dzielące korytarz,  po lewej stronie sala konferencyjna, w której wyświetlano filmy oświatowe. Na wprost schody drewniane zabiegowe na pierwszą kondygnację z ozdobną tralkową balustradą, a pod nim wiecznie cuchnący WC. Na prawo ciemny korytarz, na wprost  przed jego załamaniem biura muzealne, sekretariat i gabinet dyrektora. Wcześniej po prawej stronie korytarza przez dwuskrzydłowe drzwi do połowy oszklone piaskowym szkłem, (światło na korytarz) wchodziło się do Stacji. Naprzeciw dwa duże czteropolowe okna, ściany boczne założone półkami wypełnionymi książkami. Z lewej strony kaflowy piec, biały z dekoracyjnym zwieńczeniem nad szerokim gzymsem. Podłoga drewniana, wydeptana, pomalowana czerwoną złuszczona farbą. Na środku dwa potężne biurka, które Władek otrzymał w darze od Ligi Ochrony kraju. Te biurka przykryte były burym linoleum przybitym gwoździami do blatów. Kiedyś zbratani żołnierze, którzy dobijali hydrę teutońską, dzielili na nich świńskie tusze. Toteż zachowały się ślady siekiery, tasaków i noży rzeźniczych. Biurka były kiedyś reprezentacyjne dla jakiegoś wysokiego urzędu i stąd zapewne Armia Czerwona miała uzasadniony honor pozbawić je biurokratycznego dostojeństwa. Jedno biurko było Władka, drugim dysponował  Ośrodek Badawczo Naukowy.
Na nim rodziło się administracyjnie Lubuskie Towarzystwo Naukowe. Postanowiliśmy wynieść ten nasz świński katafalk i postawić na tym miejscu dwa mniejsze atrybuty biurokracji oraz mały okrągły stolik dla utytułowanych gości Ośrodka. Niestety nasze próby natrafiały na zdecydowany opór. Wreszcie czara goryczy się przepełniła, gdy Władek nie zareagował na mój teatralny gest, gdy na tym biurku w charakterze nieboszczyka, z zapalonymi wokół świecami, wygłosiłem kolejną prośbę o pozbycie się mebla, który tak jednoznacznie nam się kojarzył. W Stacji, u Władka pracował wówczas młodziutki, przystojny magister, dzisiaj w znacznie zwiększonym gabarycie, prof. dr hab. Joachim Benyskiewicz. Uknuliśmy szatański plan. Do tej sprawy powrócę nieco później. Chciałbym wyjaśnić, ze upór Władka to nie była genetycznie negatywna cecha charakteru, ale wynikała z drastycznych doświadczeń, że warto być upartym i stawiać na swoim. W ekstremalnych warunkach Władek słuszność tego poglądu sprawdził, a potem ten upór w innych warunkach był już echem tamtych doświadczeń i przenosił się na rzeczy nieraz mało ważne.
Jeden, ze zbliżonych do Władzy, kierowników Urzędu Wojewódzkiego jak tylko skończył WUML (wyjaśnienie dla młodzieży: Wieczorowy Uniwersytet Marksizmu i Leninizmu) to na drzwiach swojego gabinetu do nazwiska natychmiast dodał - magister. Uśmiechano się, ale nikt nie śmiał za względu na rangę WUML – u pozbawiać go tego tytułu. Gdy dostaliśmy pismo, ze mamy obowiązkowo uczęszczać na ten WUML Władek strasznie się zżymał. Gdy jeszcze się dowiedzieliśmy, ze będzie egzamin ,Władka opanowała lekka furia – pluń Władziu na to próbowałem załagodzić atmosferę. Ale niewiele to pomogło, gdyż Władek miał za sobą zdany egzamin z filozofii obowiązujący przy doktoracie i uważał, ze powinien być zwolniony z tego egzaminu. Ja wykładałem historię filozofii w Studium Nauczycielskim w gmachu przy Placu Słowiańskim. To było w tym czasie, gdy nie było i nas jeszcze wyższych uczelni. Poszedłem wbrew sugestii Władka na ten egzamin, co potraktował jako prowokację do Jego stanowiska i świętego oburzenia. Pisał podania, odwoływał się, wykładowców odsądzał od czci i wiary, przedstawiał zaświadczenia o zdanym egzaminie, przed Komisją Uniwersytecką, aż wreszcie dali Mu spokój, ale WULM-u, nie zaliczyli. Teraz dopiero Władka opanowała wręcz dzika furia i narastająca niechęć do mnie. Aby Władka ułagodzić podarowałem mu poczet Królów polskich i Książąt Piastowskich wykonany osobiście właśnie na tych WULM-owskich nasiadówkach. Tutaj muszę ze skruchą wyznać, ze był to poczet mało typowy. Mieszko Stary był bezsilny, Chrobry wręcz przeciwnie. August Mocny rzeczywiście wiele obiecujący, Łokietek dosyć wygimnastykowany. Z książąt piastowskich Władek obśmiał serdecznie Henryka Brodatego, zamyślił się głęboko nad Pobożnym. Rogatka Go rozśmieszył, Jan Szalony zadziwił, Bolesław Wysoki zachwycił, a nad Plątonogim to się wręcz rozpłakał ze śmiechu. Na czym zaś polegała ta nietypowość? Otóż bazą była męska płeć i dlatego poczet dotyczył tylko władców. Tym sposobem Władek wybaczył i zaakceptował moje tchórzostwo i konformizm zakończone pomyślnym egzaminem na WUML-u i do tematu już nie powracaliśmy.
Władek brzydził się wszelką biurokracją i urzędniczeniem. Niestety, praca Ośrodka Badawczo-Naukowego polegała także na wielu czynnościach administracyjnych. Maszyna do pisania stale klekotała powodując u Niego niechęć do naszej sublokatorskiej działalności. Wreszcie kiedyś nie wytrzymał i wyrwał z maszyny do połowy zapisaną kartkę. Czekaj, Władek, poniesiesz za to karę, powiedziałem po długiej chwili ciszy.  – A co? – Może będziesz bił?, retorycznie zapytał, ale była w tym wyraźna nutka agresji.  Do pracy Władek nosił zawsze wypchaną kilkoma kilogramami książek teczkę. Ta brązowa sfatygowana spięta paskiem teczka była wręcz częścią jego ciała. Przedłużeniem ramienia, fragmentem organizmu. Często ją podnosiliśmy i nie mogliśmy się nadziwić jak Władek mógł z tym obciążeniem tak się zżyć. Mówił, że ciężar trzeba umieć nosić. Idąc równym krokiem teczkę zamieniał na wahadło, co pozwalało na równy rytm kroku i oddechu. Wpływało to także na kondycję fizyczną, z której właściciel teczki był szczególnie dumny. Wówczas wyszukałem dużą gotycka cegłę, oczyściłem ją i napisałem czarnym tuszem; - ,,Każdy z nas jest cząstką biurokracji. Nosi ją za sobą przez całe życie”. Cegłę te włożyłem Władziowi do teczki. Czekamy z napięciem. Jeden dzień, nic, drugi także. Wreszcie my nie wytrzymujemy.  – Władek, co Ty tak naprawdę nosisz w tej teczce? Będąc około drzwi jeszcze zaproponowałem: - Proszę Ciebie zajrzyj tam koniecznie! Na drugi dzień Władziu rozbawiony oznajmił – Istotnie przez ostatnie dni nie zaglądałem do teczki. Ale nawet nie wyczułem różnicy.  Zauważyliśmy jednak, ze wychodząc ze Stacji dyskretnie zaglądał do teczki. Także nie wypowiadał się na temat naszego urzędniczenia.
Powracając do katafalko-biurka trzeba zaznaczyć, ze był to akt rozpaczy, którym swoim uporem sprowokował Władek. Prof. Joachim Benyskiewicz, wówczas Chimuś, szczupły jak amant w arystokratycznym filmie amerykańskim, szybko zorganizował ekipę fizyczną z pracowników muzeum i wytaszczyliśmy ten monstrualny mebel na korytarz. Zdarliśmy z blatu linoleum, ja wyposażyłem się w piłę płatnicę i czekaliśmy na Władka. Gdy tylko ukazał się na ulicy (deptak wtedy był dopiero w planach urbanistów), Chimek przerażony na zapas krzyknął: - Idzie, o Jezu Maria, idzie! Ja wtedy wskoczyłem na biurko, oblano mi twarz wodą i przymierzyłem się udręczonym gestem do przecięcia mebla. Wkroczył Władek. Potoczył wzrokiem po zebranym tłumku pracowników muzealnych:  - Co tutaj się dzieje? – zapytał.
-         Władek tego się nie da przeciąć, tutaj trzeba siły, drewno twarde jak żelazo – poinformowałem płaczliwie właściciela biurka.
-         Władek z ironicznym uśmiechem i politowaniem mnie obejrzał, ale nie powiedział słowa. Postawił teczkę, zdjął marynarkę i odsunął mnie władczym gestem. Szybko uklęknął na biurku, splunął w garść, potoczył wzrokiem po zebranych i rozpoczął spektakl rżnięcia. To nie był Władek, a maszyna ukształtowana w syberyjskiej tajdze , od  ,której zależała ludzka egzystencja. Nie przerwał roboty, gdy odciął jeden segment. Zmienił tylko pozycję a na nas nawet nie spojrzał. Odciął jeszcze w szybszym tempie drugą część środkowego blatu, który w glorii  odniesionego zwycięstwa plasnął na kamienna posadzkę. Wtedy Władek założył marynarkę, uśmiechnął się do nas lekko i zszedł ze sceny unosząc gestem  gladiatora ramię, które jeszcze przed chwilą było wręcz mechanizmem doświadczonego pilarza. Za chwile ze Stacji rozległ się ryk rannego zwierza. Ja już przy drzwiach wyjściowych. Po negocjacjach prowadzonych przez Chimka wróciłem po trzech dniach do pracy mimo różnych refleksji nieprawomyślnych, a także wypowiedzi bez wewnętrznej cenzury byliśmy, na co dzień raczej optymistami. Wychodziliśmy z założenia, że ludzie w PRL-u dzielą się na tych, co siedzieli, siedzą i będą siedzieli. Tak nam dyktowało życiowe doświadczenia Z czasem ta hipoteza ulegała rozmazaniu, rozmyciu i częściowo zapomnieniu. Profesor Włodzimierz Korcz nie lubił wracać wspomnieniami na ,,ziemię przeklętą”. Poza tym należeliśmy do tej grupy społecznej, która już swoje odsiedziała. Oddział dla politycznych we wrocławskim wiezieniu przy ulicy Sądowej we wczesnych latach 50. nie był dla mnie domem wczasowym.
Podobały nam się socjalistyczne  hasła, ale praktyka przerażała. Władek uwielbiał  Kartezjusza, był wieczystym agnostykiem, odrzucał utarte stereotypy, wierzył, że jest postępowy i nie uznawał autorytetów poza naukami ścisłymi. Głosił poglądy, których sens próbuję zrekonstruować.
-         Nic nie może człowieka zwodzić. Myślenie jest czymś, w co nie sposób zwątpić. Nawet, gdy źle myślimy – to myśli się jednak nie pozbawiamy. Wola myśli jest nieograniczona. Rozum stawia myślącemu człowiekowi granice, błąd zawarty jest w sądzie. Gdy przestaniemy myśleć to nie mamy tytułu, aby być człowiekiem. Paradoksem zaś było to, ze mimo takich poglądów cechowała go żywiołowość i często wręcz mało kontrolowane, spontaniczne działania. Te sprzeczność Władek tłumaczył słowami Fernanda Braudela, - ,,Historia jest strukturą dynamiczna złożona z sensów i nonsensów”, a więc czym wobec słuszności tej tezy jest historyk, jak nie małym trybikiem wprzęgniętym w tę mało racjonalną machinę dziejów. Gdy zaś mówiłem; – Władziu, ten Twój niewyparzony język dobrze Ci nie zrobi, przytaczał Edmunda Burke; - ,,Dla zwycięstwa zła wystarczy, by dobrzy ludzie nic nie robili”. Wspominał; - „gdy zostałem wezwany na rozmowę do gmachu przy ul. Partyzantów pocieszałem się myślą, że to nie Moskwa, – że to nie  Butyrki, Lefortowo czy Łubianka. Nic nie może być gorsze aniżeli te czeluści. Co człowieka może jeszcze spotkać, gdy zaliczył Gułag. Ale myśl o generale Fildorfie kołatała się w mojej głowie. ,,Nila” wykończyli miejscowi siepacze. Gdy oficer Urzędu Bezpieczeństwa powiedział grzecznie, że mogę ponownie stracić wolność powiedziałem całkiem serio ,,To możecie mnie od razu zastrzelić”.
Nie wytrzymałbym ponownie tej drogi, którą pokonałem. Jednak człowiek z wiekiem robi się coraz bardziej słaby, mówił wyraźnie zdegustowany.
Co za maniakalna przypadłość, wzdychał Władek; – Gdy idę deptakiem liczę płyty pod nogami, gdy spoglądam na budynek liczę okna, a jak gdzieś wchodzę – schody. Złapałem się na tym, że ostatnio będąc w Warszawie trzykrotnie przeliczyłem piętra w Pałacu Kultury i zawsze się pomyliłem. I teraz Władek popadł w złość na samego siebie. Było to ciekawe przedstawienie, które nie stymulowało  otoczenia do udziału w tym spektaklu, a jedynie do podziwu nad forma przedstawienia. Zaczynało się dość prosto. Władek mówił tak długo, aż zaczął wewnętrznie buzować. Zaciskał zęby, toczył nieco oszalałym wzrokiem wokół, aż wreszcie splunął na dywan czy podłogę, z zależności na jakim podkładzie ten teatr się odbywał .Potem było jeszcze trochę sapania i wreszcie całkowity spokój. Władek uwolniony, odświeżony rozpoczynał radośnie nowy temat rozmowy. Zawsze Go podziwiałem , niezależnie, czy złość dotyczyła ludzi, poglądów czy doktryny. I ciekawe, nigdy nie przeklinał i nie posługiwał się słownictwem spod budki z piwem.
W ramach rozrywki czytałem Władkowi własne utwory przypisując je znanym poetom. Recytowałem podniośle: - Wiersze, które mi smakują mógłbym pisać bez  końca/ A potem czytać je do upojenia/ na przykład o jajku zawiniętym w szynkę lub w płat złocistego łososia./ Albo o jajku przekrojonym przez środek żółtka z kawałkami masła i łyżeczką kawioru?. Mógłbym także pisać o wędzonej domowej szynce wycinanej w cienkie twarde plasterki./ także o jagodach w śmietanie, obsypanych cukrem /takie wiersze posłałbym Sybirakom./ gdyby tam byli ludzie czuli na poezję zapewne te strofy by ich nasyciły/.
Władek wygłaszał wówczas krótką recenzję:
-         A to idiota, kretyn, półgłówek, urki by niego wypruli flaki. I mieliby racje. Kiwał przy tym z niedowierzaniem głową, że wśród twórców mogą być takie bęcwały. Ale i w tym wypadku był tylko ekspresywny, nigdy wulgarny.
Tak się złożyło, ze w Stacji siedziałem sam i pisałem takie mądre zdania, że malarstwo to okno z psychicznej przestrzeni twórcy do wybranego kadru rzeczywistości, że wystawa zdegradowała dotychczasową malarską iluzję i ukazała potencjalne możliwości plastycznego myślenia, że ekspozycja dostarcza dowodu na dualizm formy, że instrumentalnie wyłamane okna fragmentarycznego myślenia proponują totalna syntezę przez odwołanie mentalne do subiektywnej rzeczywistości, itd… Władek, który musiał wiedzieć, co się dzieje w Jego Stacji, kontrolował, gdy tylko był obecny, każdy zapisany papierek.
-         Co za bełkot?  - poproszono mnie o recenzje z dorocznej wystawy plastyków, objaśniłem czekając na pochwałę, za naukowość tekstu. Na drugi dzień Władek położył przede mną własnoręcznie przepisany cytat z Jana Parandowskiego; - ,,Podpieranie swej powagi skomplikowanym słownictwem jest starym przywilejem miałkich głów, prędkich piór i nieuków”. Przez czternaście lat ta myśl towarzyszyła mi w Lubuskim Towarzystwie Naukowym, przez dwadzieścia lat kartka ta leżała pod grubą szyba na moim biurku w Muzeum, teraz wlepiłem ja na wewnętrzne drzwi szafy, gdzie jako emeryt sięgam po papier do pisania.

Raz tylko uczestniczyłem w takich ćwiczeniach z nostalgii, w warsztacie dwuosobowym, gdzie już pod koniec jego trwania towarzyszyło nam wielkie wzruszenie i słabe przebłyski świadomości. A było to tak. Władek przydźwigał ostrożnie swoją teczkę, delikatnie ją postawił na podłodze, czule na nią spojrzał i wyjął zeń piękną kryształową karafkę pełna rubinowej zawartości; – To jest tata z Mama na ważne spotkanie towarzyskie. Helena sama doprawiała spirytus z sokiem wiśniowym, doskonale się przegryzło – oznajmił   i włożył karafkę do przepastnej  teczki. Za parę minut jednak; -- Może spróbujemy po kieliszeczku. – nie widzę powodu, aby z twojej łaskawości rezygnować. Wypiliśmy  i ponownie karafka powędrowała do teczki. Władek przeglądał jakieś książki i nagle; -  no może po jeszcze jednym. Z mojej strony nie natrafił na opór, a wręcz przeciwnie. Z karafki ubyło ponownie co nieco. Za trzecim razem karafkę Władek pozostawił na biurku. Na policzkach wykwitły Mu okrąglutkie rumieńce. Rozmowa toczyła się gładko, coraz bardziej wiążąc nasze losy z historią o wymiarach najpierw osobistych , a wkrótce  wręcz światowych. Polot, fantazja, erudycja dostawały skrzydeł.
Historia przecież to los jednostek, a także dziesiątków tysięcy, milionów osobistych i zbiorowych tragedii, nadziei i szczęśliwych spełnień.  Zmienialiśmy temat, dochodziliśmy do odkrytych prawd jak do objawienia, że plotka po paru wiekach staje się anegdotą historyczną, a dla półgłówków nawet prawdą, że mit przechowują osoby względnie grupy, którym z pewnego powodu przynosi to korzyść. Doszliśmy do wniosku, ze historyk musi umieć weryfikować i interpretować fakty, aby nie zagubić się w bajce, kłamstwie, manipulacji. Przytaczaliśmy przykłady od czasów Kadłubka aż po życiorysy współczesnych polityków.
Po rozważaniach natury ogólnej nadszedł czas na wypowiedzi o czasach współczesnych. O systemie, że nieprzewidywalny, o poczuciu permanentnej katastrofy, o polityce sprzężonej z ZSRR, która jak zakaźna choroba poraża naszych marksistów niejednokrotnie  z natężeniem charakterystycznym tylko dla neofitów. Wypiliśmy kolejne kieliszki. Karafka nie była pusta do połowy, lecz wręcz przeciwnie, do połowy była jeszcze napełniona.
I wtedy zdałem sobie sprawę, doznałem wręcz iluminacji, że  podświadomość Władka nadal tkwi w łagrze,  że tylko miejsce uległo zmianie, ze miska już się napełniła i że chleba do zupy nie brakuje. Tamten czas stworzył w Jego psychice trwały model do odczytywania także aktualnej rzeczywistości.
-         Polska to efekt historycznego fatalizmu, z którego nie ma wyjścia. Zawinił Zachód wpychając nas w objęcia Stalina, zawinili polscy komuniści będący na usługach Kremla, winni są sprostytuowani naukowcy tłumaczący i usprawiedliwiający każdy krok partii. Odpowiedzialność ponoszą partyjni dygnitarze, pasibrzuchy, słowem wszelka swołocz  zamieszana w polityczną teraźniejszość traktowaną jako obowiązującą po wieczność.
Władek w stworzonej przez alkohol sytuacji objawił kompleks Sybiraka. Wspominał;  -Pamiętam tych, którzy mówili :Nie przetrzymam tej zimy. Powiększały się zastępy ,,dochodziagów” co podążali z wolna, nieodwołalnie ku śmierci. Wśród nich byli i tacy, którzy nie ogłaszali duchowego upadku, gasły tylko ich oczy, umierali milczkiem, tak, jak gdyby wstydzili się własnej słabości. Mnie nie opuszczała nadzieja wydostania się z tej zmarzliny. Na samą myśl, że mogę nie przetrwać byłem na siebie zły, wściekły na własne ciało, które czasami nie wytrzymywało. Teraz tak myślę, że właśnie ten upór, ta złość trzymała mnie w ryzach, zmuszała obolałe nogi do marszu i ręce do pracy. Zawsze też walczyłem o swój niewolniczy kawałek chleba, a nawet za cenę przegranej w tłoku, o miskę wodzianki.
Namiętność życia, przetrwania, tak bym to określił, bo rozum tutaj niewiele znaczył, na logikę to trzeba było szybciej umierać, po cholerę jeszcze na nich pracować, gdy koniec jest wiadomy. Ale zawsze coś tam podpowiadało, ze to nie może trwać wiecznie, ze ten system zostanie strawiony naszą nienawiścią i skumulowaną złą energią niewinnych ludzi, milionów trupów. To było wbrew rozsądkowi, ale wiedziałem, ze upadł starożytny Rzym, że rozpłynęło się w rozległych stepach imperialne państwo Mongołów, że komunistyczna zaraza, Sodoma i Gomora nie może unicestwić europejską śródziemnomorską kulturę. Ponura byłaby przyszłość naszego kraju w tle z azjatycką nienawiścią i brakiem humanistycznej przeszłości. To był taki chorobliwy upór, nie modliłem się o przetrwanie. To byłby znak słabości. Musiałem liczyć tylko na siebie. Paradoksalnie, ale przybywało mi sił tak jak histerykowi w czasie ataku, jak zboczeńcowi owładniętemu namiętnością. Przetrwać, przetrwać, stało się obsesją. Od tego słowa zaczynałem dzień, z tym słowem zasypiałem. To tkwi we mnie nadal. Przetrwać, przetrwać.
Władek obejrzał swoje muskularne ramię – Zobacz, to jest kawałek drewna, dotknij.  Przeżyłem, gówno mi zrobili.
Niewiele już pozostało w karafce. Władek był wyraźnie wzruszony, co dla mnie było absolutnym zaskoczeniem.
-         Ponad miesiąc jechaliśmy z Permu do Polski. Dzień i noc, dzień i noc! Drugiego października 1948 roku dojechaliśmy do Brześcia nad Bugiem. Potem konwojem także pod złowieszczym okiem Polaka do Białej Podlaskiej. Na korytarzu naszej stancji setki karteczek z adresami dzieci, żon, rodziców, do internowanych, powracających do Polski. Moja żona Helena wiedziona intuicją z Zielonej Góry wybrała się na drugi koniec Polski, aby zawiesić tam karteczkę dla mnie. Czytałem ją i płakałem. To miłość do Heleny pomogła mi przetrwać ten trudny czas. Wtedy jasno sobie to uświadomiłem i nadal żyje tą nadzieją, ze dożyjemy demokracji.
Dzisiaj, po ćwierćwieczu z okładem, wspomnienia te są dla mnie nadal żywe. Wiem także, że rodzina była dla Niego ważnym, chyba najistotniejszym wsparciem. Pani Helena była pierwszym czytelnikiem i recenzentem Jego prac. Zawsze o żonie mówił z najwyższym szacunkiem. Tak się stało szczęśliwie, ze poznałem Jego dzieci Władka i Jadzie. Byłem nawet na ślubie Jadzi. Dom weselny (ul. Dąbrowskiego 22) i uczta wśród tysiąca książek. Władek nie był typem samotnika, uczonym zamkniętym w wieży z kości słoniowej, społecznik z krwi i kości, popularyzator wiedzy z wielu dziedzin, nade wszystko zaś historyk, z pasji turysta (szlaki wodne), z rozrywki zaś szachista. Podczas  jubileuszu Jego 80-lecia, który zorganizował  dr Andrzej Toczewski, prezes Oddziału polskiego Towarzystwa Historycznego, w gmachu naszego muzeum, serdecznym akcentem i wzruszającym wyznaniem Władka było przywołanie na pamięć Jego żony. Mówił publicznie o uczuciu do Pani Heleny; – Niech Państwo nie sądzą, że czas goi rany po najbliższych. Coraz bardziej odczuwam brak mojej żony i nic nie jest w stanie zagłuszyć we mnie tej miłości i tęsknoty do niej. 
Przepisuje z publikacji Władysława Korcza:
-...Moje pierwsze spotkanie z prof. (Władysławem) Kowalenką miało miejsce w październiku 1949 roku. Na pierwszy rzut oka uderzyło mnie niezwykłe podobieństwo Profesora do współwięźnia z Permu, inż. Kowalenki. Z miejsca zapytałem, czy inżynier Kowalenko jest bratem Profesora. Gdy usłyszałem potwierdzenie mojego przypuszczenia opowiedziałem Profesorowi, gdzie i kiedy zetknąłem się z jego bratem... W roku akademickim 1949/50 uczestniczyłem w jego seminarium dotyczącym spraw morskich i słuchałem wykładów o historii żeglugi Francji. Profesor miał niebezpieczny zwyczaj wypowiadania swego zdania o polskiej zależności od Stalina i Związku Radzieckiego. Pewnego razu pozwoliłem sobie na zwrócenie mu uwagi, aby w swym krytycyzmie liczył się z ewentualnością przykrych dla jego życia donosów. Wówczas powiedział :
-         ,, Przecież mówię do Polaków, którzy powinni mnie właściwie zrozumieć”
Niestety i wśród tych Polaków znalazł się jakiś szpicel, w konsekwencji donosu Profesor został usunięty z Uniwersytetu, a jego katedrę zlikwidowano... (Studia zielonogórskie, op. Cit. S. 218)
-         ...Po ogłoszeniu stanu wojennego doc. Dr  hab. Władysław Korcz został z dniem 13 grudnia 1981 roku zawieszony w pracach pracownika naukowego WSP. Powodem był wielokrotny pobyt wśród strajkującej młodzieży studenckiej w WSI  i wygłoszenie wykładów o tzw. Białych plamach historii Polski, które zgromadziły w auli uczelni komplet słuchaczy. Po przymusowym pobycie na urlopie zdrowotnym, mimo braku roku do osiągnięcia wieku emerytalnego z dniem 1 października 1982 roku doc. Władysław Korcz przeszedł na emeryturę. (Andrzej Toczewski – Pożegnanie profesora Władysława Korcza – 1913-1997 – op. Cit. Studia Zielonogórskie s. 259.

Szedłem na końcu konduktu pogrzebowego. Nie myślałem o śmierci. Teraz Władek może znaleźć czas, aby rozgrywać czasochłonne partie szachów z arcymistrzami, których żywoty z zachwytem opisywał. Może też sam Bóg spojrzy łaskawym okiem jak Władek rozegrał swoją partię życia. A trzeba wiele miłosierdzia, aby rozsądzać grę, której szachownice zagospodarował zły los i ustawiał na niej figury niezależnie od woli skupionego nad nią gracza. A może z Heleną będzie pływał po bezkresnych oceanach chmur, jako, że żywioł przyrody oboje Ich zachwycał.
11 lipca 1997 roku odbył się pogrzeb Władka. Przeżył 84 lata, w tym ponad 30 w Zielonej Górze. Tekst ten napisałem z potrzeby serca i nie mogę się powstrzymać, aby nie dopisać zasmucającego zakończenia. Nad trumną przemawiał jedynie przedstawiciel Sybiraków. Nie pożegnał profesora Władysława Korcza nikt z naszych wyższych uczelni.

P.S. Pani Heleno iWładku, kochany!
Pamiętasz metafizykę naszych przypadkowych spotkań? W Świnoujściu na FAMie. W amfiteatrze jedyne wolne miejsca. Przedzieramy się. Moja żona, dwie córki i ja. Siadamy przy Tobie i Pani Helenie.
Na Jeziorze Sławskim. Dzień ciepły, ale pochmurny. Płynę krytą żabką, daleko od brzegu. Jedyny kajak. To Ty z Panią Helena.
Nagła burza. My grzybiarze. Bożena, Lilka, Dorotka i ja chowamy się przed gwałtowną ulewą. Pod drzewem Ty i Pani Helena. Wokół żywej duszy.
Władku teraz opisuję sytuację dla mnie już znaną. Dochodzę do końca tunelu. Po drugiej stronie spotykam Ciebie z Panią Heleną. Ostateczne poczucie déjà vu.

1 komentarz: