Sierpień wrzesień 1997
MOJE WSPOMINANIE WŁADKA KORCZA
Powód ukazania się tej publikacji
jest związany z aktem uroczystym, podniosłym. Granitową płytę w deptaku przed
Muzeum zastąpiła miedziana tablica upamiętniająca Władysława Korcza. Z tego powodu i tekst winien być patetyczny, wręcz
pomnikowy. Tak należałoby pisać z takiej okazji. Tymczasem kusi mnie, aby
napisać nie jak trzeba, jak należy, ale w sposób bardziej osobisty podzielić
się swoimi wspomnieniami o Władku, o naszej zażyłości. Nie śmiem powiedzieć o
przyjaźni, gdyż nie jestem pewien, czy potrzebował przyjaciela. Wyzbył się,
bowiem złudzeń co do męskiej przyjaźni w czasach, gdy historia brała ostry
zakręt i niewielu pozostało w Jego otoczeniu, którzy byliby wierni swoim
przekonaniom na miarę Jego szacunku.
Andrzej Toczewski w
artykule ,,Pożegnanie Profesora
Władysława Korcza (1913-1947)” nakreślił
sylwetkę Władka jako człowieka nauki, popularyzatora i działacza społecznego,
zwalniając niejako mnie z tej trudnej pracy. (Studia zielonogórskie. Tom V ss.
255 – 261, Lubuskie Towarzystwo Naukowe, Muzeum Ziemi Lubuskiej, Zielona Góra
1999). Fachowo została także opracowana bibliografia prac Władysława Korcza.
Chciałbym wobec tego przedstawić kilka niebanalnych sytuacji, z których powinna
wyniknąć osobowość mojego bohatera i Jego charakter. Nie zamierzam kreować
Władka na prowincjonalnego herosa, ani tym bardziej dłubać przy pomniku, który
sam sobie wystawił niecodzienną pracą. Wybił się wcześniej od nas na regionalną
niepodległość i dlatego w wielu konstelacjach towarzyskich dotkniętych
serwilizmem nie komponował się. To dla mnie napisał o Stanisławie Dygacie Kazimierz
Brandys, co próbuję odnieść do wieloletnich kontaktów Władysławem Korczem: -,,Potrzebny
był mi ten szalony przyjaciel, który dzieli świat na białe i czarne”. Zdarzały
się sytuacje, że uczestniczyłem w rozmowie o faktach historycznych, o których
się mówi jako o niezabliźnionych ranach. I gdybym potrafił namalować obraz tych
rozmów to słowa Władka były jak sztuka geometrii, ostre, wyraźne, jasne,
kontrastowe, a jego rozmówców, nawet już w czasach,,pierestrojki” jak obrazy
abstrakcji miękkiej, rozmyte zamazane, nieostre. To nie był człowiek, do
którego miała dostęp filozofia kłamstwa z atrybutami konieczności dziejowej.
Trudne to były dyskusje, gdyż w tej materii Władek nie był człowiekiem
kompromisu. Kłamstwo to kłamstwo, koniec dyskusji. Tak się szczęśliwie złożyło,
że w poglądach prawie nic nas nie różniło. Umieliśmy oddzielić hasła od
praktyki politycznej. A realny socjalizm dostarczał wielu powodów, aby się w
tym doskonalić. Dlatego mogę napisać: - ,,Wiem natomiast, że potrzebował
człowieka przed którym mógłby wykrzyczeć swoje poglądy bez poczucia
zagrożenia”. I to zapewne wystarczyło do naszych serdecznych kontaktów. Dlatego
właśnie trzeba zacząć wszystko od początku i na
wstępie położyć kamień węgielny pod nasze wzajemne relacje. Był nim
pogląd, ba, przekonanie Władka, że pierwsze wrażenie, jakie na nim wywrze nowo
poznany człowiek jest najważniejsze i co istotne, że On,,,się jeszcze nigdy nie
pomylił”. Ja zaś wywarłem na Władku pierwsze wrażenie ze wszech miar pozytywne.
I tutaj musimy powrócić do historii.
Był rok 1956. Po
Poznańskim Czerwcu przyjechałem do Zielonej Góry. Miałem jako świadek
poznańskich wydarzeń, a wcześniej jeszcze jako absolwent W.W.2 (Wrocław – Więzienie nr 2 przy ulicy
Sadowej) w miarę sprecyzowany pogląd na komunistyczne hasło, - ,,Człowiek to brzmi dumnie”.
Jesień roku 1956 to czas
odwilży, wielkich przemian politycznych, a także nadziei, ze socjalizm może być
reformowalny.
W całej Polsce odbywały
się masówki, wiece, manifestacje popierające Władysława Gomułkę
Towarzysz Wiesław, w oddolnym
nurcie partyjnych mas i jakiegoś tam skrzydła na górze, w samym KC, to była
szansa na własną drogę do socjalizmu, to samodzielność w bloku państw
socjalistycznych. To był czas nadziei.
W Zielonej Górze późną
jesienią 1956 roku odbył się dosyć ponury spektakl w Teatrze i. Leona
Kruczkowskiego.
Na scenie ustawiono stół
prezydialny, dosłowny, socrealistyczny. Za nim główni aktorzy ,,wypaczeń
socjalistycznych”. Bez „historycznej partyjnej charyzmy”, tacy jak na co dzień,
zasiadali za swymi biurkami pełnymi tajemnych instrukcji, pism z nagłówkami
,,tajne”, ,,poufne”, czy ,,tylko do użytku służbowego”. Teraz byli trochę
obdarci z tej swojej biurokratyczno-partyjnej władzy. Pierwszy sekretarz KW
PZPR, sekretarz organizacyjny, towarzyszka od propagandy, Przewodniczący
Wojewódzkiej Rady Narodowej, jacyś naczelnicy. Niezbyt liczna obsługa
personalna widowiska. Reżyser, którym okazała się historia, nie znalazł
widocznie zbyt licznych i znaczących prowincjonalnych aktorów odpowiedzialnych
za błędy epoki. Na spektakl odegrany społecznie zeszła się też publika nie
płacąc za bilety. Toteż widownia pękała w szwach. Sztuka nie była jednakże
akceptowana, - ,,Mowa trawa” ryczał któryś z widzów. Przerywano hamletowskie
monologi, nawet gwizdano i wyśmiewano mówców, tupano, klaskano nie w tym
miejscu, co trzeba, a można nawet powiedzieć, że wyklaskiwano wczorajszych
artystów, którzy nagle dzisiaj okazali się tylko komediantami. Aktywiści –
klakierzy poutykani w tym złowrogim tłumie przycichli, - starali się jedynie
zapamiętać co bardziej oburzonych przedstawieniem, ale przerastało to ich
możliwość ze względu na totalne niezadowolenie publiki. I właśnie wtedy, gdy
sala była już nie do opanowania wystąpił jakiś człowiek ze złowieszczą
propozycją. Powiało grozą, gdy zaproponował, aby zebrani ruszyli na gmach
Komitetu PZPR. Opisałem to wydarzenie w roku 1982 (Katalog autorski Andrzeja
Gieragi, Muzeum 1982) - ,,...Wystąpiłem publicznie w chwile po tym, gdy jeden z
mówców, prowokator chyba, krzyczał zaśliniony, aby spalić Komitet Wojewódzki.
Władysław Korcz przedarł się przez tłum i rzucił w moje ramiona. Myślę, ze obaj
myśleliśmy o tym samym. Aby nie pozwolić wyprowadzić ludzi pod karabiny
maszynowe. Korcz zresztą mówił o tym samym wyraźnie trzymając mnie za rękę. To
był mój pierwszy kontakt z Władkiem I to było to pierwsze wrażenie, oczywiście
pozytywne, którym mnie Władek obdarzył i którego nie zrewidował przez wszystkie
lata naszej znajomości. Co wcale nie znaczy, ze zawsze kroczyliśmy w cieniu drzew szczęśliwej Arkadii. Burze
były jednak krótkotrwałe, a po nich zawsze przezroczysta pogoda.
Upłynęło
równo 110 lat, gdy ukończono budowę zielonogórskiego starostwa. Może nie tyle
ukończono budowę, co adaptowano na potrzeby władz miasta istniejące budynki
wyposażając je we wspólną elewacją tworzącą zewnętrznie okazały gmach. Wnętrze
o różnych poziomach i wielu traktach komunikacyjnych przetrwało do lat 1970 – 74, kiedy to
wyburzono je przystosowując cały układ przestrzenny do nowych potrzeb.
Gmach zamknięty jest od ulicy
klasycyzującą elewacją z datą 1889 na tympanonie, nad trzecią kondygnacją, wyznaczającym główną oś budynku, niegdyś
starostwa przy Bahnhofstrasse, a dzisiaj Muzeum Ziemi Lubuskiej przy al.
Niepodległości 15. Nie odnaleziono dotychczas, a może nie zachowały się
dokumenty archiwalne dotyczące właścicieli zaadaptowanych dawnych budynków
mieszkalnych. Trzeba jednak przyznać, że przed przystąpieniem do generalnej
przebudowy wnętrza była to wręcz dżungla, raczej na prowincjonalnym poziomie,
eklektycznych możliwości budowlanych. Na trzech działkach budowlanych powstał
na planie wydłużonego prostokąta Landratsamt, czyli urząd starosty. Trzykondygnacyjna
fasada otrzymała architektoniczny wystrój w postaci lizen i pozornego ryzalitu.
Stanisław Kowalski, długoletni Wojewódzki Konserwator Zabytków dodaje ponadto,
że ,,nie wiemy, kto zaprojektował budynek, nie znamy też budowniczego” ( Studia
zielonogórskie op.cit. s.65). W budynku tym pomieściło się Muzeum oraz jako
sublokatorzy, Lubuskie Towarzystwo Kultury – Ośrodek Badawczo-Naukowy, Stacja
Naukowa Oddziału Polskiego Towarzystwa Historycznego, Biuro Oddziału Chórów
Ludowych, Towarzystwo Rozwoju Ziem Zachodnich i Komitet powiatowy Zjednoczonego
Stronnictwa Ludowego. Były ponadto dwa albo trzy mieszkania lokatorskie.
Ośrodek badawczo-naukowy
początkowo przy Lubuskim Towarzystwie Kultury prowadził ożywioną działalność, a
Lubuskie Towarzystwo Kultury zajmowało dwa maleńkie pomieszczenia na parterze
przy końcu korytarza. Stacja naukowa P.T.H., w której rezydował tylko Władek
miała duży pokój na parterze od strony alei Niepodległości. Władek chętnie się
zgodził, abyśmy w jego pomieszczeniu rozbili swoje namioty. W ten sposób
Ośrodek badawczo-Naukowy, którym kierowałem, był sublokatorem sublokatora. Ale
nie było w tym szczególnego utrapienia dla Władka jako, ze niewiele czasu
spędzał w Stacji. Był wiecznie niecierpliwy, zagoniony, zabiegany. Co tutaj
dużo mówić? To była walka o byt materialny. Starania o odczyty, o prelekcje,
praca w Towarzystwie Wiedzy powszechnej, wyjazdy w teren, jednym słowem Zmuszała
do tego, bieda. Ale bibliotekę to Władek
miał w tej Stacji jak na owe czasy doskonałą. Od czasu do czasu ktoś wypożyczał
książki, ale Władek wszystkich traktował jak potencjalnych złodziei mając ku
temu zresztą powody. Toteż i chętnych było mało. Do Stacji PTH wchodziło się
głównym wejściem muzealnym. Najpierw były duże schody dzielące korytarz, po lewej stronie sala konferencyjna, w której
wyświetlano filmy oświatowe. Na wprost schody drewniane zabiegowe na pierwszą
kondygnację z ozdobną tralkową balustradą, a pod nim wiecznie cuchnący WC. Na
prawo ciemny korytarz, na wprost przed
jego załamaniem biura muzealne, sekretariat i gabinet dyrektora. Wcześniej po
prawej stronie korytarza przez dwuskrzydłowe drzwi do połowy oszklone piaskowym
szkłem, (światło na korytarz) wchodziło się do Stacji. Naprzeciw dwa duże
czteropolowe okna, ściany boczne założone półkami wypełnionymi książkami. Z
lewej strony kaflowy piec, biały z dekoracyjnym zwieńczeniem nad szerokim
gzymsem. Podłoga drewniana, wydeptana, pomalowana czerwoną złuszczona farbą. Na
środku dwa potężne biurka, które Władek otrzymał w darze od Ligi Ochrony kraju.
Te biurka przykryte były burym linoleum przybitym gwoździami do blatów. Kiedyś zbratani
żołnierze, którzy dobijali hydrę teutońską, dzielili na nich świńskie tusze.
Toteż zachowały się ślady siekiery, tasaków i noży rzeźniczych. Biurka były
kiedyś reprezentacyjne dla jakiegoś wysokiego urzędu i stąd zapewne Armia Czerwona
miała uzasadniony honor pozbawić je biurokratycznego dostojeństwa. Jedno biurko
było Władka, drugim dysponował Ośrodek
Badawczo Naukowy.
Na nim rodziło się
administracyjnie Lubuskie Towarzystwo Naukowe. Postanowiliśmy wynieść ten nasz
świński katafalk i postawić na tym miejscu dwa mniejsze atrybuty biurokracji
oraz mały okrągły stolik dla utytułowanych gości Ośrodka. Niestety nasze próby
natrafiały na zdecydowany opór. Wreszcie czara goryczy się przepełniła, gdy
Władek nie zareagował na mój teatralny gest, gdy na tym biurku w charakterze
nieboszczyka, z zapalonymi wokół świecami, wygłosiłem kolejną prośbę o pozbycie
się mebla, który tak jednoznacznie nam się kojarzył. W Stacji, u Władka pracował
wówczas młodziutki, przystojny magister, dzisiaj w znacznie zwiększonym
gabarycie, prof. dr hab. Joachim Benyskiewicz. Uknuliśmy szatański plan. Do tej
sprawy powrócę nieco później. Chciałbym wyjaśnić, ze upór Władka to nie była
genetycznie negatywna cecha charakteru, ale wynikała z drastycznych
doświadczeń, że warto być upartym i stawiać na swoim. W ekstremalnych warunkach
Władek słuszność tego poglądu sprawdził, a potem ten upór w innych warunkach
był już echem tamtych doświadczeń i przenosił się na rzeczy nieraz mało ważne.
Jeden, ze zbliżonych do
Władzy, kierowników Urzędu Wojewódzkiego jak tylko skończył WUML (wyjaśnienie
dla młodzieży: Wieczorowy Uniwersytet Marksizmu i Leninizmu) to na drzwiach
swojego gabinetu do nazwiska natychmiast dodał - magister. Uśmiechano się, ale
nikt nie śmiał za względu na rangę WUML – u pozbawiać go tego tytułu. Gdy
dostaliśmy pismo, ze mamy obowiązkowo uczęszczać na ten WUML Władek strasznie
się zżymał. Gdy jeszcze się dowiedzieliśmy, ze będzie egzamin ,Władka opanowała
lekka furia – pluń Władziu na to próbowałem załagodzić atmosferę. Ale niewiele
to pomogło, gdyż Władek miał za sobą zdany egzamin z filozofii obowiązujący
przy doktoracie i uważał, ze powinien być zwolniony z tego egzaminu. Ja
wykładałem historię filozofii w Studium Nauczycielskim w gmachu przy Placu
Słowiańskim. To było w tym czasie, gdy nie było i nas jeszcze wyższych uczelni.
Poszedłem wbrew sugestii Władka na ten egzamin, co potraktował jako prowokację
do Jego stanowiska i świętego oburzenia. Pisał podania, odwoływał się,
wykładowców odsądzał od czci i wiary, przedstawiał zaświadczenia o zdanym egzaminie,
przed Komisją Uniwersytecką, aż wreszcie dali Mu spokój, ale WULM-u, nie
zaliczyli. Teraz dopiero Władka opanowała wręcz dzika furia i narastająca
niechęć do mnie. Aby Władka ułagodzić podarowałem mu poczet Królów polskich i
Książąt Piastowskich wykonany osobiście właśnie na tych WULM-owskich
nasiadówkach. Tutaj muszę ze skruchą wyznać, ze był to poczet mało typowy.
Mieszko Stary był bezsilny, Chrobry wręcz przeciwnie. August Mocny rzeczywiście
wiele obiecujący, Łokietek dosyć wygimnastykowany. Z książąt piastowskich
Władek obśmiał serdecznie Henryka Brodatego, zamyślił się głęboko nad Pobożnym.
Rogatka Go rozśmieszył, Jan Szalony zadziwił, Bolesław Wysoki zachwycił, a nad
Plątonogim to się wręcz rozpłakał ze śmiechu. Na czym zaś polegała ta
nietypowość? Otóż bazą była męska płeć i dlatego poczet dotyczył tylko władców.
Tym sposobem Władek wybaczył i zaakceptował moje tchórzostwo i konformizm zakończone
pomyślnym egzaminem na WUML-u i do tematu już nie powracaliśmy.
Władek
brzydził się wszelką biurokracją i urzędniczeniem. Niestety, praca Ośrodka
Badawczo-Naukowego polegała także na wielu czynnościach administracyjnych.
Maszyna do pisania stale klekotała powodując u Niego niechęć do naszej
sublokatorskiej działalności. Wreszcie kiedyś nie wytrzymał i wyrwał z maszyny
do połowy zapisaną kartkę. Czekaj, Władek, poniesiesz za to karę, powiedziałem
po długiej chwili ciszy. – A co? – Może
będziesz bił?, retorycznie zapytał, ale była w tym wyraźna nutka agresji. Do pracy Władek nosił zawsze wypchaną kilkoma
kilogramami książek teczkę. Ta brązowa sfatygowana spięta paskiem teczka była
wręcz częścią jego ciała. Przedłużeniem ramienia, fragmentem organizmu. Często
ją podnosiliśmy i nie mogliśmy się nadziwić jak Władek mógł z tym obciążeniem
tak się zżyć. Mówił, że ciężar trzeba umieć nosić. Idąc równym krokiem teczkę
zamieniał na wahadło, co pozwalało na równy rytm kroku i oddechu. Wpływało to
także na kondycję fizyczną, z której właściciel teczki był szczególnie dumny.
Wówczas wyszukałem dużą gotycka cegłę, oczyściłem ją i napisałem czarnym tuszem;
- ,,Każdy z nas jest cząstką biurokracji. Nosi ją za sobą przez całe życie”.
Cegłę te włożyłem Władziowi do teczki. Czekamy z napięciem. Jeden dzień, nic,
drugi także. Wreszcie my nie wytrzymujemy.
– Władek, co Ty tak naprawdę nosisz w tej teczce? Będąc około drzwi
jeszcze zaproponowałem: - Proszę Ciebie zajrzyj tam koniecznie! Na drugi dzień
Władziu rozbawiony oznajmił – Istotnie przez ostatnie dni nie zaglądałem do
teczki. Ale nawet nie wyczułem różnicy.
Zauważyliśmy jednak, ze wychodząc ze Stacji dyskretnie zaglądał do
teczki. Także nie wypowiadał się na temat naszego urzędniczenia.
Powracając
do katafalko-biurka trzeba zaznaczyć, ze był to akt rozpaczy, którym swoim
uporem sprowokował Władek. Prof. Joachim Benyskiewicz, wówczas Chimuś, szczupły
jak amant w arystokratycznym filmie amerykańskim, szybko zorganizował ekipę
fizyczną z pracowników muzeum i wytaszczyliśmy ten monstrualny mebel na
korytarz. Zdarliśmy z blatu linoleum, ja wyposażyłem się w piłę płatnicę i
czekaliśmy na Władka. Gdy tylko ukazał się na ulicy (deptak wtedy był dopiero w
planach urbanistów), Chimek przerażony na zapas krzyknął: - Idzie, o Jezu Maria,
idzie! Ja wtedy wskoczyłem na biurko, oblano mi twarz wodą i przymierzyłem się
udręczonym gestem do przecięcia mebla. Wkroczył Władek. Potoczył wzrokiem po
zebranym tłumku pracowników muzealnych:
- Co tutaj się dzieje? – zapytał.
-
Władek
tego się nie da przeciąć, tutaj trzeba siły, drewno twarde jak żelazo –
poinformowałem płaczliwie właściciela biurka.
-
Władek
z ironicznym uśmiechem i politowaniem mnie obejrzał, ale nie powiedział słowa.
Postawił teczkę, zdjął marynarkę i odsunął mnie władczym gestem. Szybko
uklęknął na biurku, splunął w garść, potoczył wzrokiem po zebranych i rozpoczął
spektakl rżnięcia. To nie był Władek, a maszyna ukształtowana w syberyjskiej
tajdze , od ,której zależała ludzka
egzystencja. Nie przerwał roboty, gdy odciął jeden segment. Zmienił tylko
pozycję a na nas nawet nie spojrzał. Odciął jeszcze w szybszym tempie drugą
część środkowego blatu, który w glorii
odniesionego zwycięstwa plasnął na kamienna posadzkę. Wtedy Władek
założył marynarkę, uśmiechnął się do nas lekko i zszedł ze sceny unosząc
gestem gladiatora ramię, które jeszcze
przed chwilą było wręcz mechanizmem doświadczonego pilarza. Za chwile ze Stacji
rozległ się ryk rannego zwierza. Ja już przy drzwiach wyjściowych. Po
negocjacjach prowadzonych przez Chimka wróciłem po trzech dniach do pracy mimo
różnych refleksji nieprawomyślnych, a także wypowiedzi bez wewnętrznej cenzury byliśmy,
na co dzień raczej optymistami. Wychodziliśmy z założenia, że ludzie w PRL-u
dzielą się na tych, co siedzieli, siedzą i będą siedzieli. Tak nam dyktowało
życiowe doświadczenia Z czasem ta hipoteza ulegała rozmazaniu, rozmyciu i
częściowo zapomnieniu. Profesor Włodzimierz Korcz nie lubił wracać
wspomnieniami na ,,ziemię przeklętą”. Poza tym należeliśmy do tej grupy
społecznej, która już swoje odsiedziała. Oddział dla politycznych we
wrocławskim wiezieniu przy ulicy Sądowej we wczesnych latach 50. nie był dla
mnie domem wczasowym.
Podobały nam się
socjalistyczne hasła, ale praktyka
przerażała. Władek uwielbiał Kartezjusza,
był wieczystym agnostykiem, odrzucał utarte stereotypy, wierzył, że jest
postępowy i nie uznawał autorytetów poza naukami ścisłymi. Głosił poglądy,
których sens próbuję zrekonstruować.
-
Nic
nie może człowieka zwodzić. Myślenie jest czymś, w co nie sposób zwątpić.
Nawet, gdy źle myślimy – to myśli się jednak nie pozbawiamy. Wola myśli jest
nieograniczona. Rozum stawia myślącemu człowiekowi granice, błąd zawarty jest w
sądzie. Gdy przestaniemy myśleć to nie mamy tytułu, aby być człowiekiem. Paradoksem
zaś było to, ze mimo takich poglądów cechowała go żywiołowość i często wręcz
mało kontrolowane, spontaniczne działania. Te sprzeczność Władek tłumaczył
słowami Fernanda Braudela, - ,,Historia jest strukturą dynamiczna złożona z
sensów i nonsensów”, a więc czym wobec słuszności tej tezy jest historyk, jak
nie małym trybikiem wprzęgniętym w tę mało racjonalną machinę dziejów. Gdy zaś
mówiłem; – Władziu, ten Twój niewyparzony język dobrze Ci nie zrobi, przytaczał
Edmunda Burke; - ,,Dla zwycięstwa zła wystarczy, by dobrzy ludzie nic nie
robili”. Wspominał; - „gdy zostałem wezwany na rozmowę do gmachu przy ul.
Partyzantów pocieszałem się myślą, że to nie Moskwa, – że to nie Butyrki, Lefortowo czy Łubianka. Nic nie może
być gorsze aniżeli te czeluści. Co człowieka może jeszcze spotkać, gdy zaliczył
Gułag. Ale myśl o generale Fildorfie kołatała się w mojej głowie. ,,Nila”
wykończyli miejscowi siepacze. Gdy oficer Urzędu Bezpieczeństwa powiedział
grzecznie, że mogę ponownie stracić wolność powiedziałem całkiem serio ,,To
możecie mnie od razu zastrzelić”.
Nie wytrzymałbym ponownie
tej drogi, którą pokonałem. Jednak człowiek z wiekiem robi się coraz bardziej
słaby, mówił wyraźnie zdegustowany.
Co
za maniakalna przypadłość, wzdychał Władek; – Gdy idę deptakiem liczę płyty pod
nogami, gdy spoglądam na budynek liczę okna, a jak gdzieś wchodzę – schody.
Złapałem się na tym, że ostatnio będąc w Warszawie trzykrotnie przeliczyłem
piętra w Pałacu Kultury i zawsze się pomyliłem. I teraz Władek popadł w złość
na samego siebie. Było to ciekawe przedstawienie, które nie stymulowało otoczenia do udziału w tym spektaklu, a
jedynie do podziwu nad forma przedstawienia. Zaczynało się dość prosto. Władek
mówił tak długo, aż zaczął wewnętrznie buzować. Zaciskał zęby, toczył nieco
oszalałym wzrokiem wokół, aż wreszcie splunął na dywan czy podłogę, z
zależności na jakim podkładzie ten teatr się odbywał .Potem było jeszcze trochę
sapania i wreszcie całkowity spokój. Władek uwolniony, odświeżony rozpoczynał
radośnie nowy temat rozmowy. Zawsze Go podziwiałem , niezależnie, czy złość
dotyczyła ludzi, poglądów czy doktryny. I ciekawe, nigdy nie przeklinał i nie
posługiwał się słownictwem spod budki z piwem.
W
ramach rozrywki czytałem Władkowi własne utwory przypisując je znanym poetom.
Recytowałem podniośle: - Wiersze, które mi smakują mógłbym pisać bez końca/ A potem czytać je do upojenia/ na
przykład o jajku zawiniętym w szynkę lub w płat złocistego łososia./ Albo o
jajku przekrojonym przez środek żółtka z kawałkami masła i łyżeczką kawioru?.
Mógłbym także pisać o wędzonej domowej szynce wycinanej w cienkie twarde
plasterki./ także o jagodach w śmietanie, obsypanych cukrem /takie wiersze
posłałbym Sybirakom./ gdyby tam byli ludzie czuli na poezję zapewne te strofy
by ich nasyciły/.
Władek wygłaszał wówczas
krótką recenzję:
-
A
to idiota, kretyn, półgłówek, urki by niego wypruli flaki. I mieliby racje.
Kiwał przy tym z niedowierzaniem głową, że wśród twórców mogą być takie
bęcwały. Ale i w tym wypadku był tylko ekspresywny, nigdy wulgarny.
Tak się
złożyło, ze w Stacji siedziałem sam i pisałem takie mądre zdania, że malarstwo
to okno z psychicznej przestrzeni twórcy do wybranego kadru rzeczywistości, że
wystawa zdegradowała dotychczasową malarską iluzję i ukazała potencjalne
możliwości plastycznego myślenia, że ekspozycja dostarcza dowodu na dualizm
formy, że instrumentalnie wyłamane okna fragmentarycznego myślenia proponują
totalna syntezę przez odwołanie mentalne do subiektywnej rzeczywistości, itd…
Władek, który musiał wiedzieć, co się dzieje w Jego Stacji, kontrolował, gdy
tylko był obecny, każdy zapisany papierek.
-
Co
za bełkot? - poproszono mnie o recenzje
z dorocznej wystawy plastyków, objaśniłem czekając na pochwałę, za naukowość
tekstu. Na drugi dzień Władek położył przede mną własnoręcznie przepisany cytat
z Jana Parandowskiego; - ,,Podpieranie swej powagi skomplikowanym słownictwem
jest starym przywilejem miałkich głów, prędkich piór i nieuków”. Przez
czternaście lat ta myśl towarzyszyła mi w Lubuskim Towarzystwie Naukowym, przez
dwadzieścia lat kartka ta leżała pod grubą szyba na moim biurku w Muzeum, teraz
wlepiłem ja na wewnętrzne drzwi szafy, gdzie jako emeryt sięgam po papier do
pisania.
Raz tylko uczestniczyłem w takich
ćwiczeniach z nostalgii, w warsztacie dwuosobowym, gdzie już pod koniec jego
trwania towarzyszyło nam wielkie wzruszenie i słabe przebłyski świadomości. A
było to tak. Władek przydźwigał ostrożnie swoją teczkę, delikatnie ją postawił
na podłodze, czule na nią spojrzał i wyjął zeń piękną kryształową karafkę pełna
rubinowej zawartości; – To jest tata z Mama na ważne spotkanie towarzyskie.
Helena sama doprawiała spirytus z sokiem wiśniowym, doskonale się przegryzło –
oznajmił i włożył karafkę do
przepastnej teczki. Za parę minut jednak;
-- Może spróbujemy po kieliszeczku. – nie widzę powodu, aby z twojej łaskawości
rezygnować. Wypiliśmy i ponownie karafka
powędrowała do teczki. Władek przeglądał jakieś książki i nagle; - no może po jeszcze jednym. Z mojej strony nie
natrafił na opór, a wręcz przeciwnie. Z karafki ubyło ponownie co nieco. Za
trzecim razem karafkę Władek pozostawił na biurku. Na policzkach wykwitły Mu
okrąglutkie rumieńce. Rozmowa toczyła się gładko, coraz bardziej wiążąc nasze
losy z historią o wymiarach najpierw osobistych , a wkrótce wręcz światowych. Polot, fantazja, erudycja
dostawały skrzydeł.
Historia przecież to los jednostek, a
także dziesiątków tysięcy, milionów osobistych i zbiorowych tragedii, nadziei i
szczęśliwych spełnień. Zmienialiśmy
temat, dochodziliśmy do odkrytych prawd jak do objawienia, że plotka po paru
wiekach staje się anegdotą historyczną, a dla półgłówków nawet prawdą, że mit
przechowują osoby względnie grupy, którym z pewnego powodu przynosi to korzyść.
Doszliśmy do wniosku, ze historyk musi umieć weryfikować i interpretować fakty,
aby nie zagubić się w bajce, kłamstwie, manipulacji. Przytaczaliśmy przykłady
od czasów Kadłubka aż po życiorysy współczesnych polityków.
Po rozważaniach natury ogólnej
nadszedł czas na wypowiedzi o czasach współczesnych. O systemie, że
nieprzewidywalny, o poczuciu permanentnej katastrofy, o polityce sprzężonej z
ZSRR, która jak zakaźna choroba poraża naszych marksistów niejednokrotnie z natężeniem charakterystycznym tylko dla
neofitów. Wypiliśmy kolejne kieliszki. Karafka nie była pusta do połowy, lecz
wręcz przeciwnie, do połowy była jeszcze napełniona.
I wtedy zdałem sobie sprawę, doznałem
wręcz iluminacji, że podświadomość Władka
nadal tkwi w łagrze, że tylko miejsce
uległo zmianie, ze miska już się napełniła i że chleba do zupy nie brakuje.
Tamten czas stworzył w Jego psychice trwały model do odczytywania także
aktualnej rzeczywistości.
-
Polska
to efekt historycznego fatalizmu, z którego nie ma wyjścia. Zawinił Zachód
wpychając nas w objęcia Stalina, zawinili polscy komuniści będący na usługach
Kremla, winni są sprostytuowani naukowcy tłumaczący i usprawiedliwiający każdy
krok partii. Odpowiedzialność ponoszą partyjni dygnitarze, pasibrzuchy, słowem
wszelka swołocz zamieszana w polityczną
teraźniejszość traktowaną jako obowiązującą po wieczność.
Władek w stworzonej przez
alkohol sytuacji objawił kompleks Sybiraka. Wspominał; -Pamiętam tych, którzy mówili :Nie
przetrzymam tej zimy. Powiększały się zastępy ,,dochodziagów” co podążali z
wolna, nieodwołalnie ku śmierci. Wśród nich byli i tacy, którzy nie ogłaszali
duchowego upadku, gasły tylko ich oczy, umierali milczkiem, tak, jak gdyby
wstydzili się własnej słabości. Mnie nie opuszczała nadzieja wydostania się z
tej zmarzliny. Na samą myśl, że mogę nie przetrwać byłem na siebie zły,
wściekły na własne ciało, które czasami nie wytrzymywało. Teraz tak myślę, że
właśnie ten upór, ta złość trzymała mnie w ryzach, zmuszała obolałe nogi do
marszu i ręce do pracy. Zawsze też walczyłem o swój niewolniczy kawałek chleba,
a nawet za cenę przegranej w tłoku, o miskę wodzianki.
Namiętność życia,
przetrwania, tak bym to określił, bo rozum tutaj niewiele znaczył, na logikę to
trzeba było szybciej umierać, po cholerę jeszcze na nich pracować, gdy koniec
jest wiadomy. Ale zawsze coś tam podpowiadało, ze to nie może trwać wiecznie,
ze ten system zostanie strawiony naszą nienawiścią i skumulowaną złą energią
niewinnych ludzi, milionów trupów. To było wbrew rozsądkowi, ale wiedziałem, ze
upadł starożytny Rzym, że rozpłynęło się w rozległych stepach imperialne
państwo Mongołów, że komunistyczna zaraza, Sodoma i Gomora nie może unicestwić europejską
śródziemnomorską kulturę. Ponura byłaby przyszłość naszego kraju w tle z
azjatycką nienawiścią i brakiem humanistycznej przeszłości. To był taki
chorobliwy upór, nie modliłem się o przetrwanie. To byłby znak słabości.
Musiałem liczyć tylko na siebie. Paradoksalnie, ale przybywało mi sił tak jak
histerykowi w czasie ataku, jak zboczeńcowi owładniętemu namiętnością.
Przetrwać, przetrwać, stało się obsesją. Od tego słowa zaczynałem dzień, z tym
słowem zasypiałem. To tkwi we mnie nadal. Przetrwać, przetrwać.
Władek obejrzał swoje
muskularne ramię – Zobacz, to jest kawałek drewna, dotknij. Przeżyłem, gówno mi zrobili.
Niewiele już pozostało w
karafce. Władek był wyraźnie wzruszony, co dla mnie było absolutnym
zaskoczeniem.
-
Ponad
miesiąc jechaliśmy z Permu do Polski. Dzień i noc, dzień i noc! Drugiego
października 1948 roku dojechaliśmy do Brześcia nad Bugiem. Potem konwojem
także pod złowieszczym okiem Polaka do Białej Podlaskiej. Na korytarzu naszej
stancji setki karteczek z adresami dzieci, żon, rodziców, do internowanych,
powracających do Polski. Moja żona Helena wiedziona intuicją z Zielonej Góry
wybrała się na drugi koniec Polski, aby zawiesić tam karteczkę dla mnie.
Czytałem ją i płakałem. To miłość do Heleny pomogła mi przetrwać ten trudny
czas. Wtedy jasno sobie to uświadomiłem i nadal żyje tą nadzieją, ze dożyjemy
demokracji.
Dzisiaj, po ćwierćwieczu
z okładem, wspomnienia te są dla mnie nadal żywe. Wiem także, że rodzina była dla
Niego ważnym, chyba najistotniejszym wsparciem. Pani Helena była pierwszym
czytelnikiem i recenzentem Jego prac. Zawsze o żonie mówił z najwyższym
szacunkiem. Tak się stało szczęśliwie, ze poznałem Jego dzieci Władka i Jadzie.
Byłem nawet na ślubie Jadzi. Dom weselny (ul. Dąbrowskiego 22) i uczta wśród
tysiąca książek. Władek nie był typem samotnika, uczonym zamkniętym w wieży z
kości słoniowej, społecznik z krwi i kości, popularyzator wiedzy z wielu
dziedzin, nade wszystko zaś historyk, z pasji turysta (szlaki wodne), z
rozrywki zaś szachista. Podczas
jubileuszu Jego 80-lecia, który zorganizował dr Andrzej Toczewski, prezes Oddziału
polskiego Towarzystwa Historycznego, w gmachu naszego muzeum, serdecznym
akcentem i wzruszającym wyznaniem Władka było przywołanie na pamięć Jego żony.
Mówił publicznie o uczuciu do Pani Heleny; – Niech Państwo nie sądzą, że czas
goi rany po najbliższych. Coraz bardziej odczuwam brak mojej żony i nic nie
jest w stanie zagłuszyć we mnie tej miłości i tęsknoty do niej.
Przepisuje z publikacji Władysława Korcza:
Przepisuje z publikacji Władysława Korcza:
-...Moje pierwsze
spotkanie z prof. (Władysławem) Kowalenką miało miejsce w październiku 1949
roku. Na pierwszy rzut oka uderzyło mnie niezwykłe podobieństwo Profesora do
współwięźnia z Permu, inż. Kowalenki. Z miejsca zapytałem, czy inżynier
Kowalenko jest bratem Profesora. Gdy usłyszałem potwierdzenie mojego
przypuszczenia opowiedziałem Profesorowi, gdzie i kiedy zetknąłem się z jego
bratem... W roku akademickim 1949/50 uczestniczyłem w jego seminarium
dotyczącym spraw morskich i słuchałem wykładów o historii żeglugi Francji.
Profesor miał niebezpieczny zwyczaj wypowiadania swego zdania o polskiej
zależności od Stalina i Związku Radzieckiego. Pewnego razu pozwoliłem sobie na
zwrócenie mu uwagi, aby w swym krytycyzmie liczył się z ewentualnością
przykrych dla jego życia donosów. Wówczas powiedział :
-
,,
Przecież mówię do Polaków, którzy powinni mnie właściwie zrozumieć”
Niestety i wśród tych
Polaków znalazł się jakiś szpicel, w konsekwencji donosu Profesor został
usunięty z Uniwersytetu, a jego katedrę zlikwidowano... (Studia zielonogórskie,
op. Cit. S. 218)
-
...Po
ogłoszeniu stanu wojennego doc. Dr hab.
Władysław Korcz został z dniem 13 grudnia 1981 roku zawieszony w pracach
pracownika naukowego WSP. Powodem był wielokrotny pobyt wśród strajkującej
młodzieży studenckiej w WSI i
wygłoszenie wykładów o tzw. Białych plamach historii Polski, które zgromadziły
w auli uczelni komplet słuchaczy. Po przymusowym pobycie na urlopie zdrowotnym,
mimo braku roku do osiągnięcia wieku emerytalnego z dniem 1 października 1982
roku doc. Władysław Korcz przeszedł na emeryturę. (Andrzej Toczewski – Pożegnanie
profesora Władysława Korcza – 1913-1997 – op. Cit. Studia Zielonogórskie s.
259.
Szedłem na
końcu konduktu pogrzebowego. Nie myślałem o śmierci. Teraz Władek może znaleźć
czas, aby rozgrywać czasochłonne partie szachów z arcymistrzami, których żywoty
z zachwytem opisywał. Może też sam Bóg spojrzy łaskawym okiem jak Władek
rozegrał swoją partię życia. A trzeba wiele miłosierdzia, aby rozsądzać grę,
której szachownice zagospodarował zły los i ustawiał na niej figury niezależnie
od woli skupionego nad nią gracza. A może z Heleną będzie pływał po bezkresnych
oceanach chmur, jako, że żywioł przyrody oboje Ich zachwycał.
11 lipca 1997 roku odbył się pogrzeb
Władka. Przeżył 84 lata, w tym ponad 30 w Zielonej Górze. Tekst ten napisałem z
potrzeby serca i nie mogę się powstrzymać, aby nie dopisać zasmucającego
zakończenia. Nad trumną przemawiał jedynie przedstawiciel Sybiraków. Nie
pożegnał profesora Władysława Korcza nikt z naszych wyższych uczelni.
P.S. Pani Heleno iWładku, kochany!
Pamiętasz metafizykę naszych
przypadkowych spotkań? W Świnoujściu na FAMie. W amfiteatrze jedyne wolne
miejsca. Przedzieramy się. Moja żona, dwie córki i ja. Siadamy przy Tobie i
Pani Helenie.
Na Jeziorze Sławskim. Dzień ciepły,
ale pochmurny. Płynę krytą żabką, daleko od brzegu. Jedyny kajak. To Ty z Panią
Helena.
Nagła burza. My grzybiarze. Bożena,
Lilka, Dorotka i ja chowamy się przed gwałtowną ulewą. Pod drzewem Ty i Pani
Helena. Wokół żywej duszy.
Władku teraz opisuję sytuację dla
mnie już znaną. Dochodzę do końca tunelu. Po drugiej stronie spotykam Ciebie z
Panią Heleną. Ostateczne poczucie déjà vu.
Świetna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń