Bożena Kowalska zaproponowała, aby w katalogu
znalazły się wspomnienia ludzi, którzy pamiętają Mariana Szpakowskiego. W swoim
liście do Muzeum z dnia 11.03.1994 pisze:
"Liczę też, że znajdzie się w tym katalogu miejsce na Twoje o Nim
wspomnienie. To bardzo, bardzo ważne. Niestety Felchnerowski już nie napisze,
ani Bogusz, ani Starzyński. Popatrz co się dzieje...".
Mimo tych obiekcji ośmielam się dopisać swoją
pamięć o Marianie, aby nie zaprzepaścić tej szansy, jaka się pojawiła, tym
bardziej, że w serii moich katalogów autorskich pominąłem Jego twórczość.
Chciałbym, aby tutaj znalazło się miejsce na
plotkę, anegdotę, słowem wspomnienia, które przybliżyłyby Mariana jako
człowieka żyjącego wśród nas, tworzącego to, co określamy życiem kulturalnym
czy artystycznym, a jest zwyczajną codzienną bieganiną w tym młynie, jakim
stało się życie w ogóle w naszych czasach. Pomijam swoje uwagi dotyczące
twórczości, gdyż kompetencje Bożeny Kowalskiej
i Leszka Kani są w tym katalogu na tyle zwarte, że nie sposób już tutaj kłaść
palec między drzwi.
Był
rok 1956. Kraj żył nadzieją. Socjalizm ujawniał pęknięcia, które jak czas
wykazał, stale się poszerzały. Gomułka wraca na stanowisko l sekretarza, a z
nim nadzieja na suwerenność kraju. Naród kładzie się na szyny, aby wstrzymać
podróż
”Pierwszego” do Moskwy. Ale to będzie trochę później. Procesy wrześniowe po
wypadkach czerwcowych mają niespotykany dotychczas przebieg. Adwokaci atakują
system, osłaniając w ten sposób oskarżonych. Cały kraj wrze. W grudniu tegoż
roku Marian Szpakowski Jedzie na wystawę absolwentów Akademii Sztuk Pięknych
w Krakowie. Był absolwentem tej uczelni.
Do Zielonej Góry przybył 7 stycznia 1954 roku.
Wcześniej o rok był już Klem Felchnerowski po UAM w Toruniu, pełniący funkcję
Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. Muszę o tym wspomnieć, gdyż ja pracowałem
u Konserwatora i miałem to wielkie szczęście, że Klem, mój znakomity szef,
wprowadził mnie w sam środek środowiska plastycznego, słusznie uważając, że
jako historyk sztuki teraz dopiero mogę się czegoś nauczyć. Mój szef właśnie w
grudniu 1956 r. wyposażył mnie
w walizkę i wysłał do swojej mamy mieszkającej w Toruniu, tuż przed Gwiazdką,
abym przywiózł zaopatrzenie na Boże Narodzenie. Na dworcu spotkałem Mariana,
którego poznałem nieco wcześniej za sprawą Klema. Musieliśmy być strasznie
wygłodniali, gdyż wyjazd do Torunia po aprowizację uznaliśmy za rzecz zupełnie
normalną, nie na tyle jednak pierwszorzędną, abym z tą walizką nie pojechał do
Krakowa. To, że jako historyk sztuki, absolwent Uniwersytetu im. A. Mickiewicza
w Poznaniu, dopiero się zacznę uczyć, przekonałem się dość szybko i gruntownie.
To Marian opowiadał mi o Jaremiance, Stażewskim,
Strzemińskim i Kobro. Wówczas z trudem mogłem pojąć, że małżeństwa mogą nosić
odrębne nazwiska. Dzisiaj natomiast mnie zadziwia, że twórcy w małżeństwie
podobnie się nazywają, żyją długo i szczęśliwie a nawet, o dziwo, się nie
rozwodzą.
Brzozowski, Mikulski, Kantor w relacjach Mariana
to były nowe objawienia. Marian Szpakowski mówił o nich jak o sobie równych, co
także wprowadzało mnie
w osłupienie. Cały czas toczyłem wewnętrzną walkę, czy można w to wszystko
uwierzyć.
Także
muszę przyznać, że informacja o "Arsenale" była rewelacyjna, jako, że
do historyka sztuki studiującego w Poznaniu prawie nie docierała. Nie chodziło
o stalinizm, z nim już rozliczył mnie Wrocław jako "absolwenta"
W.W.2. Ten piękny skrót oznacza Wrocław - Więzienie nr 2.
Kto przeszedł przez liczne przesłuchania w
tamtym czasie i kto odsiedział wyrok polityczny, ten socjalizm z jego troską o
człowieka miał już z głowy na całe życie. Nie tylko w tym był mój problem, a
nade wszystko w ograniczonej wiedzy, jaką zdobyliśmy na Uniwersytecie Poznańskim.
Marian był gniewnym uczestnikiem
"Arsenału", miał wystawę w Krakowie pomyślaną przeciwko
socrealizmowi, należał do wojującej inteligencji, do tych intelektualistów,
którzy czynnie przeciwstawiali się reżimowi, a za rozmówcę miał
w tej wycieczce do Krakowa człowieka wypatroszonego z prawdy, ba, nawet
z wyobrażeń o artystach dysydentach, ale za to pewnego politycznie.
Właśnie
od takich jak Marian, Klem czy Witek Nowicki, na nowo ze Staszkiem Kowalskim,
moim jedynym przyjacielem ze studiów, jako że reszta to same kobiety, uczyliśmy
się sztuki drugiej połowy XX wieku. Doświadczeniem politycznym to my już
byliśmy dalej, często dalej, aniżeli niejeden twórca awangardowy. Przede
wszystkim przeżyliśmy czynnie Poznański Czerwiec. Ale już wcześniej wykłady z
ekonomii traktowaliśmy jako niezamierzone występy humorystyczne. Szczególnie
zaś poglądy, że niedługo w Stanach Zjednoczonych orać będą sochą (dosłownie),
oraz że Związek Radziecki za 10 lat prześcignie wszystkie przodujące kraje
świata. Naukowa teza ekonomistów radzieckich już wówczas brzmiała dla nas
groteskowo. W Zielonej Górze zarówno Staszek jak i ja trafiliśmy na szczególnie
zacofanych polityków, co
w początkowym okresie było niewyczerpanym źródłem dowcipów. Ale i wśród
plastyków byli "doktrynerzy”, co potwierdzały tytuły eksponowanych
obrazów.
Na kabaret wygląda to, co przytaczam niżej, a
nie jest to wcale dowcip, tylko „fakt autentyczny", godny odśpiewania w
Piwnicy „Pod Baranami”.
"Józef
Kaliszan, młody rzeźbiarz poznański, którego prace oglądamy
w Muzeum zielonogórskim - odniósł w ostatnim czasie szereg sukcesów
artystycznych. Od początku swej twórczości artysta przyjmuje jako jedynie
słuszną - twórczą metodę realizmu socjalistycznego. Kaliszan odrzuca wszelkie
formalistyczne i estetyzujące burżuazyjne teorie w dziedzinie malarstwa i
rzeźby i wchodzi na odkrywczą drogę poznania i wyrażania świata i jego zjawisk
społeczno-ekonomicznych oraz politycznych. Z dłutem i piórem w ręku przystępuje
Kaliszan do walki o realizację zadań naszego Planu 6-letniego, wolności ludów
kolonialnych, do walki o pokój. Kaliszan szuka tematów do swoich prac w
socjalistycznym budownictwie naszego kraju, w pracy robotnika i chłopa. Rysuje
największych ludzi naszej epoki,
czerpie pełną garścią z historii! rewolucyjnego ruchu w Polsce. Dziełem jego są
rzeźby przedstawiające Wieniawskiego i prof. Joliot-Curie, Marcina Kasprzaka i
Chopina. Na wystawie zielonogórskiej przeważają rysunki. Na specjalne
wyróżnienie zasługuje oryginalnie ujęty portret Józefa Stalina. Ciekawe są też
portrety studentów koreańskich oraz Ethel i Juliusza Rosenbergów. Uwagę
zwiedzających zwraca także bardzo dobry rysunek chłopa średniorolnego z gminy
Kazimierz Biskupski, portrety Małgorzaty Fornalskiej i Jana Turlejskiego.
Rysunki takie Jak szkic "Brygady przy martenie", "Żądamy
pokoju", "Na zebraniu gminy Rady Narodowej" i inne świadczą o
szerokim wachlarzu zainteresowań Kaliszana".
Nie wiem, kto byłby w stanie dziś posądzić o to
abstrakcjonistę Klema, ale to właśnie On zamieścił w czerwcowym numerze
zielonogórskiej gazety w roku 1953 recenzję z wystawy rzeźby i rysunku Józefa
Kaliszana. W tym hymnie są jego słowa, ale tylko Bóg jeden wie, czy również i
przekonania. Więc w takim schizofrenicznym świecie obracał się Marian
Szpakowski.
Wiadomo, że z Krakowskiej Akademii wywiózł
poczucie suwerenności, wiedzę i kulturę. Trafił w środowisko nadzwyczaj
zróżnicowane, ale co najważniejsze na wspaniałą kolonię artystyczną, która
stworzyła własny klimat, przychylną atmosferę opartą na przyjaźni, czego
dowodem są zgromadzone dzieła sztuki w naszym Muzeum. Miałem zaszczyt dokonywać
zakupów jako dyrektor tej placówki, ale to było później.
Wokół natomiast mieszkali ludzie, w mieście
wojewódzkim, a jakże,
z duszyczkami, co najwyżej gromadzkich rad narodowych. Bo to i też prawda. Czy
to nie szczyt awansu dla człowieka z sioła czy chutoru, gdy został urzędnikiem
albo prezesem? Po co jeszcze do tego dodawać książkę, teatr, obraz czy muzykę.
Aby jednakże ten obraz nie był zbyt czarny trzeba zaznaczyć, że Marian
Szpakowski nie przybył na pustynię Kulturalną. Od Ustawy z dnia 27 czerwca 1950
mocą, której powstało województwo i Zielona Góra uzyskała rangę stolicy dla 12.
powiatów
z województwa poznańskiego i 5. z dolnośląskiego, miasto poczęło organizować
podstawową infrastrukturę stolicy regionu. Od roku 1951 działała Wojewódzka
i Miejska Biblioteka Publiczna, Wojewódzki Zarząd Kin, Teatr Ziemi Lubuskiej.
Od 1952 Gazeta Zielonogórska była całkowicie redagowana w Zielonej Górze. Rok
później utworzono Ekspozyturę Rozgłośni Polskiego Radia. Rozwijało się życie
muzyczne, działali historycy, młodzi poeci i literaci.
W listopadzie 1954 r. plastycy żyjący tylko dla
siebie, organizują drugą już wystawę. /.../
Bolesne to było dla plastyków, że na otwarcie ich wystawy przybyły tylko 3
osoby, mimo, że rozesłano 120 zaproszeń", odnotowała życzliwa
recenzentka, Irena Kubicka.
Dużą grupę mieszkańców tworzyli ludzie udręczeni
wojną, w znakomitej większości zapoznani już z ustrojem sprawiedliwości
społecznej, teraz walczyli
o swoje dusze, powoli odzyskiwali równowagę i czekali na jakąś wyższą
sprawiedliwość. Bali się dramatu, który już raz przeżyli. Nikomu nie ufali
przeczuwając, że sztuka i propaganda jest w stanie stworzyć dosyć trwałą, pełną
trucizny konstrukcję.
Na ziemie odzyskane "powracali" ludzie
poharatani wojną, wyrzuceni z byłej wschodniej Polski, "osiedleńcy" z
akcji "Wisła" i ci, co z trudem ocalili życie za przynależność do AK.
Także Grecy. Cyganie, Łemkowie, Ukraińcy, Wilnianie, Lwowiacy, Wielkopolanie,
Ślązacy. A byli jeszcze autochtoni, którzy tworzyli odrębną, znękaną
politycznie społeczność. Boże ty mój! Co za kocioł etniczny? A na sporządzonej
mapie największej wędrówki ludów we współczesnej Europie najgrubsze strzałki
przywiodły do Zielonej Góry tych z dalekiej Syberii i Kazachstanu. Grafika
wykreślona ludzkim cierpieniem. Obok urzędniczych awansów, żyli przerażeni
mieszkańcy siedzący na przysłowiowych walizkach. Teraz wśród nich coraz
częściej przemykał się kapuś donosiciel, agent kontrwywiadu w poszukiwaniu
wrogów klasowych na żołdzie "wrażych imperialistów", l w tym kotle
przyszło żyć, poruszać się i tworzyć wartości, o które można by się wesprzeć,
na razie w ramach kompensacji za marne życie.
Marian starał się poruszać na tych podminowanych
doświadczeniem obszarach z głęboką wiarą, że to można zmienić, że ten pisk
myszy, jaki teraz wydają plastycy, przemieni się w donośny krzyk proroków,
którym uwierzą owi wygnani na "słowiańską i polańską" pustynię
kulturalną. Marian miał tak prawo myśleć. Szczery i oddany sztuce do
ostateczności, l porażony tą wiarą począł toczyć rozmowy w różnych kręgach,
gdzie problem kultury odgrywał, jakąś rolę. Wśród dziennikarzy, architektów,
aktorów. Rozmowy były wszechstronne, nieraz prowadziły do kłótni, ale dawały
też niespodziewane owoce. Pod grzeszną jabłoń przywołał Mariana teatr.
W latach sześćdziesiątych oczarowała Go piękna
aktorka. Z Józkiem Prusiem, kierownikiem Wydziału Kultury WRN wymyślali sztuki,
w których by można obsadzić ową bezdenną miłość Mariana. Tutaj trzeba
zaznaczyć, że Józek był wielkim przyjacielem Marysia i trwała ta więź jeszcze
wtedy, gdy Prus począł pracować w KC PZPR. a także wtedy, gdy został
Naczelnikiem Kadr i Szkolenia w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Warto pamiętać
o tym, że Józek nawet gdyby miał podpisać pakt
z diabłem, zawsze starał się pracować dla dobra Zielonej Góry, oczywiście w
zgodzie z pryncypiami partyjnymi. Toczył walkę, najczęściej wewnętrzną, ale
były też wypadki, że chadzał po krawędzi swego stanowiska broniąc z uporem
wypracowanej wspólnie z Marianem koncepcji. Otóż ten Józek miał wpływ na
reżyserów i mógł mieć także wpływ na dobór repertuaru, nie mówiąc już o
obsadzaniu stanowisk dyrektorskich. Tutaj mógł zawsze zaszkodzić. Ta miłość
płonęła jak żagiew, lecz nagle piękna blond-Wenus wyjechała do Bydgoszczy. Maryś
limuzyną marki Trabant combi jeździł tak często realizować swoje uczucie, że
zyskał nowe nazwisko, ksywkę - Marian Bydgoski. Tęgiego pióra trzeba, aby
opisać ów melodramat, który nie miał łatwego zakończenia. A należy dodać, że
Marian trzykrotnie podchodził do egzaminu na prawo jazdy, aby pokonywać własnym
pojazdem odległe rejony uniesienia. Dzielnie Mu wtedy pomagała Janina Żemojtel.
I tutaj można by dywagować, jako że w 1961 r. w katalogu z wystawy
zorganizowanej w Salonie ZPAP w Zielonej Górze pani Janina występuje jako
Żemojtel-Szpakowska. Opuśćmy jednak te wyżyny zmiennej w czasie miłości na
rzecz przyziemnych spraw organizacyjnych, wyznaczanych przez coraz liczniejsze
grono plastyków.
W maju 1954 powstaje Delegatura ZPAP Okręgu
Poznańskiego. Prezesem został Klem Felchnerowski, który na drzwiach swojego
mieszkania miał wizytówkę: - mgr Klem Felchnerowski, historyk sztuki,
konserwator, technik budowlany. Posiedzenie Związku organizował Klem w swoim
biurze. Od roku 1956 ja bytem jego pracownikiem, przeto Klem angażował mnie
jako protokolanta, a także zaopatrzeniowca. Wykształcenie poznańskiego
historyka sztuki do tych funkcji według szefa było wystarczające.
Posiedzenia były spokojne, burzliwa jedynie
część zabawowa, na co także miałem pewien wpływ. Gdy wiceprezes Związku
Ziemowit Szuman wyjechał w roku 1955 do Szczecina, jego funkcję objął Marian
Szpakowski. Posiedzenia nabrały wówczas charakteru merytorycznych zmagań i
często dochodziło do konfliktu między prezesami, co próbował łagodzić Kazimierz
Rojowisk,i - jedyny członek Zarządu.
W roku 1957 Marian "odbił od ciemnej
masy" plastyków, gdyż odbył podróże do Anglii, Francji, a także do NRD,
które wówczas było liczącą się zagranicą, co nas dzisiaj przejmuje raczej grozą
i zdziwieniem. Do NRD trzeba było wtedy mieć paszport i zabiegać o przychylność
władz partyjnych obu krajów. Witek Nowicki był jeszcze lepszy, bo pojechał aż
do Afryki. Klem uczył się hiszpańskiego, bo stale się odgrażali w
Ministerstwie, że pojedzie na Kubę. Anegdota i plotka donoszą, że Klem poznał
Kubę z oczytania, i że zatracał się w opowiadaniu do tego stopnia, iż słuchacze
byli pewni, że zna ten kraj z autopsji, a jego trunki organoleptycznie.
Marian wspomagany najwyraźniej przez Witka i
Klema stale pragnął wpisać Zieloną Górę w jakieś znaczące imprezy. Wymyślili
wielką wystawę Plastyki Ziem Nadodrzańskich, ale u nas się nie przyjął ten
pomysł realizowany z dobrym skutkiem później przez Opole. W wystawach tam
organizowanych nasi plastycy czynnie uczestniczyli. Po przyjeździe Mariana z Zachodu,
wyrzucałem Mu:
- żyłeś sobie spokojnie i godnie w wojewódzkim mieście wśród
prostych ludzi
z gromadzkich rad narodowych, aż nagle poniosło Ciebie na Zachód. Byłeś
niewinny, czysty, wierzący w socrealizm. A tam ciebie zdeprawowano. Zobaczyłeś
piękne,
o bujnych piersiach dziewczyny. Mówisz mi o tym, ale pamiętaj one wszystkie
mają sztuczne uzębienie. Nasze kurewki, co prawda mają zazwyczaj braki w górnej
szczęce i są dosyć prześne, ale za to rodzime.
Tamte w imperialnych stolicach, co wspominasz z mgłą na oczach,
rozbierały się publicznie i dlatego już ciebie nie podniecają nasze rustykalne
chętne do nierządu niewiasty. Jesteś grzeszny a do tego brak ci patriotyzmu.
Tam zaakceptowałeś zgniłą sztukę abstrakcji. Co teraz będzie? Przestaniesz
walczyć o ideały socjalistycznej sztuki. Stałeś się renegatem.
U nas w Polsce nigdy nie zaakceptujemy niejakiego homoseksualisty Andy Warhola
czy Claesa Oldenburga, czy… jak im tam?, Hansa Hartunga albo Victora
Vasarellego. Tak, tak, Maryś pobłądziłeś cofnij się póki czas; Koła historii
można toczyć tam i z powrotem. Popatrz na Związek Radziecki. Z tego kraju bierz
przykład.
W 1960 Maryś zorganizował grupę
"KRĄG". Miała ona charakter międzynarodowy. W latach 1961 - 1966
dochodzi do 5 wystaw. Do grupy należy
7 absolwentów Akademii Sztuk Pięknych z Krakowa. 4 Poznaniaków, Janina Żemojtel
z Wrocławia i 3 przyjaciół Mariana z Londynu. Wystawy, co tutaj ukrywać, budzą
nieco zawiści wśród tych, którzy do grupy nie należą. To jednak do Mariana
zdaje się nie docierać.
Bardzo natomiast przeżył kradzież budrysówki z
wielbłądziej wełny, którą przywiózł z Londynu. Z kapuzą, zapinaną na patyczki,
patyczki na sznureczkach, sznureczki splecione w warkoczyki, całość okrywająca szczelnie właściciela.
Maryś wyglądał w niej jak nawiedzony mnich. Siedzieliśmy w Klubie Dziennikarza,
wychodząc Maryś sięga po swoje okrycie, a tutaj okazuje się to szmatą uszytą
z koca tylko tyle, że w tym samym kolorze. Złodziej rzecz całą zaplanował i
tylko przez "pomyłkę" okradł Mariana. To było naprawdę wielkie
zmartwienie. Większe od tego, że od początku swego pobytu w Zielonej Górze
Marian rozmyśla nad dużą imprezą bez szans na powodzenie. Później pomaga mu w
tym jak zawsze Józef Pruś. Wokół plastyków chodzi wierny Heniu Ankiewicz,
którego roli w tej sprawie nie sposób przecenić. On tworzy klimat, przygotowuje
opinię publiczną informując zawsze życzliwie o wydarzeniach artystycznych w
miejscowej gazecie.
W tym czasie buduje się BWA. Architekci w czynie
społecznym, co widać, przygotowują dokumentację. Inwestycję finansuje Społeczny
Fundusz Odbudowy Kraju i Stolicy. Na elewacji jedyne dzieło Mariana
Szpakowskiego związane
z architekturą. Z okresu prezesury Mariana pochodzą liczne pisma do Wydziału
Kultury WRN, wywiady i wypowiedzi w gazecie. Objawia się też twardy, uparty
i często bezkompromisowy rys Jego charakteru. Nie przysparza sobie przyjaciół.
Wśród plastyków zaznacza się wpływ dwóch osobowości na atmosferę
w środowisku. Dwa szczupaki w dosyć małym stawie: Klem Felchnerowski i Marian
Szpakowski. Z filozoficznym natomiast spokojem komentuje wszelkie wydarzenia
Witek Nowicki.
Środowisko tworzy w tym czasie przeszło 40
plastyków, dzisiaj jeszcze raz tylu. Znakomita większość ma ukończone wyższe
studia. To już jest elita, która zaznaczyła swoje istnienie i kompetencje.
Uchwałą VIII Walnego Zjazdu Delegatów ZPAP w Warszawie w dniach od 14 - 18 IV
1959 r. Zarząd Główny nadał Oddziałowi ZPAP w Zielonej Górze prawa Okręgu.
Prezesura z rąk Klema od roku 1959
z Oddziału Związku. przeszła w ręce Mariana Szpakowskiego. W dniu 4 czerwca
1961 został prezesem Okręgu ZPAP w Zielonej Górze i założył własne biuro. Teraz
zaczęły się schody. Marian potrafił rządzić. Odżyła idea zorganizowania w
Zielonej Górze tak dużej imprezy, aby Warszawa się przekonała, że tutaj żyją
normalni plastycy, którzy bez taryfy ulgowej mogą wejść na salony stolicy.
Wcześniej pojawiło się określenie "piekło
prowincji" i "filozofia nędzy". Oba określenia nie zyskały
akceptacji Komitetu Wojewódzkiego. Należy jednak przyznać, że władze partyjne i
administracyjne wychodziły naprzeciw każdej inicjatywie społecznej, gdyż jak
powiedział właśnie w gmachu KW podczas Sejmiku Kultury Ziemi Lubuskiej
5.6.VII.1957 wieloletni Prezes LTK (Sejmik powołał Lubuskie Towarzystwo
Kultury) - dr Wiesław Sauter - "tego wymaga idea socjalizmu".
Nie sposób dzisiaj zebrać opinie od oponentów
"Złotego Grona". Raczej ma ona zbyt wielu ojców w myśl tej maksymy,
że tylko niepowodzenie jest sierotą. Impreza ma swoje opracowania, kilka prac
magisterskich, swoją legendę, a czas wyposażył ją w skrzydła do wysokiego lotu.
Marian przeżył głęboko wizytę kolegów plastyków w Komitecie Wojewódzkim, którzy
zanegowali sens imprezy i nie możliwość jej zorganizowania. Wspominał, że
Kierownik Wydziału Propagandy Adam Markusfeld był niezadowolony z postawy
plastyków i że on, Marian Szpakowski oświadczył, "że całą imprezę bierze na
siebie i udowodni, że mimo wszystko "Złote Grono" się odbędzie".
Sądzę, że nie do końca zdawał sobie sprawę, iż stał się od tego momentu
"funkcjonariuszem" od realizowania założeń partyjnych. Celem było
zlikwidowanie "białej plamy", o której mówił „Łysy".
Otóż na jednym z Plenów KC PZPR. bodaj w roku
1960 powiedziano ex katedra, że Zielona Góra i województwo nadal pozostają
zaniedbane, co jest niepokojące w zestawieni z tendencją rewizjonistyczną
RFN-u. Ta opinia Józefa Cyrankiewicza bardzo zabolała Komitet Wojewódzki. Kiedy
nie pomogły środki na bóle wątroby i owrzodzenie dwunastnicy, poczęto się
zastanawiać, co by tu zrobić, aby Zieloną Górę rozjaśnić na nieboskłonie
naszego kraju? Początkowo jako dynamiczną reprezentację wymyślono dokonania
architektów. Jednak nie potwierdziła tego praktyka. Aby wcisnąć taki kit trzeba
by odważnego szaleńca. jednak zbyt inteligentny Sobiesław Piontek z-ca Adama
Markusfelda, tego samego, który po 1968 musiał opuścić Polskę, wystąpił z inną
koncepcją. Zaproponował plastyków jako reprezentantów dynamicznego rozwoju z
ich mniej sprawdzalną, bo nieco metafizyczną koncepcją wpisania Zielonej Góry w
krwioobieg kulturalnych inicjatyw kraju. Sam w tym uczestniczyłem, a Sobiesława
traktuję jako akuszera wielu inicjatyw. Także poświadczam, że nie z wszystkimi
plastykami Szpakowski, „się kochał”. Dyskusje z Marianem były arcytrudne, gdyż
nie był to człowiek zdolny do ugody i kompromisu. Uważał, że nie zasługi
pionierów się liczą, a przede wszystkim twórczość. Wola twórcza jest wpisana w
naturę artysty. Jego społeczne dokonania
w sztuce się nie liczą. I ten pogląd Marian manifestował bez taryfy ulgowej.
Przedziwną tedy łączył w sobie sprzeczność. Zanurzony
po szyję
w działalność zwaną wówczas "pracą społeczną" nie uznawał żadnych
zasług. Najwyższą wartością jest sztuka, a może dokładniej poszukiwania
twórcze, bez obowiązku dydaktycznego i społecznego twórców, o którym z każdej
trybuny głośno w tamtym czasie gęgano. Nie zrezygnował nigdy z prymatu sztuki
nad działaniami ją upowszechniającymi, choć i do tej pracy stosował najwyższą
miarę. Nie wolno jednak tych uwag odczytywać jako podporządkowanie sztuki
doraźnemu działaniu, gdyż żadna sytuacja nie zdołała ograniczyć jego aspiracji
twórczych. Nie tworzył ornamentu dla naszych czasów. Tworzył nasz czas i z
perspektywy tych kilku lat wyraźnie widać jak my musimy wpisywać owe wydarzenia
codzienne w jego intelektualną wrażliwość. Zapewne właśnie, dlatego nie
akceptował tych artystów, którzy
tworzyli obrazki egzystencjalne bez własnej filozofii czy poetyki. l tutaj był
bez serca. To też bywało powodem do dyskusji z krzykiem ze strony szefa od
kultury wojewódzkiej Józefa Prusia, który własne szaty byłby skłonny zamienić
na krwawe szarpie dla dobra miasta i instytucji, którymi wówczas zarządzał.
Coraz trudniej było znosić skargi na „dyktaturę kol. Szpakowskiego”.
Oto jego stosunek do pioniera Stefana Słockiego.
„Z okazji 20-lecia ZPAP
w Zielonej Górze, Związek Polskich Artystów Plastyków, Biuro Wystaw
Artystycznych, Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, Lubuskie Towarzystwo
Kultury i Muzeum Okręgowe, wydały znacznie cieńszy katalog, aniżeli należało
się spodziewać po tylu i takich mecenasach. W tym katalogu zamieszczono zdjęcie
Stefana Słockiego pod numerem 31. Zastosowano kryterium alfabetyczne, ocenę
twórczości pozostawiając historii. Mimo, iż mistrz był całkowicie podobny do
zamieszczonej w katalogu fotografii Prezes Związku Polskich Artystów Plastyków
Marian Szpakowski, odnotowany pod numerem 35 przeglądając katalog stwierdził
absolutnie głośno "zupełnie i to bardzo słusznie zapomnieliśmy o Słockim”.
Ta uwaga, chociaż przeszła w
środowisku bez echa, zapadła stosunkowo głęboko w duszę Mistrza (Słockiego). Tę
anegdotę odnotowałem w katalogu Stefana w 1987 r.
Muszę dodać, że Słocki reprezentował
malkontentów w odniesieniu do działań Prezesa. Powracając do "Złotego
Grona" i podtrzymując twierdzenie, że impreza była nade wszystko po myśli
partii, trzeba też przyznać, iż rychło, a Komitet Wojewódzki już nad nią nie
panował. A to stało się także za sprawą Szpakowskiego.
Otóż, gdy tylko dostrzegł zielone światło, gdy
stwierdził, że drzwi się lekko uchyliły, że popuściły nieco zamki cenzury,
począł nawiązywać kontakty, które musiały przynieść owoce. Przychylnie
zaopiniowały Jego inicjatywę ówczesne osobistości życia kulturalnego, Julian
Przyboś, Mieczysław Porębski, Artur Sandauer, Juliusz Starzyński, Jerzy
Madeyski Andrzej Matynia i wielu znanych krytyków dyspozycyjnych, z którymi
liczyła się ówczesna władza. Z twórców pozyskał Hannę Rudzką-Cybisową, Mieczysława
Wejmana, Eugeniusza Gepperta, Alfreda Lenicę, że wymienię tylko tych
zaprzyjaźnionych z Marianem. Zyskiwał nie tylko zwolenników idei, ale i
przyjaciół.
J. Przyboś w roku 1962 /Argumenty/ pisał „...w Zielonej Górze widzę największy przykład
tych ambicji kulturalnych i szczęśliwej ich realizacji, jakie rozbudziła
demokratyzacja życia publicznego i demokratyzacja władzy...".
Dalej, poeta szczególnie fetowany w Zielonej
Górze przez miejscowych członków Związku Literatów Polskich zauważa, że o ile
jakiekolwiek miasto zasługuje na określenie "Parva Cracovia" to
właśnie tylko i wyłącznie nasze miasto. Mało tego, Bóg chyba nas przestrzegł i
nie popadliśmy w ogłupiałą megalomanię, gdy zasłużony mistrz stwierdził, że z
tego "małego Krakowa" jest bliżej do Paryża aniżeli
z Warszawy. Nie jestem pewny, czy nie popełniam świętokradztwa przywołując
tutaj imię Boga, bo na zielonogórskim łez padole bardzo czujną opiekę
sprawowała nad imprezą partia. Wiele zawdzięczamy Józkowi Prusiowi, który był
piorunochronem zbierającym wyładowania do których dochodziło pomiędzy
plastykami i ich politycznymi nadzorcami.
Uchodził sobie nogi Marian składając liczne
wizyty w Komitecie Wojewódzkim w towarzystwie Kierownika Wydziału Kultury Woj.
Rady Narodowej, który jako urzędnik odpowiadał za imprezę i od którego łatwiej
było egzekwować zalecenia, aniżeli od społecznie zaangażowanych plastyków. Po
to Ciebie tam mamy - słyszał często Józef Pruś - gdy trudny Marian nie dał się
do czegoś przekonać. Pruś spowodował, że rosło w środowisku przekonanie, iż
musimy "Złote Grono" ratować przed jego permanentną likwidacją, czym
byliśmy nieco szantażowani, jako że plastycy w sposób nieodpowiedzialny
atakowali już nie tylko politykę kulturalną PRL, ale i sam system.
Takim postrachem dla miejscowych aktywistów
partyjnych był Konstanty Mackiewicz. Jego wystąpienia odbywały się w myśl
zasady - Warszawa daleko, Pan Bóg wysoko. Sam artysta przeszedł ciekawą drogę,
od abstrakcji poprzez realizm aż do katastrofizmu. Nikt Jego sztuki nie
atakował, także personalnie nikt Go nie dotykał. Ale Artysta ostrością
wypowiedzi pragnął przepłoszyć politycznych wrogów, zapowiadając konspirację
prawdziwej sztuki polskiej i jej ukrycie się
w katakumbowych lochach i piwnicach. Był jednym dramatycznym krzykiem za wolnością
w sztuce i suwerennością artysty w Polsce Ludowej. „Wolność jest wpisana w
naturę świata” głosił z trybuny.
Anka Ptaszkowska nawoływała do ekspiacji za
stalinizm i apelowała do intelektualistów, aby informowali zagranicę o
kajdanach, które wiążą nas
z socrealizmem i o tych intelektualistach, którzy podpisali pakt z władzą
szatańską
i upadli na samo dno. Klem Felchnerowski "zazgrzytał" fatalnie
cytując prof. Starzyńskiego właśnie z okresu "jego upadku". A trzeba
przyznać, że Juliusz Starzyński zasłużył sobie na wdzięczną pamięć, gdy w roku
1951, na zebraniu plastyków w Warszawie Józefa Stalina określił
"niezawodnym i niezwyciężonym demokratą". Klem jednak nie to
wypominał, ale Jego interpretację dzieł sztuki
w duchu twórczej metody realizmu socjalistycznego. Sądzę, że mścił się także na
sobie za tekst z roku 1953 odnośnie wystawy Kaliszana. To wszystko to było
jednak małe piwo wobec teoretycznych rozważań Sandauera, a także Przybosia,
który przecież był sekretarzem PPR Komitetu Wojewódzkiego w jednym z miast
wschodniej Polski /zapomniałem gdzie/ i na którego w sensie politycznym nasza
władza liczyła. Aby zamknąć ten temat i powrócić ponownie do Mariana nie mogę
się powstrzymać od przypomnienia zabawnego incydentu.
Otóż historyk sztuki Grzegorz Chmielewski,
dyrektor Biblioteki Wojewódzkiej
i ja mieliśmy zabrać głos i oczywiście polemizować z poglądami Sandauera.
/Konia kują a żaba nogę podnosi/. Aby "ratować imprezę", w oczach
Wincentego Kraśki mieliśmy uchodzić za czujnych aktywistów. Już nie pamiętam czy
Grzegorz się złamał, ja jednak jako poznaniak z wykształcenia i Prusak z
charakteru obstawałem za stanowiskiem władzy i cytowałem jakieś brednie broniąc
państwowego mecenatu nad sztuką, powołując się na ideę Państwa Platona.
- Gdzie Pan to wyczytał - przerwał mi Sandauer
- W Historii Filozofii pod redakcją Aleksandrowa
- odpowiedziałem podnosząc się z intelektualnego upadku.
Sandauer zarechotał obraźliwie i zamachał jak
wiatrak, co zdmuchnęło mnie
z mównicy. Mało jednak tego upokorzenia. Julian Przyboś poświęcił mi znakomitą
część swego wystąpienia, stale określając ten głos jako stanowisko
"towarzysza
z Komitetu Powiatowego". Widocznie na wojewódzki absolutnie sobie nie
zasłużyłem z powodu jak to zauważył Przyboś "ograniczonej percepcji".
Te, z dzisiejszej perspektywy widziane
wydarzenia mają posmak gorzkiego humoru, ale jedno jest pewne; "Złote
Grona" dały powód do niepokoju wśród aktywistów pełniących władzę w
kulturze. Otóż powoli musieli pogodzić się z myślą. że ludzie sztuki wznoszą
swoje barykady. Odejście od partyjnego nadzoru zostało przesądzone mimo, że
nadal próbowano waląc pięścią w stół, określać procentowo udział dzieł
realistycznych i abstrakcyjnych w wystawach w stosunku 70 % do 30 % na korzyść
tych pierwszych.
Dyskusje artystyczne były niepokojące. Mimo
szaleństwa cenzury poczęli się także buntować "inżynierowie ludzkich
dusz". "Złote Grono" nabrało w taki właśnie czas sensu
politycznego; tym samym Szpakowski szczęśliwie doczekał się tego, czego
oczekiwał.
Niezależnie jednak od różnego rodzaju kontaktów nostalgia do
"Złotego Grona" jest tak wielka w środowisku, że jeszcze teraz grupa
plastyków poważnie myśli o reaktywowaniu właśnie tej imprezy. Absolutnie nie
zadowala ich "Biennale Sztuki Nowej", organizowane bez żadnych
wyrzutów sumienia przez Zenka Polusa.
Ostatnim pełnym zaangażowaniem Mariana w
"Złote Grono" było Jego wystąpienie w roku 1976, gdzie wygłosił
przemówienie powitalne. Potem odszedł od organizacji tej imprezy, zniechęcony
waśniami i kłótniami środowiskowymi. Marian był człowiekiem wyznaczonego celu,
a nie negocjacji i opłotkowej filozofii. Te dyskusje nie miały końca i coraz
bardziej zmierzały do kapitulanctwa. Ale nie można powiedzieć, że ostatecznie
przegrał, mimo iż istniał już wtedy głęboki rozziew między projektami a realizacją.
Wytłumaczenia powinniśmy raczej domagać się od kolejnych organizatorów. l nie
chodzi tutaj o wybaczenie, ale o oddanie sprawiedliwości tamtym czasom, nie
takim znowu odległym.
"Złote Grono" po dzień dzisiejszy
funkcjonują jako zasługa Mariana Szpakowskiego, wspomaganego teoretycznie przez
Juliusza Starzyńskiego. Oczywiście nie sposób pominąć tutaj plastyków,
współtworzących to święto. Mimo zmierzchu tej imprezy, a potem jej śmiertelnego
końca, pozostanie nad tym sarkofagiem opinia, że były to ogólnopolskie sympozja
organizowane przez plastyków zielonogórskich i teoretyków polskich jako istotne
i znaczące w tamtym czasie.
Powróćmy jeszcze do Mariana Szpakowskiego, który
przez dziesięć lat prezesował Związkowi i odchodził z tego stanowiska raczej
sfrustrowany. Mogę więcej na ten temat powiedzieć, ale nie widzę powodu, aby
jątrzyć rany już zabliźnione. Marian nie miał lekkości urzędnika - subiekta w
sklepie damskich majtek. Był sztywny urzędowo, ale zawsze logiczny, traktował
jednakże biuro jako własne podwórko, a wszelką dokumentację jako własność. Do
dzisiaj funkcjonuje pewność, że dokumentację z III. „Złotego Grona” przechował
Marian w tapczanie. Mimo wielu próśb i nalegań tapczan pozostał sejfem, który
uniemożliwił wydanie katalogu tej złotogronowej edycji. Trzeba także wiedzieć i
to, że plastycy w ogóle do dokumentów przywiązują małą wagę. Żona Mariana,
Misia pisząc pracę magisterską o Kulturotwórczej roli plastyków musiała
wcześniej uporządkować dokumentację zielonogórskiego ZPAP. Wiem o tym, gdyż pracę
mgr pisała u mnie.
Dzięki Marianowi w muzealnych zbiorach posiadamy
26 projektów plakatów winobraniowych. Mogliśmy zebrać tę kolekcję, gdyż z
okazji 10-lecia ZPAP wprowadził konkurs na plakat jako stałą coroczną imprezę,
dzisiaj niestety już zapomnianą.
Dwie
ważne sprawy o szerokim zasięgu godne są jeszcze odnotowania. Od 1968 w Łagowie
organizowano, co dwa lata na przemian ze "Złotym Gronem" Ogólnopolski
Plener Plastyczny. Marian wyszedł z założenia, że nie wolno tracić kontaktu z
grupą teoretyków i plastyków związanych z imprezą zasadniczą. Mówiło się
wówczas, że trzeba pojechać do Łagowa, aby kontynuować tematy dotknięte tylko
na "Złotym Gronie", albo odgrażano się, iż warto twardogłowego
"gościa" zaprosić na plener w Łagowie, aby mu wyperswadować głoszone
przezeń poglądy ubolewając równocześnie nad jego betonową trudną do
oszlifowania głupotą. Niezależnie czy realizowano właśnie taki program w roku
1974 w Łagowie odbyło się ogólnopolskie spotkanie artystów, architektów i
teoretyków sztuki.
Lubuskie Towarzystwo Naukowe w roku 1977 wydało
katalog "Ogólnopolski Plener Plastyczny Łagów 70 - Złote Grono".
Pisałem we wstępie - "... W
ostatnich latach postanowiono, że Łagów stanie się ośrodkiem wymiany myśli i
miejscem tworzenia tych, którzy urodzili się przed wojną, a wiedzę plastyczną i
umiejętności zdobyli w okresie stalinowskim, tych, którzy przyszli na świat w
okresie okupacji,
a plastykami uczyniły ich czasy przed październikowe i tych, których wczesna
młodość przypadła na lata powojenne a wchodzą na dobre w sztukę w okresie po grudniowym
... Czy to w sensie chronologicznym przejście przez życie nie zawiśnie nad
całym obszarem poszukiwań teoretycznych związanych ze sztuką oraz nad
twórczością, która ewentualnie mogłaby powstać?... Różnie w tym czasie pojmowano
szczęście społeczeństwa, sens istnienia życia, a nawet godności ludzkiej. Twórca nie uzyskiwał sukcesu, dlatego, że
analizował życie społeczeństwa, zmienną sytuację ekonomiczną czy wreszcie
wydarzenia polityczne na świecie czy
w kraju. Na miarę twórców istniała krytyka artystyczna, a więc także bezbarwna,
a najczęściej bezradna. W nowych etapach szybko rozliczano miniony okres jako
czas błędów albo wypaczeń. Wytyczano drogi nowego celu w głębokim
bezdyskusyjnym przekonaniu, że nic nas nie zaskoczy, nie licząc na żadne
niespodzianki, nie dopuszczając nawet w myślach jakichkolwiek zmian...!”
l tak dalej w tym duchu. Cenzura zaczęła strzyc uszami. Ja się
uparłem, Marian wychodził zezwolenie na druk, ale przed słowem ojczyzna w
dalszym ciągu tekstu trzeba było
dopisać "socjalistyczna". Dla mnie to była zabawa z dobrze znanymi
kolegami od cenzury. Maryś zgrzytał zębami na każde ustępstwo i tutaj też
twierdził, że możemy ugrzęznąć w błocie polityki. Rozmowy z cenzorem Heniem
Jaroszem na temat sztuki i filozofii mogły doprowadzić do zawału, ale nie
plastyków tylko niektórych towarzyszy z Komitetu Wojewódzkiego.
W ten sposób przybliżyliśmy się do wielkiej
sprawy Szpakowskiego - Karty Łagowskiej, wydyskutowanej właśnie w roku 1974.
Skołatany Łagów zadający szyku dzięki zamkowi i bramom w systemie obronnym, a
zapierający dech w piersiach dzięki swojemu położeniu na przesmyku dwu jezior,
mógł najpełniej zawrzeć humanizm wysokiego lotu w programie karty. Historyk
sztuki, też z Poznania, Krzysztof Kostyrko późniejszy Kierownik Wydziału
Kultury KC PZPR przedłożył jej roboczy tekst na Sympozjum "Złotego
Grona" w 1975 r. Była to forma programowego referatu. Wybrano Jana
Berdyszaka i Stefana Pappa jako odpowiedzialnych za jego ostateczną redakcję.
Zrobili to sumiennie konsultując wiele spraw z architektami, socjologami,
psychologami, geografami i specami od turystyki. Było i jest nadal to wielkie
dzieło, niestety tylko teoretyczne. Marian z ciepłym jeszcze egzemplarzem
przyjechał do Lubuskiego Towarzystwa Naukowego, gdzie wówczas pełniłem funkcję
sekretarza i z dumą w oku rzucił opracowanie na biurko urzędnika. Zagłębiłem
się
w tekst i przeczytałem głośno fragment z rozdziału "Sztuka".
- "Kreując
społeczne environment artysta ustanawia scalone działania otwarte, które swoją
wieloznacznością niedookreślonością i wieloznaczeniowością umożliwiają aktywną
percepcję - współuczestnictwa
odbiorców w wypełnianiu figuratywno przestrzennego dzieła własną inwencją...”.
Rżnąc
wówczas głupa, co stało się modne w momencie, gdy odniesiono te słowa do rządu,
poprosiłem Marysia o przełożenie tego tekstu na język bardziej zrozumiały.
O mało a skończyłaby się wówczas nasza przyjaźń, gdyż Maryś żadną miarą nie
mógł sprostać zadaniu, a moją prośbę potraktował jako intelektualną prowokację.
Miarą "Karty" i jej teoretycznego
znaczenia, trzeba by określić znakomitą propozycją dla miasta złożoną przez
plastyków z całego kraju. Także
z inicjatywy Mariana Szpakowskiego. Wiąże się to z jego stanowiskiem Plastyka
Miejskiego. Pełnił tę funkcją w latach 1974 -1976. Już wówczas miał wizję tego,
co oglądamy dzisiaj. Centrum kulturalne i ciągi piesze wokół zabytkowego
Ratusza. Ta wizja towarzyszyła od czasów Felchnerowskiego konserwatorom
zabytków i co światlejszym architektom. Marian walczył o szybką realizację,
spalając się w tych sporach mając poparcie u Henia Tarki i Tomasza
Florkowskiego. Nie sposób pominąć roli Prezydenta Miasta Kazimierza Mamaka,
oddanego całym sercem sprawom miasta.
"Spotkania Rzeźbiarskie" z wystawami
dzieł - propozycji dla Zielonej Góry to jedno z bardziej doniosłych wydarzeń
zrodzonych w pracowni plastyka miasta. Odczuwałem satysfakcję uczestnicząc przy
realizacji kilku propozycji jako Prezes Towarzystwa Przyjaciół Zielonej Góry i
to dzięki zaangażowaniu Ireny Łukaszewicz, późniejszej pracownicy naszego
Muzeum. Należy tylko żałować, że i ta inicjatywa zmarła wraz z Marianem i że
nie podjęły jej służby związane zawodowo
z obowiązkiem realizacji zatwierdzenia planów. Nawet jej szczątkowa realizacja
w postaci kilku rzeźb w mieście ukazuje głęboki sens tego przedsięwzięcia.
l wreszcie kończąc to wspominanie Mariana
Szpakowskiego nie sposób pominąć własnego udziału w zabieraniu resztek sił
człowiekowi zaprzyjaźnionemu ze mną przez wiele lat. Niech się to stanie formą
ekspiacji za mój niezawiniony,
a zarazem ciężki grzech.
W stanie wojennym rozwiązano BWA. "Szalała
tam Solidarność", a dyrektor, człowiek o autentycznych lewicowych
przekonaniach Wiesław Myszkiewicz "rzucił", jak to się obrazowo mówi,
bilet partyjny. Nie podniósł go nawet wówczas, gdy instruktor z KW wręcz
prosił, by odebrał legitymację. "Partia
wie, że Wiesiu to duch niepokorny i wybaczy ten nagły nieprzemyślany
odruch". Ale niestety, długoletni dyrektor BWA okazał się tak samo
uparty, jak długoletni prezes ZPAP. Obaj pełnili swoje funkcje przez 10 lat.
Jesienią 1982 roku „odkręcono” decyzję
polityczną i poczęto poszukiwać nowego dyrektora. Wiesław Myszkiewicz renegat
partyjny pracował wówczas za szafą w Muzeum co zauważył z przekąsem dziennikarz
z "Nadodrza". Wszyscy pracownicy,
decyzją mądrej i życzliwej, Barbary Fijałkowskiej, dyrektora Wydziału Kultury
WRN z BWA, przenieśli się do muzeum. Znakomity Leszek Kania to właśnie człowiek
nabyty tą drogą. Józek Pruś, już z pozycji Warszawy postanowił, aby dyrektorem
został Marian. Ale zadziałał bardzo sprytnie! Kto chce, niech wierzy w spisek.
Najpierw Józek poprosił Mariana, aby opracował program dla BWA, "tak na
wszelki wypadek". Było to już po ważnej wizycie politycznej w muzeum. W
obecności ministra, kierownika Wydziału Kultury KC, I Sekretarza i Wojewody
oświadczyłem, że "pragnieniem środowiska" jest reaktywowanie
działalności BWA. W kilka dni potem Marian przyszedł do mnie z namowy Józka,
aby ten program wspólnie opracować. "Jak
tak wam zależy na tym BWA, to sformułujcie jakiś sensowny plan działania".
Stary lis i dałem się na to nabrać. Już raz Józek zastosował ten manewr. Gdy
władza przyjmowała prof. Stanisława Lorentza, to najlepszym miejscem w Zielonej
Górze okazała się willa Lubuskiego Towarzystwa Naukowego. Józek, wówczas
dyrektor Wydziału Kultury WRN, a zarazem przyjaciel, mnie poprosił o program
rozwoju muzealnictwa, a ówczesnego dyrektora Muzeum o koreferat. Po sześciu
latach
dyrektorowania w lipcu 1975 r. Eugeniusz Jakubaszek wyemigrował z Zielonej Góry.
Fotel dyrektora prawie rok stał pusty. Od marca 1976. podjąłem pracę w muzeum. Ponownie
Józek Pruś, tak z dobrego serca pochwycił nas w podwójnego Nelsona. Mnie
poprosił abym przekonał Mariana, że reaktywacja BWA jest do zrealizowania i
namówił Go do objęcia stanowiska dyrektora, a Mariana poprosił po przyjacielsku
o rozwiązanie problemu BWA. Stanowisko było zaś w gestii Sekretariatu, a może
nawet Egzekutywy KW. Z moją córką Dorotą złożyłem wizytę Marianowi w niedzielne
popołudnie niby po to, aby zapoznała się z Samarkandą, Mariana córką, którą
wprost uwielbiał i to była dobra okazja. l nie trzeba się rozpisywać. Marian
podjął się tego zadania, l to my w imię przyjaźni domęczyliśmy Go na śmierć.
Nie starczyło Mu zdrowia, nie starczyło Mu sił,
otoczenie nie było zawsze życzliwe. Nie mówię o całym środowisku. Ale poznałem
kilku zapalczywych durni, co nie
pozwolili żyć mądrze, tworzących wyimaginowane
personalne pretensje. Zresztą po stanie wojennym prawie wszyscy,
przeżywali traumę, mieli słuszny żal tylko często kierowany pod niewłaściwym
adresem. Skłócenie wśród plastyków stało się faktem.
Dwanaście kroków dzieli Muzeum od BWA. Prawie
codziennie się odwiedzaliśmy. Opisaną scenę będę pamiętał jako szczyt działania
człowieka zagonionego. Otóż wychodząc z Muzeum około godziny 15.30 rozmawiałem
z Marianem, który siedział w hallu BWA, gdyż zgubiono klucz od drzwi
wejściowych
i nie można było zamknąć tej "cholernej budy". Wszyscy już poszli do
domu,
a Marian kombinował, co by tu zrobić. Nawet nie pomyślałem poważnie o tej
sprawie. Na drugi dzień rano Marian siedział w tym samym fotelu i czekał na
pracowników. Całą noc pilnował instytucji, której był dyrektorem. A przecież
nie takie sprawy rozwiązywał, nie takie progi przekraczał. O ile uznał, że
tylko Jego stróżowanie miało sens, to znaczy, że nastąpił kryzys dyrekcji. W
BWA pełnił funkcję urzędnika od jesieni 1982 do września 1983. Krótko przed
śmiercią powiedział, że czuje się jak człowiek wrzucony do przepaści i stale
leci, leci w dół, jeszcze trochę a roztrzaska się w tej kamiennej studni.
Byliśmy ze sobą na tyle zaprzyjaźnieni, że
Marian z pełnym zaufaniem wygłaszał "herezje polityczne", a trzeba
przyznać, iż w wypowiedziach, nawet wśród kolegów zawsze zachowywał margines
ostrożności. Nie jestem pewny czy w tym gronie to było w ogóle potrzebne.
Gdy dzisiaj słyszymy, że socjalizm realny był
paradoksalnie zakłamany to zgoda. Gdy politycy w efekciarskich sloganach
spisują w ramach rozprawy
z Komuną na straty kulturę PRL-u. to winni się obawiać, że gubią także losy
oryginalnych, suwerennych i niepodległych twórców. Mariana ograniczało piekło
prowincji. Odkrywamy dzisiaj los i życie pojedynczego Artysty, który w tamtych
czasach nie mógł się objawić w Polsce, mimo że z całego serca pracował na rzecz
miasta, środowiska i kraju. Takie były tamte czasy. Ale nie można się dziwić,
że narasta opór przeciwko kontynuowaniu tej polityki.
Moralność nie zezwala, aby zamieniać w ramach
rozrachunków politycznych życie i twórczość uczciwego człowieka w doktrynalną
fikcję i abstrakcję literacką. Prawd jest wiele, oby zwyciężyła ta najprostsza.
Ta prawda, która nie pozwala w oparciu o fałszywe emocje i utylitarne kłamstwa
zaciemniać obraz człowieka. "Zatruta studnia" Jacka Malczewskiego nie
powinna być kontekstem do naszych czasów. Ocalmy w miarę naszych możliwości
twórczość Artysty, który być może bez nas byłby jeszcze głębiej zapomniany. Ani
Klem, ani Szpak, ani Witek, nie doczekali swoich galerii w Muzeum Historycznym
Miasta. Rozpadły się dawne struktury.
Przypisy:
1.
Irena Solińska, "O plastyce i plastykach Ziemi Lubuskiej", Gazeta
Zielonogórska nr 259, 1954 r.
2. Jan Puget, "Odra", 1X11 1957
r.
3. Julian Przyboś, "Argumenty", 12 - 24 XII 1961 r.
4. Muzeum w Zielonej Górze, Archiwum "Złotego Grona",
/Założenia programowe i programy realizowane/,
Prace magisterskie:
1. Maria Jastrzębska Szpakowska - Funkcja Związku Polskich
Artystów Plastyków w rozwoju kulturalnym Gorzowa i Zielonej Góry w okresie 25
lat jego istnienia. WSP, Wydz. Pedagogiczny 1978 r.
2. Danuta Cyganek - "Złote Grona 1963-1981", WSP. Wydz.
Humanistyczny. 1992 r.
Pozostała pamięć o
przyjaźni. Teraz częściej jak kiedyś zastanawiam się czym była dla Mariana
sztuka. Przychodzi mi takie paradoksalne porównanie, może także z powodu jego
zachwytu rynkiem i kamieniczkami w Kazimierzu. Byliśmy tam. Klem Felchnerowski,
Marian i ja. Św. Krzysztof dźwigający słodki ciężar. Dla Mariana, człowieka
silnego duchem twórczość stała się ciężarem, słodkim ciężarem. Sztuka
zadecydowała o Jego usposobieniu. Poszukiwacza i cierpiętnika. Stał się dla
siebie człowiekiem wybranym, obdarowanym wizją awangardy, ale los skazał go na
rolę prowincjonalnego herosa. Coraz częściej miewał złe dni, aż wreszcie uległ
przekonaniu, że miłych dni nie ma. Słodki ciężar trzeba dźwigać, gdyż to jest celem
i sensem. Jego zapis w polskim myśleniu plastycznym sugeruje, że los realny nie
był po jego stronie.