piątek, 27 lipca 2012

Jak zakończyła się historia marzenia o chwale Zielonej Góry



„Tadeusz Kuntze zwany koniczek, urodził się w Zielonej Górze. Małym spokojnym śląskim miasteczku sukienników i winiarzy, od wieków zatopionym wśród winnic, ogrodów pól i lasów.”
Taki arkadyjski obraz miasta przedstawił Longin Dzieżyc, komisarz wystawy prac sakralnych Konicza w maju 1998. roku. Oprócz ekspozycji w Muzeum przed gmachem wmontowano wówczas także płytę pamiątkową poświęconą malarzowi. Dzieło z brązu wykonał gorzowski plastyk, Andrzej Moskaluk, transponując autoportret Konicza na tle ruin Wiecznego Miasta. Duch Tadeusza Kuntze-Konicza zagościł w jakże odmienionej, od czasów jego dzieciństwa, Zielonej Górze. Nieomylnie rozpoznałby ten obszar, w którym poruszał się w okresie swego dorastania, jako że było to istotnie małe miasteczko otoczone murami. Odległość od bramy, zamykającej miasto mniej więcej na wysokości ulicy Żeromskiego, do drugiej klinczującej wejście a zlokalizowanej przy ulicy Sobieskiego, można było pokonać niespiesznym krokiem poniżej pięciu minut. Dwie budowle były wówczas w mieście. W rynku stał ratusz, znacznie mniejszy niż obecny. Była to ceglana, gotycka budowla ze schodkowymi szczytami, być może z kamiennym portalem i na pewno z 50.metrową wieżą, z której od przeszło stu lat przed jego urodzeniem, czas miastu odmierzał zegar. Wokół ratusza kocie łby, jedynie uliczki prowadzące do kościoła pod wezwaniem Św. Jadwigi nie tonęły w błocie. Kościół dla chłopca stał w mieście od zawsze. Pięć wieków wstecz to był czas niewyobrażalny. Wysoka wieża spinała surową ceglaną budowle i nie bardzo było wiadomo, która jest wyższa. Czy ta kościelna czy ta ratuszowa.? Przy kościele był cmentarz, stale podmokły, woda podskórna wypełniała grób zanim złożono w nim nieboszczyka. Zapewne nie cmentarz z dramatycznie wyglądającymi pochówkami, ale winiarnia ratuszowa była miejscem jego odwiedzin, i to nie w intencji, o jakiej w pierwszej chwili byśmy go posądzali, a dlatego, że muzykował w niej jego dziadek a także ojciec. Od przeszło 100. lat zbierali się tam piwosze i amatorzy wina. Winogrodnicy i piwowarzy to była mieszczańska siła tego miasta bardziej widoczna aniżeli bogaci sukiennicy. Bogactwo było czytelne na fasadach kamieniczek, szczególnie tych murowanych przy rynku. W większości domy były drewniane, nie wszystkie kryte dachówką czy gontem, znaczna część miała czapy ze słomianej strzechy. Już wtedy za miastem powstawały przedmieścia przy drogach prowadzących do Krosna, Głogowa i Świebodzina, gdyż ciasnota w mieście była trudna do wytrzymania a i warunki związane z czystością przedstawiały też wiele do życzenia. Z tego miasteczka, jak pisze Longin Dzieżyc, pochodzi „jeden z najwybitniejszych polskich malarzy XVIII. wieku”. Poza tym, co za szok?. Kraków, Hiszpania, Rzym, niezbadane są wyroki Boskie. Aby jednak nie sprowadzać Zielonej Góry w tym kontekście do roli ciemnej, zaściankowej prowincji trzeba przyznać, ze w sąsiedztwie najbliższych miast prezentowała wizerunek wymagający szacunku i to z powodów raczej ekonomicznych. Bujny rozwój Zielona Góra zawdzięczała handlowi oraz rzemiosłu. Wełnę sprowadzano z Polski i w tamtym kierunku, zresztą nie tylko, szły towary. Zezwalał na to nadany miastu przywilej z 1504. roku od namiestnika księstwa głogowskiego, Zygmunta Jagiellończyka, późniejszego króla Polski na tronie krakowskim. Nie wiemy,  dlaczego i jakiego powodu Tadeusz Kuntze-Konicz, czy odwrotnie Konicz-Kuntze, opuścił Zieloną Górę. Może wydarzenia wojny śląskiej o tym zadecydowały [1740 - 1742], może waśnie religijne pomiędzy protestantami a katolikami?. Nie możemy także wykluczyć powodu ściśle osobistego, którym kierowali się jego rodzice. W tym stanie badań jest to nadal decyzja niewyjaśniona.
Od narodzin Konicza do roku 1945 minęło 218. lat. Wróciliśmy my, Polacy na ziemie odzyskane, łącząc się z jego poczuciem narodowym z usprawiedliwieniem historiograficznym odnotowanym w Memoriala Polskiego Związku Zachodniego z roku 1945. skierowanym do Ministerstwa Ziem Odzyskanych:
-”Polska wróciła na dawne ziemie macierzyste zrabowane jej w dziejach zaborczością niemiecką, powrót ten jest sprawiedliwością dziejową”.
Siedemset lat oddzielało nas od piastowskich korzeni. Wtedy, my dzisiaj nazywani pionierami w tamtych czasach heroicznych, poszukiwaliśmy każdego śladu polskiego, w zabytkowych budowlach, w zakurzonych pergaminach, w nazwach ulic oraz miejscowościach,  wsiach o 1000. letniej metryce, w śpiewnikach, słowem, od archeologii i etnografii aż po aktualne racje polityczne. Toteż książka Janusza Koniusza, uznanego poety w kraju, [Lubuskie Towarzystwo Kultury. Zielona Góra 1960.] „-Taddeo Polacco z Zielonej Góry” przyjęta została z wyjątkowym zaciekawieniem, rodząc społeczne i kulturalne konsekwencje. Literacki tekst, wzbogacony ilustracjami, edytorsko z pietyzmem opracowany przez Alfonsa Bogaczyka, kończy się słowami:
-”Zielona Góra wydała malarza, który imię Polski, jeszcze raz rozsławił pod lazurowym niebem Włoch. Było wiele nici, które wiązały z Polską to miasto, tak wcześnie wypadłe z jej granic. Życie i twórczość Tadeusza Konicza jest tą najgrubszą najmocniejszą nicią.”.
 Byłem wówczas Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków. Mam znaleźć dom w którym urodził się Konicz. Z lisią przebiegłością tłumaczy mi się, że jak nie można inaczej, to tak na oko, w przybliżeniu. Halina Byszewska[nazwisko panieńskie] konserwator po Toruniu, ma pojechać do Rzymu i robić kopie.
W Lubuskim Towarzystwie Naukowym, parę lat przed Praską Wiosną, Przewodniczący Wojewódzkiej Rady Narodowej w Zielonej Górze podejmował delegację komunistów włoskich. Byłem wówczas sekretarzem Lubuskiego Towarzystwa Naukowego. Delegację którą gościliśmy pochodziła z jakiegoś miasteczka w Umbrii. Rządzili tam gdyż wygrali lokalne wybory, w Gubbio. Perugi a  może Spoleto. Napewno nie z Asyżu, dzięki Biedaczynie Świętemu Franciszkowi i także nie w Orvieto, gdyż katedra z wyobrażeniem sądu ostatecznego hamowała elektorat przed wyborem ateuszów. Włoskiej delegacji miałem opowiadać o historii i dynamicznym rozwoju Zielonej Góry. Taki w paru minutach rys o rozwoju miasta w którym też rządzą komuniści. Poświęciłem ten czas na zachwyt sztuką Umbrii. Przypomniałem włoskim komunistą jak to Michał Anioł malując sklepienie sykstyńskie wzorował się freskami Luki Signorellego, z bocznej nawy katedry XIII. wiecznej, wzniesionej na wzgórzu, ongiś etruskiej osady. Gdy włoska delegacja spuchła z dumy poruszyłem wątek lokalny, patriotyczny, czerpiąc wiedzę z literackiego i naukowego dokonania Janusza Koniusza. Wszyscy byli bardzo zadowoleni, tak bardzo, że Jan Lembas delegował mnie na niezbędny czas do Italii abym zapoznał się z twórczością Konicza u samego źródła. Delegacja włoska przyrzekła opiekę i daleko idącą pomoc. Chyba jednak zbyt długo trwała mitręga urzędnicza, bo Czesi nas wyprzedzili  w określeniu i nazwaniu przez partie włoskich komunistów, suwerennych i demokratycznych państw należących do bloku rozwijającego się pod opieką  Związku Radzieckiego. Komuniści się pogniewali, ci z delegacji przegrali wybory, Halina Byszewska do Rzymu nie pojechała a ja... nieważne.
W roku 1976. zostałem najważniejszym urzędnikiem w Muzeum Ziemi Lubuskiej. Muzeum Historii Miasta  nadal było problemem do rozwiązania. Obecny dyrektor dr Andrzej Toczewski, wówczas magister , pracownik Muzeum, przygotowywał program dla tej placówki.  Dwa lata później Prezydent miasta Stanisław Ostręga przeznaczył na Muzeum Historii Miasta budynek-ruderę przy publicznych szaletach na placu Wielkopolskim 1. Ta kamieniczka o dwuspadowym dachu, zwrócona szczytem do kościoła pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej, była poświadczeniem, że śmietnisko, rudera i  raspadający się szalet, jakoś się komponują w zabudowie tuż obok rynku, ale równocześnie dowodem na to, że nie wszyscy to akceptują. Wzdragałem się przed przyjęciem tej roboty, ale Stanisław Ostręga okazał się tak wielkim entuzjastą i takim przyjacielem, że ostatecznie muzealnicy wzięli na swe barki i muzealną nędzę finansowa ten fragmencik miasta do uporządkowania. Zewsząd obiecywano pomoc. Na pierwszy ogień poszły miejskie, zbudowane w okresie międzywojennym a więc jak by nie było zabytkowe, ustępy. Mocno zabytkowe. Ziemie trzeba było wybrać do calca, gdyż amoniak w upalne lato dusił przechodniów. Następnie dr Stanisław Kowalski rozwarstwił budynek określając jego fazy rozbudowy. Badania archeologiczne przeprowadził znakomity archeolog, teoretyk, lecz przede wszystkim praktyk mgr Edward Dabrowski. mgr Wiesław Myszkiewicz zgromadził dostępne archiwalia i ikonografię miasta.  Badań niestety nie zakończyliśmy. Obiekt był więzieniem pod nazwą  Dom Kijów. Oddzielała go od zwartej zabudowy struga „Złota Łącza”. Odkryto sklepiony kolebą piwniczny loch, w którym, jak przekonywał dr Stefan Dąbrowski trzymano zielonogórskie czarownice. Także prof. Władysław Korcz, utrzymywał, ze po przesłuchaniach w kazamatach ratuszowych w wieku XVII-tym, nieszczęsne "zielonogórskie czarownice" były osadzane w Domy Kijów. Zachował się ustęp z otworem do miejskiej fosy. Także jednoosobowy karcer ze stożkową posadzką. Potężne haki w ościeżach sugerowały, że był zamykany drewnianymi drzwiami z których pozostała jedynie kratka jako wizjer. W czasach pruskich budynek rozbudowano także z tradycyjnie pojętą mentalnością, na nowocześniejsze więzienie z celami ogrzewanymi z korytarza. Zachowały się metalowe łóżka przypinane na dzień do ściany oraz metalowe siatki zabezpieczające ceglane piece od strony uwięzionych w celach. Wszelkie prace budowlane nadzorował inż. arch. Henryk Tarka, także w tym czasie pracownik Muzeum. Prace podjęto po przedstawieniu raportu Zespołu Naukowo-badawczego prowadzonego przez prof,dr hab. Zygmunta Szafrana, o przydatności obiektu na cele muzealne wraz z sugestiami  rozbudowy i podniesienia bryły obiektu. Dokumentację techniczno-architektoniczna wykonał zespół pod kierunkiem mgr.arch.inż. Krzysztofa Berezowskiego. Budynek powiększono o jedną kondygnację i wydłużono o działkę zajmowaną przez publiczne szalety. Po usunięciu śmieci z wnętrza o 90. centymetrów obniżył się rzut przyziemia ukazując ceramiczną posadzkę. Nadzór nad zachowaniem zabytkowych reliktów we wnętrzu  powierzono artystce Marii Antoniak z Muzeum legnickiego, autorce wnętrza i wystawy w kościele XIII. wiecznym na Polu Legnickim. Kościółek był świadkiem mongolskiego najazdu na Europę w 1241.roku.
Dwunastego grudnia 1987. roku Muzeum Ziemi Lubuskiej zwraca się do dr Mariana Sołtysiaka, Dyrektora Muzeum Narodowego w Warszawie „z gorącą prośbą o rozpatrzenie możliwości przekazania dzieł Tadeusza Konicza...” Docenta dr Andrzeja Gruszeckiego Generalnego Konserwatora Zabytków Dyrektora Zarządu Muzeów i Ochrony Zabytków informujemy, że „stworzono wszelkie warunki, aby dzieła były właściwie przechowywane, zabezpieczone i eksponowane..” Do V-ce Ministra Kultury i sztuki Wacława Janasa wystosowano pismo „z gorącym podziękowaniem za wielką troskę okazaną w tej sprawie naszemu Muzeum”. Całość tej obszernej dokumentacji znajduje się w Dziale Sztuki Dawnej Muzeum Ziemi Lubuskiej. Zawiadamiamy wojewódzkie i miejskie władze o przygotowaniach do przyjęcia wybranych prac z Warszawy. W tej sprawie wysyłamy pismo do Wojewody Zielonogórskiego Zbyszko Piwońskiego i Prezydent Miasta Zielonej Góry, Antoniny Grzegorzewskiej, dziękując im za okazaną pomoc, która „w dziele budowy Muzeum Historii Miasta Zielonej Góry miała dla nas znaczenie decydujące”.
Z Gazety Lubuskiej pracownicy Muzeum dowiadują się, że Uchwałą nr XIV/160/91 Rady Miejskiej w Zielonej Górze z dn.28. VI. 91...w sprawie sprzedaży i oddania w użytkowanie wieczyste... nieruchomość przy placu Wielkopolskim oznaczona na mapie ewidencyjnej numerem działki 294/3 o pow. 0/0276 ha, stanowiącej własność miasta, obiekt przewidziany na Muzeum Historii Miasta, przeszedł na własność kościoła katolickiego. Dokonano tego w ramach rekompensaty za bezprawne wywłaszczenie Parafii Rzymsko Katolickiej z obiektu mieszczącego obecną Filharmonię. Historia tego wywłaszczania to dramatyczna karta w powojennej historii naszego miasta. Niezależnie jednakże od racji historycznych popadłem w głęboki konflikt sumienia. Wiele lat żyłem nadzieją stałej galerii  Tadeusza Konicza w Muzeum Historycznym naszego miasta, miasta którego awans może zadziwić każdego myślącego człowieka. A tutaj nagle decyzja budząca moje najwyższe zdumienie. I z tego zdumienia mogę się wycofać, ale nigdy z refleksji, że dotrzymywanie obietnic mieści się w kategoriach moralnych i etycznych. Realizowanie obietnic stanowi część porządku społecznego. W tym mieści się miedzy innymi szacunek do władzy, niezależnie od szczebla jej sprawowania. W naszej demokracji niestety spotykamy się zbyt często z wiarołomnymi zobowiązaniami. Aby dla zdrowia psychicznego nie popaść z tego powodu w społecznie nieuleczalną frustracje, pocieszyłem się monografią naukową napisaną przez należącego do młodych pracowników naszego Uniwersytetu, Dariusza Dolańskiego:
-Tadeusz Kuntze - malarz rodem z Zielonej Góry. [1993.r.]. „Teraz w pracy Dariusza Dolańskiego mamy cały aparat naukowy uświadamiający nam sens minionych działań zakończonych przez los historii fiaskiem” pisałem recenzując tę pracę w 1994. [Rocznik Lubuski t. XIX] Zamiast galerii mamy monografię. Dr Andrzej Toczewski toczy batalię o budynek dla muzeum miejskiego prawie od pierwszego dnia swojego urzędowania. Ile to było propozycji, jakie obiekty, np. budynek szkoły muzycznej z tradycją zorganizowanego w nim muzeum przez Makusynów Zbyszka Czarnucha. Wreszcie powołano Muzeum miasta Zielonej Góry w strukturze organizacyjnej M.Z.L. Od końca 2001. Muzeum Ziemi Lubuskiej podjęło realizację projektu:-”Tadeusz Kuntze europejski malarz z Zielonej Góry”, a wkrótce potem odbyła się publiczna prezentacja kopii obrazu, słynnej  „Fortuny”, wraz z otwarciem stałej galerii Kuntze-Konicza. Kopię wykonała artystka Irena Bierwiaczonek, która obok twórczej woli genetycznie zaprogramowanej w rodzinie, okazała się także uzdolnioną kopistką. W dniu uroczystego otwarcia galerii dyrektorowi Andrzejowi Toczewskiemu zabrakło słów uznania dla Ireny , wobec czego oświadczył publicznie, że Ją kocha wprowadzając w zachwyt zgromadzoną publiczność przez sugestię odczytania wartości artystycznej za pomocą emocji tworzącej wartość estetyczną. Czyżby było to spektakularne odniesienie się do fenomenologii Romana Ingardena?.

czwartek, 5 lipca 2012

Witold Nowicki - unieważniam piątek trzynastego?



Przeczekałem upiorne upały pierwszego tygodnia sierpnia i gdy nagle przyszło ochłodzenie, 13. w piątek, napisałem ten tekst, porzucając powszechnie uznawany zgubny magnetyzm zestrojony z tą datą i dniem tygodnia. A niestety mam powody, aby się poważnie zastanowić nad ewentualnymi konsekwencjami wynikającymi z tego złowieszczego zespolenia. Może nie tyle nad charakterem i strukturą rzeczywistości, ile nad magią daty, a więc numeracją i kabalistyką. Oto, w czym rzecz. Trzynastego i także w piątek, w roku 1984. Witold Nowicki wyznaczył łaskawie ten dzień jako początek naszej trzydniowej rozmowy o życiu i sztuce. Gdy na szali kładzie się taką świadomość, że sztuka jest dla Artysty sensem życia, - a dla Witka te słowa, w sensie dosłownym, mają jedynie sens, - to wszelkiego rodzaju przesądy nie mają wręcz dostępu i żadnego poważnego znaczenia.
Z takim uskrzydlonym i racjonalnym przesłaniem powstał w miarę obszerny tekst, który dopiero teraz ukaże się [????] w „Studiach Zielonogórskich”, wydawnictwie muzealnym redagowanym przez Andrzeja Toczewskiego.
Na tekst zwrócił uwagę zatroskanemu Dyrektorowi o autora do katalogu z okazji 100. rocznicy ZPAP i wystawy Witka w Muzeum, z okazji Jego 80.lecia, Leszek Kania: - Przecież mamy tekst do katalogu. Może być nieco opóźniony gdyż został napisany 20 lat temu, ale zwrócimy się do autora, aby uzupełnił te kolejne 20 lat twórczości. Dyrektor poczuł się wybawiony z kłopotu i koncepcję optymistycznie zatwierdził.

O ile, to, co napisałem, mocą tego feralnego zestawienia [13 i piątek] miałoby czekać także na opublikowanie 20 lat, to Witold Nowicki miały ponad 100 lat, czego mu z całego serca życzę, ja zaś bym przekroczył, 92 czego sobie, niestety nie życzę, gdyż nie wierzę, aby łaskawy los wyłączył z mojego trwania potęgę, - „radości życia” zezwalając równocześnie miotać się, z poczuciem grzechu, jego pełnią.
Publikacja „rozmowy” z dwudziesto letnim opóźnieniem. Jezus Maria.

W lipcu 1984 roku przez cztery dni notowałem rozmowę z Witoldem Nowickim. Dom Witków leży na wzniesieniu koło Wieży Braniborskiej. Jest to chyba znacząca wysokość, bo niemieccy astronomowie już w okresie międzywojennym zainstalowali tutaj teleskop do obserwacji gwiazd. Tutaj Witek ma swoją pracownie. Wobec tego nie będzie przesadą o ile napiszę, że w Zielonej Górze pracuje najbliżej nieba. W dole aż po horyzont lasy. W pogodne dni widać pradolinę Odry. Ma się takie wrażenie, że siedziba Witków stoi na dachach domów, gdyż niżej na geologicznej warstwie skośnej pobudowano wielopiętrowe bloki. Wspaniały, paradoksalny widok. Siedzieliśmy przy białym metalowym stoliku w najwyższym wyniesieniu ogrodu. Stella, żona Witka, przyniosła herbatę. Z pochyłego stoku spływał ogród w kilku odcieniach zieleni, aż po małą oranżerię przeznaczoną na kaktusy. Witek dopełniał kieliszki nalewką własnej roboty.
Boże Ty mój!. Żyć nie umierać. W takich warunkach spisałem na czterdziestu stronach, nie tyle naszą rozmowę, ile wspomnienia z jego rodzinnego domu, a także refleksje Witka na temat życia i sztuki. Kiedy go poinformowałem, że zapisałem sens tych rozważań z przeznaczeniem do katalogu związanego z jego kolejną wystawą Witek z uśmieszkiem zauważył: -„Gdy się ukaże ten katalog to zawiadom mnie. Chyba będzie trzeba ten cały nakład wykupić”. Domyśliłem się, co chciał przez to powiedzieć, tym bardziej, że patrzył na mnie mało przychylnie. Muszę przyznać, że nie mam zaufania w każdym wypadku, do autoryzacji tekstu, gdyż zazwyczaj jest to coś, co po dopiskach i poprawkach nie jest tym samym, co było na początku. Także nie posługiwałem się w rozmowach z artystami magnetofonem, ciężką szpulową walizą, gdyż sam jej wygląd powodował, że nie było zwierzeń, tylko przemówienia. Zawsze mówiłem do plastyków, że malarstwo jest twoje a tekst jest mój i niech tak pozostanie. Ale z Witkiem to była inna sprawa. Nigdy bym sobie nie pozwolił lekceważyć jego opinii czy sugestii. Witold Nowicki w tym środowisku był najwyższym autorytetem. A do tego dochodziła jeszcze emocja, którą będę pamiętał jako wydarzenie, które, poza Witkami, nie mogłoby się spełnić.
W roku 1956, gdy dopiero poczęliśmy się aklimatyzować w Zielonej Górze, Staszek Kowalski i ja, pracując w Wydziale Kultury Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, po wielu staraniach i pomocy naszego szefa Klema Felchnerowskiego, dostaliśmy „mieszkanie” w Łężycy, w byłym Domu Ludowym. Nie było szyb w oknie, ale za to straszyła nas, wypatroszona z infrastruktury grzewczej, połowa pieca. Osiem kilometrów do miasta chodziliśmy pieszo. Wtedy Łężyce, bez komunikacji autobusowej, to była wieś leżąca na głębokich peryferiach. I w tej sytuacji Witkowie pozwolili nam podczas ich długich wakacji zamieszkać w Zielonej Górze, przy ulicy Chrobrego. Co za ulga i nagle, jaka odmiana losu? Spaliśmy na ich tapczanie. Jedliśmy w ich naczyniach, zjedliśmy ich wędzoną słoninę, boski smalec z cebulą, kąpaliśmy się w ich wannie. I teraz ja, nagle nie dam Witkowi tekstu do autoryzacji, bo sobie wydumałem coś o moim warsztacie, a co Witek nie bardzo akceptuje. W życiu!. Oczywiście, natychmiast, proszę bardzo!. Tekst otrzymałem po jakimś czasie z sugestią abym pisał w trzeciej osobie, co oczywiście przyjąłem jako wskazówkę merytoryczną. Ten materiał jakoś nie miał szczęścia i nigdzie, nawet we fragmentach, nie został opublikowany. W międzyczasie Witek udzielił wielu wywiadów, sam pisał o trudnym okresie pionierskim, o mieście i jego walce o zieleń, gdzie demony głupoty i niekompetencji sprzysięgły się, aby „zespół wespół” działać dla dobra socjalizmu. Ukazało się kilka katalogów, odbyło kilka wystaw, a mój tekst leżał zapomniany, wręcz porzucony. I nagle się okazało, że ten Witold Nowicki ma już 80 lat, a jego Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie równe 100 lat. Leszek Kania zauważył, że tekst dwudziesto letni, tym bardziej nadaje się na obchody jubileuszowe, zaś Andrzej Toczewski, podkreślił jego historyczną wartość.. Odkurzyłem, przeczytałem i co najważniejsze, mimo wielu publikacji, które ukazały się po lipcu, roku 1984. roku, okazało się, że jest to jedyny tekst dotyczący w takim zakresie, dzieciństwa, domu i rodziny. Jego wartość nie tyle polega na stronie formalnej, ile na fakcie, że został przeczytany przez Witka, naniesione uwagi i o dziwo, bez krytycznych enuncjacji, co u Niego rzadko się zdarzało. Pozostała prawda, niezależna od kulawej formy.

-„Witku, moja wizyta dzisiaj, to piątek a do tego 13. To nie jest dobry czas na jakiekolwiek przedsięwzięcie. Także wśród artystów spotkałem się z tego rodzaju przesądem. Witek się zastanowił, spoważniał, skrzywił się nieco…”Przesądy to wynik tradycji. Uleganie przesądom to nie tylko przywilej prostego ludu. Poznawanie ich to niezwykle ciekawa i atrakcyjna zabawa, niezależnie od poziomu wykształcenia”.
Witek mówił spokojnie, cicho, unikał gestykulacji. Do słuchającego siedział bokiem, nie patrzył mu w oczy. Kontrolował każde swoje słowo a także to czy jest uważnie słuchany. Raz po raz poważniał, ale mówił raczej na uśmiechu. Może trochę z politowania, pobłażliwości dla tych, co nie mogli pojąć, że to wszystko jest bardzo proste, tylko trzeba oprócz inteligencji mieć trochę rozumu. Nie dawał mi do zrozumienia, że mi tego nie staje, jako, że zgadzałem się z jego racjami. W ten sposób łaska mądrości spływała na mnie, ale nie jak woda po kaczce. Słuchałem, bowiem uważnie a fakt, że Witek temat rozwijał to znaczyło bardzo dużo, gdyż nie ma on za wysokiego mniemania o otaczającym go ludzkim świecie. Było w tym nieco autoironii, gdy mówił, że kiedyś 13 i także w piątek był w „Polmozbycie” na przeglądzie samochodu i załatwił sprawę „od ręki”. W ten sposób stwierdził cynicznie, ze socjalizm walczy z przesadami. Ale przytaczał także rozliczne anegdoty, odległe, pochodzące ze świata antycznego, z naszej historii, z dworów panujących, omawiał przesądy pisarzy, naukowców, artystów dramatycznych, złodziei, prostaków i ludzi światłych. Jednym słowem, worek wiedzy, wręcz erudycji, został rozwiązany.
Tak, czarnego kota, zakonnice, kominiarza, przejście pod drabina, Witek traktuje z przymrużeniem oka, ale tak na wszelki wypadek warto o tym pomyśleć. Naprawdę jednak nie wierzy w fatalistyczne działanie sił, z których powstał przesąd. Ale przesądy nie istnieją po to, aby je lekceważyć. Wynikają, bowiem z wielu lat doświadczeń, a gromadzone w dobrej wierze były od zawsze. Przesądy ulegały modyfikacji, zmieniały szaty historyczne, ale ich treść jest fragmentem mądrości ludu. Tych, co nie z książek, ale z życia czerpali doświadczenie. Te sprawy zasługują na poważne potraktowanie. Mało, kto się tym zajmuje a dla naukowców należy zgłosić taki postulat. Sprawdzalne są bajdy, klechdy, podania ludowe i nie można powiedzieć, aby stąd nie płynęła pewna mądrość. Dla Witka jest to źródło wiedzy o przeszłości. Nie sądzi, aby nauka mogła tego nie dostrzegać. Człowiek nauki nie powinien pogardzać żadnymi źródłami, a w szczególności tymi, które zostały zgromadzone przez pokolenia i objawiają się przez tradycję, a nie tylko przez uczony zapis. Przez archeologów niejednokrotnie ustne przekazy zostały potwierdzone wynikami badań, także legendy, nawet te, które wyglądały jak cmentarne sny, brednie paranoików, czy też wymysły nieoświeconego ludu porażonego potęgą szatana, albo dobrocią aniołów. Okazywało się, że nauka wiele z nich potwierdziła a gdyby je zlekceważyła, to paradoksalnie, ale odrzuciłaby dużą możliwość poznawczą. Witek mówił, że rozwój nauki będzie sprzyjał temu wszystkiemu, co było przed nami, bo czy to się komuś podoba czy nie, wszystko już było. Człowiek jest fragmentem kosmosu i będziemy mieli coraz więcej potwierdzeń tego typu. Żadną doktryną nie można zahamować rozwoju ludzkiego ducha.

Przed domem Witków drzewo rozdarte piorunem, bez wnętrza, wypalony czarny futerał. To trumna na bezmyślne traktowanie przyrody. To ważna dla Witka rzeźba natury. Ogród, w którym rozmawiamy nie ma wielkiej przestrzeni, ale uszanowano rzeźbę terenu, każdy krzak i dziko rosnące kwiaty. Widać jednak rękę porządkującą to „Poletko Pana Boga”, na którym znajdują się także okaleczone fragmenty rzeźby lub tylko fragmenty tego, co ocalało i czego nie zdążyło pochłonąć wysypisko, ochronione estetyką Artysty.

Ojciec Witka był stolarzem. Nie jakimś tam partaczem, a mistrzem w zawodzie, artysta uzdolnionym, wirtuozem manualnym. Przez kilka lat pracował w Kijowie. Zachował sentyment do Ukrainy i przeniósł go na syna. Stolarka to było trochę za mało. Wobec tego zatrudnił się w Warszawie. W stolicy otwarto wówczas modną szwedzką Fabrykę Sztucznych Marmurów. Tam dopiero mógł wykazać w pełni swój talent. Nad próbkami ślęczał nieustannie. Matka była kobietą ciekawą świata. Podczas wydarzeń 1905 roku zaplątała się w tłumie, kiedy ruszyła szarża Kozaków. Jakiś nieznany mężczyzna wyrwał ją prawie spod końskich kopyt. To było długo rozważane w rodzinie. Ojciec matki był znanym w Mogielnicy kołodziejem. Był lokalnym patriotą. Robił eleganckie cygańskie wozy. Mówiono na niego nie po nazwisku, tylko „Polak”. Nawet babkę trzeba wspomnieć, co to „żadnej książce nie przepuściła” i jej brata obieżyświata, Ten zjawiał się w domu przeciętnie, raz na pięć lat. Podróżował po Japonii, był w Chinach, poznał Rosję. Wojsko jako poborowy armii carskiej, odsłużył na Krecie. Zaniosło go do Mandżurii, był za kołem polarnym. Włóczył się w okolicach Archangielska. Opowiadał jak to konny oddział wyjechał na patrol na Boże Narodzenie a szczątki znaleziono na Wielkanoc. To dopiero było. Tylko zostały buty, łuski od nabojów i karabiny. Resztę wilki zjadły.

Żaden z naszych plastyków nie objechał tyle świata, co Witek. W roku 1960 wyruszył w rejs afrykański. Ponowił tę podróż w dwa lata później. W roku 1964 popłynął na Morze Czarne, Śródziemne i Atlantyk. Może nie w tej kolejności, ale szkice przywiózł od Odessy po Casablankę. Rysował Moskwę, potem Kijów i wrażenia z Krymu. W kwietniu zaniosło go do Oslo, a stąd popłynął do Algierii i Tunisu zwiedził Libię, Hiszpanię i Portugalię. W marcu i kwietniu 1975 na żaglowcu, „Zawisza Czarny” ponownie przebył trasę Algier, Tunis, Maroko, wpadł do Hiszpanii, potem zobaczył Anglię i NRF. Europę to Witek zna nieźle. Gazeta Zielonogórska z dnia 23. VI. 1967 roku donosiła: -„…zapalony podróżnik zwiedził Bałkany i wszystkie kraje basenu Morza Śródziemnego. Dwukrotnie był w Egipcie. Część impresji z tych podróży zawarł w pracach malarskich już na dwóch wystawach. Oto notka z gazety: - „…jakkolwiek nie tworzy w oderwaniu od współczesnej sztuki, nie hołduje też jednak nakazom wciąż zmieniającej się mody. Bardziej wierny osobistym tendencjom wewnętrznym kieruje się własnym pojmowaniem sztuki. Indywidualny styl jego twórczości kształtował się w ciągu kilkunastu lat poszukiwań i prób. Pracuje bez pośpiechu, rzetelnie, przywiązuje dużą wagę do procesu malowania obrazu. Jak sam twierdzi maluje nie myśląc o wystawie, stąd jego prace utrzymane w kameralnym klimacie. Źle się czuje w salonach ekspozycyjnych, gdzie niezbędna jest duża siła ekspresji”.

Witek zbiera lampy naftowe. Za moją z okresu międzywojennego wyłudziłem od niego obraz. Właśnie taki, gdy artysta „pracuje bez pośpiechu, rzetelnie, przywiązuje dużą wagę do procesu…”.

Gdy Witek urodził się po domu chodziły już trzy jego siostry i brat. Kochali go zanim przyszedł na świat. To był taki mały Książe. Wszędzie, gdzie to było możliwe, towarzyszył ojcu. Siedział wśród rozmawiających samych mężczyzn. Sensu nie rozumiał, ale pamięta to tak dokładnie, że dzisiaj mógłby namalować obraz, - „Siedzących za stołem”. O świcie ojciec wychodził na ryby. Budził syna, gdy jeszcze chłód ciągnął od Pilicy, a na łąkach ścieliła się mgła. W ciszy szli brzegiem rzeki. Łąka ugniatała się jak materac. Mimo, że dzień w południe porażał skwarem, ranki były zawsze na tyle zimne, że Witek drżał. Może z przejęcia, z wrażenia?. Gdy nagle w tej wilgotnej ciszy krzyknął ptak, ostro i przenikliwie, czuł jak skóra staje się zbyt ciasna, a serce tak łomocze, że aż dziwne, że w tak małej osobie może szaleć taki dzwon. Ten głos poranka powtarzał się parokrotnie i za każdym razem taka sama trwoga targała ciałem. To był strach, ale taki dziwny, który się chciało ponownie przeżyć i do którego się tęskniło po kilku dniach. Taki sam lęk odczuł, gdy samolot położył się na skrzydło i w dole zobaczył deltę Nilu. Czegoś tak olśniewającego, przerażającego a zarazem wzruszającego. Witek tęskni „…za Pilicą i jej przeźroczystą wodą. Jak za zmianą napięcia we własnym ciele, które reagowało nie na strach konkretny, a dziwny, niewytłumaczalny, metafizyczny? Taki strach, taki stan, nie jest z tego świata, jest zakotwiczony gdzieś głębiej. Może Bóg dał go po to, aby się opamiętać?. Nad rzeką najpiękniej i najgroźniej było tuż przed wschodem słońca.
Jeszcze w tej mgle, tuż przy ojcu, w ciepłym tchnieniu rzeki, czekał na wielką rybę. Nocą szły ryby różne, a w dzień na jasne łachy wypływały z ciemnej wody kiełbie. Ustawiały się rzędami i zgrywały idealnie swoją pracę z nurtem rzeki. Tłuste, nakrapiane po bokach. W nagłych wirażach ukazywały białe brzuszki. Kiełbiki-rekinki. Wąsate i udające, że są groźne. Ale nawet wtedy gdyby urosły, nadal by zachowały zuchowato-bezbronny, a mimo to zaczepny wygląd. Taka mała, paradoksalnie groźna rybka.
Powrotów znad rzeki Witek nie lubił. Ojciec wracał w towarzystwie wędkarzy, szli szybko, byli hałaśliwi. Wtedy Witek siadał a ojciec przystawał. Pozwolił mu odpocząć, ale po chwili przywoływał gestem dłoni. Nie lubił, aby syn się oddalał, a on to wykorzystywał.

Gdy Witek zamieszkał w Zielonej Górze często jeździł do Cigacic nad Odrę. Tam przez jakiś czas mieszkali jego koledzy malarze, Ignacy Bieniek i Kazek Rojowisk. Malowali dęby nadodrzańskie a Witek próbował znaleźć podobieństwo Odry do Pilicy. Ale to nie ta rzeka. Kopia raczej słaba. Pilica była krystaliczna, Odra prawie zawsze ciemna, bura. Pilica nie obmywała brudów ciała, ona oczyszczała duszę. W Odrze można się wykąpać, ale uważnie, bo jest zdradliwa. Pilica była ciepła, jak matka, Odra to zwyczajna mokra woda. Pilica przyciągała siłą swego istnienia i energią swej piękności. Na Odrę trzeba uważać, jest chwiejna, zakłamana, nagle umie wylać, albo tak obniży poziom, że uwięzi barki z ładunkiem. Nad Pilicę szło się jak na konieczną pielgrzymkę, jak do miejsc cudownych, jak po odkupienie grzechów. Nad Odrę idzie się, gdy ma się chęć poleniuchować zmarnotrawić czas, ochłodzić się, co najwyżej, albo nabrać do beczkowozu wody. Pilice się piło, Odrą można się otruć.
    
Rzeka i łąki to Witka dzieciństwo. W szerokim pasie przy rzece, wśród rozległych łąk, błyszczały oczka stawów. Wyglądały jak studnie wykopane ręką olbrzyma. Dłużej otulała je mgła. Nad Pilicą były czyste jasne plaże. W upalne dni pachniało lasem sosnowym. Te lasy podczas upałów samo zapalały się. Nagle nad koroną drzew następował wybuch. Jakby jakaś nienawistna siła rozerwała nad tym rajem granat. Trwogą przejmowały upały trwające kilkanaście dni. Patrzono w rozżarzone blaszane niebo prosząc o ciemną chmurę. Letnie błyskawice i strugi deszczu przynosiły ulgę. To życie wracało po upałach. Dzieci stały w deszczu i zawsze temu towarzyszyły nawoływania, aby skryły się przed piorunem. Starsze kobiety wysiadywały przed gankami, mężczyźni stali w szeroko otwartych drzwiach, patrzyli, milczeli i uważnie palili papierosy. Woda z łąk przenosiła wszelkie robactwo do Pilicy. Na to czekały ryby, a na ryby ludzie. Nocą łowiono miętusy, o wschodzie słońca dzikie karpie a na obrzeżach zarośniętych szuwarami, liny. Karaś brał nawet w południe, tak jak błoć i krasnopióra. Koło młynów w upustach czaiły się szczupaki oraz garbate okonie. Szczupaki brały na żywca. Blachy nie były wykorzystywane, tak jak to jest obecnie. Okoń „szedł” na dżdżownicę, także na małą rybkę. Dobrze było żywca łapać w miejscu oddalonym od połowu zaplanowanej ryby. Rybka-żywiec była wtedy wystraszona i bardziej żwawa. Szczupaki wyłowione patrzyły z nienawiścią. Okoń i inne ryby oglądały tylko w niebo, szczupaki patrzyły prosto w oczy. Raki łapało się na wątrobę, ale najczęściej na żabę. Łowiło się także raki ręką, sięgając głęboko do nory. Bywało niebezpiecznie, gdy nora wznosiła się ponad wodę. Szybko należało wtedy uciekać z ręką. Tam był wodny szczur. Jak płynął, utrzymując nad powierzchnią wody, tylko ostry trójkątny pyszczek, był nawet ładny, ale ugryźć potrafił szybko i boleśnie. A rak, szczególnie duży, także nie był gorszy, gdy szczypcami chwycił palce. Wtedy nie należało się szarpać tylko czekać nieruchomo aż puści.

Najpierw szalał za drzwiami na piętrze. Witek go uspokoił i wpuścił do pokoju. Wszedł lekki, wytworny, na wysokich nogach, elegancki. Szczupły, podpalany. Doberman. Nie mogłem się skupić. Patrzył na mnie, brązowymi, lekko wypukłymi, wilgotnymi oczami. Cały drżał z chęci zrobienia mi krzywdy. Jego ciało sprężone, zawieszone na nieruchomych, szczupłych suchych nogach, sugerowało, od czasu do czasu nerwowym drżeniem, że psim pragnieniem jest mnie dopaść. Niewzruszony psimi gestami, wierząc w dobre wychowanie, swego czworonożnego ulubieńca, Witek mówił o trosce i miłości do zieleni. Twierdził, że ocierał się nie raz o śmieszność walcząc o magnolie w naszym mieście, szczątki winnic i nieliczne egzemplarze wątłego zabytkowego drzewostanu. Doberman wreszcie ułożył się. Położył głowę na łapy, piękną, cholera, trzeba to przyznać i uważnie obserwował, doprowadzony już do minimum, każdy mój ruch.

Przypomniałem sobie te magnolie. Rosły wzdłuż całej alei Niepodległości, szczególnie piękne naprzeciw Biura Wystaw Artystycznych. Umierały powoli, prawie na raty. Z każdym rokiem było ich mniej. Wyparły je garaże i zatoki dla samochodów.
Witek mówił, że jak się myśli, to nie można być optymistą. Dramatem jest powolna, acz stała śmierć zieleni w naszym mieście. Nie błędem
a wręcz zbrodnią jest zabudowywanie każdego skrawka przeznaczonego pierwotnie na zieleń. Przekonał się, że absurdem było przekonywanie o tym architektów, którzy w zieleni widzieli raczej wroga. To tak, jak biedny chłop z pasją niszczy chwasty zarastające mu podwórko i nie może temu zadaniu podołać. Jego maszyny stale stoją w pokrzywach, a kierat z trudem obraca się wśród badyli. Wreszcie jest taki sen. Aniołowie wybetonowali podwórko. Gospodarz i dzieci idą do stodoły i chlewów po tej anielskiej ścieżce. Świnie już nie taplają się w błocie naprzeciwko ganku. Pies przy budzie już nie ma bajora, które sam stworzył, na krótką-długość łańcucha. Z dyplomem architekta syn tego chłopa realizuje marzenie, o którym śnił dziad a może i ojciec tego wykształconego w socjalistycznej ojczyźnie syna. Z chłopskiej biednej chaty wyniósł nienawiść do chwastów i teraz realizuję tę pasję w ramach swojego prawa i zawodu zdobytego w trudnej pracowni architektonicznej. Wraz z dyplomem inżyniera przypięła mu Polska Ludowa szatańskie skrzydła i teraz szybuje nad naszym miastem wypatrując kawałka zieleni, którą trzeba zabetonować.
Napisałem i zdrętwiałem. Doberman nie leży już naprzeciwko. Jak duch przeniósł się w inne miejsce? Gdzie?. Wolno odchylam głowę w prawo, potem patrzę w lewą stronę. Na wysokości mojego ramienia jego głowa. Próbuje z garniturem rekinich zębów zajrzeć w moje notatki. Cenzor, czy jak?. A może trzeba zrobić korektę i nieco wyłagodzić ten tekst?. Może za ostro do chłopo-architektów?

Mogielnica, gdzie się urodził Witek, w czasie okupacji była wyspą wręcz wyjątkową. Wojna się przez nią nie przetoczyła. Miasto przez całe wieki było własnością Cystersów. Dumą był XVII - wieczny modrzewiowy kościółek a w nim niegdyś cudowny obraz. Opat z Sulejowa postanowił ten obraz zabrać, wbrew woli mieszkańców.
Gdy jednak się tego czynu dopuścił, obraz w cudowny sposób powrócił do ołtarza w Mogielnicy. Opat był jednak uparty. Odprawił uroczystą mszę przed ołtarzem, zorganizował procesję wiernych i w glorii przeniesiono obraz ponownie. W ten sposób na stałe pozostał w Sulejowie, ale zatracił swoją cudowną moc. Tam do niego nawet mieszkańcy z Mogielnicy zanosili modły o szczęśliwe wybawienie z każdej opresji a szczególnie z zaborów i niewoli. Na pewno jednak nie modlono się o ruski socjalizm.

Od lata 1939 roku Witek był poza szkołą. To było złe doświadczenie, ciężkie przeżycie. Dzisiaj szkołę wspomina jako piękne dni dzieciństwa. Jego nauczyciel uczył wszystkiego, także rysunku. Starał się zwrócić uwagę na uczniów uzdolnionych w tym kierunku. Ogłosił konkurs w trzeciej klasie pod tytułem: - „Owoce jesieni”.  Za zajęcie pierwszego miejsca w tym konkursie nagrodzono Witka kompletem kredek. To był wielkie szczęście dzieciństwa. Nic mu już potem tego nie zastąpiło. Normalne to było, że kredki były własnością szkoły. Nauczyciel po jednej wypożyczał na chwilę uczniom. Tę kredkę trzeba było zwrócić, aby inny kolega mógł pokolorować swój rysunek. Pod koniec lekcji nauczyciel przeliczał kredki i często cierpiał z powodu, że któraś został złamana. Uczeń, który uszkodził kredkę nie dostawał kolejnej i wszyscy uważali, że było to sprawiedliwe. Ten, co miał zbyt ciężką rękę pozbawiał ich dobrego stopnia. Logiczne, więc, że został ukarany. Mógł się jeszcze cieszyć, że podczas przerwy nie został obity. I nagle Witek ma taki majątek. Cały komplet kredek. Te kredki niósł do domu ostrożnie, nawet wolno, aby rysiki się  nie połamały. Oglądał je przekładał, sprawdzał czy któraś nie zaginęła i stale na nowo podejmował trud sprawdzania ich w coraz to innych konstelacjach kolorystycznych. Wiedział, że żółta i niebieska nałożone na kartce dają kolor zielony. Tyle kredek, tyle możliwości w tworzeniu kolorowych światów. I on sam może tego dokonywać. W klasie już nie był tym samym. Miał własne kolorowe kredki. - „Owoce jesieni”. Witek nie pamięta, co tam wtedy wyrysował. Tylko te kredki: - żółta, czerwona, niebieska, zielona a nawet czarna i biała.

Szkoła mieściła się w prywatnym domu, była biedna. Nauczyciel zaś nie był przedstawicielem tej nędzy. To był najwyższy autorytet. A wielkość moralna tej szkoły polegała na tym, że nie dotykała jej żadna krytyka. Sama myśl, że o szkole mógłby ktoś pomyśleć źle czy nieżyczliwie, była obrazoburcza.. Taka myśl była grzechem śmiertelnym, z którego, co było oczywiste, trzeba było się spowiadać. Nikt nie budził w Witku tyle szacunku zmieszanego ze stałym niepokojem, co szkoła. Nad wielkością tego urzędu. Ta szkoła, to nauczanie zrodziło głębokie przekonanie, że wojna z Niemcami musi się zakończyć zwycięstwem. Że jest to taki czas jak niewola carska.

Dziadek Witka, w czasie powstania styczniowego, wraz z kilkoma innymi wyrostkami, postanowił odciąć z szubienicy powieszonych powstańców. Niestety, Kozacy wrócili, chłopców pobili a odciętych powiesili ponownie. W rodzinie, ze strony ojca było tradycją nie służyć w carskim wojsku. Dziadek, gdy go zmobilizowano, powrócił na białym koniu. To była znana opowieść. Na białym koniu wracał, co tysięczny żołnierz. Dziadek był tym wybrańcem. Okupant. To tylko sprawa czasu, to musi się skończyć.

Wojna to zawsze koszmar. Niemcy często za pracę płacili wódką. Byli i tacy, co szli na współpracę, degradowali się. Witek zapamiętał wiele scen z okupacyjnego życia. Malował przy oknie, gdy usłyszał strzał. To wykonano wyrok na kolaborancie. Kolor czerwony skojarzył mu się z krwią. To brzmi jak kiepska literatura, ale tak właśnie było. Czy ten okres jego pokolenie wymaże z pamięci?. Witek uważa, że nie należy młodego pokolenia obdarzać tą pamięcią. Niech ten trąd, ta zaraza pozostanie w nas. Jest zawsze na granicy wiary w uczciwość dwudziestoletnich dziś poetów, gdy piszą o wojnie, o słodkawym zapachu dymów z pieców krematoryjnych, czy bielejących kościach partyzantów wśród jasnych pól pszenicznych, jako własnym doświadczeniu. To jest tylko podebranie tematu, plagiat zapożyczony z przeżyć jego pokolenia. Dla niego wojna jest nadal tematem wielu przemyśleń. Im więcej czasu upływa,  tym bardziej w ostry sposób się jawi. W pamiętnym sierpniu 1944 roku uczestniczył w akcji „Burza”. W furażerce z przepaską, z literami „WP” jego zgrupowanie czekało na rozkaz wejścia do powstańczej Warszawy. Nie był zrzutów broni, nie było rozkazu. Gorycz powrotu, wygaszony zapał młodych ludzi patrzących na bliskie dymy Warszawy. Jeszcze tygodnie oczekiwania. Dudnienie frontu, mroźny styczeń, zaśnieżone sylwetki bojców o mongolskich rysach, groźne wyzwolenie, szara tonacja nadziei i zwątpienia. Moje malowanie, wspomina Witek, to nie było nic innego, jak ucieczka, od rozgoryczenia, które było ponad mój rozum.

Wojna to chaos. Stała się także istotną cezurą, nie polegającą tylko na zrywaniu kolejnych kartek z kalendarza. Trzeba było konstruować nowe życie, oparte na doświadczeniach różnych etapów okupacji. Od dzieciństwa aż po konspirację. Pierwsze zakazane kroki Witka to nauka na tajnych kompletach gimnazjalnych. Sam także potajemnie nauczał. Udzielał korepetycji. Jak teraz bez poczucia zagrożenia ułożyć swoje życie? Potrzeba nauki była poza wszelką dyskusją. Witek pojechał do Warszawy pod koniec 1945 roku. Został uczniem przyspieszonego liceum. Dowiedział się, że rusza Akademia Sztuk Pięknych. W niecałą godzinę, był już w kwesturze, a w dwie godziny później już na rozpoczętych egzaminach. W 1946 został studentem. Otrzymał indeks, numer 46. Chwycił Pana Boga za nogi. Wieczorem, gdy był sam rozpłakał się ze wzruszenia, a może także z poczucia doznanego szczęścia.

Witek mówi, ze chciałby tak odczuwać świat jak Colas Bregnon. Tak myśleć o sensie życia. Wszystko zależy, z jakim nastawieniem oglądasz się wokół. Pytam wobec tego: -„A co myślisz o słowach Pascala –człowiek jest chlubą i zakałą wszechświata”. Witek uważa, ze można i tak, ale jest to smutne spostrzeżenie. Jego zdaniem wszystko zależy od tego, jakimi pragnieniami, jakim sensem pragnie się wypełnić życie. Można przyjmować wiele postaw, gdyż nie sądzi, aby raz przyjęte założenie nie mogło ulec modyfikacji. Życie to szereg zdarzeń i doświadczeń. Często nie mamy na to żadnego wpływu. Od wielkich tragedii do drobnych niepowodzeń. Ba, nawet od tego, czy boli nas ząb, czy zachorowała żona, albo kanarek. Żona i kanarek, pytam lekko zdumiony. Ale Witek wyjaśnia, że to nie chodzi o znak równości a o emocje, które mają wpływ na nasze samopoczucie, a w związku z tym i na nasze działanie.

W świecie sztuki można spotkać ludzi otwartych na wszystko, co ich atakuje. Witek uważa, że są to zazwyczaj twórcy z wyrobionym zmysłem analitycznym. Ta analiza zezwala na dokonanie wyboru. Należy, według nich odrzucać rzeczy niesprawdzone, niepełne, nieprzystające do pewnych uogólnień. Te sprawdzone po przez analizę, sądy ogólne, stają się tak istotne i ważne, że twórca staje się jednostką wojującą o swoje racje z głębokim przekonaniem o bezbłędności swojego sądu. Zdarza się, że artysta rozpoczyna walkę nie tylko środkami ekspresji artystycznej. Wdaje się wówczas w dyskusję, starcia, polemiki. To wszystko czyni pełnego człowieka, Ale swoje racje artysta musi udowodnić po przez sztukę. Ta droga też nie jest łatwa, gdyż nie zawsze, to, co się wie na pewno, można wypowiedzieć w konfrontacjach w sposób ostateczny. Już w okresie studiów i to dosyć wcześnie w częstych, zapalczywych dyskusjach, nabiera się nawyku zajmowania określonego stanowiska. Nie uchylania się od swojego poglądu. W latach pięćdziesiątych niewielu było takich ludzi. Można ich było, uważa Witek, na palcach zliczyć, tym bardziej, że niektórzy koledzy uczyli się, a nie studiowali. Witek uważa, że należał do tych, którzy mieli szczęście. W życiu trafiłem na wybitnego malarza i pedagoga, Jana Cybisa. To jedna z najbardziej fortunnych rzeczy, jakie mi się przytrafiły. No chyba, że należałoby wspomnieć o narodzinach dzieci w późniejszych latach.

Witek o swoich studiach opowiada w sposób radosny. Nadal jest zafascynowany dyskusjami z profesorem. Na poziomie równy z równym. Inaczej niż się to odbywało w sąsiedniej pracowni u profesora Eibischa, który miał zwyczaj stawać na skrzynce i długo, zawile mówił na temat pracy swoich studentów. W sposób typowo werbalno pedagogiczny. Przy tym był on miłym panem z bukiecikiem konwalii lub fiołków w ręku. Studia, właśnie studia, pozostawiły trwały ślad na Witkowym myśleniu o sztuce. W swej pracy twórczej, poza instynktem, intuicją, posługuje się arsenałem środków przynależnych logice, intelektowi, rozumowi. Witek powraca do tych samych prac, przemalowuje je po latach, wtedy, gdy osiąga większe doświadczenie. Czy może niekiedy z powodu niepokoju, który nigdy go nie opuszcza? Dziesiątki razy zmienia kolor, analizuje kompozycję. I chociaż twierdzi, że wysoko ceni spontaniczne działanie, to nie sposób uwolnić się od dominującego przekonania, że posiadają teoretyczne uzasadnienie. O ile sobie pozwalam na spontaniczne działania, mówi, to, dlatego, że ta forma była wkalkulowana w kolejną wersję pracy. Zawsze się boję chłodu uchodzącego z płótna i to jest i to było moim dylematem.

Efekt pracy to nie tylko produkt wysterowanej maszyny. W procesie twórczym dają znać o sobie nie w pełni uświadomione prawdy. One właśnie starają się zaistnieć w ostatecznym kształcie dzieła. Po to jednak istnieją doświadczenia realizmu, abstrakcji, aby z nich korzystać. Wiele zależy, przez jakie szkoły, doktryny, style, tendencje twórca przejdzie. Co zaakceptuje, ile z tej wiedzy zatrzyma jako cząstkę swojej istoty, ile odrzuci jako balast obciążający jego osobowość? Być może, że założenia intelektualne można wyprowadzić w formie działań pozornie spontanicznych?. Może to jest ten paradoks sztuki?. Jest to zapewne dylemat ważny do rozstrzygnięcia na sympozjach naukowych, zarówno w jej teoretycznych dociekaniach jak i praktycznej warstwie potwierdzonej w prezentowanych dziełach. Witek uważa, że za mało i za dużo zarazem mamy przeżyć, aby wymalować, odtworzyć istotę świata. A dziełem sztuki manifestuje się prawdę o otaczającej nas rzeczywistości i niepokoje duchowe, jakie przeżywamy. Przy pracy jestem skoncentrowany a nawet spięty, wyznaje z lekkim zażenowaniem. - O ile szczęśliwie się zdarzy, że zyskam przekonanie, że poznanie doprowadziło mnie na bezludną wyspę, że jestem już naprawdę samotny w tym, co robię, wtedy właśnie ruszam do przodu. Z całą mocą, do udręczenia, zatracenia. Stale tego oczekuję. Wymazać ślady zapisu, które zostały dokonane w mrokach tysięcy lat, w ciągu setek pokoleń, przez tysiące zdolnych ludzi, jest mało prawdopodobne. Nie wielu twórców osiągnęło stan pozwalający na stworzenie rzeczy, które do świata można dołożyć, które do niego będą tak mocno pasowały, że nie sposób ich oderwać, aby nie zburzyć całości. Harmonijnej, zgodnej, jednak na nowo stworzonej.

Witku, mówię, wybacz, że to nie dotyczy istoty naszego spotkania. Ale stale mnie zadziwia ten zając w waszym domu. Gdy pozwoliliście Staszkowi i mnie zamieszkać w waszym zielonogórskim mieszkaniu, podczas wakacji, powiedziałeś, że Stella zostawiła parę złotych w wazoniku i abyśmy kupili marchew, kapustę i buraki, bo w domu jest zając. Jak to się stało?  Na pierwszym piętrze, w bloku?. Witek po raz pierwszy podczas tej trzydniowej sesji uśmiechnął się szeroko, serdecznie z wyraźnym rozbawieniem: -„W lesie- maleńkiego, zabiedzonego bez matki. Przywiozłem do domu. Karmić trzeba go było mlekiem, przy pomocy pipetki, kiedy wyrósł jadł prawie wszystko. Dorósł, stał się kłopotliwy. Dzieci tłukł łapkami. Lubił słuchać muzyki z radia.”.
W mieszkaniu, pierwsze, co nam się rzuciło w oczy to postrzępione do połowy firanki. Czyżby zając na nich piłował sobie zęby?. Kupiliśmy dla tego zająca wierzbową miotłę. Wiedzieliśmy, że jest, pozostawiał ślad egzystencjalny. Ale nigdy nam się nie objawił.
 - „Widocznie wiedział, że w głowie mieliście tylko pasztet. Wtedy byliście wiecznie głodni”.

Z wielu powodów mógłbym kontestować ten zapis sprzed dwudziestu lat, ale nie do tego stopnia, aby demonstrować niechęć do uczciwego zapisu w zupełnie innych warunkach historycznych. Mój protest dotyczy jedynie formy, ale nie istotnej treści naszego spotkania, przedmiotu naszej rozmowy. Nie mniej chciałbym dopisać kilka zdań, aby dzisiaj podjąć próbę odpowiedzi na pytanie, w jakiej liturgii tworzy Witold Nowicki, jaką służbę spełnia wobec siebie a także na naszą rzecz, odbiorców jego twórczości. Sądzę, że teza, iż w braku sztywnej, sformułowanej doktryny przez profesorów związanych z Komitetem Paryskim jest bardzo prawdopodobna. Bo co to za kaganiec. - „malarskie rozstrzygnięcia, gra koloru, stosunek działań plastycznych, - „ Kapiści.- Komitet Paryski został powołany przez grupę plastyków w 1924 a w rok później jeden z jej założycieli, Józef Pankiewicz, zorganizował pracownię w Paryżu. Po wojnie, gdy otwierano kolejne Akademie, kapiści zajmowali katedry profesorskie. W Krakowie, Warszawie, Gdańsku, Wrocławiu, Szczecinie a nawet w Toruniu. Nawiązywali do okresu międzywojennego. Odczuwalne było zauroczenie impresjonizmem. Stypendyści, którzy w latach pięćdziesiątych przyjeżdżali do Zielonej Góry, nie przywozili tyle uciążliwego bagażu doktrynalnego, ile pewnej malarskiej, europejskiej mentalności. Z rozmowy z Witoldem Nowickim wynika, że o istocie jego twórczości decyduje suwerenne, niepodległe rozpoznanie i analizowanie samego siebie. Witold Nowicki, od początku swojej drogi twórczej skupił uwagę, aby nie wkroczyć w przypadkowe koleiny, modne i nośne, akceptowane przez tuzinkowych krytyków. Na tej niepewnej rafie sztuki w PRL-u, gdzie socrealizm uczynił szkody na miarę słonia w sklepie porcelany, Witold Nowicki pozostał intelektualnym, czytelnym ogniwem, łączącym wrażliwość na tradycję ze współczesnością, bez skandali i udziwniania. Z jego prac emanuje ciepło i życzliwość wobec świata. Ta sztuka jest ufnością wobec ludzi, niezależnie od przeżyć i doświadczeń. Dla Witolda Nowickiego związek malarstwa z ontologią wydaje się być oczywistością. - „Wszystko już było”, mówi Artysta. Niech mi zostanie, przeto wybaczony, odległy śródziemnomorski cytat z synodalnej dysputy w Arras z 1025 roku: -„…oglądają na malowidłach to, czego nie mogą poznać dzięki pismu”.

Witold Nowicki pełen niepokoju powraca do swoich dawniejszych prac, poprawkami poszukuje nowych twórczych interpretacji, które nie mogą się spełnić ostatecznie. W tym objawia niekończącą się wolę twórczą. Niedoskonałość może być także urodą, zda się potwierdzać Artysta, który cały czas analizuje otaczające Go wydarzenia. Na gruncie zielonogórskim jest potwierdzeniem związku malarstwa z ontologią zakorzenioną w europejskiej tradycji śródziemnomorskiej.
.



poniedziałek, 2 lipca 2012

Marian Szpakowski plastyk duchowej wolności



Bożena Kowalska zaproponowała, aby w katalogu znalazły się wspomnienia ludzi, którzy pamiętają Mariana Szpakowskiego. W swoim liście do Muzeum z dnia 11.03.1994 pisze: "Liczę też, że znajdzie się w tym katalogu miejsce na Twoje o Nim wspomnienie. To bardzo, bardzo ważne. Niestety Felchnerowski już nie napisze, ani Bogusz, ani Starzyński. Popatrz co się dzieje...".
Mimo tych obiekcji ośmielam się dopisać swoją pamięć o Marianie, aby nie zaprzepaścić tej szansy, jaka się pojawiła, tym bardziej, że w serii moich katalogów autorskich pominąłem Jego twórczość.
Chciałbym, aby tutaj znalazło się miejsce na plotkę, anegdotę, słowem wspomnienia, które przybliżyłyby Mariana jako człowieka żyjącego wśród nas, tworzącego to, co określamy życiem kulturalnym czy artystycznym, a jest zwyczajną codzienną bieganiną w tym młynie, jakim stało się życie w ogóle w naszych czasach. Pomijam swoje uwagi dotyczące twórczości, gdyż kompetencje Bożeny Kowalskiej
i Leszka Kani są w tym katalogu na tyle zwarte, że nie sposób już tutaj kłaść palec między drzwi.
Był rok 1956. Kraj żył nadzieją. Socjalizm ujawniał pęknięcia, które jak czas wykazał, stale się poszerzały. Gomułka wraca na stanowisko l sekretarza, a z nim nadzieja na suwerenność kraju. Naród kładzie się na szyny, aby wstrzymać podróż
”Pierwszego” do Moskwy. Ale to będzie trochę później. Procesy wrześniowe po wypadkach czerwcowych mają niespotykany dotychczas przebieg. Adwokaci atakują system, osłaniając w ten sposób oskarżonych. Cały kraj wrze. W grudniu tegoż roku Marian Szpakowski Jedzie na wystawę absolwentów Akademii Sztuk Pięknych
w Krakowie. Był absolwentem tej uczelni.
Do Zielonej Góry przybył 7 stycznia 1954 roku. Wcześniej o rok był już Klem Felchnerowski po UAM w Toruniu, pełniący funkcję Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. Muszę o tym wspomnieć, gdyż ja pracowałem u Konserwatora i miałem to wielkie szczęście, że Klem, mój znakomity szef, wprowadził mnie w sam środek środowiska plastycznego, słusznie uważając, że jako historyk sztuki teraz dopiero mogę się czegoś nauczyć. Mój szef właśnie w grudniu 1956 r. wyposażył mnie
w walizkę i wysłał do swojej mamy mieszkającej w Toruniu, tuż przed Gwiazdką, abym przywiózł zaopatrzenie na Boże Narodzenie. Na dworcu spotkałem Mariana, którego poznałem nieco wcześniej za sprawą Klema. Musieliśmy być strasznie wygłodniali, gdyż wyjazd do Torunia po aprowizację uznaliśmy za rzecz zupełnie normalną, nie na tyle jednak pierwszorzędną, abym z tą walizką nie pojechał do Krakowa. To, że jako historyk sztuki, absolwent Uniwersytetu im. A. Mickiewicza
w Poznaniu, dopiero się zacznę uczyć, przekonałem się dość szybko i gruntownie.
To Marian opowiadał mi o Jaremiance, Stażewskim, Strzemińskim i Kobro. Wówczas z trudem mogłem pojąć, że małżeństwa mogą nosić odrębne nazwiska. Dzisiaj natomiast mnie zadziwia, że twórcy w małżeństwie podobnie się nazywają, żyją długo i szczęśliwie a nawet, o dziwo, się nie rozwodzą.
Brzozowski, Mikulski, Kantor w relacjach Mariana to były nowe objawienia. Marian Szpakowski mówił o nich jak o sobie równych, co także wprowadzało mnie
w osłupienie. Cały czas toczyłem wewnętrzną walkę, czy można w to wszystko uwierzyć.
Także muszę przyznać, że informacja o "Arsenale" była rewelacyjna, jako, że do historyka sztuki studiującego w Poznaniu prawie nie docierała. Nie chodziło
o stalinizm, z nim już rozliczył mnie Wrocław jako "absolwenta" W.W.2. Ten piękny skrót oznacza Wrocław - Więzienie nr 2.
Kto przeszedł przez liczne przesłuchania w tamtym czasie i kto odsiedział wyrok polityczny, ten socjalizm z jego troską o człowieka miał już z głowy na całe życie. Nie tylko w tym był mój problem, a nade wszystko w ograniczonej wiedzy, jaką zdobyliśmy na Uniwersytecie Poznańskim.
Marian był gniewnym uczestnikiem "Arsenału", miał wystawę w Krakowie pomyślaną przeciwko socrealizmowi, należał do wojującej inteligencji, do tych intelektualistów, którzy czynnie przeciwstawiali się reżimowi, a za rozmówcę miał
w tej wycieczce do Krakowa człowieka wypatroszonego z prawdy, ba, nawet
z wyobrażeń o artystach dysydentach, ale za to pewnego politycznie.
Właśnie od takich jak Marian, Klem czy Witek Nowicki, na nowo ze Staszkiem Kowalskim, moim jedynym przyjacielem ze studiów, jako że reszta to same kobiety, uczyliśmy się sztuki drugiej połowy XX wieku. Doświadczeniem politycznym to my już byliśmy dalej, często dalej, aniżeli niejeden twórca awangardowy. Przede wszystkim przeżyliśmy czynnie Poznański Czerwiec. Ale już wcześniej wykłady z ekonomii traktowaliśmy jako niezamierzone występy humorystyczne. Szczególnie zaś poglądy, że niedługo w Stanach Zjednoczonych orać będą sochą (dosłownie), oraz że Związek Radziecki za 10 lat prześcignie wszystkie przodujące kraje świata. Naukowa teza ekonomistów radzieckich już wówczas brzmiała dla nas groteskowo. W Zielonej Górze zarówno Staszek jak i ja trafiliśmy na szczególnie zacofanych polityków, co
w początkowym okresie było niewyczerpanym źródłem dowcipów. Ale i wśród plastyków byli "doktrynerzy”, co potwierdzały tytuły eksponowanych obrazów.
Na kabaret wygląda to, co przytaczam niżej, a nie jest to wcale dowcip, tylko „fakt autentyczny", godny odśpiewania w Piwnicy „Pod Baranami”.
"Józef Kaliszan, młody rzeźbiarz poznański, którego prace oglądamy
w Muzeum zielonogórskim - odniósł w ostatnim czasie szereg sukcesów
artystycznych. Od początku swej twórczości artysta przyjmuje jako jedynie słuszną - twórczą metodę realizmu socjalistycznego. Kaliszan odrzuca wszelkie formalistyczne i estetyzujące burżuazyjne teorie w dziedzinie malarstwa i rzeźby i wchodzi na odkrywczą drogę poznania i wyrażania świata i jego zjawisk społeczno-ekonomicznych oraz politycznych. Z dłutem i piórem w ręku przystępuje Kaliszan do walki o realizację zadań naszego Planu 6-letniego, wolności ludów kolonialnych, do walki o pokój. Kaliszan szuka tematów do swoich prac w socjalistycznym budownictwie naszego kraju, w pracy robotnika i chłopa. Rysuje największych ludzi naszej
epoki, czerpie pełną garścią z historii! rewolucyjnego ruchu w Polsce. Dziełem jego są rzeźby przedstawiające Wieniawskiego i prof. Joliot-Curie, Marcina Kasprzaka i Chopina. Na wystawie zielonogórskiej przeważają rysunki. Na specjalne wyróżnienie zasługuje oryginalnie ujęty portret Józefa Stalina. Ciekawe są też portrety studentów koreańskich oraz Ethel i Juliusza Rosenbergów. Uwagę zwiedzających zwraca także bardzo dobry rysunek chłopa średniorolnego z gminy Kazimierz Biskupski, portrety Małgorzaty Fornalskiej i Jana Turlejskiego. Rysunki takie Jak szkic "Brygady przy martenie", "Żądamy pokoju", "Na zebraniu gminy Rady Narodowej" i inne świadczą o szerokim wachlarzu zainteresowań Kaliszana".
Nie wiem, kto byłby w stanie dziś posądzić o to abstrakcjonistę Klema, ale to właśnie On zamieścił w czerwcowym numerze zielonogórskiej gazety w roku 1953 recenzję z wystawy rzeźby i rysunku Józefa Kaliszana. W tym hymnie są jego słowa, ale tylko Bóg jeden wie, czy również i przekonania. Więc w takim schizofrenicznym świecie obracał się Marian Szpakowski.
Wiadomo, że z Krakowskiej Akademii wywiózł poczucie suwerenności, wiedzę i kulturę. Trafił w środowisko nadzwyczaj zróżnicowane, ale co najważniejsze na wspaniałą kolonię artystyczną, która stworzyła własny klimat, przychylną atmosferę opartą na przyjaźni, czego dowodem są zgromadzone dzieła sztuki w naszym Muzeum. Miałem zaszczyt dokonywać zakupów jako dyrektor tej placówki, ale to było później.
Wokół natomiast mieszkali ludzie, w mieście wojewódzkim, a jakże,
z duszyczkami, co najwyżej gromadzkich rad narodowych. Bo to i też prawda. Czy to nie szczyt awansu dla człowieka z sioła czy chutoru, gdy został urzędnikiem albo prezesem? Po co jeszcze do tego dodawać książkę, teatr, obraz czy muzykę. Aby jednakże ten obraz nie był zbyt czarny trzeba zaznaczyć, że Marian Szpakowski nie przybył na pustynię Kulturalną. Od Ustawy z dnia 27 czerwca 1950 mocą, której powstało województwo i Zielona Góra uzyskała rangę stolicy dla 12. powiatów
z województwa poznańskiego i 5. z dolnośląskiego, miasto poczęło organizować podstawową infrastrukturę stolicy regionu. Od roku 1951 działała Wojewódzka
i Miejska Biblioteka Publiczna, Wojewódzki Zarząd Kin, Teatr Ziemi Lubuskiej. Od 1952 Gazeta Zielonogórska była całkowicie redagowana w Zielonej Górze. Rok później utworzono Ekspozyturę Rozgłośni Polskiego Radia. Rozwijało się życie muzyczne, działali historycy, młodzi poeci i literaci.
W listopadzie 1954 r. plastycy żyjący tylko dla siebie, organizują drugą już wystawę. /.../ Bolesne to było dla plastyków, że na otwarcie ich wystawy przybyły tylko 3 osoby, mimo, że rozesłano 120 zaproszeń", odnotowała życzliwa recenzentka, Irena Kubicka.
Dużą grupę mieszkańców tworzyli ludzie udręczeni wojną, w znakomitej większości zapoznani już z ustrojem sprawiedliwości społecznej, teraz walczyli
o swoje dusze, powoli odzyskiwali równowagę i czekali na jakąś wyższą sprawiedliwość. Bali się dramatu, który już raz przeżyli. Nikomu nie ufali przeczuwając, że sztuka i propaganda jest w stanie stworzyć dosyć trwałą, pełną trucizny konstrukcję.
Na ziemie odzyskane "powracali" ludzie poharatani wojną, wyrzuceni z byłej wschodniej Polski, "osiedleńcy" z akcji "Wisła" i ci, co z trudem ocalili życie za przynależność do AK. Także Grecy. Cyganie, Łemkowie, Ukraińcy, Wilnianie, Lwowiacy, Wielkopolanie, Ślązacy. A byli jeszcze autochtoni, którzy tworzyli odrębną, znękaną politycznie społeczność. Boże ty mój! Co za kocioł etniczny? A na sporządzonej mapie największej wędrówki ludów we współczesnej Europie najgrubsze strzałki przywiodły do Zielonej Góry tych z dalekiej Syberii i Kazachstanu. Grafika wykreślona ludzkim cierpieniem. Obok urzędniczych awansów, żyli przerażeni mieszkańcy siedzący na przysłowiowych walizkach. Teraz wśród nich coraz częściej przemykał się kapuś donosiciel, agent kontrwywiadu w poszukiwaniu wrogów klasowych na żołdzie "wrażych imperialistów", l w tym kotle przyszło żyć, poruszać się i tworzyć wartości, o które można by się wesprzeć, na razie w ramach kompensacji za marne życie.
Marian starał się poruszać na tych podminowanych doświadczeniem obszarach z głęboką wiarą, że to można zmienić, że ten pisk myszy, jaki teraz wydają plastycy, przemieni się w donośny krzyk proroków, którym uwierzą owi wygnani na "słowiańską i polańską" pustynię kulturalną. Marian miał tak prawo myśleć. Szczery i oddany sztuce do ostateczności, l porażony tą wiarą począł toczyć rozmowy w różnych kręgach, gdzie problem kultury odgrywał, jakąś rolę. Wśród dziennikarzy, architektów, aktorów. Rozmowy były wszechstronne, nieraz prowadziły do kłótni, ale dawały też niespodziewane owoce. Pod grzeszną jabłoń przywołał Mariana teatr.
W latach sześćdziesiątych oczarowała Go piękna aktorka. Z Józkiem Prusiem, kierownikiem Wydziału Kultury WRN wymyślali sztuki, w których by można obsadzić ową bezdenną miłość Mariana. Tutaj trzeba zaznaczyć, że Józek był wielkim przyjacielem Marysia i trwała ta więź jeszcze wtedy, gdy Prus począł pracować w KC PZPR. a także wtedy, gdy został Naczelnikiem Kadr i Szkolenia w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Warto pamiętać o tym, że Józek nawet gdyby miał podpisać pakt
z diabłem, zawsze starał się pracować dla dobra Zielonej Góry, oczywiście w zgodzie z pryncypiami partyjnymi. Toczył walkę, najczęściej wewnętrzną, ale były też wypadki, że chadzał po krawędzi swego stanowiska broniąc z uporem wypracowanej wspólnie z Marianem koncepcji. Otóż ten Józek miał wpływ na reżyserów i mógł mieć także wpływ na dobór repertuaru, nie mówiąc już o obsadzaniu stanowisk dyrektorskich. Tutaj mógł zawsze zaszkodzić. Ta miłość płonęła jak żagiew, lecz nagle piękna blond-Wenus wyjechała do Bydgoszczy. Maryś limuzyną marki Trabant combi jeździł tak często realizować swoje uczucie, że zyskał nowe nazwisko, ksywkę - Marian Bydgoski. Tęgiego pióra trzeba, aby opisać ów melodramat, który nie miał łatwego zakończenia. A należy dodać, że Marian trzykrotnie podchodził do egzaminu na prawo jazdy, aby pokonywać własnym pojazdem odległe rejony uniesienia. Dzielnie Mu wtedy pomagała Janina Żemojtel. I tutaj można by dywagować, jako że w 1961 r. w katalogu z wystawy zorganizowanej w Salonie ZPAP w Zielonej Górze pani Janina występuje jako Żemojtel-Szpakowska. Opuśćmy jednak te wyżyny zmiennej w czasie miłości na rzecz przyziemnych spraw organizacyjnych, wyznaczanych przez coraz liczniejsze grono plastyków.
W maju 1954 powstaje Delegatura ZPAP Okręgu Poznańskiego. Prezesem został Klem Felchnerowski, który na drzwiach swojego mieszkania miał wizytówkę: - mgr Klem Felchnerowski, historyk sztuki, konserwator, technik budowlany. Posiedzenie Związku organizował Klem w swoim biurze. Od roku 1956 ja bytem jego pracownikiem, przeto Klem angażował mnie jako protokolanta, a także zaopatrzeniowca. Wykształcenie poznańskiego historyka sztuki do tych funkcji według szefa było wystarczające.
Posiedzenia były spokojne, burzliwa jedynie część zabawowa, na co także miałem pewien wpływ. Gdy wiceprezes Związku Ziemowit Szuman wyjechał w roku 1955 do Szczecina, jego funkcję objął Marian Szpakowski. Posiedzenia nabrały wówczas charakteru merytorycznych zmagań i często dochodziło do konfliktu między prezesami, co próbował łagodzić Kazimierz Rojowisk,i - jedyny członek Zarządu.
W roku 1957 Marian "odbił od ciemnej masy" plastyków, gdyż odbył podróże do Anglii, Francji, a także do NRD, które wówczas było liczącą się zagranicą, co nas dzisiaj przejmuje raczej grozą i zdziwieniem. Do NRD trzeba było wtedy mieć paszport i zabiegać o przychylność władz partyjnych obu krajów. Witek Nowicki był jeszcze lepszy, bo pojechał aż do Afryki. Klem uczył się hiszpańskiego, bo stale się odgrażali w Ministerstwie, że pojedzie na Kubę. Anegdota i plotka donoszą, że Klem poznał Kubę z oczytania, i że zatracał się w opowiadaniu do tego stopnia, iż słuchacze byli pewni, że zna ten kraj z autopsji, a jego trunki organoleptycznie.
Marian wspomagany najwyraźniej przez Witka i Klema stale pragnął wpisać Zieloną Górę w jakieś znaczące imprezy. Wymyślili wielką wystawę Plastyki Ziem Nadodrzańskich, ale u nas się nie przyjął ten pomysł realizowany z dobrym skutkiem później przez Opole. W wystawach tam organizowanych nasi plastycy czynnie uczestniczyli. Po przyjeździe Mariana z Zachodu, wyrzucałem Mu:
- żyłeś sobie spokojnie i godnie w wojewódzkim mieście wśród prostych ludzi 
z gromadzkich rad narodowych, aż nagle poniosło Ciebie na Zachód. Byłeś niewinny, czysty, wierzący w socrealizm. A tam ciebie zdeprawowano. Zobaczyłeś piękne,
o bujnych piersiach dziewczyny. Mówisz mi o tym, ale pamiętaj one wszystkie mają sztuczne uzębienie. Nasze kurewki, co prawda mają zazwyczaj braki w górnej szczęce i są dosyć prześne, ale za to rodzime.  Tamte w imperialnych stolicach, co wspominasz z mgłą na oczach, rozbierały się publicznie i dlatego już ciebie nie podniecają nasze rustykalne chętne do nierządu niewiasty. Jesteś grzeszny a do tego brak ci patriotyzmu. Tam zaakceptowałeś zgniłą sztukę abstrakcji. Co teraz będzie? Przestaniesz walczyć o ideały socjalistycznej sztuki. Stałeś się renegatem.
U nas w Polsce nigdy nie zaakceptujemy niejakiego homoseksualisty Andy Warhola czy Claesa Oldenburga, czy… jak im tam?, Hansa Hartunga albo Victora Vasarellego. Tak, tak, Maryś pobłądziłeś cofnij się póki czas; Koła historii można toczyć tam i z powrotem. Popatrz na Związek Radziecki. Z tego kraju bierz przykład.
W 1960 Maryś zorganizował grupę "KRĄG". Miała ona charakter międzynarodowy. W latach 1961 - 1966 dochodzi do 5 wystaw. Do grupy należy
7 absolwentów Akademii Sztuk Pięknych z Krakowa. 4 Poznaniaków, Janina Żemojtel z Wrocławia i 3 przyjaciół Mariana z Londynu. Wystawy, co tutaj ukrywać, budzą nieco zawiści wśród tych, którzy do grupy nie należą. To jednak do Mariana zdaje się nie docierać.
Bardzo natomiast przeżył kradzież budrysówki z wielbłądziej wełny, którą przywiózł z Londynu. Z kapuzą, zapinaną na patyczki, patyczki na sznureczkach, sznureczki splecione w warkoczyki,  całość okrywająca szczelnie właściciela. Maryś wyglądał w niej jak nawiedzony mnich. Siedzieliśmy w Klubie Dziennikarza, wychodząc Maryś sięga po swoje okrycie, a tutaj okazuje się to szmatą uszytą
z koca tylko tyle, że w tym samym kolorze. Złodziej rzecz całą zaplanował i tylko przez "pomyłkę" okradł Mariana. To było naprawdę wielkie zmartwienie. Większe od tego, że od początku swego pobytu w Zielonej Górze Marian rozmyśla nad dużą imprezą bez szans na powodzenie. Później pomaga mu w tym jak zawsze Józef Pruś. Wokół plastyków chodzi wierny Heniu Ankiewicz, którego roli w tej sprawie nie sposób przecenić. On tworzy klimat, przygotowuje opinię publiczną informując zawsze życzliwie o wydarzeniach artystycznych w miejscowej gazecie.
W tym czasie buduje się BWA. Architekci w czynie społecznym, co widać, przygotowują dokumentację. Inwestycję finansuje Społeczny Fundusz Odbudowy Kraju i Stolicy. Na elewacji jedyne dzieło Mariana Szpakowskiego związane
z architekturą. Z okresu prezesury Mariana pochodzą liczne pisma do Wydziału Kultury WRN, wywiady i wypowiedzi w gazecie. Objawia się też twardy, uparty
i często bezkompromisowy rys Jego charakteru. Nie przysparza sobie przyjaciół. Wśród plastyków zaznacza się wpływ dwóch osobowości na atmosferę
w środowisku. Dwa szczupaki w dosyć małym stawie: Klem Felchnerowski i Marian Szpakowski. Z filozoficznym natomiast spokojem komentuje wszelkie wydarzenia Witek Nowicki.
Środowisko tworzy w tym czasie przeszło 40 plastyków, dzisiaj jeszcze raz tylu. Znakomita większość ma ukończone wyższe studia. To już jest elita, która zaznaczyła swoje istnienie i kompetencje. Uchwałą VIII Walnego Zjazdu Delegatów ZPAP w Warszawie w dniach od 14 - 18 IV 1959 r. Zarząd Główny nadał Oddziałowi ZPAP w Zielonej Górze prawa Okręgu. Prezesura z rąk Klema od roku 1959
z Oddziału Związku. przeszła w ręce Mariana Szpakowskiego. W dniu 4 czerwca 1961 został prezesem Okręgu ZPAP w Zielonej Górze i założył własne biuro. Teraz zaczęły się schody. Marian potrafił rządzić. Odżyła idea zorganizowania w Zielonej Górze tak dużej imprezy, aby Warszawa się przekonała, że tutaj żyją normalni plastycy, którzy bez taryfy ulgowej mogą wejść na salony stolicy.
Wcześniej pojawiło się określenie "piekło prowincji" i "filozofia nędzy". Oba określenia nie zyskały akceptacji Komitetu Wojewódzkiego. Należy jednak przyznać, że władze partyjne i administracyjne wychodziły naprzeciw każdej inicjatywie społecznej, gdyż jak powiedział właśnie w gmachu KW podczas Sejmiku Kultury Ziemi Lubuskiej 5.6.VII.1957 wieloletni Prezes LTK (Sejmik powołał Lubuskie Towarzystwo Kultury) - dr Wiesław Sauter - "tego wymaga idea socjalizmu".
Nie sposób dzisiaj zebrać opinie od oponentów "Złotego Grona". Raczej ma ona zbyt wielu ojców w myśl tej maksymy, że tylko niepowodzenie jest sierotą. Impreza ma swoje opracowania, kilka prac magisterskich, swoją legendę, a czas wyposażył ją w skrzydła do wysokiego lotu. Marian przeżył głęboko wizytę kolegów plastyków w Komitecie Wojewódzkim, którzy zanegowali sens imprezy i nie możliwość jej zorganizowania. Wspominał, że Kierownik Wydziału Propagandy Adam Markusfeld był niezadowolony z postawy plastyków i że on, Marian Szpakowski oświadczył, "że całą imprezę bierze na siebie i udowodni, że mimo wszystko "Złote Grono" się odbędzie". Sądzę, że nie do końca zdawał sobie sprawę, iż stał się od tego momentu "funkcjonariuszem" od realizowania założeń partyjnych. Celem było zlikwidowanie "białej plamy", o której mówił „Łysy".
Otóż na jednym z Plenów KC PZPR. bodaj w roku 1960 powiedziano ex katedra, że Zielona Góra i województwo nadal pozostają zaniedbane, co jest niepokojące w zestawieni z tendencją rewizjonistyczną RFN-u. Ta opinia Józefa Cyrankiewicza bardzo zabolała Komitet Wojewódzki. Kiedy nie pomogły środki na bóle wątroby i owrzodzenie dwunastnicy, poczęto się zastanawiać, co by tu zrobić, aby Zieloną Górę rozjaśnić na nieboskłonie naszego kraju? Początkowo jako dynamiczną reprezentację wymyślono dokonania architektów. Jednak nie potwierdziła tego praktyka. Aby wcisnąć taki kit trzeba by odważnego szaleńca. jednak zbyt inteligentny Sobiesław Piontek z-ca Adama Markusfelda, tego samego, który po 1968 musiał opuścić Polskę, wystąpił z inną koncepcją. Zaproponował plastyków jako reprezentantów dynamicznego rozwoju z ich mniej sprawdzalną, bo nieco metafizyczną koncepcją wpisania Zielonej Góry w krwioobieg kulturalnych inicjatyw kraju. Sam w tym uczestniczyłem, a Sobiesława traktuję jako akuszera wielu inicjatyw. Także poświadczam, że nie z wszystkimi plastykami Szpakowski, „się kochał”. Dyskusje z Marianem były arcytrudne, gdyż nie był to człowiek zdolny do ugody i kompromisu. Uważał, że nie zasługi pionierów się liczą, a przede wszystkim twórczość. Wola twórcza jest wpisana w naturę artysty. Jego społeczne dokonania
w sztuce się nie liczą. I ten pogląd Marian manifestował bez taryfy ulgowej.
Przedziwną tedy łączył w sobie sprzeczność. Zanurzony po szyję
w działalność zwaną wówczas "pracą społeczną" nie uznawał żadnych zasług. Najwyższą wartością jest sztuka, a może dokładniej poszukiwania twórcze, bez obowiązku dydaktycznego i społecznego twórców, o którym z każdej trybuny głośno w tamtym czasie gęgano. Nie zrezygnował nigdy z prymatu sztuki nad działaniami ją upowszechniającymi, choć i do tej pracy stosował najwyższą miarę. Nie wolno jednak tych uwag odczytywać jako podporządkowanie sztuki doraźnemu działaniu, gdyż żadna sytuacja nie zdołała ograniczyć jego aspiracji twórczych. Nie tworzył ornamentu dla naszych czasów. Tworzył nasz czas i z perspektywy tych kilku lat wyraźnie widać jak my musimy wpisywać owe wydarzenia codzienne w jego intelektualną wrażliwość. Zapewne właśnie, dlatego nie akceptował tych artystów,   którzy tworzyli obrazki egzystencjalne bez własnej filozofii czy poetyki. l tutaj był bez serca. To też bywało powodem do dyskusji z krzykiem ze strony szefa od kultury wojewódzkiej Józefa Prusia, który własne szaty byłby skłonny zamienić na krwawe szarpie dla dobra miasta i instytucji, którymi wówczas zarządzał. Coraz trudniej było znosić skargi na „dyktaturę kol. Szpakowskiego”.
Oto jego stosunek do pioniera Stefana Słockiego. „Z okazji 20-lecia ZPAP
w Zielonej Górze, Związek Polskich Artystów Plastyków, Biuro Wystaw Artystycznych, Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, Lubuskie Towarzystwo Kultury i Muzeum Okręgowe, wydały znacznie cieńszy katalog, aniżeli należało się spodziewać po tylu i takich mecenasach. W tym katalogu zamieszczono zdjęcie Stefana Słockiego pod numerem 31. Zastosowano kryterium alfabetyczne, ocenę twórczości pozostawiając historii. Mimo, iż mistrz był całkowicie podobny do zamieszczonej w katalogu fotografii Prezes Związku Polskich Artystów Plastyków Marian Szpakowski, odnotowany pod numerem 35 przeglądając katalog stwierdził absolutnie głośno "zupełnie i to bardzo słusznie zapomnieliśmy o Słockim”.
 Ta uwaga, chociaż przeszła w środowisku bez echa, zapadła stosunkowo głęboko w duszę Mistrza (Słockiego). Tę anegdotę odnotowałem w katalogu Stefana w 1987 r.
Muszę dodać, że Słocki reprezentował malkontentów w odniesieniu do działań Prezesa. Powracając do "Złotego Grona" i podtrzymując twierdzenie, że impreza była nade wszystko po myśli partii, trzeba też przyznać, iż rychło, a Komitet Wojewódzki już nad nią nie panował. A to stało się także za sprawą Szpakowskiego.
Otóż, gdy tylko dostrzegł zielone światło, gdy stwierdził, że drzwi się lekko uchyliły, że popuściły nieco zamki cenzury, począł nawiązywać kontakty, które musiały przynieść owoce. Przychylnie zaopiniowały Jego inicjatywę ówczesne osobistości życia kulturalnego, Julian Przyboś, Mieczysław Porębski, Artur Sandauer, Juliusz Starzyński, Jerzy Madeyski Andrzej Matynia i wielu znanych krytyków dyspozycyjnych, z którymi liczyła się ówczesna władza. Z twórców pozyskał Hannę Rudzką-Cybisową, Mieczysława Wejmana, Eugeniusza Gepperta, Alfreda Lenicę, że wymienię tylko tych zaprzyjaźnionych z Marianem. Zyskiwał nie tylko zwolenników idei, ale i przyjaciół.
J. Przyboś w roku 1962 /Argumenty/ pisał „...w Zielonej Górze widzę największy przykład tych ambicji kulturalnych i szczęśliwej ich realizacji, jakie rozbudziła demokratyzacja życia publicznego i demokratyzacja władzy...".
Dalej, poeta szczególnie fetowany w Zielonej Górze przez miejscowych członków Związku Literatów Polskich zauważa, że o ile jakiekolwiek miasto zasługuje na określenie "Parva Cracovia" to właśnie tylko i wyłącznie nasze miasto. Mało tego, Bóg chyba nas przestrzegł i nie popadliśmy w ogłupiałą megalomanię, gdy zasłużony mistrz stwierdził, że z tego "małego Krakowa" jest bliżej do Paryża aniżeli
z Warszawy. Nie jestem pewny, czy nie popełniam świętokradztwa przywołując tutaj imię Boga, bo na zielonogórskim łez padole bardzo czujną opiekę sprawowała nad imprezą partia. Wiele zawdzięczamy Józkowi Prusiowi, który był piorunochronem zbierającym wyładowania do których dochodziło pomiędzy plastykami i ich politycznymi nadzorcami.
Uchodził sobie nogi Marian składając liczne wizyty w Komitecie Wojewódzkim w towarzystwie Kierownika Wydziału Kultury Woj. Rady Narodowej, który jako urzędnik odpowiadał za imprezę i od którego łatwiej było egzekwować zalecenia, aniżeli od społecznie zaangażowanych plastyków. Po to Ciebie tam mamy - słyszał często Józef Pruś - gdy trudny Marian nie dał się do czegoś przekonać. Pruś spowodował, że rosło w środowisku przekonanie, iż musimy "Złote Grono" ratować przed jego permanentną likwidacją, czym byliśmy nieco szantażowani, jako że plastycy w sposób nieodpowiedzialny atakowali już nie tylko politykę kulturalną PRL, ale i sam system.
Takim postrachem dla miejscowych aktywistów partyjnych był Konstanty Mackiewicz. Jego wystąpienia odbywały się w myśl zasady - Warszawa daleko, Pan Bóg wysoko. Sam artysta przeszedł ciekawą drogę, od abstrakcji poprzez realizm aż do katastrofizmu. Nikt Jego sztuki nie atakował, także personalnie nikt Go nie dotykał. Ale Artysta ostrością wypowiedzi pragnął przepłoszyć politycznych wrogów, zapowiadając konspirację prawdziwej sztuki polskiej i jej ukrycie się
w katakumbowych lochach i piwnicach. Był jednym dramatycznym krzykiem za wolnością w sztuce i suwerennością artysty w Polsce Ludowej. „Wolność jest wpisana w naturę świata” głosił z trybuny.
Anka Ptaszkowska nawoływała do ekspiacji za stalinizm i apelowała do intelektualistów, aby informowali zagranicę o kajdanach, które wiążą nas
z socrealizmem i o tych intelektualistach, którzy podpisali pakt z władzą szatańską
i upadli na samo dno. Klem Felchnerowski "zazgrzytał" fatalnie cytując prof. Starzyńskiego właśnie z okresu "jego upadku". A trzeba przyznać, że Juliusz Starzyński zasłużył sobie na wdzięczną pamięć, gdy w roku 1951, na zebraniu plastyków w Warszawie Józefa Stalina określił "niezawodnym i niezwyciężonym demokratą". Klem jednak nie to wypominał, ale Jego interpretację dzieł sztuki
w duchu twórczej metody realizmu socjalistycznego. Sądzę, że mścił się także na sobie za tekst z roku 1953 odnośnie wystawy Kaliszana. To wszystko to było jednak małe piwo wobec teoretycznych rozważań Sandauera, a także Przybosia, który przecież był sekretarzem PPR Komitetu Wojewódzkiego w jednym z miast wschodniej Polski /zapomniałem gdzie/ i na którego w sensie politycznym nasza władza liczyła. Aby zamknąć ten temat i powrócić ponownie do Mariana nie mogę się powstrzymać od przypomnienia zabawnego incydentu.
Otóż historyk sztuki Grzegorz Chmielewski, dyrektor Biblioteki Wojewódzkiej
i ja mieliśmy zabrać głos i oczywiście polemizować z poglądami Sandauera. /Konia kują a żaba nogę podnosi/. Aby "ratować imprezę", w oczach Wincentego Kraśki mieliśmy uchodzić za czujnych aktywistów. Już nie pamiętam czy Grzegorz się złamał, ja jednak jako poznaniak z wykształcenia i Prusak z charakteru obstawałem za stanowiskiem władzy i cytowałem jakieś brednie broniąc państwowego mecenatu nad sztuką, powołując się na ideę Państwa Platona.
- Gdzie Pan to wyczytał - przerwał mi Sandauer
- W Historii Filozofii pod redakcją Aleksandrowa - odpowiedziałem podnosząc się z intelektualnego upadku.
Sandauer zarechotał obraźliwie i zamachał jak wiatrak, co zdmuchnęło mnie
z mównicy. Mało jednak tego upokorzenia. Julian Przyboś poświęcił mi znakomitą część swego wystąpienia, stale określając ten głos jako stanowisko "towarzysza
z Komitetu Powiatowego". Widocznie na wojewódzki absolutnie sobie nie zasłużyłem z powodu jak to zauważył Przyboś "ograniczonej percepcji".
Te, z dzisiejszej perspektywy widziane wydarzenia mają posmak gorzkiego humoru, ale jedno jest pewne; "Złote Grona" dały powód do niepokoju wśród aktywistów pełniących władzę w kulturze. Otóż powoli musieli pogodzić się z myślą. że ludzie sztuki wznoszą swoje barykady. Odejście od partyjnego nadzoru zostało przesądzone mimo, że nadal próbowano waląc pięścią w stół, określać procentowo udział dzieł realistycznych i abstrakcyjnych w wystawach w stosunku 70 % do 30 % na korzyść tych pierwszych.
Dyskusje artystyczne były niepokojące. Mimo szaleństwa cenzury poczęli się także buntować "inżynierowie ludzkich dusz". "Złote Grono" nabrało w taki właśnie czas sensu politycznego; tym samym Szpakowski szczęśliwie doczekał się tego, czego oczekiwał.
Niezależnie jednak od różnego rodzaju kontaktów nostalgia do "Złotego Grona" jest tak wielka w środowisku, że jeszcze teraz grupa plastyków poważnie myśli o reaktywowaniu właśnie tej imprezy. Absolutnie nie zadowala ich "Biennale Sztuki Nowej", organizowane bez żadnych wyrzutów sumienia przez Zenka Polusa.
Ostatnim pełnym zaangażowaniem Mariana w "Złote Grono" było Jego wystąpienie w roku 1976, gdzie wygłosił przemówienie powitalne. Potem odszedł od organizacji tej imprezy, zniechęcony waśniami i kłótniami środowiskowymi. Marian był człowiekiem wyznaczonego celu, a nie negocjacji i opłotkowej filozofii. Te dyskusje nie miały końca i coraz bardziej zmierzały do kapitulanctwa. Ale nie można powiedzieć, że ostatecznie przegrał, mimo iż istniał już wtedy głęboki rozziew między projektami a realizacją. Wytłumaczenia powinniśmy raczej domagać się od kolejnych organizatorów. l nie chodzi tutaj o wybaczenie, ale o oddanie sprawiedliwości tamtym czasom, nie takim znowu odległym.
"Złote Grono" po dzień dzisiejszy funkcjonują jako zasługa Mariana Szpakowskiego, wspomaganego teoretycznie przez Juliusza Starzyńskiego. Oczywiście nie sposób pominąć tutaj plastyków, współtworzących to święto. Mimo zmierzchu tej imprezy, a potem jej śmiertelnego końca, pozostanie nad tym sarkofagiem opinia, że były to ogólnopolskie sympozja organizowane przez plastyków zielonogórskich i teoretyków polskich jako istotne i znaczące w tamtym czasie.
Powróćmy jeszcze do Mariana Szpakowskiego, który przez dziesięć lat prezesował Związkowi i odchodził z tego stanowiska raczej sfrustrowany. Mogę więcej na ten temat powiedzieć, ale nie widzę powodu, aby jątrzyć rany już zabliźnione. Marian nie miał lekkości urzędnika - subiekta w sklepie damskich majtek. Był sztywny urzędowo, ale zawsze logiczny, traktował jednakże biuro jako własne podwórko, a wszelką dokumentację jako własność. Do dzisiaj funkcjonuje pewność, że dokumentację z III. „Złotego Grona” przechował Marian w tapczanie. Mimo wielu próśb i nalegań tapczan pozostał sejfem, który uniemożliwił wydanie katalogu tej złotogronowej edycji. Trzeba także wiedzieć i to, że plastycy w ogóle do dokumentów przywiązują małą wagę. Żona Mariana, Misia pisząc pracę magisterską o Kulturotwórczej roli plastyków musiała wcześniej uporządkować dokumentację zielonogórskiego ZPAP. Wiem o tym, gdyż pracę mgr pisała u mnie.
Dzięki Marianowi w muzealnych zbiorach posiadamy 26 projektów plakatów winobraniowych. Mogliśmy zebrać tę kolekcję, gdyż z okazji 10-lecia ZPAP wprowadził konkurs na plakat jako stałą coroczną imprezę, dzisiaj niestety już zapomnianą.
Dwie ważne sprawy o szerokim zasięgu godne są jeszcze odnotowania. Od 1968 w Łagowie organizowano, co dwa lata na przemian ze "Złotym Gronem" Ogólnopolski Plener Plastyczny. Marian wyszedł z założenia, że nie wolno tracić kontaktu z grupą teoretyków i plastyków związanych z imprezą zasadniczą. Mówiło się wówczas, że trzeba pojechać do Łagowa, aby kontynuować tematy dotknięte tylko na "Złotym Gronie", albo odgrażano się, iż warto twardogłowego "gościa" zaprosić na plener w Łagowie, aby mu wyperswadować głoszone przezeń poglądy ubolewając równocześnie nad jego betonową trudną do oszlifowania głupotą. Niezależnie czy realizowano właśnie taki program w roku 1974 w Łagowie odbyło się ogólnopolskie spotkanie artystów, architektów i teoretyków sztuki.
Lubuskie Towarzystwo Naukowe w roku 1977 wydało katalog "Ogólnopolski Plener Plastyczny Łagów 70 - Złote Grono". Pisałem we wstępie - "... W ostatnich latach postanowiono, że Łagów stanie się ośrodkiem wymiany myśli i miejscem tworzenia tych, którzy urodzili się przed wojną, a wiedzę plastyczną i umiejętności zdobyli w okresie stalinowskim, tych, którzy przyszli na świat w okresie okupacji,
a plastykami uczyniły ich czasy przed październikowe i tych, których wczesna młodość przypadła na lata powojenne a wchodzą na dobre w sztukę w okresie po grudniowym ... Czy to w sensie chronologicznym przejście przez życie nie zawiśnie nad całym obszarem poszukiwań teoretycznych związanych ze sztuką oraz nad twórczością, która ewentualnie mogłaby powstać?... Różnie w tym czasie pojmowano szczęście społeczeństwa, sens istnienia życia, a nawet godności
ludzkiej. Twórca nie uzyskiwał sukcesu, dlatego, że analizował życie społeczeństwa, zmienną sytuację ekonomiczną czy wreszcie wydarzenia polityczne na świecie czy
w kraju. Na miarę twórców istniała krytyka artystyczna, a więc także bezbarwna,
a najczęściej bezradna. W nowych etapach szybko rozliczano miniony okres jako czas błędów albo wypaczeń. Wytyczano drogi nowego celu w głębokim bezdyskusyjnym przekonaniu, że nic nas nie zaskoczy, nie licząc na żadne niespodzianki, nie dopuszczając nawet w myślach jakichkolwiek zmian...!”
l tak dalej w tym duchu. Cenzura zaczęła strzyc uszami. Ja się uparłem, Marian wychodził zezwolenie na druk, ale przed słowem ojczyzna w dalszym ciągu tekstu trzeba było dopisać "socjalistyczna". Dla mnie to była zabawa z dobrze znanymi kolegami od cenzury. Maryś zgrzytał zębami na każde ustępstwo i tutaj też twierdził, że możemy ugrzęznąć w błocie polityki. Rozmowy z cenzorem Heniem Jaroszem na temat sztuki i filozofii mogły doprowadzić do zawału, ale nie plastyków tylko niektórych towarzyszy z Komitetu Wojewódzkiego.
W ten sposób przybliżyliśmy się do wielkiej sprawy Szpakowskiego - Karty Łagowskiej, wydyskutowanej właśnie w roku 1974. Skołatany Łagów zadający szyku dzięki zamkowi i bramom w systemie obronnym, a zapierający dech w piersiach dzięki swojemu położeniu na przesmyku dwu jezior, mógł najpełniej zawrzeć humanizm wysokiego lotu w programie karty. Historyk sztuki, też z Poznania, Krzysztof Kostyrko późniejszy Kierownik Wydziału Kultury KC PZPR przedłożył jej roboczy tekst na Sympozjum "Złotego Grona" w 1975 r. Była to forma programowego referatu. Wybrano Jana Berdyszaka i Stefana Pappa jako odpowiedzialnych za jego ostateczną redakcję. Zrobili to sumiennie konsultując wiele spraw z architektami, socjologami, psychologami, geografami i specami od turystyki. Było i jest nadal to wielkie dzieło, niestety tylko teoretyczne. Marian z ciepłym jeszcze egzemplarzem przyjechał do Lubuskiego Towarzystwa Naukowego, gdzie wówczas pełniłem funkcję sekretarza i z dumą w oku rzucił opracowanie na biurko urzędnika. Zagłębiłem się
w tekst i przeczytałem głośno fragment z rozdziału "Sztuka".
- "Kreując społeczne environment artysta ustanawia scalone działania otwarte, które swoją wieloznacznością niedookreślonością i wieloznaczeniowością umożliwiają aktywną percepcję - współuczestnictwa odbiorców w wypełnianiu figuratywno przestrzennego dzieła własną inwencją...”.
Rżnąc wówczas głupa, co stało się modne w momencie, gdy odniesiono te słowa do rządu, poprosiłem Marysia o przełożenie tego tekstu na język bardziej zrozumiały.
O mało a skończyłaby się wówczas nasza przyjaźń, gdyż Maryś żadną miarą nie mógł sprostać zadaniu, a moją prośbę potraktował jako intelektualną prowokację.
Miarą "Karty" i jej teoretycznego znaczenia, trzeba by określić znakomitą propozycją dla miasta złożoną przez plastyków z całego kraju. Także
z inicjatywy Mariana Szpakowskiego. Wiąże się to z jego stanowiskiem Plastyka Miejskiego. Pełnił tę funkcją w latach 1974 -1976. Już wówczas miał wizję tego, co oglądamy dzisiaj. Centrum kulturalne i ciągi piesze wokół zabytkowego Ratusza. Ta wizja towarzyszyła od czasów Felchnerowskiego konserwatorom zabytków i co światlejszym architektom. Marian walczył o szybką realizację, spalając się w tych sporach mając poparcie u Henia Tarki i Tomasza Florkowskiego. Nie sposób pominąć roli Prezydenta Miasta Kazimierza Mamaka, oddanego całym sercem sprawom miasta.
"Spotkania Rzeźbiarskie" z wystawami dzieł - propozycji dla Zielonej Góry to jedno z bardziej doniosłych wydarzeń zrodzonych w pracowni plastyka miasta. Odczuwałem satysfakcję uczestnicząc przy realizacji kilku propozycji jako Prezes Towarzystwa Przyjaciół Zielonej Góry i to dzięki zaangażowaniu Ireny Łukaszewicz, późniejszej pracownicy naszego Muzeum. Należy tylko żałować, że i ta inicjatywa zmarła wraz z Marianem i że nie podjęły jej służby związane zawodowo
z obowiązkiem realizacji zatwierdzenia planów. Nawet jej szczątkowa realizacja
w postaci kilku rzeźb w mieście ukazuje głęboki sens tego przedsięwzięcia.
l wreszcie kończąc to wspominanie Mariana Szpakowskiego nie sposób pominąć własnego udziału w zabieraniu resztek sił człowiekowi zaprzyjaźnionemu ze mną przez wiele lat. Niech się to stanie formą ekspiacji za mój niezawiniony,
a zarazem ciężki grzech.
W stanie wojennym rozwiązano BWA. "Szalała tam Solidarność", a dyrektor, człowiek o autentycznych lewicowych przekonaniach Wiesław Myszkiewicz "rzucił", jak to się obrazowo mówi, bilet partyjny. Nie podniósł go nawet wówczas, gdy instruktor z KW wręcz prosił, by odebrał legitymację. "Partia wie, że Wiesiu to duch niepokorny i wybaczy ten nagły nieprzemyślany odruch". Ale niestety, długoletni dyrektor BWA okazał się tak samo uparty, jak długoletni prezes ZPAP. Obaj pełnili swoje funkcje przez 10 lat.
Jesienią 1982 roku „odkręcono” decyzję polityczną i poczęto poszukiwać nowego dyrektora. Wiesław Myszkiewicz renegat partyjny pracował wówczas za szafą w Muzeum co zauważył z przekąsem dziennikarz z "Nadodrza". Wszyscy  pracownicy, decyzją mądrej i życzliwej, Barbary Fijałkowskiej, dyrektora Wydziału Kultury WRN z BWA, przenieśli się do muzeum. Znakomity Leszek Kania to właśnie człowiek nabyty tą drogą. Józek Pruś, już z pozycji Warszawy postanowił, aby dyrektorem został Marian. Ale zadziałał bardzo sprytnie! Kto chce, niech wierzy w spisek. Najpierw Józek poprosił Mariana, aby opracował program dla BWA, "tak na wszelki wypadek". Było to już po ważnej wizycie politycznej w muzeum. W obecności ministra, kierownika Wydziału Kultury KC, I Sekretarza i Wojewody oświadczyłem, że "pragnieniem środowiska" jest reaktywowanie działalności BWA. W kilka dni potem Marian przyszedł do mnie z namowy Józka, aby ten program wspólnie opracować. "Jak tak wam zależy na tym BWA, to sformułujcie jakiś sensowny plan działania". Stary lis i dałem się na to nabrać. Już raz Józek zastosował ten manewr. Gdy władza przyjmowała prof. Stanisława Lorentza, to najlepszym miejscem w Zielonej Górze okazała się willa Lubuskiego Towarzystwa Naukowego. Józek, wówczas dyrektor Wydziału Kultury WRN, a zarazem przyjaciel, mnie poprosił o program rozwoju muzealnictwa, a ówczesnego dyrektora Muzeum o koreferat. Po sześciu latach
dyrektorowania w lipcu 1975 r. Eugeniusz Jakubaszek wyemigrował z Zielonej Góry. Fotel dyrektora prawie rok stał pusty. Od marca 1976. podjąłem pracę w muzeum. Ponownie Józek Pruś, tak z dobrego serca pochwycił nas w podwójnego Nelsona. Mnie poprosił abym przekonał Mariana, że reaktywacja BWA jest do zrealizowania i namówił Go do objęcia stanowiska dyrektora, a Mariana poprosił po przyjacielsku o rozwiązanie problemu BWA. Stanowisko było zaś w gestii Sekretariatu, a może nawet Egzekutywy KW. Z moją córką Dorotą złożyłem wizytę Marianowi w niedzielne popołudnie niby po to, aby zapoznała się z Samarkandą, Mariana córką, którą wprost uwielbiał i to była dobra okazja. l nie trzeba się rozpisywać. Marian podjął się tego zadania, l to my w imię przyjaźni domęczyliśmy Go na śmierć.
Nie starczyło Mu zdrowia, nie starczyło Mu sił, otoczenie nie było zawsze życzliwe. Nie mówię o całym środowisku. Ale poznałem kilku zapalczywych durni, co  nie pozwolili żyć mądrze, tworzących wyimaginowane  personalne pretensje. Zresztą po stanie wojennym prawie wszyscy, przeżywali traumę, mieli słuszny żal tylko często kierowany pod niewłaściwym adresem. Skłócenie wśród plastyków stało się faktem.
Dwanaście kroków dzieli Muzeum od BWA. Prawie codziennie się odwiedzaliśmy. Opisaną scenę będę pamiętał jako szczyt działania człowieka zagonionego. Otóż wychodząc z Muzeum około godziny 15.30 rozmawiałem
z Marianem, który siedział w hallu BWA, gdyż zgubiono klucz od drzwi wejściowych
i nie można było zamknąć tej "cholernej budy". Wszyscy już poszli do domu,
a Marian kombinował, co by tu zrobić. Nawet nie pomyślałem poważnie o tej sprawie. Na drugi dzień rano Marian siedział w tym samym fotelu i czekał na pracowników. Całą noc pilnował instytucji, której był dyrektorem. A przecież nie takie sprawy rozwiązywał, nie takie progi przekraczał. O ile uznał, że tylko Jego stróżowanie miało sens, to znaczy, że nastąpił kryzys dyrekcji. W BWA pełnił funkcję urzędnika od jesieni 1982 do września 1983. Krótko przed śmiercią powiedział, że czuje się jak człowiek wrzucony do przepaści i stale leci, leci w dół, jeszcze trochę a roztrzaska się w tej kamiennej studni.
Byliśmy ze sobą na tyle zaprzyjaźnieni, że Marian z pełnym zaufaniem wygłaszał "herezje polityczne", a trzeba przyznać, iż w wypowiedziach, nawet wśród kolegów zawsze zachowywał margines ostrożności. Nie jestem pewny czy w tym gronie to było w ogóle potrzebne.
Gdy dzisiaj słyszymy, że socjalizm realny był paradoksalnie zakłamany to zgoda. Gdy politycy w efekciarskich sloganach spisują w ramach rozprawy
z Komuną na straty kulturę PRL-u. to winni się obawiać, że gubią także losy oryginalnych, suwerennych i niepodległych twórców. Mariana ograniczało piekło prowincji. Odkrywamy dzisiaj los i życie pojedynczego Artysty, który w tamtych czasach nie mógł się objawić w Polsce, mimo że z całego serca pracował na rzecz miasta, środowiska i kraju. Takie były tamte czasy. Ale nie można się dziwić, że narasta opór przeciwko kontynuowaniu tej polityki.
Moralność nie zezwala, aby zamieniać w ramach rozrachunków politycznych życie i twórczość uczciwego człowieka w doktrynalną fikcję i abstrakcję literacką. Prawd jest wiele, oby zwyciężyła ta najprostsza. Ta prawda, która nie pozwala w oparciu o fałszywe emocje i utylitarne kłamstwa zaciemniać obraz człowieka. "Zatruta studnia" Jacka Malczewskiego nie powinna być kontekstem do naszych czasów. Ocalmy w miarę naszych możliwości twórczość Artysty, który być może bez nas byłby jeszcze głębiej zapomniany. Ani Klem, ani Szpak, ani Witek, nie doczekali swoich galerii w Muzeum Historycznym Miasta. Rozpadły się dawne struktury.

Przypisy:
1. Irena Solińska, "O plastyce i plastykach Ziemi Lubuskiej", Gazeta Zielonogórska nr 259, 1954 r.
2. Jan Puget, "Odra", 1X11 1957 r.
3. Julian Przyboś, "Argumenty", 12 - 24 XII 1961 r.
4. Muzeum w Zielonej Górze, Archiwum "Złotego Grona", /Założenia programowe i programy realizowane/,
Prace magisterskie:
1. Maria Jastrzębska Szpakowska - Funkcja Związku Polskich Artystów Plastyków w rozwoju kulturalnym Gorzowa i Zielonej Góry w okresie 25 lat jego istnienia. WSP, Wydz. Pedagogiczny 1978 r.
2. Danuta Cyganek - "Złote Grona 1963-1981", WSP. Wydz. Humanistyczny. 1992 r.

         Pozostała pamięć o przyjaźni. Teraz częściej jak kiedyś zastanawiam się czym była dla Mariana sztuka. Przychodzi mi takie paradoksalne porównanie, może także z powodu jego zachwytu rynkiem i kamieniczkami w Kazimierzu. Byliśmy tam. Klem Felchnerowski, Marian i ja. Św. Krzysztof dźwigający słodki ciężar. Dla Mariana, człowieka silnego duchem twórczość stała się ciężarem, słodkim ciężarem. Sztuka zadecydowała o Jego usposobieniu. Poszukiwacza i cierpiętnika. Stał się dla siebie człowiekiem wybranym, obdarowanym wizją awangardy, ale los skazał go na rolę prowincjonalnego herosa. Coraz częściej miewał złe dni, aż wreszcie uległ przekonaniu, że miłych dni nie ma. Słodki ciężar trzeba dźwigać, gdyż to jest celem i sensem. Jego zapis w polskim myśleniu plastycznym sugeruje, że los realny nie był po jego stronie.