Wobec tego wyjaśniam. Tutaj
zapisywał będę moje refleksje, przemyślenia i o ile starczy mi silnej woli, to
postaram się kontynuować ten zamiar.
Przez całe dorosłe życie
robiłem notatki, na studiach, [oprócz wykładów] jako konserwator zabytków, jako
sekretarz Lubuskiego Towarzystwa Naukowego i jako dyrektor Muzeum. Jak coś mnie
gryzło to się „wypisywałem”. Jakoś mi przechodziło, ale Drzwi Gnieźnieńskie to była prawdziwa trauma. Przeżywam ten uraz,
tę swoją dramatyczną przygodę. Dla moich serdecznych, wplątanych w te gesty
historii i sztuki przyjaciół, droga już nie ma żadnych życiowych zakrętów. Aby
dla nich te Boskie Drzwi były
szeroko otwarte.
Podczas remontu Muzeum
wywieziono Drzwi Gnieźnieńskie do
Głogowa. Na przechowanie. Z Bogdanem Kresem, dyrektorem Muzeum, walczyliśmy o
kopię w skali 1do 1 Znałem de Drzwi
bardzo dobrze. Profesor Chmarzyński, zapytał, - a Pan skąd jest? Wobec tego proszę
na następne ćwiczenia o rysunek Drzwi
Gnieźnieńskich
- I tutaj nastąpił krótki
wykład o randze tego znakomitego dzieła.
Byliśmy ostatnim rocznikiem,
który zdawał egzamin także z rysunku. Fotografii uczył nas podczas całych
studiów poznański, „FOTO WIMAR” Zbigniew Czarnecki. Potem były reformy i z egzaminu na historię
sztuki z rysunku zrezygnowano, natomiast przyszły student przedstawiał
fotografie jako własne dzieła.
W Gnieźnie przyjaźniłem się z
moim mistrzem, artystą malarzem Mieczysławem Krywultem. Mietek nasypał sadzy do
pończochy, lekko polał olejem i udaliśmy się do Katedry. Ja niosłem arkusze
papieru pakowego. Do Drzwi miał
każdy dostęp. Nie były specjalnie adorowane. Otrzymaliśmy zgodę na zrobienie
kopii. Profesor Kazimierz Żurowski, z Muzeum Archeologicznego przypatrywał się życzliwie
naszej robocie. Już nie pamiętam z czyjej inicjatywy, jako uczeń gimnazjalny,
pracowałem w Lednogórze na wyspie, gdzie prowadzono badania archeologiczne.
Początkowo z Gniezna dojeżdżałem rowerem, ale Pan Profesor zaproponował mi swój
pojazd. W ten sposób zostałem pasażerem profesorskiego motocykla. Robiłem
rysunki profilów archeologicznych wykopów i miałem akceptację Profesora,
oczywiście po przeszkoleniu. Przyszedł także jakiś duchowny: - Po co panowie to
robicie? Krywult rozejrzał się
konspiracyjnie, - Bezpieka chce mieć pełną dokumentację, jak by nie było, to
się nie przedawnia, - Niby, co?
- Przestępstwa graniczne,
grzecznie poinformował Artysta. A do mnie, - powiedz panu, tylko cicho.
- Święty Wojciech, jak pan
zapewne wie, przekroczył bez zezwolenia granice państwowe. I tutaj zacytowałem
swój akt oskarżenia przed sądem we Wrocławiu z 3. kwietnia 1950. roku.
Czyn powyższy stanowi
występek z artykułu 23. Rozporządzenia Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej z
dnia 23. XII-1927. roku o granicach Państwa. Dziennik Ustaw Rzeczpospolitej
Polskiej . Numer 11. pozycja 83. łamana przez 27. zmiana dekretu z dnia 15. IX
– 1948 roku, pozycja 348.
Duchowny stał nieco
zadziwiony, a Krywult: - Może zechciałby
Pan być świadkiem naszej uczciwej roboty? Odpowiedzią było bezgłośne oddalenie.
Jeszcze obejrzał się przez ramię, ale z szybkich kroków było można wyczuć, że
był nieco podpłoszony.
- Ja
stałem na drabinie i trzymałem arkusz szarego papieru. Mietek uderzał
delikatnie tą nasączoną pończochą, aż pokazało się odbicie. Potem sklejaliśmy
te poszczególne fragmenty u Krywulta, na podłodze. Całość według artysty nie
była zadawalająca. Wobec tego ograniczyliśmy się do tych kwater, które wyszły
najlepiej. Mam wpisane w indeksie, - „bardzo dobrze”. Wiele się jeszcze o tych Drzwiach douczyłem, a szczególnie o
tych scenach, które się dobrze odbiły. Omówiłem architekturę ukazaną w Drzwiach gdyż tutaj negatyw był
wyjątkowo udany. Pan Profesor Gwidon Chmarzyński był zadowolony a ja szczęśliwy.
Gdy zostałem dyrektorem
Muzeum, pierwszą sprawą było poszukiwanie Drzwi.
Osiem miesięcy był vacat na stanowisku dyrektora i jakoś nikt dokładnie nie
wiedział gdzie zostały przechowane. Dawny dyrektor Eugeniusz Jakubaszek, z
trudnego okresu remontu Muzeum, był nieuchwytny: - wędrował po kraju.
Okazało się, że na czas
remontu były w Głogowie, w tamtejszym muzeum. Zaraz pojechaliśmy je odebrać. I
tutaj, o mało, po raz pierwszy w życiu byłem blisko zawału serca. Drzwi, które były białe, gipsowe
zostały pomalowane, chyba pastą, od podłogi. Ciężki, sczerniały brąz. Nie
miałem siły nawet się pokłócić ze znakomitym archeologiem Mieczysławem
Kaczkowskim, dyrektorem głogowskiego muzeum. Twierdził, że takie przyjechały z
Zielonej Góry. Ostrożnie, jak z jajkiem, przyjechaliśmy do Zielonej.
Stwierdziliśmy także drobne uszkodzenia. Zacząłem organizować ekipę do pracy
przy tych okaleczonych Drzwiach i
ustalać zakres prac konserwatorskich. Szło to opornie a dla mnie szczególnie
boleśnie.
Narodził się kolejny, nie
tyle problem, ile temat. Gdzie te sprofanowane Drzwi eksponować? Nie mogą pobudzać aktywistów od czujności i spraw
ideologicznych: - Święty w Muzeum? To po
to mamy tam dyrektora zatwierdzonego prze Sekretariat Komitetu Wojewódzkiego,
aby do takich ekscesów dopuszczać w państwowej placówce. Towarzysze!
Muzeum ma Dział Winiarski, a
bordiura obejmująca sceny z życia Wojciecha, spokrewnionego z Bolesławem Chrobrym,
ukazuje prace na plantacjach winorośli, podkreślając trud winogrodników, od
okresu dojrzewania winnych gron, aż po zbiory. Nie sposób bardziej nobilitować
Muzeum zielonogórskie. Ten znakomity zabytek i fantastyczny w swojej wymowie
dla tradycji uprawiania krzewów winnych w naszym mieście, ukazuje równocześnie
odległą historię i nijak się ma do XIX- wiecznej uchwały Rady Miejskiej w
Grunbergu, podejmującej myśl uroczystego obchodzenia zakończenia zbiorów, wraz
z uroczystym korowodem. Nasza historia, Polska historia, ukazuje odległą tradycję, zapisaną w
bordiurze Drzwi Gnieźnieńskich,
tylko nieuk i wróg naszego miasta jest ślepy na ten dowód wyjątkowy. Nasze
miasto jest predestynowane do ukazania tradycji winogrodniczej poparte
średniowiecznym, wybitnym w skali kraju zabytkiem o europejskim znaczeniu!
Po wyczerpaniu i zadeptaniu ideologicznych
schodów umieściliśmy Drzwi na
bocznej ścianie, przewidując monumentalny witraż, autorstwa Marii Powalisz,
ukazujący prace na winnicy inspirowane przez wybrane sceny z mitologicznego
obramienia zawierającego wiedzę ówczesnego człowieka o kulturze świata
antycznego.
Po zamontowaniu obu skrzydeł,
do pracy przystąpił jako pierwszy Bogdan Wołkowicz, z Działu Archeologicznego,
uznany i ceniony technik od składania skorup w całe naczynia, człowiek spokojny
i pracowity. On naprawiał drobne okaleczenia i rekonstruował ubytki. Nie wiedzieliśmy,
jaki teraz będzie kolor Drzwi po zdarciu
brązowo-czarnej powłoki, Franciszek Szary, wyjątkowo zdolny snycerz i artysta
malarz Stanisław Para, pojechali do Gniezna, aby dokładnie obejrzeć kolor
pokrytych patyną, nie tylko historii, oryginał naszej kopii: - Szefie, da się
zrobić! - Zameldowali optymistycznie po powrocie: - Najgorzej będzie zdjąć starą farbę, ale i to
da się zrobić.
- Może szef spać spokojnie.
Wzniesiona prymitywne
rusztowanie i zaczęła się długo trwająca tygodnie mozolna praca.
Na desce wspartej na dwóch
kozłach pracował Stasiu Para. Obok stanął pewnego dnia Franciszek Marecki,
zwany Docentem gdyż był wyjątkową złotą rączką, ze szczególnym umiłowaniem
pouczeń, mając zawsze jakiś przykład, prawie jak Szwejk, na rację swoich
wypowiedzi. Pozyskaliśmy go, jako pracownika po jakimś konflikcie, z wyższą
uczelnią, - Zielonogórską Politechniką. Franek Marecki miał budowę anatomiczną,
zbliżoną do aktora Michała Pieli z serialu „Ojciec Mateusz”. Staszek Para był
przy nim drobnym krasnoludkiem. Marecki stał, przyglądał się i nie szczędził
pracującym krytycznych uwag. Nagle ten drobny Para, głosem podniesionym z
gniewu: - Zaraz zejdę i jak kopnę cię w dupę, to osrasz księżyc. Spierdalaj!
Wszyscy, których tu wspominam
byli młodsi ode mnie.
Nie zamienię z nimi już ani
słowa. Życie jest bardzo kruche. Nie żyją. Najpierw najmłodszy Bogdan
Wołkowicz, potem okaz zdrowia, Franciszek Szary, po nim schorowany pod kres
życia, Franciszek Marecki, na końcu drobna ptaszyna, Stanisław Para. Nie jestem
towarzysko osamotniony, tylko często czuję się samotny
Nie jest to korespondencja kochającego męża, ale
możesz ją przytoczyć:
- „Żenka! Jestem już drugi
dzień w podróży służbowej. Wczoraj byłem w Żarach k/Żagania. Dzisiaj jestem w
Rzepinie, po południu jadę do Sulęcina i Ośnia Lubuskiego. W niedzielę oddaje
konserwatorowi sprawozdanie, gdyż w poniedziałek jedzie do ministerstwa. Do Żar
zawiozłem dokumentację konserwacji murów miejskich. Odbyło się posiedzenie z
architektem i przewodniczącym, kier, Gosp. Komunalnej, załatwiono sprawę po
linii biurokracji, tymczasem okazało się, że jakaś „firma rozbiórkowa” na
własną rękę rozebrała część starych murów. Doszedłem do tego przeprowadzając
tak zw. „wizję lokalną”, Złapałem nawet speców od rozbiórki. Popłoch
niesamowity. Sprawa pachnie prokuraturą. Serdecznie Cię pozdrawiam i ściskam.
Ukłony dla całej rodziny. W piątek jestem w domu. Jachu”.
Adresat: - Ob. Bożena Wilke-Muszyńska Gniezno ul.
Jolanty 18/5. Na tej kartce pocztowej jest jeszcze adres ulicy, Zielona 9/4,
ale skreślony. Tam mieszkali moi rodzice, a teraz Bożenka mieszkała u swoich
rodziców, czyli moich teściów wraz z córeczką Ewą Lidią, która urodziła się w
1956. roku. Babcia i dziadek oszaleli na punkcie pierwszej wnuczki. Dziadkowie
wychowywali ją przez cztery lata. Kartka, wysłana do Gniezna, napisana została
25.08.1956 roku: - wiadomość, że w piątek jestem w domu znaczy, że będę w
Gnieźnie.
- „Nie jest to korespondencja kochającego męża, ale
możesz ją przytoczyć”. To zdanie zostało wypowiedziane w Zielonej Górze właśnie
przez Ewę Lidię dzisiaj, to znaczy 3. lutego 2013. w niedzielę. Ponieważ jestem
dobrze wychowany nie podaję wieku mojej córki, która z moją najmłodszą
poznańską wnuczką, piękną ponad dwudziesto letnią panną (jest jeszcze
trzydziestoletni Mateusz i dwudziestosześcioletnia Magda), przyjechały z
Poznania, nas odwiedzić. Bożenka i ja jesteśmy staruszkami. Ukończyliśmy 80
lat. Urodziliśmy się na progu lat trzydziestych ubiegłego wieku, oboje w
Gnieźnie.
W roku 2007.ukazała się monografia Stanisława Kowalskiego
„Kościół Farny
w Żarach”. Staszek we wstępie pisze:
„…dawniej pod wezwaniem Najświętszej
Marii Panny, obecnie Najświętszego Serca Pana Jezusa, mimo zubożenia wnętrza
ostatniej wojny, jest najcenniejszym zabytkiem Żar, znaczącym także w skali
ponadregionalnej. Decyduje o tym jego gotycka architektura, stylowo klarowna,
świetna w proporcjach bryły. Wyniosłą sylwetką świątynia góruje nad zabudową
miasta, stanowiąc najważniejszy akcent w jego panoramie”.
Kiedy w 1956. roku, podjąłem
pracę w Wydziale Kultury Wojewódzkiej Rady Narodowej w komórce Wojewódzkiego
Konserwatora Zabytków problematyka żarska dominowała w tej pracy. Liczne
zabytki spędzały sen z oczu miejscowych władz. Zniszczone bombardowaniem Żary,
zabytki opuszczone, rozgrabione, fatalnie użytkowane a do tego jeszcze to ślady poniemieckie. Tylko rozebrać.
Materiał budowlany był w cenie a Konserwator nie wyraża zgody. Zostałem ku
utrapieniu, odpowiedzialnym za wdrożenie w życie Uchwały Prezydium Rządu, „666”
dotyczącej usuwania zniszczeń wojennych.
– Towarzyszu konserwatorze, jest wniosek, aby energiczniej przystąpić
do porządkowania miasta i usunąć ruiny, stare mury, które szpecą centrum i
stają się siedliskami szczurów i zwyczajnym śmietniskiem. Takie wnioski były powtarzane nader często.
Nie było tygodnia abym nie był służbowo w Żarach. Ponad znajomość zmieniających
się urzędników, nawiązałem liczne trwałe przyjaźnie.
Janusz Werstler stał się głównym orędownikiem za
żarskim muzeum. Typował na siedzibę zamek
z bogatą historią związaną z miastem, przestrzennymi przekształceniami obiektu
i przeszłością od XIII-wieku. Albrecht Dewin na miejscu drewnianego siedliska
wzniósł murowany zamek, Packowie rozbudowali siedzibę, podobnie Bibersteinowie, kolejne analogiczne prac przy
zamku podjęli Promnicowie. Argumentem za taką lokalizacją przemawiała także
historia. W latach, 1933-1945 jedno
skrzydło zamkowe zostało przeznaczone na Muzeum miejskie.
Janusz Werstler wskazywał,
jakie eksponaty winne znaleźć się w muzeum. Miał nawet rozrysowany układ sal.
To nas łączyło i na dyskusję zawsze brakowało czasu. Trzeba także zaznaczyć, że
był w środowisku lubuskich poetów znaną osobowością.
Wśród malarzy wyróżniał się artystyczną swobodą
Stanisław Para. W panteonie twórców
lubuskich zapisał się na stałe jako kreator ekslibrisu.
Szukając sprzymierzeńców do
idei ochrony zabytków dotarłem do Stronnictwa Demokratycznego. Istniało, dosyć
powszechne przekonanie, że tam jest więcej inteligencji pracującej jak w PZPR.
Tam właśnie spotkałem
zanurzonego w polityce Stanisława Parę, absolwenta Państwowego Liceum Technik
Plastycznych, w Tarnowie. Później nazywało się Liceum Sztuk Plastycznych, o
czym poinformował mnie technik Para, przyjęty do Związku Polskich Artystów
Plastyków dopiero w roku 1985. Staszka trochę to uwierało, że nie jest artystą
pełnym, takim jak Klemens Felchnerowski, Hilary Gwizdała, czy Stefan Słocki.
Moje rozmowy dotyczyły przekonywania Staszka, że to jest bez znaczenia.
Powoływałem się na znakomitych samouków, impresjonistów i trzeba przyznać, ze
przykłady się mnożyły w zależności od rozumowania i elokwencji na postępującym rauszu.
Staszek słuchał uważnie, ale ze zmiennymi nastrojami. Mówiłem:
- Z takim nazwiskiem nie
możesz doznać klęski, nie jesteś sam, zawsze będzie was dwóch. Sukces został
wpisany do twojego rodowodu. Logika rozumowania oparta jest na naukowej
numerologii, para, to dwie osoby, cztery
ręce do pracy, dwie pary oczu, dwa bijące serca. To jest bardzo klarowne, nie
może być w tym nic kontrowersyjnego, droga jest wytyczona przez prawa
kosmiczne. Nie ma w Żarach, ba, w całym województwie, na całej ziemi Lubuskiej,
bardziej czytelnych prognoz pozytywnych, o tak silnej pozycji, o takiej
potencji. Stasiu, życie nie jest lekkie, ale od przeznaczenia nie ma ucieczki.
Twoje drzeworyty ostre, to lód, linoryty płynne, delikatne to woda, a
miedzioryty to ciała lotne, czyli ziemia parująca, bez tej mgły, tej pary nie
byłoby życia na ziemi. To nie fantastyka, to nie metafora, to nie fantazja, to
nie jest rebus ani manipulacja, taki los czeka twórcę, opartego na realizmie i
kontemplacji znaków… A jak wybuchają wulkany, to rozżarzone żelastwo wpływa do
oceanów, albo różnych mórz świata i jak ta przyrodnicza żagiew zetknie się z
wodą to powstaje para, unosi się nad światem, tworzy chmury, z których pada
deszcz, rośnie trawa, drzewa powstają, tworzą się lodowce, rzeki a tony tlenu,
czyli życie…
Staszku, dobrze, nalej, ale
to już ostatni.
Mniej więcej takie rozmowy
łączyły Staszka, sekretarza Stronnictwa Demokratycznego z konserwatorem
zabytków od lat pięćdziesiątych do sześćdziesiątych. W każdym razie coś z tych
rozmów się przydało. W 1970. Gazeta Lubuska ogłosiła konkurs na znaczek
pocztowy. Stanisław Para wysłał swoje projekty pod różnymi pseudonimami.
Otrzymał pierwszą nagrodę, drugą i wyróżnienie, o czym donosił zmieszany
Magazyn Lubuski, 31.X,1970.r. Dla Staszka miało to duże znaczenie, może nawet
zasadnicze. Kpił nieco z tej kośby, aby nie posądzać go o megalomanię, ale już
na stałe zajmował się prawie wyłącznie księgoznakami.
Gdy pracowałem w Lubuskim
Towarzystwie Kultury a potem w Naukowym, jako, że znałem kulturalne środowisko,
często jeździłem, do Żar na różne otwarcia, wernisaże, jednym słowem na
dionizyjskie spotkania z przyjaciółmi. Staszek był częściowo szczęśliwy, ale
rozmyślał o przeniesieniu się do Zielonej Góry. W roku 1980. podjął, ku mojemu
zadowoleniu, pracę w Muzeum Ziemi Lubuskiej, a dwa lata później ukazał się z
moim dosyć obszernym tekstem, edytorski-katalog, „Sztuka Moja Miłość”, w której
dla przyjaciół, Stanisław Para zamieszczał osobiście sygnowane ekslibrisy.
W Muzeum, według określenia
metod nadużywania alkoholu przez prof. Antoniego Kępińskiego, piłem ze
Staszkiem, w sposób kontaktowy. Opowiadał mi Staszek Kowalski jak spotkał
Staszka Parę przed spożywniakiem i przysiedli się, aby pogadać, na jakimś
murku. Wtedy podszedł do nich niechlujny drab, ale zanim wyłuszczył, po co się
fatygował, Staszek go uprzedził:
- Nie widzisz, że rozmawiam z
inteligentnym człowiekiem, spierdalaj. Kowalski jeszcze został poinformowany,
że różne pijusy, ochlapusy i moczymordy stale chcą od niego pożyczać. Kowalski
był zaskoczony autorytetem Staszka, jak by nie było, w precyzyjnym, niewyszukanym
słownictwie, jednak skutecznym, w trudnym i łatwym do gniewu, środowisku.
Ja także doznałem zaskoczenia
w towarzystwie Staszka i to w centrum Zielonej Góry, dokładnie na deptaku,
naprzeciwko baru „Niger”.
Z bramy budynku przy ulicy
Żeromskiego, wyskoczył nagle typowy menel i do Staszka, - Paniesz Staszeczkusz.
Czy można?
- Pokasz, co masz? Facet
wyjął z kieszeni butelkę i pokazał.
- Może być, - powiedział
Staszek. Wtedy on do dwóch musztardówek nalał po połowie i podał do spożycia. -
Należą się dwie dyszki, - poinformował i z przepastnej kieszeni kurtki wyjął
słoik ogórków i obdarował nas sprawiedliwie po jednym, życząc smacznego.
- Dziękujemy, a teraz
spierdalaj.
W mieście pijackiego folkloru, Staszek
poruszał się znakomicie. Te okoliczności dyktowane zakazami, obostrzeniami
czasowymi, karami, sprzyjały miłośnikom napoi wyskokowych i rozwijały zmysł
poszukiwaczy nielegalnych punktów dystrybucji, czynnych całą dobę. Na miarę poszukiwaczy
złota. Przy okazji cywilizowali urzędników wydających bezsensowne, nieskuteczne
przepisy. W tym temacie Staszek nie był ignorantem, raczej ekspertem
terytorialnym, wręcz olimpijczykiem ze złotym kruszcem. Osobiście nie znałem
żadnej meliny, przez co czułem pewien dyskomfort. Wśród ekspertów byłem zmarginelizowany,
wręcz wykluczony. Ratował mnie właśnie Staszek, gdyż często zachodził do Muzeum
od rana, w odwiedziny Heniu Ankiewicz, nie wspominając artystów malarzy, z
którymi nie piłem tylko wtedy, gdy byli na odwyku. Ankiewicz przyjechał do
Zielonej Góry na rowerze z Obry. Tam miał rodzinny dom. Był robotnikiem w „
Zastalu”, potem pracował w gorzowskim „Stilonie”.
Tam poznał piękną Tatarkę,
skośnooką Halinę, którą poderwał Heniowi na stałe, satyryk warszawski Andrzej
Rumian. Halinka jako szefowa „Empiku” do stolicy województwa zapraszała znane
nazwiska ze stolicy kraju.
Z Heńkiem zachodziłiśmy do szybkiego lokaliku przy ulicy,
wówczas Jedności Robotniczej [prawie naprzeciwko
wonnego sklepy rybnego]. Tam w podniecającej konspiracji, z porozumiewawczym
uśmieszkiem, piękna, w takiej sytuacji, pani bufetowa, w grubych kubkach
podawała nam koniak.
- Kto nie pije jest donosicielem. - Pić należy
do syta, ale z umiarem.
- Pije dużo, ale niechętnie. -
Talentu nie przepijesz.
W światku wesołych biboszy,
powtarzanej wytartej frazeologii, Heniek był dowcipny w innym, nie dostępnym
dla wszystkich wymiarze.
Na partyjnym szkoleniu prelegent
ateista, co z dumą podkreślił jako uwolniony od opium przeznaczonego dla
ciemnego ludu, naukowo dowodził, że Rzymianie zamordowali Chrystusa. Gdy
otoczyła prelegenta po wykładzie, grupka ideowych towarzyszy, Heniu zwracając
się do mnie powiedział głośno, aby usłyszeli to wszyscy:
- No tak! Żydom musi być
bardzo głupio, że zamordowali Jezusa.
W klubie Gazety Lubuskiej
literat z Warszawy miał prelekcję. Temat: - Przyjaźń Mickiewicza z Puszkinem.
Po jego godzinnym wysiłku intelektualnym Heniu poprosił, aby coś powiedział o
przyjaźni Puszkina z Mickiewiczem.
Aż do Komitetu doszła
informacja o uwadze Ankiewicza po zebraniu partyjnym w Klubie Dziennikarza z
udziałem posła naszej ziemi Artura Starewicza: - Kapitał Marksa nie dla
wszystkich jest Talmudem.
Muszę jeszcze donieść jak
Heniek mnie podpuścił do niegodnego partyjnego czynu: - W Sali Kolumnowej Prezydium Wojewódzkiej
Rady Narodowej odbywało się jakieś poważne posiedzenie partyjne.
Siedziałem obok Ankiewicza.
Pisaliśmy do siebie uwagi na temat wystąpień terenowych aktywistów. Prowadzący
zebranie, znany dziennikarz Tadeusz Jankowski-Kajan. Gnieźnianin, aż za dobrze
mi znany, ograniczył po aprobacie Pierwszego Sekretarza, mówców do pięcio
minutowych wystąpień, ale to nie wiele pomogło spragnionych się pokazać wobec
Prezydim zasiadającego za stołem, wśród którego znakomitym gościem był
sekretarza Kace PZPR, wspomniany już Artur Starewicz. Kajan po totalnej nudzie,
ograniczył wystąpienia do trzech minut. Ale ten postulat został ponownie
złamany przez mówców mających przygotowane na kartkach wystąpienia. Napisałem
do Heńka uwagę, że gdyby wykastrować nudziarzy, byłoby weselej i zapewne
mówiliby dyszkantem, krócej nie powtarzając podobnych frazesów. Heniu wtedy
powiedział:- Zanieść ten głos do prowadzącego posiedzenie. Wstałem tedy i
bezzwłocznie dostarczyłem swój postulat. Zauważyłem jak Kajan z uśmiechem tekst
przeczytał i kartkę schował do kieszeni. Na drugi dzień zostałem zawezwany do
Komitetu Wojewódzkiego. Sobiesław Piontek, zastępca kierownika ideologicznego,
z poważną miną powiadomił mnie o czekającej Komisji Kontroli Partyjnej i poważnych
konsekwencjach, za ten wyskok nie godny
świadomego członka. Gdy już uznał, że dostatecznie mnie przestraszył,
oświadczył, że uratowało mnie poczucie humoru żony towarzysza Starewicza.
Osobnym, indywidualnym, twórczym porozumiewaniem się, był Stefan Słocki. Przychodził z własnym
zaopatrzeniem. Uśmiechnięty, jowialny, zazwyczaj z graficzną odbitką, swojego
najnowszego dziełka. Ze skórzanego, kwadratowego zawieszonego na ramieniu pojemniczka,
wykładał niebiańską garmażerkę, skibki chleba, smalec, masło, suchą kiełbasę,
słoik ogórków i drugi grzybków. Na końcu pękatą karafkę z księżycówką, odbarwioną
suszonymi śliwkami i zabarwioną miodem,
Jak można nie tęsknić za
Stefanem, który sepleniąc, często wtrącał,
- rozumiesz? Verstehen? oraz
za jego wysmakowanym barem,
kolejnym opowiadaniem, jak to
jego miniaturowy, ale bojowy piesek, którego trzymał za pazuchą, ugryzł, nielubianą
przez Stefana zalotnicą. Podeszła do Stefcia, spojrzała mu w oczy i
powiedziała, że się cieszy, a do pieska, - o jaki piękny - i przybliżyła twarz
do Stefana. Wtedy właśnie piesek o duszy lwa, chwycił ją za wargę.
- Rozumiesz!? Verstehen Sie
mich?
Związek Polskich Artystów Plastyków zorganizował w
Łagowie plener. Zbyt piękna i
urzekająca to miejscowość, aby kiedykolwiek ktoś zrezygnował z zaproszenia. Po
pracowitym dniu artyści starali się odreagować. Gdy zabrakło stymulatora, wybrali
najmłodszego z tego grona po akumulator. Padło na Antka Górnika. Trwało to na
tyle długo, że biesiadnicy poczuli się bardzo wysuszeni. Wreszcie Antoni Górnik
się zjawił w towarzystwie rosłego milicjanta, w kajdankach.
- Co jest, - zaskrzeczał
Hilary Gwizdała. - Ten pan nie ma żadnych dokumentów tożsamości, objaśnił
grzecznie stróż prawa, a w naszej rzeczywistości to nie jest dozwolone i
karalne, mandatem a nawet zatrzymaniem na 48 godzin.
- To jest Antoni Górniak –
wtrącił się nieproszony Hilary.
- A pan jak się nazywa?
Poproszę o dokumenty,
- Nazywam się Gwizdała,
jestem artystą, na imię mam Hilary, jak pana to interesuje.
- I to bardzo, zaraz wypiszę
mandat za obrazę na służbie. Ja panu
pokażę jak należy gwizdać. Jeszcze raz proszę o dokumenty.
- Nie dam, starczy jak mówię,
-uparł się Hirek, - a ten pan to jest nasz kolega, także plastyk i jak Boga
kocham, nazywa się Antoni Górniak. - To dlaczego twierdzi, że nazywa się Jan
Korcz.?
- O Jezus, Pan Jezus , Korcz
to ja,
wykrzyczał Jan Korcz,
histerycznie, wokalnie wysoko.
- A skąd pan przyjechał, że się tak wyrażę?
- Jezus Maria, a o co chodzi?
Urodziłem się w Samborze a w Gorzowie jestem od 1945. roku. Teraz przyjechałem
z Zielonej Góry, bo byłem u brata.
Jan Korcz zakrył twarz trzęsącymi się rękoma.
Ponieważ sprawa stała się
poważna Antek się roześmiał i wyjaśnił, że milicjant jest jego kolegą. Jasiu
przyszedł do siebie:
- A niech ci chuj palce
poodgryza. Ty..ty.. śmierdzielu, ty padlino, ty…ty… bolszewiku, ja bym ciebie
po kanale w gównach po uszy przegonił, to może byś rozumu nabrał.
Gdy minęła furia, logicznie
zapytał,
- ale dlaczego właśnie
powiedziałeś, że się nazywasz moim nazwiskiem?
- Bo wybrałem wybitnego
artystę a na Ziemi Lubuskiej jesteś najlepszy. - Po krótkiej napiętej ciszy: -
No chyba, że tak.
Gdy zostałem sekretarzem
Lubuskiego Towarzystwa Naukowego kupiłem obraz Jana Korcza. „Łagów”. Przez
kilka lat zdobił mój gabinet. Piękny, wysmakowany, tajemniczy. Kolorystycznie
zbliżony do artystów z kręgu Komitetu Paryskiego, nieco odrealniony, ale nie
abstrakcyjny.
Nawet z całego serca abstynentem, prof. Władysławem
Korczem, zajrzałem jeden jedyny raz do kieliszka. Władek wyjął, ze swojej wiecznej teczki, pękatą
kryształową karafkę i oznajmił: - To tata z mamą, moja Hela przyrządziła, idę
do Kuratorium. A za chwilę:
- Może po kieliszku
spróbujemy?
- Już się rozpędziłem, -
powiedziałem przytomnie i wyjąłem zawsze gotowe czyste kieliszki. Kiedy Władek
wypił schował boski trunek, ale po paru minutach:
- To może jeszcze po jednym.
Prof. Władysław Korcz dostał
rumiane policzki, zaśpiewał arię z Borysa Godunowa i olał absolutnie Kuratorium,
polewając do dna z rzeźbionego w szkle naczynia. Jego córka, Jadwiga Dziadosz,
u której byłem na weselu, jeszcze po roku wspominała, jak to Tato przyszedł do
domu w wyśmienitym humorze, domagając się od małżonki wypełnienia pustej
rubinowej karafki.
Zacznijmy od sprawy
fundamentalnej. Panie profesorze, drogi Władku, żadną miarą nie popieramy picia w nadmiarze alkoholu. Mógłbym
wygłosić, na sympozjum, czyli z
greckiego, na wspólnym piciu, referat o szkodliwości wódki, ale Wiesław Gołas;
„W Polskę idziemy” nie adresował do nas. Musimy tutaj zachować skromność. Podziwiamy
go za brawurowe wykonanie, tego powszechnie znanego, dzisiaj już kultowego
hymnu pijaków, ale nie sposób się podwiesić w poczuciu adresatów. Adorację
pozostawmy tym, którzy muszą się uchlać, urżnąć, narąbać czy ubzdryngolić
dokumentnie. Tutaj zachowuję nieustępliwość, gdyż nie zalaliśmy się a jedynie
nieco upiliśmy za dużo z tej pękatej, niezwykle estetycznej, karafki. Taki jest
stanowczy mój pogląd na wydarzenie, które teraz, po dwóch dniach, ty przeżywasz
w kategoriach kaca moralnego. Takie poczucie zdecydowanie więcej szkodzi,
aniżeli jeden łyk za dużo.
Bismarck bez szampana i
butelki wódki nie zaczynał myśleć politycznie, a trzeba przyznać, ze był drań
skuteczny. A czy jest Niemiecki historyk, który pozwoliłby go nazwać, z tego
powodu pijusem, czy ochlapusem. W życiu!
Churchill, pracował długie
noce w towarzystwie whisky. Budził się około południa i zaczynał dzień od
potężnego łyku koniaku. Nikt rozsądny nie próbował potępić jego metabolizmu, a
politycy, którzy ten aspekt z jego życiorysu sobie przyswoili, niestety -
efectus nullus! Artyści malarze piją podobnie dużo jak poeci. Pieski los
artystów czujących się przez całe życie niedocenianymi, mimo zaliczania się do
bohemy, gdy tylko tę skłonność zaakceptowali.
Moralizatorzy nie pojmują, że
tworzenie się globalnej Europy nastąpiło w basenie Morza Śródziemnego, że
jesteśmy zrodzeni w kręgu tej kultury, obyczajów, filozofii. Tysiące lat
wymieniano doświadczenia gastronomiczne. Piwo, wino i wódka, stały się równie
drogie jak zdobycze demokracji. Także demokracja potępiła w myśl nauki alkohol,
uważany za atrybut ludzi słabych, którzy nie radzą sobie z przeżytą traumą,
albo z otaczającą rzeczywistością. Gdybyśmy jednak podjęli decyzję wykreślenia,
„tych słabych”, gmach kultury europejskiej przestałby istnieć. Tłumaczenie: -
dlaczego piję? – to zbiór najbardziej abstrakcyjnych powodów zakotwiczonych w
rodzinie, ustroju społecznym a najchętniej w niespełnionej miłości. W Egipcie
gdzie płacono za pracę przy piramidach, także pięciolitrowym dzbanem piwa mawiano:
- „Usta szczęśliwego człowieka pełne są piwa”.
Zapewne tysiąclecia trwała
wielka rewolucja agrarna wiązana z paleolitem. Nasz praszczur zaczął uprawy.
Jak zasiał to czekał na zbiory. Musiał także bronić swojej pracy przed
zwierzyną nie tylko parzystokopytną, ale także przed sąsiadami, którzy
organizowali łupieżcze wyprawy na zbiory i płeć żeńską. Nauki pomocnicze
historii pozwoliły wyjaśnić wiele spraw związanych z ówczesnym poziomem życia.
Z jednego kłosa jęczmienia w początkowym okresie zbiory miały się jak jeden do
siedmiu. Postęp był widoczny. Opłacało się coraz dłużej siedzieć i zamiast wody
pić żyburę, którą było ówczesne piwo Chmiel dodawano dopiero w średniowieczu.
Dosyć wcześnie, to znaczy kilka tysięcy lat temu, uznano, ze także można pić
wyduszony sok ze sfermentowanych winnych gron. W „Gilgameszu” pojawia się
tawerna? knajpa? zajazd? W każdym razie podawano tam trunki oraz były
dyspozycyjne białogłowy, to chyba Córy Koryntu?
Ateński historyk Tukidydes,
wyraził pogląd, że ludy Morza
Śródziemnego wyzwoliły się z epoki barbarzyństwa, gdy zaczęto uprawiać winorośl
i miażdżyć oliwki. Platon donosił na Sokratesa, że winem wspomagał umysł,
aby skonfrontować ogłaszane wydarzenia z prawdą. Platon winem określał człowieka, jak byśmy dzisiaj określali go
nadużywanym określeniem, - tożsamość, - jako lustro umysłu. Realizowała się
wówczas swobodna, demokratyczna, wolna,
bez cenzora zewnętrznego, myśl. Następowała wymiana poglądów bez
konsekwencji i dyskusja z gestami, bez odpowiedzialności. Za co pijany miał
odpowiadać? Nie pamiętał! Plutarch
natomiast twierdził, że „Pijący
bywają nieuprzejmi i bezczelni”. Abstynencja totalna także nie jest do
zaakceptowania. „Mąż niepijący nadaje się do pilnowania dzieci, ale nie jest
godzien prowadzić dysputy podczas uczty”. Dalej tenże Plutarch twierdził, że
ten, kto nadużyje alkoholu zachowuje się początkowo jak paw, kolejno jak osioł,
dalsze stadia to małpa a na końcu jak świnia. Czyżby projektant i odlewnicy z
Gniezna znali metaforę Plutarcha.
W bordiurze Drzwi Gnieźnieńskich czytelny jest paw i małpa. Z trudem, wśród dziwnych
stworzeń w domyśle pozostaje osioł, ale świni trudno uświadczyć. Wino
przetrwało w symbolice chrześcijańskiej. Rangę nadał sam Jezus Chrystus
zamieniając w Kanie Galilejskiej wodę w wino, ku radości uczestników uczty.
Teraz zyskało rangę ewangeliczną. Zakony dbały o winnice. Wino stało się
istotne podczas celebrowania obrzędu Eucharystii. Stary Testament uznaje wino
za dar Boży, „co rozwesela serca ludzkie”.
Święty Paweł do swego ucznia
mówi, „Samej wody nie pij, używaj
natomiast potrosze wina ze względu na żołądek i częste słabości”. Wiadomo, że
winem próbowano ratować życie chroniąc się przed zarazami. Brudna woda była
gorsza od piwa i wina. Gdy do tego dodamy ogólny brak higieny i otwarte
rynsztoki, to staje się racjonalna ucieczka w alkohol. To słynne „Idzie się,
idzie”, wykrzykiwał wieczorową porą przechodzień wąskich średniowiecznych uliczek
miejskich. Informował domowników przed wylewaniem nieczystości przez okna,
licząc, że ominie go niezaplanowana fontanna zapachowa.
Wódka wyparła wino, gdy Persowie stworzyli aparaturę do destylacji moszczów gronowych i sfermentowanych różnych owoców. Mocny trunek „al.-koh” dobrze
oczyszczony traktowano jako środek leczniczy. Potwierdzały to opinie
uniwersyteckich uczonych. „Agva Vita”,
przedłużała poczucie, że „oczyszcza
organizm ze złych humorów, wzmacnia serce i przywraca młodość”.
Społeczności XIII-wiecznej
dostarczono dowodu w postaci długowieczności uczonego Arnolda i jego uczniów.
Korzystając z mocnego, oczyszczonego trunku, w formie leku, dożyli w tamtych
czasach, starczego wieku, - siedemdziesięciu lat. Mniej szczęścia miał w roku
1386. Król Nawary, Karol Okrutny. Gdy zaniemógł cyrulicy dworscy nasączyli ową
„Wodą Życia” prześcieradła, obłożyli
nimi monarchę i przy zapalonych świecach rozpoczęli modły w intencji szybkiego
powrotu do zdrowia. Nie mieli dostatecznej wiedzy o charakterze czystego
alkoholu. Zajęły się opary, potem biedny król usmażył się owinięty w życiodajne
tkaniny. Historycy tamtych czasów, bez poczucia ironii, ale z satysfakcją ogłosili,
że rozstał się z życiem w spektaklu swoich wrogów, które sam uwielbiał wznosić.
I aby już opuścić temat wina
trzeba jeszcze dodać, że archeolodzy dostarczają naukowych dowodów na próby
oderwania się od codziennych trosk, znieczulającym winem i koniakami z tych win
pędzonymi. Miliony skorup tworzących wzgórza w miejskiej topografii, setki
tysięcy amfor, zalegających dna oceanów, to wszystko świadectwa naszej tradycji
i różnych kultur, w których przyszło nam żyć.
Z tego makro świata
przenieśmy się do mikro, czyli naszej Ziemi Lubuskiej. Uprawa winnej latorośli
była także przedsięwzięciem ekonomicznym. Zobacz Władeczku: - Władysław Korcz,
Dzieje uprawy zielonogórskiej winorośli. [1958]. - Bogdan Kres, Zarys dziejów
winiarstwa zielonogórskiego. [1966]. To są prace pionierskie. W każdej późniejszej publikacji: - monografii
Jana Muszyńskiego,
- Krosno Odrzańskie, czy znakomitego,
monograficznego opracowania Stanisława Kowalskiego, - Gubin. Zarys historii do
1945 roku. - troska o winnice jest szczególnie dramatyczna podczas konfliktów
zbrojnych. Najstarsze winnice odnotowano w Gubinie, nieco młodsze, to uprawy w
Krośnie Odrzańskim, Lubsku i Świebodzinie. Starą metryką szczyci się także
Zielona Góra, wraz z okolicznymi nasłonecznionymi zboczami w najbliższej
okolicy. Najeźdźcy wiedząc, że godzą w gospodarkę obleganych miast zajadle
niszczyli winnice. Z historii wiemy, że niejednokrotnie bogate mieszczaństwo otwierało
bramy, przewidując rabunek, aby tylko oszczędzić wieloletnią kulturę upraw.
Wielce Szanowny Panie
Profesorze
Mam ponad osiemdziesiąt lat.
W tym wieku nie muszę niczego ukrywać, ale to nie znaczy, że przestałem się
wstydzić wspominając moje alkoholowe słabości. Jeszcze raz z mocą podkreślam,
że wódka w nadmiarze jest szkodliwa. Nie zostałem w piciu liderem, ale też nie
byłem ostatnim w peletonie. Nie piłem do lustra ani samotnie z gwinta. Zawsze
to było męskie towarzystwo i nie potrafiłem sobie odmówić uczestnictwa. Nie
były to jakieś balangi i nie pamiętam, aby w gronie tym uczestniczyły kobiety.
Jako Wojewódzki Konserwator Zabytków byłem też goszczony przez osoby duchowne i
nie słyszałem, - Non possumus!
Generalnie byłem
nieobliczalny w zakresie ilości i dlatego przekraczałem normę. Ile było w tym
radości, tyle cierpiałem na drugi dzień w sensie moralnym. Przyrzeczenie w tym
stanie ducha dotyczące abstynencji, były dotrzymywane do chwili, pojawienia się
towarzystwa z okazji, albo z braku okazji. W klubie dziennikarskim „Kaczka”
przysiadł się słabo znajomy i namówił mojego szefa Klema i mnie abyśmy wstąpili
do Towarzystwa Trzeźwości Transportowców. Wypełniliśmy deklarację i teraz już
mocno znajomy zamówił na wstępie pól litra. To nie żart, to był stworzony
asumpt do zawarcia bliższej znajomości. Tak było. Piliśmy z emocjonalną
życzliwością dla kulturalnego fundatora. Wydawało mi się, że stworzył
usprawiedliwiającą na wysokim poziomie okazję i nie sposób było zignorować tak
inteligentnie zaaranżowaną sposobność. Może jestem dziedzicznie obciążony? Jan
Kochanowski pisał „Ech Muszyński na Muszynie dobrze ty się znasz na winie”. Nie
mogłem tego traktować jako przyganę, gdyż ten sam natchniony Kochanowski,
obdarzony iskrą Bożą, siedzący być może z pucharem złocistego miody, pod lipą
zanotował, „Czy widział kto kiedy poetę trzeźwego, nie napisze taki nic
dobrego”.
Mój Boże, jak tu żyć, czego
się trzymać? Nie pisze tego z sarkazmem,
tylko z troską i mocą treści zawartą w pytaniu,
- Jak mam się poczciwie w ostatnich dniach
życia prowadzić?
Zielona
Góra, Wielkanoc.
2013-03-31
Jan Muszyński