piątek, 3 maja 2013

Humor i dydaktyka w niespodziewanej poincie

Anegdoty środowiskowe

Takiego skrybę grafomana, jakim jestem, co bez wstydu przyznaję, mobilizuje do zapisu każde wydarzenie, „warte ocalenia od zapomnienia”. W tym przypadku chciałbym zapisać trójgłos w jednej sprawie. Mamy otóż środowisko kulturalne, które potrafi wykreować z banalnego wydarzenia anegdotę. A tam gdzie się ona rodzi doprawiona dowcipem , to znaczy, że mamy do czynienia z kulturą wysoką:  - jak  porośnięta wiosenną trawą góra zielona.

Bywali w naszym mieście, Zielonej Górze giganci literatury, Iwaszkiewicz, Andrzejewski, Broniewski oraz nieco mniejsi, ale także wielcy, do których należał Sztaudynger. W Peerelu postać nie tyle wybitna, ile cholernie popularna. W dobrym tonie było znać fraszki a w jeszcze lepszym, kilka tych nieco frywolnych i zabawiać lekko zaprawione, mieszane, duchowo bogate towarzystwo.
Gdy zaszczycił nasze miasto, Wydział Propagandy KW PZPR delegował mnie, Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, - zresztą nie tylko w tym przypadku, - abym obwoził znane w kraju znakomitości po zabytkach naszego województwa. Instruktorzy partyjni podkreślali moje służbowe stanowisko, aby goście nie sądzili, że cicerone to pracownik fizyczny z Pegeeru.  Poznałem wówczas prominentnych polityków, artystów a wśród poetów nawet miałem zaszczyt dowieść do Gorzowa w stanie nie wskazującym autora
- Ulicy Miłej i Słowa o Stalinie. Niestety, nie udało się w Sulechowie, ale w Świebodzinie pisuardessa, dokonała zakupu w barze, czujnie przeze mnie obserwowanym w czasie, - jak sadziłem, - że Poeta zmaga się z czynnością fizjologiczną.   

Sztaudyngera wraz z małżonką wiozłem do Międzyrzecza. W Gościkowie-Paradyżu, po świątyni oprowadzał dostojnych pielgrzymów osobiście Rektor seminarium.. Przed jednym z małych konterfektów usłyszałem, gdy oddalając się zdążył poinformować:
- To jest portret powstańca.
Prawie natychmiast cichy szept: - Ja podczas tańca mam coś z powstańca.

Po przyjeździe do Zielonej Góry w godzinach popołudniowych dostaliśmy obiad w Klubie Dziennikarza [Pod Kaczką], ale nie w głównej sali tylko w bocznym aneksie. Miałem obowiązek dotrwać przy gościach, dotrzymać towarzystwa w mieście i odprowadzić do hotelu Wszystko było zaplanowane i zatwierdzone.
Przed obiadem, - wytworniej, - przed konsumpcją, zapragnąłem   zniwelować subiektywne, ale uzasadnione, samopoczucie nie dorastania do poziomu intelektualnego moich gości. Po namyśle postanowiłem życzyć skromnie staropolskim zwyczajem, -  bon appetit.-  W odpowiedzi na ten bonmot pojawił się łaciaty kot. Wyprężony, jak czołgowa antena, ogon zaciekawił nas. Kot wolno, dostojnie przemaszerował po sali i udał się pod drzwi naprzeciwko naszego jeszcze nie rozpoczętego obiadowania. Najpierw błagalnie, potem arogancko spoglądał w naszym kierunku i począł drzeć mordę. Pan Jan wstał od stołu podszedł pod drzwi uchylił je a kot szybko wśliznął się do środka.
Pierwsza odsłona spektaklu nastąpiła:
- Drzwi się otworzyły, pojawił się z zagniewaną twarzą Tadeusz Jasiński, potem rozjaśnił oblicze, skłonił się: -  kolega literat, delikatnie składając w ofierze kota. Ten bezczelnie miauknął domagają się powtórzenia uprzedniego gestu. I tak się stało.


Teraz akt drugi.
W drzwiach pojawił się kierowca Gazety Lubuskiej, towarzysz Kolanko:
- co, tego, no jest poważne zebranie partyjne, to jest niepoważne, jest towarzysz sekretarz, to jest, on się spienił ten tego, dwa razy był, aż mnie rozjuszył, ten tego, partyjna sprawa, ludzie nie są głupie żeby im, tego kota. Jeszcze wam mówię, ten tego.

Groźnie i złowieszczo na nas popatrzył!
Nie postawił kota delikatnie, jak członek ZLP, - Dymy wyższe nad dęby - Tadeusz Jasiński, tylko rzucił nim na podłogę, a kotek szybko dał nogę. Zapanowała cisza. Prawie natychmiast Jan Sztaudynger oznajmił swoje przyzwyczajenie.  
-  Tam gdzie hołota ja zawsze wpuszczam kota.

Janusz Koniusz w swojej poetyckiej prozie,  - Kamień z serca, napisał, że był przy tym, a fraszka brzmiała,  - Pojąłem w lot, że do partii wstąpić chce kot.

Dyrektor Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Grzegorz Chmielewski oświadczył, że żona i córka mogą potwierdzić, że cała sprawa się odbyła w jego książnicy. Fraszki nie pamięta, brzmiała jednak inaczej.  Jest zdegustowany brakiem prawdy w relacji. Koniusza przy tym nie było a to, co on pisze, to nie jest literatura faktu.
Na to zabrał głos Henryk Ankiewicz. Ceniony u nas dziennikarz i autor kilku pozycji reportażowo-literackich. - Przechadzki zielonogórskie - oraz liczne miłosierdzia dla artystów plastyków.

Literatura to literatura, a czy faktu czy nie faktu, to niech się tym zajmują doktorzy czy docenci. To jest wymyślone dla studentów. Jednym słowem, - tłumaczył dla inaczej rozwiniętych umysłowo,
- dobra literatura to zarówno Truman Capowe ze swoją – Zimną krwią, jak i Koniusz ze swoim – Kamieniem z serca.
Przy tej okazji zawsze pojawiało się moje nazwisko. Jakobym miał jeszcze inną wersję. Zawsze dostojnie odpowiadałem, że mam to w dupie i nie myślę anegdot i mitów, które są solą każdego środowiska, prostować. Nasze środowisko dopiero wychodzi z jajka, pękła już twarda skorupa jednolitego, zapóźnionego pierońsko, prawie pod każdym względem, importowanego kotła etnicznego. Związek Literatów Polskich powinien mieć oddział w Zielonej Górze, i wtedy sytuacja może się zmienić. Brak jest jednego członka, aby powstała wymagana ilość. Według autora kilku tomików Henryka Szylkina, ktoś im obumarł i brakuje tego nieboszczyka. Teraz jest ich o tego jednego za mało, a koledzy bardzo pragną mieć swój Oddział Związku Literatów Polskich w Z.G.  Prezesem jest literat Zbigniew Ryndak.Autor także zbioru felietonów, - Karawana idzie dalej.
Trudno powiedzieć, że popiera pogląd, nadzieję,
- że będą pisać lepiej, gdy będzie w Zielonej Górze, Oddział Zlepu?




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz