Anegdoty
środowiskowe
Takiego
skrybę grafomana, jakim jestem, co bez wstydu przyznaję, mobilizuje do zapisu
każde wydarzenie, „warte ocalenia od zapomnienia”. W tym przypadku chciałbym
zapisać trójgłos w jednej sprawie. Mamy otóż środowisko kulturalne, które
potrafi wykreować z banalnego wydarzenia anegdotę. A tam gdzie się ona rodzi
doprawiona dowcipem , to znaczy, że mamy do czynienia z kulturą wysoką: - jak porośnięta
wiosenną trawą góra zielona.
Bywali
w naszym mieście, Zielonej Górze giganci literatury, Iwaszkiewicz,
Andrzejewski, Broniewski oraz nieco mniejsi, ale także wielcy, do których należał
Sztaudynger. W Peerelu postać nie tyle wybitna, ile cholernie popularna. W
dobrym tonie było znać fraszki a w jeszcze lepszym, kilka tych nieco frywolnych
i zabawiać lekko zaprawione, mieszane, duchowo bogate towarzystwo.
Gdy
zaszczycił nasze miasto, Wydział Propagandy KW PZPR delegował mnie,
Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, - zresztą nie tylko w tym przypadku, -
abym obwoził znane w kraju znakomitości po zabytkach naszego województwa.
Instruktorzy partyjni podkreślali moje służbowe stanowisko, aby goście nie sądzili,
że cicerone to pracownik fizyczny z Pegeeru. Poznałem wówczas prominentnych polityków,
artystów a wśród poetów nawet miałem zaszczyt dowieść do Gorzowa w stanie nie wskazującym
autora
-
Ulicy Miłej i Słowa o Stalinie. Niestety, nie udało się w Sulechowie, ale w
Świebodzinie pisuardessa, dokonała zakupu w barze, czujnie przeze mnie obserwowanym
w czasie, - jak sadziłem, - że Poeta zmaga się z czynnością fizjologiczną.
Sztaudyngera
wraz z małżonką wiozłem do Międzyrzecza. W Gościkowie-Paradyżu, po świątyni
oprowadzał dostojnych pielgrzymów osobiście Rektor seminarium.. Przed jednym z
małych konterfektów usłyszałem, gdy oddalając się zdążył poinformować:
- To
jest portret powstańca.
Prawie
natychmiast cichy szept: - Ja podczas tańca mam coś z powstańca.
Po
przyjeździe do Zielonej Góry w godzinach popołudniowych dostaliśmy obiad w
Klubie Dziennikarza [Pod Kaczką], ale nie w głównej sali tylko w bocznym
aneksie. Miałem obowiązek dotrwać przy gościach, dotrzymać towarzystwa w
mieście i odprowadzić do hotelu Wszystko było zaplanowane i zatwierdzone.
Przed
obiadem, - wytworniej, - przed konsumpcją, zapragnąłem zniwelować subiektywne, ale uzasadnione,
samopoczucie nie dorastania do poziomu intelektualnego moich gości. Po namyśle
postanowiłem życzyć skromnie staropolskim zwyczajem, - bon appetit.- W odpowiedzi na ten bonmot pojawił się łaciaty
kot. Wyprężony, jak czołgowa antena, ogon zaciekawił nas. Kot wolno, dostojnie
przemaszerował po sali i udał się pod drzwi naprzeciwko naszego jeszcze nie
rozpoczętego obiadowania. Najpierw błagalnie, potem arogancko spoglądał w
naszym kierunku i począł drzeć mordę. Pan Jan wstał od stołu podszedł pod drzwi
uchylił je a kot szybko wśliznął się do środka.
Pierwsza
odsłona spektaklu nastąpiła:
- Drzwi
się otworzyły, pojawił się z zagniewaną twarzą Tadeusz Jasiński, potem
rozjaśnił oblicze, skłonił się: - kolega
literat, delikatnie składając w ofierze kota. Ten bezczelnie miauknął domagają
się powtórzenia uprzedniego gestu. I tak się stało.
Teraz
akt drugi.
W
drzwiach pojawił się kierowca Gazety Lubuskiej, towarzysz Kolanko:
-
co, tego, no jest poważne zebranie partyjne, to jest niepoważne, jest towarzysz
sekretarz, to jest, on się spienił ten tego, dwa razy był, aż mnie rozjuszył, ten
tego, partyjna sprawa, ludzie nie są głupie żeby im, tego kota. Jeszcze wam
mówię, ten tego.
Groźnie
i złowieszczo na nas popatrzył!
Nie
postawił kota delikatnie, jak członek ZLP, - Dymy wyższe nad dęby - Tadeusz
Jasiński, tylko rzucił nim na podłogę, a kotek szybko dał nogę. Zapanowała
cisza. Prawie natychmiast Jan Sztaudynger oznajmił swoje przyzwyczajenie.
- Tam gdzie hołota ja zawsze wpuszczam kota.
Janusz
Koniusz w swojej poetyckiej prozie, -
Kamień z serca, napisał, że był przy tym, a fraszka brzmiała, - Pojąłem w lot, że do partii wstąpić chce
kot.
Dyrektor
Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Grzegorz Chmielewski oświadczył, że żona i
córka mogą potwierdzić, że cała sprawa się odbyła w jego książnicy. Fraszki nie
pamięta, brzmiała jednak inaczej. Jest
zdegustowany brakiem prawdy w relacji. Koniusza przy tym nie było a to, co on
pisze, to nie jest literatura faktu.
Na
to zabrał głos Henryk Ankiewicz. Ceniony u nas dziennikarz i autor kilku
pozycji reportażowo-literackich. - Przechadzki zielonogórskie - oraz liczne
miłosierdzia dla artystów plastyków.
Literatura
to literatura, a czy faktu czy nie faktu, to niech się tym zajmują doktorzy czy
docenci. To jest wymyślone dla studentów. Jednym słowem, - tłumaczył dla
inaczej rozwiniętych umysłowo,
- dobra
literatura to zarówno Truman Capowe ze swoją – Zimną krwią, jak i Koniusz ze
swoim – Kamieniem z serca.
Przy
tej okazji zawsze pojawiało się moje nazwisko. Jakobym miał jeszcze inną
wersję. Zawsze dostojnie odpowiadałem, że mam to w dupie i nie myślę anegdot i
mitów, które są solą każdego środowiska, prostować. Nasze środowisko dopiero
wychodzi z jajka, pękła już twarda skorupa jednolitego, zapóźnionego pierońsko,
prawie pod każdym względem, importowanego kotła etnicznego. Związek Literatów
Polskich powinien mieć oddział w Zielonej Górze, i wtedy sytuacja może się
zmienić. Brak jest jednego członka, aby powstała wymagana ilość. Według autora
kilku tomików Henryka Szylkina, ktoś im obumarł i brakuje tego nieboszczyka.
Teraz jest ich o tego jednego za mało, a koledzy bardzo pragną mieć swój
Oddział Związku Literatów Polskich w Z.G. Prezesem jest literat Zbigniew Ryndak.Autor także
zbioru felietonów, - Karawana idzie dalej.
Trudno
powiedzieć, że popiera pogląd, nadzieję,
-
że będą pisać lepiej, gdy będzie w Zielonej Górze, Oddział Zlepu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz