sobota, 15 czerwca 2013

Niebo gwieździste nade mną a kategoryczny imperatyw we mnie [o nie jest kradzież, tylko zapożyczenie frazeologiczne]

Na inkrustowanym stole, a jakże zabytkowym, bardzo współczesna, także wytworna butelka. Tak na oko, na pewno nie mniej aniżeli, litrowa. Przy stole Józek i ja, na razie potencjalni konsumenci, ale za chwilę już nie potencjalni, co spowodowało twórczą atmosferę. Powstała i rozwinęła się radosna wizja.

Najważniejsze, aby zdobyć odpowiedni kamień. Musi być dosyć pokaźny a równocześnie łatwy do toczenia. - To kwestia Józka, a moja, - to da się załatwić, gdy obejmowałem ten stołek, to jeszcze był w Muzeum Dział Przyrodniczy. Z licznych żwirowni zwoziliśmy wyjątkowej urody kamienie. Możesz sobie wybrać w kolorze i wadze.
Ustaliliśmy, korzystając z modnej logistyki, że kamień będzie toczony z ulicy Wrocławskiej, od miejsca gdzie jest zakręt, w najwyższym jej wzniesieniu, w kierunku do Zielonej Góry, po prawej stronie, poboczem. Wybrany głaz zawieziemy muzealnym żukiem na wybrane miejsce. Powiadomimy o przedsięwzięciu redakcję Gazety przez jej kierownika Działu Kulturalnego, Henia Ankiewicza –Antabatę, z którym obaj byliśmy zaprzyjaźnieni.
Butelka jeszcze do połowy była napełniona.

W Gazecie ukazał się artykuł w sensacyjnym tonie o człowieku, który już drugi dzień toczy do miasta ogromny kamień. Tajemnicza sprawa. Nikt nie może udzielić na ten temat informacji a toczący milczy i nie odpowiada na prośby o wyjaśnienie.
To już piąty dzień tej niesamowitej męki donosiła Gazeta.
Teraz będzie znacznie trudniej. Do tego czasu było nieco z górki a teraz szosa się wznosi, dość znacznie, dostrzegalnie.  
Wczoraj był dziennikarz z Rozgłośni zielonogórskiej w towarzystwie znanej Carycy reportażu, ale utrudzony tym kamieniem, tylko spojrzał na kobietę, nawet lekki uśmiech zagościł na jego obliczu, ale niestety bez jakiegokolwiek słowa. Wczoraj wieczorem dwie znane dziennikarki z Gazety, doniosły butelkę, co prawda mało wytwornego wina, które nie zostało przyjęte i znowu - efectus nulus. W godzinie południowej pani prowadząca warsztaty dla młodzieży w Biurze Wystaw Artystycznych, przybyła pod kamień z grupą młodzieży i wygłosiła prelekcje na temat happeningu i performensu. Młodzi pytali czy mogą uczestniczyć w dziele twórczym, ale niestety nie uzyskali przyzwolenia.
Wczoraj rano pojawiła się grupa starszych pań, które przywiódł do kamienia ksiądz proboszcz. Po krótkiej modlitwie i żarliwym skupieniu oznajmił, że nie zna, co prawda człowieka, ale jest pewny, że to jest grzesznik, w ten sposób właśnie odkupujący swój, zapewne ciężki grzech śmiertelny. O Jezu, może kogoś zamordował, jęknęła jedna z nich. Potem odmówiono kilka zdrowasiek a dwie panie odśpiewały na głosy pieśń nabożną. Gazeta donosiła także, że znalazł się zatroskany gospodarz, oferujący za darmo przewiezienie kamienia wozem na gumowych kołach. Znalazł się niestety także sutener, który przyprowadził Córy Koryntu korzystając ze stałego tłumu przy kamieniu.

Z prelekcją naukową wystąpił znakomity historyk Paweł Trzęsimiech, którego wykład o kamiennych krzyżach, pomnikach przeszłości, wzbogacił słuchaczy cytatem „Do mitów należy zaliczyć pokutujący powszechnie pogląd jakoby ongiś winowajca własnoręcznie odkuwał krzyż” i jeszcze wyraził pogląd, że to, co się dzieje na naszych oczach to jest współczesna wypowiedź artystyczna a nie ekspiacja za grzech popełniony przez twórczą wolę artysty. Podobnie jak nie wszystkie kapliczki należy uznawać za próbę wyłgania się od odpowiedzialności za zły czyn popełniony przez fundatora miejsca kultu. Artysta nawiązuje to tej tradycji, która ma wielkie znaczenie do poznania mentalności twórców kamiennych symboli, których znaki zarosły dziś trawą zapomnienia w sensie dosłownym i metaforycznym.

Ze szpitala, od ordynatora neurologa, siostry przyniosły na plastykowych tackach placki ziemniaczane z cukrem i śmietaną. Kilku meneli narzucało się z piwem. Pojawił się także sprzedawca lodów. Duży pies chciał powąchać kamień, zapewne, aby się pod nim, albo na nim, podpisać. 

Z Poznania przybyła telewizja, a  krakowskie „Życie Literackie” delegowało, nie bez powodu, swoich przedstawicieli z działu publicystyki, reportażu i poezji.
Jak zwykle, nieprofesjonalna nasza policja, na sygnale podjechała pod kamień. Zażądała dokumentu określającego tożsamość, – tak donosiła Gazeta – od krakowskiego profesora Józefa Marka. Cenionego w polskiej sztuce malarza, rzeźbiarza, rysownika, medaliera, dysponującego najwyższymi odznaczeniami ze Związku Polskich Artystów Plastyków, laureata wielu nagród, autora licznych ekspozycji krajowych i zagranicznych a także tomików poetyckich poświadczających tożsamość wrażliwej natury, tego z takim trudem i uporem polskiego robotnika toczącego nie kamień, a los człowieczy. Utrudzony, ubrudzony, doszczętnie złachany, ledwie trzymający się na nogach bohater naszych czasów. Tacy ludzie tworzą tradycje i folklor swoich małych ojczyzn.Tak wzniośle napisała Gazeta i jeszcze wystosowała apel, ale już nie zbyt byliśmy w stanie określić, jakiej treści.
Następnego dnia sprzątaczka:  - Mogę sobie zabrać tę butelkę?  
I jeszcze jedno szefie. Czy ten klamot ma tu leżeć między kieliszkami?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz