Jan
Muszyński sierpień 2011
Cofnąłem
się do tyłu, wiele lat wstecz
czyli
dwadzieścia lat minęło, i to w muzeum!
To
było w ostrym lutym miesiącu 1995 roku. Niespodziewanie ktoś z Gazety Lubuskiej
zaproponował abym określił się, lub zajął
stanowisko,
jako świadek doniosłych przemian. Czy straciłem dobre samopoczucie, pogubiłem
się, co akceptuję, czym jest zło w naszych czasach? Zapewne był to ktoś
życzliwy, traktował mnie jak przyjaciela Gazety.
Napisałem:
„To jest temat wielce zniechęcający a to z tego powodu, że musi mieć kontekst
polityczny…zaczęło się wplątanie w politykę w moim życiu nadzwyczaj wcześnie.
Urodziłem
się w kwietniu 1932 roku. W lipcu tegoż roku w Niemczech w demokratycznych
wyborach zwyciężyła partia nazistowska. Prezydent Hindenburg rozpoczął
negocjacje z Hitlerem. Także w lipcu tego samego roku podpisany został układ o
nieagresji między Polską a ZSRR. Nad moją kołyską pochylił się cień Hitlera i
Stalina.
O
ile można odrzucić astrologię, nie wierzyć w gazetowe horoskopy, zbesztać tych,
co wierzą w karciane wizje, przegonić wróżkę, to żadną miarą nie można
lekceważyć osobistego udziału w dziejach PRL-u.
W
ten sposób, ja marny pyłek, ziarenko piasku z Sahary, kropelka wody z mórz i
oceanów świata, staje się trybikiem w zegarze dziejów, odmierzających polskie
dramaty w wydarzeniach tej części świata…”
Poniedziałkowa
Gazeta Lubuska z 13 lutego 1995 tekst zamieściła. O ile słowa „wielce
zniechęcający” zostały zamienione na „wielce zachęcający” starałem się
usprawiedliwić omyłkę wynikającą z podobieństwa fonetycznego wyrazów.
Wykreślenie z sąsiedztwa Hitlera, Stalina uznałem za celowy zabieg cenzorski.
Byłem oburzony gdyż cały mój wywód został pozbawiony logiki. Jednym słowem
poczułem się oszukany w sensie dosłownym.
Długi
czerwony cenzorski ołówek czasu PRL-u wydał mi się narzędziem niegodziwym, ale ze zdziwieniem doszedłem do
powalającego wniosku, że nadal skutecznie tkwi w mentalności zielonogórskich
dziennikarzy Gazety.
Mój
artykuł zatytułowany „W trosce o tożsamość” – kończyłem, jak tu się nie zagubić
w wartościach, gdy runął nawet drogowskaz dobrego smaku, co o paradoksie,
udowodnił sam Herbert w politycznej napaści na Miłosza”.
Stan
wojenny skłócił moich przyjaciół artystów. Zabrakło umiaru, kultury politycznej
i dobrej woli dla tolerowania odmiennych poglądów. Nie łatwo zdobyć się na
dystans do politycznych wydarzeń, aby nie zaszkodzić cenionym znajomościom. Jestem
w szczęśliwszej sytuacji, gdyż w mojej pracy miałem więcej przyjaciół jak współ
pracowników.
Tej
wartości nie sposób przecenić.
Była
Pani Prezydent Zielonej Góry, Antonina Grzegorzewska, wspominana z poczuciem wdzięczności za pomoc
okazywaną Muzeum, zaniepokoiła mnie, gdy podczas wernisażu powiedziała: „Wybacz
Jasiu, że cię nie przytulę, ale nie chcę ci zaszkodzić”. Ze Zygmuntem
Stabrowskim, ongiś sekretarzem KW PZPR i moim zastępcą w Muzeum, [gdy pogniewał
się z partią], podczas wizyty z okazji wystaw, ostentacyjnie witaliśmy się z
życzliwym humorem „na niedźwiedzia”.
Wcześniej,
aniżeli nadszedł czas emerytury, zastanawiałem się, kto po mnie będzie najważniejszym
urzędnikiem w „moim gmachu”. Jaką dla nowego szefa pozostawić przestrzeń
ekspozycyjną zajętą i zagospodarowaną przez stworzone galerie? Pustą skorupą
orzecha stanie się Muzeum bez Józefa Burlewicz, Jana Berdyszaka, Andrzeja
Gieragi. Co kolejny dyrektor uzna za priorytet, kto w ostateczności zajmie to
stanowisko?. Decyzje personalne uzależnione są od bieżącej płynnej polityki,
zagarniętych łupów zwycięskiej partii i dogadywania się podczas tworzenia
koalicji.
Oto
streszczenie moich rozterek zanotowanych we własnej kronice, którą prowadzę od
dziesiątków lat.
Nowy
dyrektor, może, ale nie musi liczyć się z wypracowaną koncepcją. Likwidacja muzealnych
galerii obejmujących połowę powierzchni ekspozycyjnej gmachu wynikała z mojej
grzesznej pychy. Realizowany program był moim indywidualnym pomysłem. W tym
wypadku jestem mało skromny, bo doczekał się wysokiej oceny. Muszę także
przyznać, że postanowiłem się dyplomatycznie usunąć, aby nie narzucać własnej
siatki pojęć o ekspozycji sztuki współczesnej.
Chciałem
pozostawić placówkę w takim stanie, aby nowemu dyrektorowi maksymalnie
umożliwić realizowanie programu merytorycznego w zakresie teorii i praktyki. A
poza tym wszystko przemija. Nie chciałem doczekać spełnienia się sloganu, „Muzeum
Jana Muszyńskiego do Muzeum”.
Powoli
były likwidowane mini galerie utworzone przez wybitnych artystów zlokalizowane
poza głównymi ciągami ekspozycyjnymi.
Autentyczny
popłoch wywołała decyzja nowego dyrektor, po rozpoczęciu prac budowlanych pod
Salą Witrażową. Celem było uzyskanie dodatkowej powierzchni w duszącym się
Muzeum. Cały czas miałem w pamięci moje zmagania się z ulewnymi deszczami zalewającymi
podpiwniczenie gmachu. Jak się okazało podczas budowy fontanny naprzeciwko BWA uporządkowano
podziemną sieć hydrologiczną. Odważna inicjatywa Toczewskiego zasługuje na
uznanie. Uzyskana przestrzeń ekspozycyjna pozwoliła wyprowadzić z
przeładowanych magazynów wartościowe wizualnie eksponaty.
Stracił
miejsce pod schodami Józef Marek wpatrujący się w swoją „tablice orientacyjną”.
Musiał ustąpić przed ciągiem komunikacyjnym prowadzącym do wykopanej pod Muzeum
sali. Przeprowadzka dotknęła fragmentu dzieła, realistycznego wyobrażenia artysty.
Własny nie pierwszej młodości garnitur, rzeźbiarski autoportret nakryty
znoszonym kapeluszem, przeniósł się do gabinetu dyrektora. Tyłem do drzwi.
Szokujące doznania stały się udziałem gości i interesantów, gdy „facet” nie
odpowiadał na powitanie, nie podawał wyciągniętej do niego ręki, co w naszej
kulturze jest traktowane jako gest obraźliwy. Dotknięty tragicznym osłupieniem wprowadzał
atmosferę psychicznego bezruchu stwarzając aurę stuporu niesprzyjającą
kontaktom towarzyskim. Po jakimś czasie Dyrektor zlikwidował ten zaakceptowany dowcipny
klimat, niestety, tylko w środowisku muzealnym.
Likwidacji
uległa także, odwołująca się do transcendencji, Galeria Leszka Krzeszowskiego.
W
przepastnej czerni świeciły, w kosmicznym klimacie, niby planety, srebrne
medale. Duchowa wartość przegrała z potrzebą stworzenia zaplecza do obsługi
licznych imprez odbywających się w nobilitującej Sali Witrażowej, galerii Marii
Powalisz Bardońskiej.
Galeria
Lucyny Krakowskiej „Marzenie Przestrzeni” została zlikwidowana ze względu na
bezpieczeństwo. Malarstwo i tkaniny stwarzały potencjalny wybuch pożaru.
Podczas demonstracji z doświadczonym komendantem straży pożarnej z Gniezna
„włosy” sizalu płonęły w dramatycznym galopie o niepowstrzymanej sile. Próby
chemicznego zabezpieczenie przed ogniem, w tamtym czasie nie zdawały egzaminu. Przestrzegał
mnie przed wybuchem ognia mój kuzyn ppłk Hieronim Muszyński, ale nie miałem
siły na radykalną decyzję. Nowa dyrekcja bez żalu pożegnała się z egzotyczną
wizualizacją malarstwa i tkaniny. Niech ten grzech obciąża zielonogórskich
ogniomistrzów. Galerię Artystka tworzyła przez 6 lat. Zamontowano głośniki. Wyboru
muzyki dokonała także Lucyna Krakowska. Galeria stała się urzekającym miejscem
a zamontowane w niej siedziska były okupowane przez młodzież. Jak opowiadała
pani salowa, odbyły się tutaj radosne oświadczyny z zapowiedzią daty udzielenia
sakramentu ślubu.
Przy
prawej klatce schodowej pozostała słynna „Wieża asymetryczna” Kajetana
Sosnowskiego. Bożena Kowalska uważa, że jest ona „jednocześnie kolumną załamań
światła”. Na zapleczu Muzeum Sosnowski wybrał miejsce dla zamontowania
„tryptyku dwustronnego”. Forma sztuki zaistniała w plenerze „równocześnie
stanowiąc kontrast wobec najbliższego otoczenia. Jak drzewa i krzewy zmieniają
swój kształt pod wpływem wiatru, tak forma przestrzenna zmieniała go, oglądana
z różnych punktów spojrzenia, w miarę przechodzenia lub przejeżdżania obok
niej”.
Było
to jedyne dzieło w skali 1:1 w naszym kraju, co podkreślała, z uszanowaniem dla
naszego Muzeum, Bożena Kowalska.
Ze
względów technicznych „okno” zostało rozebrane. Destrukcja spowodowana
kilkuletnią prezentacją pod gołym niebem wymusiła tę przykrą decyzję. Szczęśliwie
Leszek Kania zabezpieczył pełną dokumentację w Dziale Sztuki Współczesnej.
Dyrekcja zapewnia, że „okno” zostanie ponownie zrekonstruowane w trwalszym
materiale.
Lokalizacja
„Owocu” i „Kurhan umierającego ptaka” została wybrana, po wielu próbach, przez
Aleksandrę Domańską-Bortowską. Prace zostały
wyeksponowane przy głównej elewacji Muzeum. Udanym zamiarem było stworzenie artystycznego
i psychologicznego dystansu do codziennego zabieganego życia. Stworzono czas
refleksji.
Wyemigrowały
także rzeźby Józefa Cyganka z wyobrażonego, na podstawie licznych zapisków,
wyposażenia części mieszkalnej domku winogrodnika, wzniesionego wśród uprawnych
krzewów na winnicy.
Ocalała
i cieszy się dobrą opinią u Dyrekcji, nieco kontrowersyjna koncepcja „kruczkowiny”
Mariana. Kruczka. Na drugiej kondygnacji z W.C. Pań i Panów, utworzono po
likwidacji ścian działowych przestrzeń dla „kruczków” Mariana. Bestiariusze
fantastyczne zrodzone ze śmieci i odpadów, wynikłe z emocji, fantazji i
literatury, pełzają po ścianach, krzątają się po kątach i zakamarkach. Surrealistyczne
tytuły prac powodują zawrót głowy i wymyślił je szalony poeta. – „Mała
kochanica, pasierbica, rozrzutnica błękitnych uśmiechów i srebrzystych łez”,
„Srebrny orszak mojej kniahini lubej na zamku”. „Złotowłose godziny
przemykające w katakumbach pamięci”, „Znaki gościńców moich dróg po wesołych
jarmarkach”. Ale były też nazwy proste, zrozumiałe: -„Księżniczka śmieci”,
„Grabarz szczęścia”, „Plaskacz”, „Babałyga” czy „Ruchla”. „Kolesie z
Ciemnogrodu” prezentowali etos miejski, „Secesja z dziobakiem” nawiązywała do
etapów rozwoju sztuki a „Dusiciel szczęścia” oraz „Familia skubańca” czy „Macochy,
trutnie i robotnice” do życia obyczajowego. Inwentarz muzealny zanotował około
stu pozycji. Prace jak i tytuły dzieł są zaskakujące i zdumiewające. Dziełka
urzekają pomysłowością formy i zdają się ze sobą komunikować antenami z
drucików, radarem ze sprężynek a nieco przytłumiony kolor zalicza je do ubogiej
egzystencjalnie rodziny.
Marian
Kruczek ceniony wyjątkowo w Krakowie, obrażony był na system a w szczególności
na socrealizm.
„Uważam
– mówił - że wprowadzono naszą sztukę do miejsc ustępowych. Socrealizm pomaga twórcom
w wypróżnianiu się bez specjalnego wysiłku. Pozwól, że ja zaistnieję w tych
miejscach jako wyraz mojej dezaprobaty”. Trudna była dyskusja gdyż artysta z
zapalczywą zajadłością bronił swoich poglądów nie cofając się przed obelżywym
słowem i określaniem zdrowia psychicznego adwersarza. Po przeprowadzonych
pertraktacjach Marian Kruczek zezwolił usunąć muszle i pisuary a my wyraziliśmy
zgodę na pozostawienie infrastruktury klozetowej. Po rurach złączkach i
kolankach pełzają „robale”. Szczególnie obrzydliwe wrażenie robił wąż
wspinający się siłą połączonych łańcuchów po żeliwnym przewodzie. Pikanterii
dodawała, od czasu do czasu, siła grzmotu opróżniająca rezerwuar z wyższej
kondygnacji. Pertraktacje się powiodły. Powstała galeria pod specjalnym
nadzorem, gdyż zwiedzający z miłości do sztuki i bez zezwolenia artysty poczęli
się dzielić jego twórczością.
„Co
to za sztuka z odpadów”. - To zdanie, bez znaku zapytania a jedynie jako
przygana było głoszone przez porażonych, przez Hegla, „postępowych” krytyków. Doznali
objawienia po definicji Stalina. „Artysta powinien pokazywać nasze życie
prawdziwe. A jeśli pokazuje nasze życie prawdziwe, nie może nie pokazać, jak
zmierzamy do socjalizmu. To właśnie jest realizm socjalistyczny”.
Tę
definicję wyczytałem w książce, - Stalin. Dwór czerwonego cara. [s.92] Autor.
Montefiore Simon Sebag. Warszawa 2010. Wydawnictwo Magnum
Piszę
o tym, gdyż byłem zadziwiony, że socrealizm urodził się tak wysoko.
Profesora
Mariana Stępnia znałem tylko z telewizji. Mówił o kulturze. Cytował z pamięci
wiersze, obszerne fragmenty dzieł literackich i mówił o duchowym życiu narodu.
Nieco później się okazało, że profesor z Uniwersytetu Jagiellońskiego został
sekretarzem KCPZPR. Ideały głoszone w krakowskiej „Kuźnicy” stały się przydatne
w polityce przełomu. Kruczek na swój sposób zapisał się wśród grona przyjaciół.
Jako znany artysta został poproszony o przygotowanie znaku-symbolu wydawnictwa.
Dzieło w formie nagrody miało trafić do rąk laureata. Kruczek dostarczył na
podium autentyczne kowadło kowalskie.
Pewnego
dnia do Muzeum przyszli poważni, w za dużych garniturach panowie. Obeszli gmach
od piwnic po dach. Po paru minutach zjawił się sekretarz KC, towarzysz Marian
Stępień w towarzystwie dworu partyjnego i najwyższych władz administracyjnych.
Gdy był kilka kroków od ekspozycji Kruczka zdobyłem się na bezczelną
informację. „Panie Profesorze, [co było partyjnym nietaktem wobec obecnych
towarzyszy] za chwilę spotka się Pan Profesor z wybitnym twórcą krakowskim”. Z
galerii Lucyny Krakowskiej, po odchyleniu tkaniny, która częściowo zasłaniała
przejście, poprosiłem, aby zebrani przeszli do galerii Kruczka. Pod ścianą
stała niska ława. Profesor przysiadł na niej i ukrył twarz w dłoniach.
Zapanowała cisza. Potem profesor powiedział, „Dziękuję wam dyrektorze”. Po
chwili dodał: „Właśnie przygotowuję książkę o sztuce. To muzeum znajdzie w niej
godne miejsce”.
No
i jak się okazało „odpadki” Mariana Kruczka uzyskały akceptowaną rangę sztuki,
chociaż nie ukazywały „ życia prawdziwego”.
Stanisław
Kowalski, mój zastępca i ja, postanowiliśmy, że gdy tylko osiągniemy wiek
emerytalny natychmiast skorzystamy z przywileju, aby zawodowo za nic już nie
odpowiadać. Nie umieliśmy się poruszać w świecie gwałtownych przemian. Słowo
„sponsor” budziło w nas lęk i poczucie głębokiej frustracji. Byliśmy
przyzwyczajeni do dotacji a zżerającą nerwy troską była walka o wysokość
budżetu. Służyły temu celowi rozmaite techniki z kłamstwem w awangardzie. Cyfry
„brane z sufitu” w tym świecie krętactwa, o ile spełniły założenia dyrektora,
to zyskał wśród załogi uznanie a wśród kolegów „po fachu” podziw.
Mówiliśmy
bez smutku o zakończeniu naszej szczęśliwej przygody zawodowej. W Muzeum z
Kowalskim znowu byliśmy razem. Tak zaczynaliśmy. W 1952 roku, spotkaliśmy się wśród
12 wysoko urodzonych historyczek sztuki. Królowały w sensie dosłownym kobiety, o
neutralnie nieżyczliwym stosunku do naszego socjalnego pochodzenia. Zrodziła
się wówczas, po głębokim namyśle intelektualna refleksja, że na tym kierunku
jest tylko dwoje ludzi, reszta to kobiety.
Podczas
krwawego Poznańskiego Czerwca, „ludzie” zaplątali się w politykę. Uczestniczyli
w„spisku imperialistycznym z inspiracji reakcyjnego podziemia”. Należeli do
„dywersyjnych bojówek”, byli także „nikczemnymi prowokatorami oraz nędznymi
awanturnikami”. Łysy Cyrankiewicz groził obcinaniem rąk.
Byliśmy
pod koniec czerwca obaj w Poznaniu. Przygotowywaliśmy się do obrony prac
magisterskich. Jak wynika z daty w moim indeksie, „Egzamin dypl. magisterski” wyznaczono
na 30.VI. 1956. Stanisław Kowalski prawie natychmiast poszedł „w kamasze” gdzie
studentów z Poznania zdrowo przeczołgiwano. Mimo to pisał z „tego woja” pełne
humoru listy.
W
Prezydium Woj. Rady Narodowej w Wydziale Kultury znaleźliśmy się szczęśliwie
razem. Naszym szefem był Wojewódzki Konserwator Zabytków, Klem Felchnerowski.
Na drzwiach, ul. Fabryczna 20 pierwsze piętro, wydrukował dosyć okazałe, w
trzech kolorach, doniesienie: -„Klemens Felchnerowski Wojewódzki Konserwator
Zabytków Artysta Malarz Historyk Sztuki Technik budowlany”. Jak z anonsu
wynikało Klem był człowiekiem wielu zawodów. Konserwator obdarzył nas poważnymi
obowiązkami, zaufaniem a nade wszystko przyjaźnią. To były ciężkie, ale cudowne
czasy. Klem wprowadził nas także w „kolonię artystyczną”. Z wielu artystami się
zaprzyjaźniliśmy.
We
wrześniu 1995. pół wieku od przyjazdu pierwszych artystów do polskiej Zielonej
Góry odbyła się wielka wystawa w Muzeum. W publikacji-katalogu wydanego z tej
okazji, w notach biograficznych odnotowano 93 nazwiska. Obliczyłem, że wśród
nich prawie połowę stanowili koledzy i przyjaciele. Publikowałem ich życiorysy
lub zamieszczałem wzmianki i anegdoty o nich w okolicznościowych drukach. Boże
Ty mój! Sam się zadziwiłem tą statystyką. A trzeba dodać jeszcze Czesława
Łuniewicza, artystę fotografika i upartego amatora malarza.
W
roku 1976, gdy prof. Jan Wąsiki przeniósł mnie z Lubuskiego Towarzystwa
Naukowego do uczelni zatelefonowałem do konserwatora. Wówczas Wojewódzki
Konserwator Zabytków sprawował nadzór nad muzeami. Poinformowałem Stanisława
Kowalskiego, że Prezes Lubuskiego Towarzystwa Naukowego wbrew mojej woli
zapewnił mi etat w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Teraz jestem zdecydowany
przejść do muzeum. Wcześniej kilkakrotnie na ten temat rozmawialiśmy z
dyrektorem Wydziału Kultury, Józefem Prusiem.
Kowalski
milczał a po piętnastu minutach przedzwonił. Stwierdził, że zna mój metabolizm
i zapytał czy jestem trzeźwy. Zapewniłem go, że to nie ma nic wspólnego z
przemianą materii a raczej z moim stanem psychodelicznym.
Po
dwóch dniach wezwał mnie do Komitetu Wojewódzkiego sekretarz Józef Nowak. Dał do wypełnienia ankietę personalną,
kazał donieść trzy zdjęcia, takie jak do dowodu osobistego. Stwierdził, że sprawę
z pozytywną opinią przedstawi „ na sekretariacie”. Wtedy stanowiska
dyrektorskie były zaliczane do nomenklatury partyjnej.
Do
muzeum wprowadził mnie Józef Pruś,
ówczesny kierownik Wydziału Kultury Wojewódzkiej Rady Narodowej. Znalazłem się
wśród znanego mi grona. Kowalski był obecny przy tym spektaklu. Stwierdził, że
zostały wyczerpane wszystkie emocje związane z tego typu imprezami. Słownik
wyrazów obcych niektóre z nich wyczerpał. Podniecenie, wzruszenie, wzburzenie,
gniew, radość, strach, dezaprobata, radość. Dla mnie ważny był fakt, że
obejmowałem vacat po nieobecnym od dłuższego czasu dyrektorze.
Funkcję
nieformalną szefa placówki pełnił Jerzy Lubojański, po Eugeniuszu Jakubaszku,
który dyrektorował w miedzy czasie w kilku placówkach muzealnych.
Czy
miałem do spełnienia jakiś plan, przemyślane teoretyczne założenia? Ależ skąd.
Samotnie gubiłem się w pomysłach i fatalnych projektach. Co trzeba zrobić? Wiele
z nich rodziło się w trakcie praktycznego działania. Jakie przedsięwzięcie da
efekt, aby zmienić atmosferę pogrążonej w depresji instytucji? Muzeum „cieszyło
się” negatywną opinią w Wydziale Kultury. Słabo zaznaczało się jako placówka
kulturotwórcza w porównaniu z Biblioteką Wojewódzką, Filharmonią czy Teatrem.
Józek
Pruś:- „Jest faktem, że w Muzeum są najniższe płace. Jaka praca taka płaca”.
Przekroczyłem
o pól miliona fundusz płac. Tutaj muszę dodać, że niezbyt odporni dyrektorzy
oddawali do dyspozycji Wydziału Kultury „niewykorzystane” przyznane w budżecie limity
na ten cel. Zdecydowanie wystąpiłem także przeciw „przechowywaniu” środków
finansowych w Muzealnym budżecie do dyspozycji Wydziału.
Liczyłem
się z konsekwencjami. Wykalkulowałem, że o ile mianowano mnie dyrektorem, to
zapewne nie zostanę odwołany w przeciągu miesiąca. Skończyło się upomnieniem w
Wydziale Finansowym WRN. Najbardziej przeżyła ten zabieg główna księgowa. Ale
kiedy Wydział Kultury zapowiedział bojowy scenariusz odpowiedzialności
personalnej moja księgowa, Janina Szymlet, ogłosiła, że znacznie schudła przez
ostatnie tygodnie, co ją cieszy. Ostracyzm ze strony Wydziału nie trwał długo.
Był jednak dolegliwy, szczególnie wtedy, gdy odmówiłem zatwierdzania awansów
pracowniczych w komórce finansowej Wydziału.
Obok
pracy muzealnej pilnym zadaniem była uciążliwa, walka z podtapianiem. Wilgoć i
grzyb na ścianie w holu sięgały, dosłownie kilka metrów. Założono dreny wokół
całego budynku i trzy studnie, które wypompowywały wodę z piwnic. Każda ulewa
była niepokojącym przeżyciem i oczekiwaniem czy nie nastąpi awaria
przeciążonych pomp. Korzystano z opinii mikologów z Wyższej Szkoły
Inżynierskiej. Założono system elektroniczny osuszający ściany. Efekty stały
się widoczne, bez żadnej przesady, po 20 latach.
Po
około dwóch latach wiedziałem, jakie jest docelowe miejsce podróży. Destynacja
dotyczyła powołania autonomicznych placówek muzealnych a przyszłym dyrektorom
stwarzała możliwość wykreowania własnej historii. Brak dostatecznej komunikacji
werbalnej spowodował oporną akceptację przeniesienia się z Zielonej Góry do
odległej Świdnicy, Ochli i Drzonowa. Prawie jak wygnanie z ukochanej ojczyzny.
Potencjalni banici nie akceptowali także likwidacji wypracowanych nawyków i
tradycyjnych przyzwyczajeń. Osobiste święta panie salowe obchodziły z
informacją: -„Muzeum nieczynne z powodu awarii prądu”.
I
oto konsekwencja.
„Tow.
Mieczysław Hebda…Zielona Góra. 4.03. 1979
Towarzyszu
Sekretarzu
My
pracownicy Muzeum Okręgowego w Zielonej Górze prosimy o interwencję oraz o
przywrócenie spokojnej pracy w naszej placówce. Od wielu już miesięcy nie
możemy znieść trybu pracy dyrektora Muszyńskiego. Ten pijak i łajdak, który się
z wszystkiego wyśmiewa zwłaszcza z partii i sztuki radzieckiej ostatnio po
pijanemu wykrzykiwał [dosłownie] „ludzie nie mają mieszkań a komitet buduje
sobie przed KW basen kąpielowy”….
Wymyśla
się poronione pomysły odnośnie galerii sztuki. Ostatnio ten członek partii powiedział,
że na wystawę robotniczą to rzyga…Nie podpisujemy się gdyż obawiamy się zemsty
człowieka, który jest szantażystą”.
Merytoryczna
działalność, w niektórych kręgach także nie znalazła uznania. Znany dziennikarz
z „Nadodrza” Ryszard Rowiński, jeszcze w 1984 roku, w dowcipny sposób
scharakteryzował muzealne przedsięwzięcia: -„…Proponuję wręczyć czek dr Janowi
Muszyńskiemu…zorganizuje na środkowym Nadodrzu wielki skansen…Będzie to
rezultat godny …ubierzemy chłopów w lniane siermięgi, zorganizujemy kurs posługiwania
się cepami i sierpami, oświetlimy się łuczywem. I będzie to czyn, którym godnie
się zapiszemy w historii ludzkości”.
Na
stronie miejskiej Gazety Lubuskiej przewodnik PTTK, pan Józef Orliński
krytykuje lokalizację Muzeum Archeologicznego. Za daleko.
Odpór
Rysiowi dał Henryk Ankiewicz jakimś cytatem
z Lenina, panu Orlińskiemu zalecił „kopnąć się do muzeów [w Warszawie
Leningradzie Paryżu i Moskwie]… może załapie pan trochę poczucia przestrzeni”.
Henryk
Ankiewicz to temat na pomnik przyjaciela artystów. „Czytam Antabatę z
zachwytem”- pisze we wzruszającym wspomnieniu Kszysztof Chmielnik w „Pulsie”.
[nr 6 czerwiec 2011]
Osobnym,
wyjątkowo wstydliwym i upokarzającym przeżyciem okazały się kradzieże
muzealiów. Ten wątek stale oczekuje na „lustrację”. Zapewne byłby to
środowiskowy ciekawy kryminał. Redaktor Siatecki w „Nadodrzu” opisał wydarzenie
w kilku kolumnach. Wykrycie „złodzieja w rodzinie” jest zawsze poniżające.
Sytuacja dla mnie była wyjątkowo dotkliwa, tym bardziej, że zaboru dopuszczał się
człowiek należący do najbliższych współpracowników. Zastanawiające były także
niemoralne powiązania sięgające do osób wywodzących się z różnych środowisk.
Ciekawie też przedstawiał się wątek obrony oskarżonego przez „oficjalnego”
muzealnego opiekuna ze służby bezpieczeństwa. Próbowano całą sprawę wyciszyć,
zamieść pod przysłowiowy dywan. Tylko upór i kompetencje emerytowanego
naczelnika Wydziału Kryminalnego Milicji Obywatelskiej Alka Merdy doprowadziły
do rozprawy sądowej. Trzeba także dodać, że część ukradzionych zabytków
powróciła do Muzeum.
Rozwój
muzealnictwa nie dokonałby się bez zaangażowania Wojewódzkiego Konserwatora
Zabytków. Gmachy muzealne w Świdnicy, Ochli, Drzonowie, to zabytkowe obiekty.
Prace budowlane finansowane były przez Ministerstwo Kultury i Sztuki-Centralny
Zarząd Muzeów i Ochrony Zabytków z dotacji konserwatora. Prace przy obiekcie
przeznaczonym na Muzeum Historii Miasta pokrywał częściowo budżet Rady
Miejskiej. Kamieniczkę przymurną przekazał Muzeum Ziemi Lubuskiej prezydent
Stanisław Ostręga, wspierający z osobistym zaangażowaniem pomysł wykreowania
miejskiego muzeum. To nie był remont ruiny a wręcz inwestycja. Zlikwidowano
miejskie szalety, podniesiono o dwie kondygnacje budynek nawiązując do gabarytu
sąsiednich kamieniczek. Rozpoczęto badania archeologiczne. Zanim przystąpiono
do prac budowlanych rozwarstwiono architektonicznie bryłę, wewnętrznie
zniekształconą ścianami działowymi przez licznych użytkowników. Odkryto ślady
od czasów średniowiecza po wiek XIX. Czternastowieczny ustęp odprowadzający
nieczystości wprost do fosy i jednoosobowy karcer z tego czasu, z ukośną
ceglaną posadzką, z drzwiami nabijanymi kowalskimi ćwiekami, sąsiadowały z
pruskim więzieniem. Łóżka na dzień przypinane do ściany, piece ogrzewane z
korytarza, stykały się z ciemnicą przeznaczoną do zielonogórskich czarownic. Według znakomitego historyka -regionalisty, prof. Władysława Korcza, który jest pionierem prac naukowych i badawczych, związany z losem zielonogórskich ofiar, ten dawny "dom kijów" [nazwa historyczna] był wykorzystywany jako więzienie. Z
hakami i przyściennymi łańcuchami, z tą różnicą, ze zamontowanymi na stałe. Zachowały się ślady tej więziennej infrastruktury w piwnicznej części budynku oświetlonego okienkiem zawieszonym pod stropem. Zimne, ponure pomieszczenie, z ceglaną ławą pod ścianą.
Badania
prowadził architekt Henryk Tarka, dokumentację historyczną i archeologiczną
gromadził Wiesław Myszkiewicz. Wyeksponowano późno średniowieczne elementy
architektoniczne, ościeżnice i nadproża z okresu renesansu, zdobnicze fragmenty
sztuki barokowej. Wizję wnętrza przyszłego muzeum opracowała Maria Antoniak,
artystka-muzealnik z Legnicy. Nadzór należał do Konserwatora Zabytków. Badań nie zakończono. Dr Stanisław Kowalski uważa, że należało przeprowadzić dokładne rozeznanie architektoniczne i poddać krytycznej analizie dotychczasowe ustalenia. Niestety, nie mogliśmy tego przedsięwzięcia zakończyć.
Obiekt
nagle bez nas, o tym, bowiem dowiedzieliśmy się z prasy, przekazano kościołowi
za zabór Domu katolickiego. Muszę przyznać, że ta decyzja jak i jej forma,
pogrążyły mnie w głęboki konflikt sumienia wynikły z poczucia niewyimaginowanej
krzywdy.
Muzeum
Historii Miasta Zielonej Góry miało stać się klamra ukazującą i spinającą awans
kulturalny, ekonomiczny i naukowy społeczeństwa Ziemi Lubuskiej. Wymownym i
bezdyskusyjnym przykładem stał się przestrzenny rozwój, ongiś małego ośrodka,
położonego na peryferiach Brandenburgii, północnego Śląska, fragmentu Łużyc i zachodniej
Wielkopolski.
Dla
osłody tamtego zdarzenia pozostała mi satysfakcja z uruchomienia autonomicznych
placówek z wybitnymi fachowcami.
Barbara
Kołodziejska, autorytet z zakresu etnografii, właściwie w muzealnictwie
stworzyła jej naukowe podstawy, Adam Kołodziejski, archeolog z poczuciem misji,
doskonały organizator, Włodzimierz Kwaśniwicz, historyk oręża, bronioznawca ,
namiętny kolekcjoner, umiejętnie łączący sztukę z militariami.
Poza
wymienionymi dyrektorami Muzeum dysponowało wyuczoną i wrażliwa kadrą
dydaktyczną. Po dzień dzisiejszy żywię uznanie do Zofii Zalewskiej i Urszuli
Rogowskiej. Na wniosek nieznanego nam lekarza przyjęły i otoczyły opieką młodą
dziewczynę, aby w Dziale Oświatowym wypracowała brakujący czas do renty. Nie
sposób wymienić wszystkich. Potencjał fachowy prezentowały służby techniczne.
Stolarze, elektrycy i długoletni „bezwypadkowy” wzorowy kierowca Zygmunt Mazur.
Szefem zespołu jest po dzień dzisiejszy energiczny Edward Jankowski.
Z
uznaniem wspominam Eligiusza Grabowskiego. Jako przewodniczący Komisji Kultury
WRN przychylnie rozpatrywał wnioski Barbary Fijałkowskiej, o powołanie
samodzielnych placówek muzealnych. Był także do czasu odejścia na sekretarza sojuszniczego
stronnictwa bratniej partii operatywnym
wicedyrektorem. Podobnie Barbara Fijałkowska. Po zakończeniu pracy w Wydziale
Kultury prowadziła w Muzeum Dział Wydawniczy. Były to już czasy znakomite w
porównaniu do siermiężnej działalności edytorskiej, z którą borykała się
Izabela Koniusz. Zmienił się rynek. Powstawały wydawnictwa kuszące jakością i
co wprost niesłychane, nie brakowało papieru. Mimo prawdziwych, czy ze względów
cenzorsko- politycznych, wydumanych kłopotów, wydawaliśmy poprawne katalogi i
tomiki poetyckie, wysoko ocenione przez Artura Sandauera. Pani Koniuszowa ma
prawo dobrze wspominać swój czas.
Czas
eliminuje złe wspomnienia. Pozostaje nostalgia za kontaktami z Edwardem
Dąbrowskim, za Jego erudycją, dyskusją o socjalizmie z Wiesławem Myszkiewiczem,
któremu błędy i wypaczenia do tego stopnia obrzydły, że „rzucił bilet partyjny”,
przyjaźnie wspominam Kamilę Marchelek oraz Marię Selerską, winiarkę Zdzisławę
Kraśko, jej dziełem jest dom winiarza, duma skansenu w Ochli, za prowadzącą
sekretariat dyrektora, lojalną Romualdą Schreder, oraz serdecznie wspominam
wiecznie pogodną Halinę Manturę. Tutaj muszę się pochwalić pozytywnym ruchem
kadrowym. Halinka była salową. Zwróciła moją uwagę konsekwentnym czytaniem.
Pozostawiła te książki za firanką. Podszedłem do okna i okazało się, że były to
albumy i wydawnictwa dotyczące sztuki. Poprosiłem, aby kilka dni posiedziała w
sekretariacie. Bardzo się broniła. Dzisiaj Jej praca może służyć za wzornik
współpracy dyrekcji z sekretariatem.
Wszystkim pracownikom nisko się kłaniam a kierownika
ekipy technicznej Franciszka Mareckiego zwanego „docentem” wspominam ze
wzruszeniem, podobnie jak radosnego artystę Stanisława Parę, czy uzdolnionego
snycerza Franciszka Szarego. To był doskonały i uzdolniony zespół..
Z
przykrością natomiast odnotowałem drogę z naukowym życiorysem mojej
magistrantki, ambitnej Anny Ciosk. Mając zaawansowany doktorat u prof. Jerzego Topolskiego,-
nagła śmierć promotora - zakończyła się dla niej losem niesprawiedliwym.
Osobnym
tematem jest pracowitość Ireny Sławińskiej „ministra finansów” tworzącej z
dyrekcją autonomiczne placówki muzealne z oddziałów, archeologicznego,
etnograficznego i Braterstwa Broni.
Wiele
razy powtarzałem, „Głupi dyrektor, przy
pomocy tubki telefonicznej może zniszczyć dobrą instytucję. Mądry szef bez
pomocy kompetentnych oraz zaangażowanych współpracowników nie jest w stanie
zrealizować pożądanego programu”.
O
ile czuję się zawodowo spełniony to dzięki Armandowi Felchnerowskiemu,
znajomości na rynku sztuki Leszkowi Kani i zakupom do galerii autorskich
Loretcie Sarnowskiej. Nie tylko wzbogacali Muzeum w znaczące dzieła sztuki, ale
także umożliwili mi ich doznawanie.
Andrzej
Tczewski interesował się muzealnictwem i sztuką do tego stopnia, że sam stał
się twórcą. Leszek Kania i ja uczestniczyliśmy w tej artystycznej pasji.
Założyliśmy nawet zespół rzeźbiarski.”2-duo-Mu Ka” [„Muszyński- Kania”]
wykonujący prace z zakresu „form przestrzennych służących wrażliwości
estetycznej i zdrowiu człowieka”. Tak głosił manifest, który został spisany. Na
zielonym kartonie. Zleceniodawcą był Andrzej Toczewski. Prace wykonywaliśmy na
Jego posesji. Materiał pochodził ze złomowiska a prace były podobne, trochę do Hasiora,
ale bardziej do Kruczka. Mecenas malował je farbami olejnymi. Stawały się
osobliwymi, abstrakcyjnymi gadżetami „zdobiącymi” otoczenie wokół posiadłości
Państwa Toczewskich. To była twórczość radosna i „powinna,- jak głosił
manifest,- się podobać”.
25.III.1994.
Andrzej Toczewski Dyrektor Gabinetu Wojewody nie zawezwał mnie do Urzędu.
Przyszedł do Muzeum i w moim biurze mądrzyliśmy się na różne tematy. Nie
pamiętam już, jakie powody zadecydowały, że odszedł z Wyższej Szkoły
Pedagogicznej i skorzystał z propozycji zatrudnienia u Wojewody Mariana
Eckerta. Jak zanotowałem, profesor poszukiwał do swego gabinetu kandydata,
który byłby „elegancki, grzeczny, bez nałogów i jak trzeba pracowity”.
Zanotowałem także, że „Andrzeja wybrał spośród pięciu ubiegających się o to
stanowisko”.
Ważną
informacją dla mnie była wiadomość, że Toczewski jako Prezes Polskiego
Towarzystwa Historycznego jest zainteresowany sympozjum na temat muzealnictwa.
Wtedy „oczywistą oczywistościa” było dla mnie, że Dyrektor Gabinetu Wojewody
jest poważnie zainteresowany stanowiskiem dyrektora muzeum. Sam był katapultą,
która miała Go wyrzucić na zaplanowany muzealny horyzont. Nastąpić to miało z
chwilą, gdy Wojewoda opuści swój fotel po upływie kadencji. Przyznaję, że po
raz pierwszy odczułem, że stanowisko w Muzeum ma dużą wartość. Potem było
jeszcze pytanie, kiedy zamierzam odejść na emeryturę. Powiedziałem: O ile do
1932 roku dodamy 65 lat to wychodzi rok 1997.
Polskie
Towarzystwo Historyczne z okazji obchodzonego 40-lecia wysłało zaproszenia na
sympozjum naukowe „Muzea Zielonogórskie” na dzień 6. XII. 1994. Byłem przekonany,
że ta wiedza ułatwi nie tylko start w konkursie, ale komisja wskaże Andrzeja
jako jedynego kompetentnego kandydata, dyrektora Muzeum. [Teraz trzeba dodać,
że już w 1977 roku Toczewski opracował plan pracy i rozwoju Działu
Historycznego dla Muzeum Miasta w Zielonej Górze].
Zanotowałem:
- „Piątka dyrektorów w jednym miejscu. Sesja nudna, typowa dla tego typu
posiedzeń.
dr
Andrzej Toczewski – wprowadzenie
dr
Jan Muszyński – Muzeum w Zielonej Górze
dr
Adam Kołodziejski – Muzeum Archeologiczne Środkowego Nadodrza w Świdnicy
dr
Włodzimierz Kwaśniewicz – Lubuskie Muzeum Wojskowe w Drzonowie
dr
Grzegorz Chmielewski – Muzeum książki Środkowego Nadodrza Wi MBP w Zielonej
Górze”.
We
wtorek 26. VII. 1994 roku zwiedzali obszerną wystawę Wojewoda Marian Eckert w
towarzystwie Dyrektora Gabinetu. Ekspozycja obejmowała dorobek plastyków Ziemi
Lubuskiej, a okazją było czterdziestolecie Związku Polskich Artystów Plastyków.
Wojewoda nie ukrywał wtedy, ze akceptuje przejście swojego Dyrektora do Muzeum.
Andrzej podczas tej rozmowy dyskretnie poszedł zwiedzać wystawę pocztówek
Zielonej Góry.
Gazeta
Lubuska 27. VII. 1994, [a wiec dzień później] w środowym Magazynie: „Urzędnicy
z konkursów. W ostatnich dniach czerwca trzej dyrektorzy wydziałów Urzędu Wojewódzkiego
w Zielonej Górze zrezygnowali ze stanowisk. Oznacza to, że od połowy grudnia
1993, a więc do czasu zmiany na stanowisku Wojewody zielonogórskiego,
wicewojewoda, dyrektor urzędu i aż 7, dyrektorów wydziałów opuściło gmach U.W. Na
trzy ostatnie stanowiska wojewoda ogłosił konkurs. Wczoraj nastąpiło jego
częściowe rozstrzygnięcie. Komisję konkursowa stanowili: wojewoda, wicewojewoda
i dyrektor urzędu. Komisja rozpatrzyła 11 kandydatów. Najwięcej, bo 5 osób ubiegało
się o stanowisko dyrektora Wydziału Kultury i Sportu. Wszystkie pochodzą z
Zielonej Góry. Wśród kandydatów byli nauczyciele akademiccy z WSP. Nie było
wśród nich ani jednej osoby związanej ze sportem. Ze względu na doświadczenie i
umiejętności organizatorskie oraz dorobek publicystyczny Komisja wybrała dr. Andrzeja
Toczewskiego ostatnio dyrektora gabinetu wojewody”.
W
środę 27.VII. 1994 Ekspres Zachodni [tytuł wytłuszczony] „Toczewski od kultury
i sportu… Od 1sierpnia br. funkcję tę będzie pełnił Andrzej Toczewski,
dotychczasowy dyrektor gabinetu wojewody. Poinformowała o tym wczoraj dyrektor
urzędu wojewódzkiego Antonina Grzgorzewska. Dr Andrzej Toczewski jest z
wykształcenia historykiem. Przez wiele lat pracował w zielonogórskiej WSP. Z
administracją państwową związany jest od kwietnia br.,”.
Sekretarzem
PTH zostałem, w roku, 1957 gdy byłem asystentem Wojewódzkiego Konserwatora
Zabytków i to z jego nakazu. Andrzej Toczewski zorganizował moje 40 lecie pracy
zawodowej, jako prezes Polskiego
Towarzystwa Historycznego.
Poznałem
Go jako pracowitego chłopca zajmującego się działalnością wystawienniczą w
Wojewódzkim Domu Kultury. Byłem kierownikiem latach sześćdziesiątych, kierunku
Kulturalno Oświatowego na WSP. Zorganizowałem spotkanie z rektorem Hieronimem
Szczegułą. Po kilkunastu latach Andrzej został nauczycielem akademickimi. Nieco
później także sekretarzem Lubuskiego
Towarzystwa Naukowego. Prezesa LTN i rektora profesora Jana Wąsickiego, jako
szefa miałem ponad 15 lat. Andrzej znacznie krócej. Przez pewien czas naszymi wspólnymi
przełożonymi byli dwaj rektorzy, profesorowie Hieronim Szczeguła i Jan Wąsiki. Na
początku drogi zawodowej byłem urzędnikiem. Andrzej także związał się z
administracją, tylko o kilkanaście szczebli wyżej. Ja byłem w harcerstwie, do
którego niechęcią pałali partyjni talibanie. Andrzej natomiast, w szczęśliwie
innych czasach, został Makusynem. Dzisiaj to splendor towarzyski przy boku
druha Czarnucha.
Gdy
zmarł profesor Jan Wąsicki [w roku 1995] smutnymi godzinami wspominaliśmy
naszego wspólnego szefa. Ze wzruszeniem przypominaliśmy sobie chwile spędzone z
dobrym, mądrym człowiekiem i humanistą w dosłownym znaczeniu tego słowa. Także
z rozbawieniem przestrogi, które pozostaną w nas na zawsze.
-Panie
Jasiu, panie Jasiu. Pan jest jak ten barokowy aniołek, buzia uśmiechnięta a
dupa goła. Niech pan uważa, aby ktoś pana w ten tyłek nie kopnął.
-Panie
Andrzeju, niech pan nie bierze mnie na cienki drucik. To wtedy, gdy wyrażał
uznanie do Profesora. Trzeba przyznać, że Andrzej bezbłędnie rozeznał słabości
prezesa i rektora. Nasz szef akceptował inteligentnie formułowane pochlebstwa i
obaj dobrze o tym wiedzieliśmy.
Profesora
do Poznania zawoził milczący i dyskretny pan Mieciu. Aby się nie nudzić w
drodze szef często swoich sekretarzy zabierał, aby omawiać sprawy organizacyjne
Towarzystwa. Tę trasę wielokrotnie zaliczyliśmy. Droga nie była nudna. Opowiadania
i wspomnienia szefa były fascynujące.
Profesor
ze swoich poufnych źródeł miał wiedzę, na owe ciemne czasy, niebezpieczną.
Wiedział, że Stalin cenił Bieruta, za elegancję i taktowne zachowanie. Także,
jakim grubym słowem potraktował naszego prezydenta Beria, gdy ten po raz
kolejny prosił Stalina o informacje dotyczące losu polskich oficerów. Bieruta
informowano, że zapewne zagubili się w tej szóstej części świata i odpowiednie
służby rozpoczęły już poszukiwania.
Jan
Wąsicki zanim uzyskał tytuł profesora zwyczajnego był sekretarzem organizacji
partyjnej na Uniwersytecie działającej na prawach dzielnicy. Poza etatem na UAM,
prowadził wykłady w Akademii Spraw Wewnętrznych. Był posłem na sejm, działał w
Instytucie Zachodnim. Miał znajomości wśród polityków i naukowców, nie tylko w
kraju. Zastępca kierownika Wydziału Ideologicznego KW PZPR, Sobiesław Piątek
polecił mi abym zapytał prof. Jana Wąsickiego, czy przyjmie stanowisko rektora
na naszej uczelni o ile z taką propozycją zwróci się do niego Mieczysław Hebla,
pierwszy sekretarz Komitetu.
Opracowanie
Profesora, dotyczące losu Polaków w
Marchii Granicznej [1919-1945] zostały wyróżnione przez Polski Instytut Spraw
Międzynarodowych. Andrzej Tczewski wspomina, że wielką dumą profesora był
doktorat honorowy Uniwersytetu Marcina Lutra w Halle.
Lubuską
Nagrodą Naukową i „Nadodrza” wyróżniono profesora za Grenzmark Posen
Westpreussen. Profesor podarował mi książkę ze słowami:
-
Niech pan to przeczyta. Po kilku dniach:- No i co się pan o sobie dowiedział?
Zastygłem w egzaminacyjnym oczekiwaniu.
Profesor:--
gdzie się urodziła pana mama?
–
w Tomienicy.
- Gdzie babcia?
– w Chobienicy.
-
Gdzie ojciec?
– W
Promnie..
No tak! Kreis Pomst.- stwierdził profesor i wydał nieoczekiwany
wyrok.
-
Jest pan panie Jasiu Prusakiem.
Najpierw byłem przerażony, gdy jednak okazało
się, że moja ojcowizna sięga pogranicza a korzenie wrosły w dobra hrabiów
Mielżyńskich, zasłużonych dla kultury i polskości, w rozbawionym towarzystwie
przyznawałem się do tej wrednej pruskości. Nie jestem pewien czy patriotyzm
Andrzeja Toczewskiego akceptował tego rodzaju deklaracje.
Profesor
był lubiany przez studentów a wprost uwielbiany przez gospodarujące w akademiku
dziewczyny. Zapraszały pana rektora na placki ziemniaczane z cukrem i śmietaną.
Profesor interesował się życiem studentów. Chodził na próby chóru, sprawdzał
sanitariaty i stołówkę. Wszystko musiał wiedzieć, wszystkiego wręcz dotknąć.
Przy
różnych okazjach otrzymywał dzieła sztuki. Sala wystawowa na uczelni stale była
pod jego nadzorem. Nawet typował na ekspozycje
swoich faworytów. Doprowadziła do merytorycznej dyskusji twórczość Stanisława
Hołowni zwanego „Betonem”. Wpisy do kroniki zwiedzających dotyczyły skandalicznej
nieznajomości psychiki twórcy. Wiadomo było, że prócz uprawiania malarstwa
tworzył rzeźby w materiale, od którego uzyskał twardą nazwę. Uprawiał też
archeologie. Odkopał miecz Bolesława Chrobrego oraz założył Komunistyczny
Uniwersytet Świętej Królowej Jadwigi, mianując siebie dożywotnim rektorem. Moje
argumenty dotyczące fatalnych „plam olejnych” profesor zbił argumentem, że doktrynerscy
historycy sztuki nie potrafią w porę docenić amatorów począwszy od Henrii Rousseau
po naszego Nikifora i Ociepkę. Cenił malarzy gołębiego serca, rozkołysane wieże
samotności. Autentycznie był uradowany, gdy do Jego zbiorów dodałem pracę
palacza z Biura Wystaw Artystycznych, zatytułowaną „Hiszpan”. W ciemnej
brązowej, głowo podobnej plamie, świeciły białe oczy. Dzieło budziło grozę.
Profesor był zachwycony. Zakupił jeszcze „Uliczkę przy Rynku”, o której twórca
mówił, że „budynki pomierzyłem taśmą a potem suwmiarką przeniosłem na dyktę. O
lipie nie może być mowy”.
Profesor
posiadał także zbiór profesjonalnych malarzy, wśród których były obrazy Józefa
Burlewicza.
-„Panie
Jasiu, panie Jasiu, dowiedziałem się, że chcą mi dać obraz, niech pan im powie,
że mnie zadowolić może jedynie Bitwa pod Grunwaldem”.
Nie
będzie przesadą o ile stwierdzę, że zarówno Andrzej jak i ja byliśmy zauroczeni
naszym szefem. Niezależnie jak to zostanie odebrane, kochaliśmy profesora tak
jak uczniowie swoich wybranych nauczycieli.
Proces
przemian w latach 1989-2010 dotyczył także muzealnictwa. Mieliśmy przejść w
gestię Urzędu Miejskiego. Skarbnik miasta Sergiusz Szymaniak poprosił o planowany
budżet, Wydział Spraw Wewnętrznych o statut i regulamin Muzeum. Źdisio
Piotrkowski omawiał pracę w Muzeum w najbliższej przyszłości. Leszek Kania
postanowił powrócić do Biura Wystaw Artystycznych. [Biuro rozwiązane zostało po
odejściu z partii dyrektora Wiesława Myszkiewicza] Od 1, III. 1995 naczelnikiem
Wydziału Infrastruktury Społecznej został - życzliwie nas traktujący - dr Paweł
Suder. Został ogłoszony konkurs na dyrektora BWA. Leszek Kania był namawiany
przez wiceprezydenta Mieczysława Łapanowskiego na to stanowisko. Przepisuję ze
swojej kroniki: „Leszek Kania po namowie Mietka i Pawła zdecydował się stanąć
do konkursu. Spotkaliśmy się w piątek 7, IV, {Paweł, Leszek i ja}. Omówiliśmy
dokładnie program wystąpienia Leszka. Paweł nawet napisał wytyczne. Leszek
dowiedział się, że termin ostateczny przypada na dzisiaj do godz. 15,30 [10.
IV], Dzisiaj rano [10. IV] Leszek przeczytał mi program. Postanowiłem dopisać
jeszcze wstęp sytuujący BWA w infrastrukturze kulturalnej miasta. Jakoś po
14,00…przedzwonił do Pawła, że zaraz doniesie swój elaborat. Niestety, termin już minął. Rano komisja
podliczyła oferty i klamka zapadła”. Muszę przyznać, lżej mi się zrobiło, że
nie brałem udziału w tej niedobrej dla Muzeum decyzji Leszka, a rozwiązanej w
sposób groteskowy, ale skuteczny przez Jego„przyjaciół”.
Znowu
zaglądam do swoich zapisków: „Od 1.I.1997. trochę się zmieniło. Dzisiaj jest 7
dzień stycznia. Staszek jest na emeryturze, pracuje nadal na pół etatu. Moim
zastępcą mgr Leszek Kania. Właśnie za chwilę wręczę Mu nominację…zrealizowano
część planu. Kierownikiem Działu Sztuki Współczesnej Została Irena
Filipczuk-Klisowska, która przyjechała z mężem, artystą, którego jestem fanem i
córeczką z Legnicy…W tym dziale po odejściu Miry Szczególanki brakowało
historyka sztuki z uniwersyteckim wykształceniem.”
Leszka
cenię i szanuję za wiedzę, przyjaźń i pogodny charakter. Studiował na WSP a wiedzę
zdobywał przede wszystkim sam w upartym samokształceniu. Jest znakomitym znawcą
sztuki współczesnej. Nazywam go encyklopedią zielonogórskiego środowiska
plastycznego. Maluje i rysuje. Chcąc zapewnić Leszkowi „przyszłość” w PRL, na
kierowniczym stanowisku, postanowiłem namówić go, aby został członkiem partii. Kolega
Kania pomysł odrzucił z wyraźną negacją nieprzemyślanej propozycji.
Armand
Felchnerowski, Kierownik Działu Sztuki Współczesnej, sekretarz muzealnej podstawowej
komórki partyjnej, do tego stopnia rozczarował PZPR, że był inwigilowany przez
Służbę Bezpieczeństwa. Gdy zamieszkał na zachodzie przesłałem Armandowi wycinki
gazetowe informujące, jaką miał opinię polityczną. Mocą tych informacji wraz z
bratem Tytusem, mogą w Monachium dopisać Felchnerowskich do listy dysydentów
działających w Zielonej Górze.
Do
Orońska, Centrum Rzeźby Polskiej, wyjechaliśmy 4.IV.2000. zaproszeni przez artystów. Aleksandrę Mańczak
i Grzegorza Przyborka. Znani z wystaw w Zielonej Górze, prezentowali tam swoją
twórczość. Przy okazji pojechaliśmy do Kozłówki, centralnej składnicy dzieł
socrealistycznych. Patrzymy, a tam w magazynie Wanda Sokołowska, rzeźbiarskie
wyobrażenie główki dziewczynki. Wzruszające, Wanda klasykiem socrealizmu.
Trzydniowa
wycieczka - „to wspaniała trasa, która zamknęła się liczbą 1338 km,…ani jednego
ostrego hamowania, śladu potencjalnego zagrożenia…doświadczony kierownik
administracyjno-techniczny, wieczny optymista, dobry człowiek…Jerzy Duber, mistrz
kierownicy, trudno przy nim o myśli pochmurne”.
Odwiedziliśmy
także do Piotrków Trybunalski gdzie spędziłem swoją młodość okupacyjną
[Generalne Gubernatorstwo]. Z bólem odkryłem, że to wszystko było małe,
karłowate, zaplute. Leszek zrobił mi zdjęcia na progu naszego mieszkania. To
był łącznik między chałupami, mikroskopijny, szeroki na dwie okiennice.
Oglądałem to ze zdemolowaną pamięcią. O Jezu! Boże ty mój!. Żyłem w jakimś
urojeniu, że wszystko było piękne, wiosenne, zielone. Okazało się, że to złudzenie,
podświadoma kretyńska symulacja w obronie zdrowia psychicznego.
Tyle
pozostało z zapisu mojego marzenia, by odwiedzić miejsce, które w pamięci
idealizowałem, wyposażałem w ciąg młodzieńczych przygód, bezproblemowych mimo
trwającej wojny.
„7.I.97
Dzisiaj napiszę do wojewody, że chciałbym odejść na emeryturę”.
Zwyczajnie
zazdrościłem Staszkowi, że ja pozostałem
jeszcze w Muzeum. Nawet nie przypuszczaliśmy w najśmielszych snach, że
doczekamy wspólnie czasów emeryckich. Ja zawdzięczam wszystko i dobre i złe
Zielonej Górze. Staszek tutaj dorobił się opinii uznanego w kraju fachowca,
teoretyka i praktyka z zakresu urbanistyki i architektury. Poparł to licznymi
publikacjami. W tej tematyce, jako naukowiec, jest niedoceniany w naszym
środowisku. Ale też nie zachowuje się jak autor, któremu zależy na czytelnikach.
Jest wyjątkowo pracowity. Ma wiele cech tradycyjnego polskiego chłopa. Wolę i
upór. Nie jest w stanie z kimś się zaprzyjaźnić ze względu na stanowisko. Jest
sprawiedliwy, nikt i nic nie w stanie mu zaimponować. Jego pełne inteligencji
dowcipy, odzywki, określania ludzi z łagodną złośliwością, oraz ich zajęć, to
dziedzina mało znana. Pisze doskonale, rysuje lekko i dowcipnie. Starzeje się
godnie, tylko trochę łysieje. Kondycje na swój wiek ma znacznie zawyżoną.
Samotnie z niej korzysta, jako, że jest wiecznie osobny. Zawsze mogę liczyć na
jego dyskretne wsparcie. Dyrektor Andrzej Tczewski zaprasza Stanisława
Kowalskiego do współpracy uznając Jego wiedzę i niekonfliktowy charakter.
Z
moich notatek: „Z inicjatywy prezesa PTH, Andrzeja Toczewskiego obchodzono [11.
VI. 1996] w Muzeum moje 40-lecie pracy zawodowej w tym ponad 20 lat w tej
instytucji.. Równocześnie odbyła się promocja książki „Muzea Zielonogórskie”.
Był koncert fortepianowy Czesława Grabowskiego, liczne przemówienia a niektóre
ich frazy wprost na epitafium. Uroczystość organizacyjnie na 5 z plusem”.
„…wczoraj
[7. XI. 2000] uroczystość…55 lat Muzeum. Była szopka w wykonaniu artystów
Teatru. Pan Mincer napisał dowcipne teksty o każdym pracowniku. Recytowali,
śpiewali…na melodie Kofty „Pamiętajcie o
ogrodach” Impreza przedłużyła się o dwie godziny. Dyplomy, wyróżnienia… Obecni:
- Jego Ekscelencja ksiądz Adam Dyczkowski i ksiądz prałat Konrad Herman,
Prezydent, Marszałek Województwa, Przewodniczący Sejmiku woj. Jednym słowem
elita kościelna, polityczna i administracyjna. Toasty, podarki, życzenia…Byli
goście z Poznania, Gorzowa i Nowej Soli.
Trzeba
z uznaniem ocenić całe przedsięwzięcie…Andrzej potrafi to robić…”.
Dyrektor od sponsorów otrzymał nie tylko
obietnice, ale wykonano konkretne prace w Muzeum, {klimatyzacja} i dostarczono
nieodpłatnie materiały budowlane {drewno, cement}.
Wspominana
już w tym tekście była prezydent pani Antonina Grzegorzewska, gdy Andrzej
przedstawił swój program nazwała go marzycielem. Wielobiegunowe zainteresowania
dyrektora, plus wykształcenie historyczne, doczekały się realizacji, także w sferze
„ojczyzny duszy”. Właśnie duchowość objawiła się w szacunku do tradycji i
poszukiwaniu drogi dotarcia przez muzealne środki przekazu i relikwie papieskie
do świadomości religijnej pomijanej programowo w muzealnictwie.
Tczewski
osiągnął swój zaplanowany cel. Pięć lat wyprzedził usilną pracą i konsekwentną
wizją przyszłe stanowisko. Jestem przekonany, że zły los nie odmówił zrealizowania
zamierzonego planu. Tak mi się zdawało, że w Muzeum, Andrzej Toczewski stał się
kustoszem swoich marzeń, bólu i lęków. Ale to tylko hipoteza. Muzeum tortur, te
nasze czarownice, te manekiny, te kraty, być może, że to los człowieczy. Ale to
także tylko przypuszczenie. Sądzę, że dr Andrzej Toczewski postanowił wymyślić
coś nowego nie schodząc z traktu tradycji.
Muzeum
jest żywe jak nigdy, nieraz wprost zadeptywane. Tętni energią, młodością. Żeńskiej
muzealnej populacji dedykuję wyznanie Jerzego Pilcha: - „Polskie dziewczyny
fantastyczne przecież, piękne, błyskotliwe pełne inwencji czaru wynikającej z
wysokiej inteligencji wrażliwości…Uważam, że opiewanie piękna kobiety nie
unieważnia jej doktoratu”.
Mój
przyjaciel Paweł T. chodzi na każda wystawę, aby, jak twierdzi „adorować
powabne kustoszki”.
Do
plemienia miłośników komputerów, Internetu i stale najnowszych mediów elektronicznych,
należą także utalentowani, z ambicjami naukowymi, doktoranci, Arkadiusz Cincio
oraz Longin Dzieży. W środowisku plastyków działa artysta Igor Myszkiewicz
ceniony także jako scenograf muzealny. Dyrektor, profesor uczelniany Wyższej
Szkoły Zawodowej w Sulechowie, ułatwia prace naukowe, zabiega o przewody
doktorskie swoich pracowników, umożliwia publikacje i zachęca do pisania w
tytułach, które stworzył. Z drugiej strony znaczący jest udział historyka
Toczewskiego w modernizacji społecznej świadomości przez działalność w różnego
typu komisjach a w szczególności w organizacjach kombatanckich.
Zastanawiałem
się czy Andrzej i Leszek stworzą atmosferę przyjaznej współpracy? Wiele Ich
różniło. Andrzej kocha samochody, Leszek w życiu nie siedział za kierownicą.
Andrzej namiętny zwolennik elektronicznych mediów. Leszek długo lekceważył
komputer i Internet.
Andrzej rasowy menadżer, umiejętnie
korzystający ze sponsorów, Leszek poszukiwał raczej zwolenników sztuki. Andrzej
mistrz uniwersyteckiej socjotechniki personalnej, Leszek w tej dziedzinie nawet
nie doszedł do matury.
Jak
w takim razie aksjologicznie wyjaśnić, że mimo tak zróżnicowanych aksjomatów po
upływie pewnego krótkiego czasu harmonijnie poczęli współdziałać? Nawet
filozofia zdaje się w tym przypadku być bezsilna. W opisie człowieka jesteśmy
bezradni. Nie zdołamy rozwikłać jego motywów, mentalności, ani do końca
imperatywów, którymi się kierował.
Ten
tekst to także moja podróż w głąb siebie, doprowadzający do bolesnej
identyfikacji przez los historyczny, indywidualne błędy i upadki. Były one częstsze
aniżeli satysfakcja, płynąca z życiowej chronologii. Ostatecznie to był mimo
wszystko żywot szczęśliwy. Tym bardziej, że moja opinia o Polskiej Rzeczpospolitej
Ludowej jest wielowarstwowa. Taki wniosek wynika z moich zapisków, którymi
uzupełniam 80-letnią pamięć. Starość moja to ani kreacja ani manipulacja. Może
mam prawo powtórzyć za Hiobem. „Dni moje były szybkie jak tkackie czółenka i
kończą się bez nadziei”. Kiedy Pandora otworzyła swoją puszkę i wypuściła
nieszczęścia tego świata, to na dnie pozostała tylko nadzieja. Moja nadzieja
ustąpiła przed wiedzą o schyłku życia i o nieuleczalnej chorobie. Żyłem w ciekawych,
przeklętych czasach. Czułem się często samotny, ale nigdy nie byłem
osamotniony.
Już
czas zakończyć Jungiem, gdyż „słowa
usiłują zająć miejsce życia”.
Żywot
można określić metaforą.
Drzazga
kory odłupana z drzewa, którego nie zdołały ściąć piekielne piły dwóch zbrodniczo
zjednoczonych dyktatorów. Wrzucona do wartkiego strumienia. Obijana w burzliwym,
kamiennym potoku dziejów. Przedarła się przez niespodziewane zakola. Utrzymywała
w spienionym nurcie oraz szczęśliwie uniknęła nieprzewidywalnych studziennych głębin.
Unikała zdradliwej kipieli. Gdy zaistniała możliwość dobijała do cichszych przyjaznych
zatoczek. Nie zatonęła, mimo, że była zalewana. Ten kawałek kory okazał się odporną
łódeczką, która przepłynęła przez wiele etapów historycznych.
Czy
figurą stylistyczną można ukazać kształt osobowości? Określić tożsamość?