poniedziałek, 23 kwietnia 2012

STANISŁAW KOWALSKI – człowiek poważny - pełen dowcipu




W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, Stanisław Kowalski i Jan Muszyński, zostali studentami historii sztuki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Od tego czasu ponad pół wieku trwają w wielkiej, niczym niezmąconej przyjaźni.
W 1952 roku na korytarzu Zakładu Historii Sztuki. Ul Fredry 10, czwarte piętro, kłębiło się kilkanaście kobiet. W pewnej, bezpiecznej odległości od tego tłumku stał chudy chłopak z wyjątkową czupryną. Podszedłem do tego nieśmiałka i grubym głosem zapytałem:-„Czy kolega pali?”. Tak zaczęła się nasza szczęśliwa przygoda na studiach.  Tylko nas dwóch ludzi i dziesięć kobiet.

Studia ukończyliśmy w czerwcu 1956 roku. Przed budynkiem  Wojewódzkiego Komitetu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej stał sekretarz Wincenty Kraśko otoczony wzburzonym tłumem;
-Niech zeżre legitymację partyjną, - a z okien leciały już komitetowe papiery i segregatory. Wykrzykiwano różne obelżywe zdania, domagano się chleba, część tłumu poszła na ul. Młyńską pod więzienie. Ktoś zarządził aby pójść na ulice Kochanowskiego. Gdy tam dotarliśmy to znaczy Staszek i ja już tam była strzelanina. Poznań był wściekły i bojowy.
„Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciwko władzy ludowej, niech będzie pewien, że tę rękę władza odrąbie”, mówił Józef Cyrankiewicz. Słuchaliśmy tych słów w akademiku przy ul. Stalingradzkiej w pokoju Staszka i już nie pamiętam jak mocno byliśmy przerażeni.
30 czerwca miałem egzamin magisterski a Staszek, używając bardzo aktualnych określeń, poszedł w kamasze. Przez długi czas nie udało mi się ustalić czy powołanie do wojska Staszek dostał przed Poznańskim Czerwcem, czy jeszcze w tym miesiącu, czy po względnym opanowaniu sytuacji. Gdy zapytałem o termin powołania powiedział: -„No nie, na ostatnim studium wojskowym powiedzieli nam, że niebawem dostaniemy powołanie. Ty nie mogłeś o tym wiedzieć bo byłeś zwolniony z woja”.

Stanisław Kowalski urodził się we wsi Wola Wydrzyna, powiat Radomsko, gmina Sulmierzyce. Zdarzyło się, że w telewizorze matka nieszczęsnego „Zośki” udzielała wywiadu. Pytano o syna, który zmarł po tygodniu, już po odbiciu go z rąk Gestapo, przez kolegów z Grup Szturmowych Szarych Szeregów, podczas słynnej akcji pod Arsenałem. Jego matka mówiła o zaatakowanym konwoju i uwolnieniu prze harcerzy 25 osób, a na pytanie o jej los oznajmiła, że po ukończeniu seminarium nauczycielskiego znalazła prace w zapadłej wsi, na końcu świata, poza kręgiem cywilizacji;
-Zaraz powie, że w Woli Wydrzynej, pomyślał Staszek i tak się stało. Opowiadał mi o tym z nutką satysfakcji, że tak się zgadzali z oceną jego miejsca urodzenia. W tej wsi przyszła na świat jeszcze siostra i parę lat po Staszku, brat. Ojciec miał na imię Bolesław a matka Bronisława. Życiowym celem rodziców było dążenie, aby miejsce urodzenia nie stało się przystanią na całe życie;

-A co pamiętasz z tego życia pędzonego w wiejskich okolicznościach przyrody?.
Najtrwalej to, że pewnego, dnia gdy pasłem krowy, omal nie padłem jak koń po wyczerpującym biegu. Z bruzdy wyjrzała łasica. Podniosła się na przednich łapkach i zapadła pod ziemię. Ciekawość jednak zwyciężyła. Za chwilę znowu wyjrzała i tak kilka razy. Gdy podszedłem bliżej pobiegła wzdłuż tej bruzdy, aby odciągnąć mnie od swojej nory. Ruszyłem za nią, ale była szybsza. Ambicja nie pozwoliła mi ustąpić. W zapamiętaniu biegałem za nią w te i we wte, gdyż zawracała, gdy byłem tuż, tuż. Wreszcie padłem z wyczerpania, czarne kręgi wirowały mi przed oczami. Byłem bliski omdlenia. Serce moje oszalało. O mało, a Grześkowiaka -„Chłop żywemu nie przepuści”, sprawdziło by się, ale w odwrotnym kierunku.
- A jakaś przygoda z literaturą?.
Na wsi nabawiłem się kompleksu, bo będąc uczniem szkoły elementarnej przeczytałem całą bibliotekę. Byłem pewny, że to są wszystkie książki świata i niebawem umrę z nudów, gdyż nie będzie czego czytać. I tak mi zostało. Teraz czytam wszystko.

Po szkole podstawowej z Jędrzejowa, Staszek udał się nieszczęśliwie do Wągrowca, do liceum pedagogicznego. Dlatego nieszczęśliwie, że nie wiedział, iż pedagog musi uczyć śpiewu i grać na jakimś instrumencie. Nie przewidział także, że nauczyciel, sadysta, ustawiał tych z brakiem słuchu na środku klasy i wymuszał, aby dawali dowód swego upośledzenia. Gdy klasa kilka razy skręcała się ze śmiechu po występach Staszka, opuścił skutecznego prześladowcę i przeniósł się do liceum ogólnokształcącego w Trzciance.
-I skąd ten pomysł z historią sztuki?
-Miałem iść na polonistykę. Nauczycielka od polskiego bardzo mnie zachęcała. Ale pod koniec szkoły średniej ktoś dostarczył informatory po wyższych uczelniach. Mnie dostały się fragmenty, z których wyczytałem, że jest historia sztuki, że można po studiach, zostać przewodnikiem albo pracować w muzeum. Na przewodnika jakoś się nie paliłem, ale muzeum odpowiadało mi, jako, że nie zaliczyłem jeszcze żadnych wnętrz muzealnych. Było coś z tajemnicy w słowie „muzeum”.

Jak bardzo rozminęły się nadzieje po ukończonych studiach, odczuł Kowalski kiedy w roku 1962 został Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków, samotnym decydentem o losie dóbr kultury, na zróżnicowanej historycznie Ziemi Lubuskiej. Wiedza wynikająca z pasji naukowo-badawczej i doświadczenie zdobywane w codziennej pracy, stały się fundamentem jego działalności. Ten trud zrodziła potrzeba realizacji kanonicznego obowiązku konserwatora. Specyfiką ziem zachodnich i północnych była budowana przez władze, jako element integrujący społeczeństwo Ziem Odzyskanych, niechęć, czy wręcz nienawiść, do wszelkich śladów niemczyzny. Świadectwem zaślepienia w tej integracji był artykuł Bohdana Drozdowskiego, zamieszczony w organie W. Machejka, -  „Życiu Literackim”, zachęcający do zburzenia junkiersko-pruskiego pałacu Wallensteina w Żaganiu. Ciążył bowiem na polskim organizmie społeczeństwa żagańskiego. Czerpali moralną rozkosz i obłędną satysfakcję wrogowie konserwatora, podpierając się autorytetem z samego Krakowa. To oni podjęli uchwałę o rozbiórce pałacu, szczęśliwie nie zrealizowaną z braku środków nie ujętych w budżecie. A pałac to kolos na miarę Wawelu. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że nawet wśród władz żagańskich byli obrońcy francuskiej własności, wytykając ciemnotę historyczną zwolennikom pozyskania z kubatury pałacu, bezpłatnego materiału budowlanego.

Wojewódzki Konserwator nie objawiał dogmatyzmu zakorzenionego w fundamentalistycznych poglądach, że  -„nie wolno tknąć zabytku”. Praca konserwatora ma tę wartość,  że czas ocenia jego działalność. Dramatem są decyzje wynikające z braku wiedzy, czy efekty wynikające z pochopności zezwolenia na unicestwienie ważnego historycznego śladu kulturowego dziedzictwa. Długotrwały i racjonalny okazał się sens nie zezwalania na zniekształcanie współczesną zabudową układu urbanistycznego w sąsiedztwie zabytkowej architektury na starych rynkach. Kożuchów, Szprotawa. Żagań, to pierwsze przykłady z brzegu ukazujące nieracjonalność betonowego budownictwa PRLu w centrum miasta. Za słaby był głos konserwatora przeciwko sloganowi, iż oto realizuje się wolę proletariatu, hegemona klasy robotniczej.
Odbudowa warszawskiej starówki uczyniła z niej zabytek wpisany na światową listę najwyższych osiągnięć kulturowych.
Słusznie, według Kowalskiego, postąpił konserwator z Legnicy, podejmując decyzję o odbudowie historycznego starego miasta w Głogowie. Zauważył jednak, że architektura wzniesiona w oparciu o archiwalne naśladownictwo jest bardziej sztywna i bezduszna, aniżeli nowoczesna koncepcja odtworzenia duchowego centrum miasta w Kołobrzegu, bez nadzwyczajnej troski o historyczną rekonstrukcję, czy nawet wygląd zewnętrzny. Budowanie tożsamości kulturowej nie polega na doktrynalnym uznawaniu tylko i wyłącznie przeszłości, podobnie jak jej wypieraniu. Czy straciły swoją wartość kamieniczki w Bytomiu Odrzańskim, czy zlokalizowane nad Bobrem w Żaganiu, gdy za ich elewacjami, zrezygnowano z ciemnych korytarzy, samobójczych klatek schodowych, na rzecz współczesnej infrastruktury, niosącej światło i higienę?. Czy fasady tych kamieniczek straciły walor estetyczny?. Obok ustawy o ochronie dóbr kultury trzeba jeszcze zachować współczesne sumienie i zdrowy rozsądek. Jest to istotne na tych obszarach, które zostały „odzyskane w ramach sprawiedliwości dziejowej”. Szczęśliwie materializm urbanistyki i architektury pokonał czas, gdy historia była ideologiczną interpretacją naszych przeszłych kontaktów z Niemcami. Świadomość kulturowa Niemców i Polaków pozostanie żywa tak długo jak troska o trwałość granic w Europie.
Należymy do grupy ludzi określanych, przez socjologów, jako populacja w wieku emerytalnym, to znaczy Staszek i ja. Od siebie dodaję, że ja należę do tych, co zapominają co wczoraj jedli na obiad, natomiast młodość mogą zrekonstruować prawie bezbłędnie. Aby jednak w te wspomnieli nie zakradła się pamięć emeryta zweryfikowałem swoje zapiski i dobre mniemanie o pamięci, o archiwalia dotyczące funkcji i zadań Stanisława Kowalskiego od momentu, gdy po studiach w roku 1956 podjął pracę w komórce konserwatorskiej.
I zaraz na wstępie informacja. Staszek zatrudniony został późną jesienią w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej w Zielonej Górze. Ponieważ  Wojewódzkiemu Konserwatorowi Zabytków nie przyznano dodatkowego etatu, a bardzo chciał zatrudnić dodatkowego historyka sztuki, zwrócił się do dyrektora biblioteki Władysława Drążkowskiego, aby przyjął Staszka do siebie i oddelegował do pracy u konserwatora.
Zespół Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Zielonej Górze – Wydział Kultury zawiera 496 jednostek archiwalnych. Pracownicy Państwowego Archiwum Wojewódzkiego w Zielonej Górze z siedzibą w Kisielinie, ukończyli weryfikację dokumentów i w roku 1993 zostały przejrzyście uporządkowane. Odzwierciedlają doskonale życie administracyjne Wydziału Kultury.
Co kwartał Wojewódzki Konserwator robił plan pracy, wypełniając rubryki zadań dla poszczególnych pracowników, zaznaczając termin ich realizacji. Wydział Kultury mieścił się w budynku obecnego sądu na Placu Słowiańskim. Zastępcą szefa była Halina Karpowicz, po ukończeniu wyższych studiów w Akademii Sztuk Plastycznych w Krakowie oraz wyższych studiów artystycznych na Wydziale Konserwacji Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu uzyskując stopień zawodowy, dyplomowanego artysty plastyka oraz konserwatora. Pracowała, tłumacząc kroniki i wykonując prace biurowe Pani magister Krystyna Klęsk. Gdy przyszliśmy do pracy, wydawała nam się starszą panią. Gdy zapytałem dyskretnie szefa ile ta pani ma lat, powiedział, że mogę ją pytać o rozbicie dzielnicowe, bo trzymała do chrztu dzieci Krzywoustego. A miała wówczas 49 lat. Pani Krystyna studiował w okresie międzywojennym w Poznaniu. Znała osobiście prof. Józefa Kostrzewskiego, Edmunda Frankowskiego a na seminaria uczęszczała do Floriana Znanieckiego w tym czasie, gdy jego asystentem był prof. Zygmunt Dulczewski.
Z okazji 60-lecia socjologii w Poznaniu, w książce wydanej w 1980 roku pod redakcją prof. Andrzeja Kwileckiego, Krystyna Klęsk została odnotowana w spisie studentów okresu międzywojennego.
Naszym szefem był Klemens Felchnerowski [Klem] artysta malarz, zabytkoznawca, technik budowlany. Ukończył Uniwersytet w Toruniu, miał dwa dyplomy, artysty malarza i konserwatora zabytków. Był wspaniałym człowiekiem i on ponosi, jako nauczyciel
i przyjaciel odpowiedzialność za nasze życiorysy zawodowe.

Stanisław Kowalski w I kwartale 1957 roku miał obowiązek „wypełniania nowych i uzupełnianie dawniej założonych kartotek w liczbie 200 łącznie z wyjazdem w teren, przeprowadzenia inspekcji i zdobycie odpowiednich materiałów do szerszego opracowania”. W II kwartale miał obowiązek nadzorować prace przy zamku w Międzyrzeczu, remont pałacu Wallensteina w Żaganiu i prace konserwatorskie w zespole poklasztornym, w Gorzowie prace we wnętrzu katedry, w Krośnie przy zamku, w Otyniu przy zespole poklasztornym, w Bytomiu przy Hotelu pod Złotym Lwem, w Kozuchowie przy zamku, murach i ratuszy, w Szymocinie przy kościele, w Sulechowie przy murach. Sprawować nadzór nad pracami Państwowego Przedsiębiorstwa Konserwacji Zabytków konserwujących poliptyk z Babimostu i nad ołtarzem z Żagania odnawianych w Gdańsku przez tamtejszą pracownie konserwatorską. Należało zdać opisowe sprawozdanie i dokumentacje fotograficzną. Osobno w planie tego kwartału odnotowano; -„mgr Kowalski odpowiedzialny jest za budownictwo drewniane. [Kowalski jest autorem lokalizacji skansenu w Ochli]. Większość prac prowadzona będzie systemem gospodarczym”, a to oznaczało, że Staszek musi poszukać cieśli, zamówić gont w Makowie Podhalańskim, sprowadzić transport do pobliskiej stacji kolejowej z rampą rozładunkową, w terminie zwolnić wagon i dopiero przystąpić do pokrycia gontem kościółka, na przykład, w Bukowcu, Łagowcu ,Chlastawie czy w Kosieczynie.
W tymże kwartale miał Staszek we współpracy z PTTK powołać „opiekunów społecznych dla 50 zabytków monumentalnych i wydrukować legitymacje” termin 1 VII 1957. Oczywiście, że było to  jedynie traktowane jako wypełnienie rubryki, ale racjonalność tej myśli stała się długo terminowym i realizowanym, przez lata planem pracy konserwatora. Właśnie powoływani przez Staszka opiekunowie społeczni, zamieszkujący w zabytku, w remontowanych przez konserwatora mieszkaniach, uchronili przed ostateczna dewastacją wiele cennych obiektów. Szczególną rolę opiekunowie społeczni spełnili na terenach dawnych Państwowych Gospodarstw Rolnych. Mieszkańcy dawnych dworów, pałaców nie przeprowadzali najdrobniejszych często remontów. Bronili się przed przeciekającymi dachami podstawianymi naczyniami a gdy nie byli w stanie opanować sytuacji porzucali mieszkania w stanie kompletnej ruiny.
Jako wyjątkowo spektakularny przykład może posłużyć troska o zamek, dopiero teraz doceniana, w Kożuchowie. Przez kilka lat ratował go przed dewastacją ewangelicki kantor, Edmund Szajer. Natomiast, niejako dla siebie, dbał o dwór w Koźli, Paweł Rypała. Troskliwie przeprowadzał remonty, aż wreszcie, gdy sytuacja się zmieniła zakupił zabytek na własność.
Według planu pracy do 30 grudnia 1957, mgr Stanisław Kowalski  winien, -  „wydać orzeczenia uznania za zabytek dla wszystkich miast zabytkowych w województwie”.
Klem Felchnerowski robił plany pracy dla wiecznie głodnej biurokracji. Wypełniał rubryki by spełnić wymogi polecenia administracyjnego. Zdawał sobie sprawę, że organizacja właściwej pracy nie zależy od zapisanych rubryk, których chyba nikt nie czyta. Mówił nam, że plany pracy robi z głowy, jako że pracować trzeba z głową.
W pierwszym kwartale 1958 roku do zakresu obowiązków Staszka należało sporządzanie dokumentacji fotograficznej zabytków  ruchomych, sporządzanie planów miast dla 13. miejskich układów przestrzennych. Jako nowość, w porozumieniu z Edwardem Dąbrowskim winien przewidzieć plan pracy badań archeologicznych. Realizują ten postulat Komórka Konserwatorska wytypowała nowe stanowiska, w Krośnie Odrzańskim, korzystając z map hydrologicznych, z kroniki biskupa merseburskiego Thietmara, oraz analizy terenowej, w miejscu gdzie Bóbr jeszcze w XIX wieku, w okolicy Krosna łączył się z Odrą. Należało także zaplanować wysokość nakładów finansowych na kontynuacje badań w Międzyrzeczu, Pszczewie, Borowym Młynie, ustalić terminy badań w Połupinie i na nadodrzańskim grodzisku Gostchorze.
Mimo mało realistycznego planu pracy, każdy z czterech pracowników komórki konserwatorskiej wiedział dokładnie, jakie miał obowiązki, rzetelnie je wykonywał, gdyż zakres ten organizowało życie.
4. I. 1958. Klem Felchnerowski w sporządzonym schemacie organizacyjnym, wykonanym dla administracyjnego porządku w Wydziale Kultury, wykazał pełną stabilizację podległej mu komórki, wykazując równocześnie wakaty przewidziane dla pracowników technicznych. Adiunkt Stanisław Kowalski w tym sztywnym planie zasad działania, obdarzony został stanowiskiem kierownika komórki naukowo-badawczej. Graficznie podlegał „z-cy Woj. Kons. Zab” Halinie Karpowicz-Byszewskiej i współpracował z konserwatorem zabytków archeologicznych. Był odpowiedzialny za kartotekę, bibliotekę, laboratorium fotograficzne, sztukę ludową oraz typował do tłumaczenia kroniki. W jego gestii pozostawała troska o zachowanie historycznego krajobrazu i ochrona swojszczyzny.
W roku 1960 Klem Felchnerowski odszedł na stanowisko dyrektora muzeum. Wojewódzkim Konserwatorem został Jan Muszyński. Pełnił te funkcję przez dwa lata. Stanisław Kowalski został Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków w roku1962. W służbie idei ochrony dóbr kultury pozostał przez trzydzieści lat. Od roku 1956 do 1996.

Lata pięćdziesiąte. Dzisiaj trudno w to uwierzyć. Dziesiątki narad, posiedzeń, odpraw, uzgodnień, konferencji, co miesiąc służbowy wyjazd do Warszawy, Centralnego Zarządu Muzeów i Ochrony Zabytków. Po „odwilży” w 1956 roku jeszcze długo w Wydziale Kultury obowiązywały prasówki. Siadaliśmy zawsze obok szefa. Klem wymyślał zajęcia. Najprostsze to dyskretne ogłoszenie tematu, potem każdy pisał swoje zdanie, zaginając kartkę tak, aby kolejny „literat” nie wiedział, co napisał poprzednik. Przy czytaniu,  powstrzymywaliśmy się od śmiechu, tak skutecznie, że aż bolały  szczęki. Pisywaliśmy także mało przystojne teksty, albo wymyślaliśmy epitafia dla wysoko postawionych osób. Dla wybitnych mężów stanu wymyślaliśmy dodatkowe tytuły, na przykład:
- Generalissimus sierpem habilitowany, słupek absolutny młotem podparty, skrętek czerwony. Staszek, ponieważ nieźle rysuje, lubił robić dowcipne rysunki.
Poeta Bronisław Suzanowicz napisał piękny wierszyk o damskiej omyłce: -Sądząc, że jest całkiem laik/ pokazała mu swój gaik/ a on niezły był leśniczy/ zrobił wyrąb na jej piczy. Notatki te częściowo zachowałem, tak jak niektóre teksty Staszka pomyślane jako audycje pisane do radia. Uprawialiśmy tak dzisiaj zwaną, historię polityczną, bardzo powiatową, prowincjonalną na potrzeby regionu. Doniosłe fakty historyczne stanowiły kanwę literacką. Musiały to być wydarzenia związane z Ziemią Lubuską. Im odleglejsze tym lepiej.

W roku 1000. przybyli do Polski z Italii misjonarze. Jan i Benedykt. Benedyktyni należeli do klasztoru wyróżniającego się ofiarnością w służbie Pana i dobrymi kontaktami z władzą ziemską. Wystarczy wspomnieć św. Wojciecha, czy jego brata, biskupa gnieźnieńskiego Radzima-Gaudentego. Bolesław Chrobry powitał ich życzliwie i z misją nawracania pogan, osadził w Międzyrzeczu. Wkrótce dołączyli do nich braciszkowi Polacy, Izaak i Mateusz. Zatrudnili także polskiego kucharza Krystyna. Misja szybko się skończyła gdyż w roku 1003 eremici zostali zamordowani. Tło kryminalne, rabunek. Opisał to, wcale nie mistyczne wydarzenie św. Bruno w znanym historykom żywocie pięciu braci. Ten ponury mord posłużył nam do sugestii, że za tym stali Brandenburczycy i my te zakusy rozszyfrowaliśmy dając odpór drapieżnym sąsiadom, zachodnim rewizjonistom i ostrzegając przed rewanżyzmem  Adenauera. Całkowicie natomiast przemilczeliśmy fakt najazdu na nasz kraj księcia czeskiego Brzetysława II w roku 1039, którego wojowie złupili katedrę gnieźnieńską i uwieźli szczątki św. Wojciecha oraz zwłoki pięciu braci męczenników.
Wiele tematów do naszych radiowych wyczynów w formie słuchowisk, dostarczył biskup merseburski, Thietmar. Obecność  Bolesława Chrobrego w grodzie krośnieńskim podczas najazdu niemieckiego cesarza Henryka II na Polskę w 1005 roku
Kronikarz niemiecki odnotował także niezwykłą odmowę dyplomatyczną syna Chrobrego, Mieszka II, który w roku1015, także w Krośnie, odmówił Niemcom poddania grodu: - Jestem tutaj ze zwierzchności ojca mego i nie mogę spełnić waszej prośby a nawet gdybym chciał to przytomni tu rycerze nigdy by na to nie zezwolili.
Była jeszcze audycja z bitwą pod Legnicą w roku 1241 związana z zamkiem krośnieńskim, do którego schroniła się Jadwiga, żona Henryka Brodatego, tamże jego śmierć 19 marca 1238 roku. Książe skłócony z kościołem, opuszczony przez Boga i ludzi w samotności głosił wyimaginowany polityczny testament.
Staszek nie chce słyszeć o tamtych czasach a już zupełnie nie akceptuje upubliczniania tej działalności, mimo, że doczekała się po wielu latach pozytywnej recenzji w książce omawiającej historię „trzeciej władzy”, czyli media zielonogórskie.

Henryk Ankiewicz [Andabata] w czerwcu 1988 roku przeprowadził ze Staszkiem wywiad w związku z drugim opracowaniem;  -Zabytki województwa Zielonogórskiego. Ta praca dotyczyła obszaru po reformie w 1975 roku. Jest to istotna zmiana terytorialna i rzeczowa w stosunku do pierwszego katalogu architektury i urbanistyki, który ukazał się drukiem w 1976 roku.
-Jak to przeczytałem, mówił Ankiewicz, to mi się nogi ugięły w kolanach. Jeden człowiek może popełnić taką rzecz. Dlaczego Kowalski tak dużo robi a tak mało mówi?.
Redaktorka, Eugenia Pawłowska zarzuciła Staszkowi chorobliwą skromność. Boże, gdyby mogła uczestniczyć przy piwnym stoliku zapewne zmieniłaby zdanie, ale coś w tym jest, że jak się teraz mówi: -Ten typ już tak ma.
Niedawno byliśmy w Galerii Pro Arte na Starówce. Staszek zatrzymał się w pierwszej sali ekspozycyjnej. Nie przeszedł do drugiej i trzeciej tylko, dlatego, że przy stoliku w drugim pomieszczeniu, z boku siedziała kierowniczka Galerii i rozmawiała ze znajomymi. Nie chciał im przeszkadzać.

W roku 1994 ukazała się książka,  – Miasta Środkowego Nadodrza dawniej. Historia zapisana w zabytkach. Gdy już wiedziałem, że został laureatem Studiów Zielonogórskich, podzieliłem się swoim obliczeniem obiektów zabytkowych, które zostały opracowane w Miastach…Postanowiłem przytoczyć te wyliczenia w przygotowywanym opracowaniu do Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. Postanowiłem skonsultować temat;  -Kogo to będzie interesowało?. Zrezygnuj z tej statystyki, - kwilił Kowalski doprowadzając mnie z kolei nie tyle do złości, ile do frustracji z braku akceptacji zamysłu ukazującego jego trud i wartość merytoryczną pozycji.
Na 241 stronach w topografii 43 miast zlokalizowano 69 kościołów, 18 ratuszy, oraz przeanalizowano układ przestrzenny każdego ośrodka. Opisano 11 pałaców, 7 parków. 11 zamków, 7 zespołów klasztornych. Przeanalizowano 15 zabudowań rynkowych i omówiono ich specyfikę. Wyliczono plebanie, spichlerze, zabytki przemysłowe. Domki winiarzy, kamery książęce, bramy miejski w 13 obwarowanych miastach, grody z metrykami średniowiecznymi w zespołach miejskich. Ukazano ich rolę w procesach ekonomicznych i w zagospodarowaniu ziem nadodrzańskich.

Kapitalna praca, ale niestety tym zdaniem mogę się jedynie narazić, gdyż Autor nie lubi być pozytywnie oceniany, a już zupełnie nie akceptuje pochwał. Najlepiej by je nie tyle zlekceważył, ile wręcz unieważnił.
W pierwszym dziesięcioleciu lat sześćdziesiątych względy bezpieczeństwa pozwalały na intensywniejsze zajęcie się starym miastem w Głogowie, zniszczonym w 90%. Badania archeologiczne i urbanistyczne prowadzono obok stale pracujących taśmociągów dostarczających gruz ceglany do potężnych młynów. To był materiał do realizacji hasła;  - Cały naród buduje stolicę.
Badania Głogowie prowadzone były pod nadzorem prof. Tadeusza Kozaczewskiego z Politechniki Wrocławskiej.
- „Z chwilą całkowitego rozminowania i odgruzowania zniszczonego miasta…zwróciłem się do Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Zielonej Górze, mgr Stanisława Kowalskiego z propozycja przeprowadzenia badań architektoniczno-archeologicznych zabytków architektury i urbanistyki średniowiecznego Głogowa. Wojewódzki Konserwator wyraził zgodę…”.
Ten cytat pochodzi z opracowania prof. Kozaczewskiego, - Ze studiów nad średniowiecznym Głogowem i Krosnem, z roku 1970. Badania archeologiczne, finansowane przez Ministerstwo Kultury i Sztuki, Centralny Zarząd Muzeów i Ochrony Zabytków były prowadzone, pod nadzorem konserwatora, od roku 1960. Trzy lata później rozpoczął pracę wraz z zespołem prof. Kozaczewski. Wyniki zostały opublikowane przez Lubuskie Towarzystwo Naukowe siedem lat później. Publikację poprzedziła sesja naukowa zorganizowana w Głogowie w październiku 1965 roku. Stanisław Kowalski badał ruiny kościoła św. Mikołaja. Była to pierwsza praca, naznaczona pasją poznawczą dotyczącą genezy miast i rozwoju architektonicznego, na taką skalę i pierwsza publikacja po wygłoszonym referacie na sesji naukowej w obecności prof. Józefa Kostrzewskiego, licznych archeologów, architektów  i urbanistów z Wrocławia. Zapewne wyniki pracy jak i dyskusja nie pozostały bez śladu na dalsze prace naukowo badawcze.
Poniżej posadzki kościoła gotyckiego odsłonięto fundamenty absydy i prezbiterium romańskiego kościoła wpisane w rzut późniejszej gotyckiej świątyni. W wyniku analizy zachowanych wątków przyjęto dwie fazy budowy pierwszej fary głogowskiej na pewno w lokacyjnym mieście, ustalając równocześnie czas nadania praw miejskich. Podjęto też próbę rekonstrukcji wyglądu bryły kościelnej rozbudowywanej w czasie, ukazując graficznie jej fazy. Autor wskazał też najbliższe przykłady rozwiązań przestrzennych w Głogowie, kolegiatę i kościół św. Piotra i Pawła, którego fundamenty odkryto w 1963 roku. Analogie natomiast odnalazł na terenie Śląska;
- bazylika św. Andrzeja w Środzie Śląskiej, oraz ceglane kościoły w Nysie i Trzebnicy. Bazylikę romańską w Głogowie, jak wynika ze źródeł pisanych, zniszczył pożar w 1241 roku.

W toku praktyki zawodowej Stanisław Kowalski kształcił swoje umiejętności w odczytywaniu wieku i przebudowy architektury. Dla wielu zabytków brakowało zapisków archiwalnych. Łatwiej można ustalić właścicieli czy użytkowników aniżeli rozbudowę czy remont, tym bardziej, że kronikarze każdą prace zapisywali i traktowali najczęściej jako budowę. Jedynie z autopsji i badań bryły obiektu istniała możność jej rozwarstwienia na poszczególne etapy i okresy historyczne. Pod każdą cegłą kryły się tajemnice historyczne i konstrukcyjne w książęcych zamkach piastowskich, w Krośnie, Kożuchowie czy Głogowie. W Zielonej Górze sensacją dla historyków i archeologów okazało się, po oczyszczeniu ze zniekształceń, wewnętrzne rozplanowanie obiektu przeznaczonego na Muzeum Historii Miasta. Odkryto lochy, w których według historyka Władysława Korcza, więziono po przesłuchaniach w ratuszowej izbie tortur i sądowych posiedzeniach zielonogórskie czarownice. Wstępne ustalenia pozwoliły w układzie przestrzennym wnętrza odkryć późno średniowieczny karcer oraz klozet. Nieczystości z prewetu były odprowadzane wprost do fosy. Badań nie zakończono. Dr Stanisław Kowalski uważa, że należałoby poddać weryfikacji datowanie samego obiektu jak i zachowanych we wnętrzu, reliktów z różnych epok.
W 2002 roku wyszła drobniejsza publikacja opisująca system warowny Zielonej Góry. Poprzedziło ją opracowanie klasztoru Augustianów, pod jego redakcją, w roku 1999. Trzykrotnie wydano szkice monograficzne Kożuchowa ze współautorstwem Muszyńskiego. Ostatnia książka to szersza praca zbiorowa wydana w 2003 roku. Merytoryczną znajomość architektury polskiej potwierdził Staszek w trzech ogólnopolskich albumach opisując w sposób syntetyczny  przynależność stylową obiektów zabytkowych. Artykuły i rozprawy w wydawnictwach naukowych są świadectwem jego  rzetelności. Warto to szczególnie podkreślać w czasie gdy wiele opracowań z zakresu historii regionu podejmowanych jest przez autorów niechlujnych, pseudo popularyzatorów, którym wolny rynek umożliwia wszelkiego rodzaju poczynania wydawnicze bez recenzji i odpowiedzialności.

Wracamy z Brodów, limuzyną marki trabant. Myślami jesteśmy jeszcze stale przy pałacu przybici jego zniszczeniem, zaniedbanym parkiem, gdzie dosłownie, wierzba specjalnie szczepiona rodziła karłowate, niejadalne gruszki.
.
Na pustej szosie, w latach sześćdziesiątych szosy były mało używane, pojawił się człowiek na rowerze. Jechał od jednej krawędzi asfaltu do drugiej. Ale pięknie meandruje, oceniłem. Podjechałem  bliżej i zatrąbiłem. Wtedy ten cyklista zatrzymał się niejako w miejscu, skrzywił koło o 45 stopni, pochylił się głęboko nad kierownicą, wtulił głowę w ramiona i zupełnie jak w zwolnionym filmie, rozkrzyżował się na asfalcie. Błyskawicznie się pozbierał, podniósł rower i w odwrotnym kierunku ruszył wyjątkowo szybko, nie rezygnując jednakże ze slalomu, którym zapisywał swoją trasę. Patrzyliśmy za nim lekko wypłoszeni. Narastało we mnie złe samopoczucie. Wtedy Staszek wybawił mnie z moralnego dyskomfortu.
- Ten człowiek przez nadużycie alkoholu zatracił się w czasie i przestrzeni. Teraz w chaosie myśli, już w Brodach, skąd zapewne wyjechał, będzie próbował ustalić godzinę, dzień, miesiąc i rok, swojego wyjazdu. I nagle dopadnie go szok poznawczy, przez który zyska pewność, że ziemia jest kulista.

Wśród moich licznych znajomych są i tacy, którzy manifestują swoją ważność takim zwrotami: - Ja to mówiłem, to już dawno zauważyłem, ja to przewidywałem, pamiętacie moje zdanie na ten temat itd, itp.
Te sformułowania stają sie tak powszechne, że prawie niezauważalne. Nie zdarzyło się aby kiedykolwiek podobnego zwrotu użył Staszek. Czyżby nie cenił swoich sądów?. Nie doceniał swojej pracy, wniosków, publikacji?. Jak to określić, jak nazwać?. O ile do tego dodać, że nigdy nie skarżył się na życie, los, to jest to istotnie sprawa nie do pojęcia. Nigdy, znowu to nigdy, nie używa do rozmowy gestykulacji, nie rozmawia rękami. Mam wrażenie, że nawet gdyby pokazywał kierunek pytającemu o drogę, nie użyłby ręki, w formie drogowskazu. W ogóle nie jest ekspresyjny. Objawia nieco dynamiki, gdy łowi ryby, ale tylko w tym momencie, gdy sięga po wędzisko, aby zaciąć rybę. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek zachował się spontanicznie, albo ożywiał się widocznie nawet w ciekawych dyskusjach. Z nudnych po prostu chyłkiem wychodzi.
Raz się ożywił odruchowo. Na początku lat pięćdziesiątych w ubiegłym wieku. Profesor Gwidon Chmarzyński omawiał kapitele romańskie. Motywy związane z zoomorfizmem bardzo go ożywiały. Profesora, ale Staszka także;
- O tutaj wyobrażenie Jonasza połkniętego przez wieloryba. Są uczeni,  którzy, uważają, ze to sak, każdy głupi widzi, że to ryba, o tutaj widzicie głowę psa, albo, może to być żona psa, może to być,
- tutaj wykładowca zrobił przerwę i nagle oznajmił radośnie, - psica, psica.. I tutaj Staszek spontanicznie powiedział: - suka. Profesora zamurowało, ale szybko się pozbierał: -Tak, może pan ma rację, żona psa to chyba suka.
Nasze koleżanki, subtelne historyczki sztuki były niepocieszone. One uwielbiły rzekome roztargnienie Gwidona Chmarzyńskiego, cały ten teatr delikatnie surrealistyczny, tak zarysowywany, aby wykład nie był nudny. A tutaj agrikola Kowalski wprowadził ponury realizm, a przecież psica jest bardziej elegancka aniżeli suka.
Muszę jeszcze odnotować specyficzne poczucie humoru mojego przyjaciela. Wykłady z marksizmu były wspólne dla psychologów, muzykologów, historyków sztuki, i wielu innych nieszczęśników znudzonych tymi obowiązkowymi wykładami.  Aula była zazwyczaj pełna w głównym gmachu Uniwersytetu. Pewnego dnia niedaleko nas stał student muzykologii. Staszek do mnie; -Wydaje się, że flet jest zbyt trywialny i powinien być wyeliminowany z szanującej się orkiestry symfonicznej. Muzykolog zaślinił się tłumacząc nam, że nie mamy racji. Albo w obecności astronoma stwierdził, że te studia są zupełnie zbędne, ale mogą być, aby zająć czymś młodzież, która z lenistwa woli gapić się w niebo aniżeli zająć się poważną pracą dla dobra kraju. Astronom długo tłumaczył potrzebę astronomii wyjaśniając, że bez tej nauki nawet nie można ustalić przemijającego czasu, ba nawet godziny; - O, tutaj nie masz racji, bo godzinę można ustalić słuchając sygnału z wieży Kościoła Mariackiego w Krakowie. Astronom prawie płakał nie mogąc nas przekonać do swoich ukochanych studiów.  

Staszka głos jest zawsze przemyślany, logiczny, pozbawiony emocji. Natomiast nie jest łaskawy do literatury regionalnej podejmowanej przez  różnego rodzaju patriotów swojej ziemi, ukazujących miłość słowem pisanym. Potrafi krytycznie zareagować, mocno, bez taryfy ulgowej do tekstów pseudo naukowych, wymyślanych faktów, czy bezkrytycznie przepisywanych z obcej literatury. Tutaj wykazuje brak tolerancji, pobłażliwości. Jest pryncypialny. Rzeczywistość naukową dzieli na dwa kolory. Czarny i biały. Nie lubi tutaj słowa „ale”. Sądzę, że dlatego iż często, profesorowie, artyści, dziennikarze poszukują perspektywy, z której można by usprawiedliwić różnego typu niegodziwości. Poszukują usprawiedliwienia w tak zwanych obiektywnych warunkach, wyjątkowych sytuacjach czy błędach pedagogicznych. Staszek mówi; - Zabił bo miał pod górkę do szkoły, a zimą padał śnieg. Pani psycholog usprawiedliwia; - Zabrakło mordercy witaminy „M” – miłości.
Sarkastycznie ocenia współczesne stosunki społeczne; - Dawniej to były wspaniałe czasy, nie było fetyszystów, pedofilii, hedonizmu, masonów, homoseksualistów, drutu, gwoździ, kawy, nabojów do syfonu, manify a kierowniczka sklepu mięsnego interesującym klientom dawała od tyłu, sklepu.. Teraz jak twierdzą zaczadzeni dążeniem do władzy, jest pusty świat, bagno moralne, brak wolności. Brak im obcych wojsk w Polsce.
Staszku – mówię – czy jest możliwe abyśmy przez te 55. lat się nie pokłócili, poróżnili?  –„Byłoby dobrze i może nawet wskazane abyśmy się wzajemnie obili za naszą głupotę, bezmyślną wiarę w sprawiedliwość a nawet za to, że często daliśmy się wykorzystywać takim, których uważaliśmy za mniej od nas rozgarniętych”.

Stanisław Kowalski:
 Romańska Bazylika Św. Mikołaja w Głogowie
W: Ze studiów nad średniowiecznym Głogowem i Krosnem. Prace Lubuskiego Towarzystwa Naukowego VII. Komisja Historii. Zielona Gora.1970
Zabytki Środkowego Nadodrza. Katalog  Architektury i Urbanistyki.
Lubuskie Towarzystwo Naukowe. Zielona Góra. 1976
Zabytki Województwa Zielonogórskiego. Lubuskie Towarzystwo Naukowe. Zielona Góra. 1987
Miasta Środkowego Nadodrza Dawniej. Historia zapisana w Zabytkach. Lubuskie Towarzystwo Naukowe. Zielona Góra. 1994
Mury Obronne Zielonej Góry. Muzeum Ziemi Lubuskiej. 2002
Klasztor Augustianów w Żaganiu. Praca zbiorowa pod redakcją Stanisława Kowalskiego. Żary 1999 Dom Wydawniczy „Soravia”.
Jan Muszyński. Prace konserwatorskie w województwie zielonogórskim. Przegląd Zachodni Nr.5/1958 Instytut Zachodni Poznań.
Wojewódzkie Archiwum Państwowe w Zielonej Górze z siedzibą w Kisielinie. Dokonałem wyboru dokumentów z akt Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej Wydziału Kultury od roku 1957, odzwierciedlających prace Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. Od późnej jesieni 1956 roku w komórce konserwatorskiej zatrudnionych było czterech pracowników z pełnym wyższym wykształceniem. Wraz z tytułem dokumentu podaję jego sygnaturę.
Obejmują one pierwsze dziesięciolecie trudnego okresu w pracy Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków.
Plany pracy Wydziału Kultury na 4 kwartały 1957. syg.58
Plany pracy i sprawozdania Wydziału Kultury-Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków za rok 1957. syg. 60
Plan pracy Wydział Kultury za 2 kwartał 1958. syg.60
Sprawozdanie z działalności kulturalni oświatowej na terenie woj. Zielonogórskiego za I półrocze 1959. syg,61
Sprawozdanie z działalności Wydz. Kultury z I półrocze 1961. syg.64
Sprawozdanie Stanisława Kowalskiego za lata 1959-1960. Jest to kopia pisma, przygotowanego do sprawozdania Wydz. Kult. syg. 64
Perspektywiczny plan rozwoju i upowszechniania kultury Prez. Wojew. Rady Narodowej na lata 1959-1965.  syg. 56
Sprawozdanie z działalności Wydz. Kultury za I półrocze 1962. syg.65
Komisja Koordynacyjna powołana w Wydz. Kultury. w 1959. syg 21 Protokoły posiedzeń kolektywu Wydziału Kultury od 1961. syg. 29
Komisje doradcze działające przy Wydz. Kultury od 1959. syg.51
Zarządzenia wewnętrzne Kierowników Wydz. Kultury od 1960 do 1973. sygnatury. 54 i 55

To jest wywiad, jaki przeprowadziłem osobiście ze Stanisławem Kowalskim około roku 2000

*Jestem ciekawy jak rozpatrujesz twój przyjazd do Zielonej Góry W kategorii przypadku, losu, czy abstrakcyjne funkcji przyjaźni?.

Człowiek rodzi się z zapisaną księgą życia. Przewraca kartki, na których jest zapisany jego żywot. To księga życia, to przeznaczenie.

*Gdy przyszedłeś do pracy łatwo było zauważyć, że szef ciebie polubił.

Ciebie bardziej, Klem dał tobie buty, bo do jesieni chodziłeś w sandałach.

*Nazwałem je Klemensówki, były skórzane brązowe i w dobrym stanie. Od tego czasu nigdy już nie chodzę w sandałach. Czy nie sądzisz, że historyk sztuki to biedny zawód?

A niby, dlaczego?

*Czy nie uważasz, nie masz pewności, ze w innym zawodzie lepiej by się tobie żyło?.

No skąd?. Pewności z pewnością nie mam.

*Ja mam pewność, ze gdybyś nie był konserwatorem, nie byłoby zielonogórskiego muzealnictwa. Remonty budynków muzealnych w Świdnicy, Drzonowie i Ochli były, z przeznaczeniem na muzea, finansowane ze środków Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków.

Widocznie pisałeś dobre uzasadnienie, ja je przepisywałem, wysyłałem do Ministerstwa a oni przyznawali pieniądze.

*No dobrze. To może trudniejsze pytanie. Za co kochasz kobiety?.

Jak to, za co? Że są, no i nie maja tego niezidentyfikowanego bagażu, jakim jest dusza, co naukowo ustalił Mahomet.
*A to ciekawe! Dlaczego wobec tego za przyzwoleniem rektora Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, Hipolita Polańskiego chodziliśmy rysować modelki?

Mną kierowała duchowość a tobą erotyka.

*Musisz przyznać, że Celina Pająk była niezwykle atrakcyjną kobietą oraz doświadczoną modelką. Wiedziała, że ma piękne bujne ciało.

Oczywiście, była zaprzeczeniem swego nazwiska.

*Ale się wykręcasz, to powiedz czy lubisz zwierzęta?.

Lubię najbardziej myszę, za jej uroczy ogon, a także mola za jego wybujałą suchość. Pamiętam karalucha, muchę domową, mrówkę faraonkę, ale jestem pod wrażeniem zielonego owadka. Jego nadzwyczajna lekkość przypomina puch. Ma złote oczy i w letnie wieczory wlatuje przez okno do światła. Nie wiadomo, co z takim czymś zrobić?. Może to jest dusza kogoś znajomego? Lubi to łazić po kartce papieru, na której coś akurat piszesz. Szkoda, że to dziwo nie zostało opisane przez Gałczyńskiego, jak boża krówka. Chociaż prawdę mówiąc to Konstanty Ildefons zagrał nie ekologicznie, pytając, „po cholerę toto żyje”?. Każda gadzina ma prawo do życia, czy ma szyję, czy nie”. 

*Widzę, że czynisz z tego wywiadu lekki, literacki kabaret. Jakie miasto cieszy się twoim konserwatorskim uznaniem?.

Łagów Lubuski, bo jest najmniejszym miastem i łatwo się zwiedza starą część między bramami. Aby je zobaczyć z lotu ptaka, nie trzeba angażować balonu ani samolotu, wystarczy wdrapać się na wieżę zamkową.

*Staszku, między bramami w Łagowie jest 150. kroków. Kończę ten wywiad. Bardzo dziękuję. Co byś zjadł?

Zamów stek z jednorożca, rarytas z raroga i jajecznicę z feniksa. Langusty zostawiam Francuzom, czerwie spod starej kory, Pigmejom.





sobota, 21 kwietnia 2012

MOJE WSPOMINANIE WŁADKA KORCZA


                                                                           Sierpień wrzesień 1997       

 

MOJE WSPOMINANIE WŁADKA KORCZA


Powód ukazania się tej publikacji jest związany z aktem uroczystym, podniosłym. Granitową płytę w deptaku przed Muzeum zastąpiła miedziana tablica upamiętniająca Władysława Korcza. Z tego powodu  i tekst winien być patetyczny, wręcz pomnikowy. Tak należałoby pisać z takiej okazji. Tymczasem kusi mnie, aby napisać nie jak trzeba, jak należy, ale w sposób bardziej osobisty podzielić się swoimi wspomnieniami o Władku, o naszej zażyłości. Nie śmiem powiedzieć o przyjaźni, gdyż nie jestem pewien, czy potrzebował przyjaciela. Wyzbył się, bowiem złudzeń co do męskiej przyjaźni w czasach, gdy historia brała ostry zakręt i niewielu pozostało w Jego otoczeniu, którzy byliby wierni swoim przekonaniom na miarę Jego szacunku.
Andrzej Toczewski w artykule ,,Pożegnanie Profesora Władysława Korcza  (1913-1947)” nakreślił sylwetkę Władka jako człowieka nauki, popularyzatora i działacza społecznego, zwalniając niejako mnie z tej trudnej pracy. (Studia zielonogórskie. Tom V ss. 255 – 261, Lubuskie Towarzystwo Naukowe, Muzeum Ziemi Lubuskiej, Zielona Góra 1999). Fachowo została także opracowana bibliografia prac Władysława Korcza. Chciałbym wobec tego przedstawić kilka niebanalnych sytuacji, z których powinna wyniknąć osobowość mojego bohatera i Jego charakter. Nie zamierzam kreować Władka na prowincjonalnego herosa, ani tym bardziej dłubać przy pomniku, który sam sobie wystawił niecodzienną pracą. Wybił się wcześniej od nas na regionalną niepodległość i dlatego w wielu konstelacjach towarzyskich dotkniętych serwilizmem nie komponował się. To dla mnie napisał o Stanisławie Dygacie Kazimierz Brandys, co próbuję odnieść do wieloletnich kontaktów Władysławem Korczem: -,,Potrzebny był mi ten szalony przyjaciel, który dzieli świat na białe i czarne”. Zdarzały się sytuacje, że uczestniczyłem w rozmowie o faktach historycznych, o których się mówi jako o niezabliźnionych ranach. I gdybym potrafił namalować obraz tych rozmów to słowa Władka były jak sztuka geometrii, ostre, wyraźne, jasne, kontrastowe, a jego rozmówców, nawet już w czasach,,pierestrojki” jak obrazy abstrakcji miękkiej, rozmyte zamazane, nieostre. To nie był człowiek, do którego miała dostęp filozofia kłamstwa z atrybutami konieczności dziejowej. Trudne to były dyskusje, gdyż w tej materii Władek nie był człowiekiem kompromisu. Kłamstwo to kłamstwo, koniec dyskusji. Tak się szczęśliwie złożyło, że w poglądach prawie nic nas nie różniło. Umieliśmy oddzielić hasła od praktyki politycznej. A realny socjalizm dostarczał wielu powodów, aby się w tym doskonalić. Dlatego mogę napisać: - ,,Wiem natomiast, że potrzebował człowieka przed którym mógłby wykrzyczeć swoje poglądy bez poczucia zagrożenia”. I to zapewne wystarczyło do naszych serdecznych kontaktów. Dlatego właśnie trzeba zacząć wszystko od początku i na  wstępie położyć kamień węgielny pod nasze wzajemne relacje. Był nim pogląd, ba, przekonanie Władka, że pierwsze wrażenie, jakie na nim wywrze nowo poznany człowiek jest najważniejsze i co istotne, że On,,,się jeszcze nigdy nie pomylił”. Ja zaś wywarłem na Władku pierwsze wrażenie ze wszech miar pozytywne. I tutaj musimy powrócić do historii.
Był rok 1956. Po Poznańskim Czerwcu przyjechałem do Zielonej Góry. Miałem jako świadek poznańskich wydarzeń, a wcześniej jeszcze jako absolwent  W.W.2 (Wrocław – Więzienie nr 2 przy ulicy Sadowej) w miarę sprecyzowany pogląd na komunistyczne hasło,  - ,,Człowiek to brzmi dumnie”.
Jesień roku 1956 to czas odwilży, wielkich przemian politycznych, a także nadziei, ze socjalizm może być reformowalny.
W całej Polsce odbywały się masówki, wiece, manifestacje popierające Władysława Gomułkę
Towarzysz Wiesław, w oddolnym nurcie partyjnych mas i jakiegoś tam skrzydła na górze, w samym KC, to była szansa na własną drogę do socjalizmu, to samodzielność w bloku państw socjalistycznych. To był czas nadziei.
W Zielonej Górze późną jesienią 1956 roku odbył się dosyć ponury spektakl w Teatrze i. Leona Kruczkowskiego.
Na scenie ustawiono stół prezydialny, dosłowny, socrealistyczny. Za nim główni aktorzy ,,wypaczeń socjalistycznych”. Bez „historycznej partyjnej charyzmy”, tacy jak na co dzień, zasiadali za swymi biurkami pełnymi tajemnych instrukcji, pism z nagłówkami ,,tajne”, ,,poufne”, czy ,,tylko do użytku służbowego”. Teraz byli trochę obdarci z tej swojej biurokratyczno-partyjnej władzy. Pierwszy sekretarz KW PZPR, sekretarz organizacyjny, towarzyszka od propagandy, Przewodniczący Wojewódzkiej Rady Narodowej, jacyś naczelnicy. Niezbyt liczna obsługa personalna widowiska. Reżyser, którym okazała się historia, nie znalazł widocznie zbyt licznych i znaczących prowincjonalnych aktorów odpowiedzialnych za błędy epoki. Na spektakl odegrany społecznie zeszła się też publika nie płacąc za bilety. Toteż widownia pękała w szwach. Sztuka nie była jednakże akceptowana, - ,,Mowa trawa” ryczał któryś z widzów. Przerywano hamletowskie monologi, nawet gwizdano i wyśmiewano mówców, tupano, klaskano nie w tym miejscu, co trzeba, a można nawet powiedzieć, że wyklaskiwano wczorajszych artystów, którzy nagle dzisiaj okazali się tylko komediantami. Aktywiści – klakierzy poutykani w tym złowrogim tłumie przycichli, - starali się jedynie zapamiętać co bardziej oburzonych przedstawieniem, ale przerastało to ich możliwość ze względu na totalne niezadowolenie publiki. I właśnie wtedy, gdy sala była już nie do opanowania wystąpił jakiś człowiek ze złowieszczą propozycją. Powiało grozą, gdy zaproponował, aby zebrani ruszyli na gmach Komitetu PZPR. Opisałem to wydarzenie w roku 1982 (Katalog autorski Andrzeja Gieragi, Muzeum 1982) - ,,...Wystąpiłem publicznie w chwile po tym, gdy jeden z mówców, prowokator chyba, krzyczał zaśliniony, aby spalić Komitet Wojewódzki. Władysław Korcz przedarł się przez tłum i rzucił w moje ramiona. Myślę, ze obaj myśleliśmy o tym samym. Aby nie pozwolić wyprowadzić ludzi pod karabiny maszynowe. Korcz zresztą mówił o tym samym wyraźnie trzymając mnie za rękę. To był mój pierwszy kontakt z Władkiem I to było to pierwsze wrażenie, oczywiście pozytywne, którym mnie Władek obdarzył i którego nie zrewidował przez wszystkie lata naszej znajomości. Co wcale nie znaczy, ze zawsze kroczyliśmy  w cieniu drzew szczęśliwej Arkadii. Burze były jednak krótkotrwałe, a po nich zawsze przezroczysta pogoda.
Upłynęło równo 110 lat, gdy ukończono budowę zielonogórskiego starostwa. Może nie tyle ukończono budowę, co adaptowano na potrzeby władz miasta istniejące budynki wyposażając je we wspólną elewacją tworzącą zewnętrznie okazały gmach. Wnętrze o różnych poziomach i wielu traktach komunikacyjnych  przetrwało do lat 1970 – 74, kiedy to wyburzono je przystosowując cały układ przestrzenny do nowych potrzeb. Gmach  zamknięty jest od ulicy klasycyzującą elewacją z datą 1889 na tympanonie, nad trzecią kondygnacją,  wyznaczającym główną oś budynku, niegdyś starostwa przy Bahnhofstrasse, a dzisiaj Muzeum Ziemi Lubuskiej przy al. Niepodległości 15. Nie odnaleziono dotychczas, a może nie zachowały się dokumenty archiwalne dotyczące właścicieli zaadaptowanych dawnych budynków mieszkalnych. Trzeba jednak przyznać, że przed przystąpieniem do generalnej przebudowy wnętrza była to wręcz dżungla, raczej na prowincjonalnym poziomie, eklektycznych możliwości budowlanych. Na trzech działkach budowlanych powstał na planie wydłużonego prostokąta Landratsamt, czyli urząd starosty. Trzykondygnacyjna fasada otrzymała architektoniczny wystrój w postaci lizen i pozornego ryzalitu. Stanisław Kowalski, długoletni Wojewódzki Konserwator Zabytków dodaje ponadto, że ,,nie wiemy, kto zaprojektował budynek, nie znamy też budowniczego” ( Studia zielonogórskie op.cit. s.65). W budynku tym pomieściło się Muzeum oraz jako sublokatorzy, Lubuskie Towarzystwo Kultury – Ośrodek Badawczo-Naukowy, Stacja Naukowa Oddziału Polskiego Towarzystwa Historycznego, Biuro Oddziału Chórów Ludowych, Towarzystwo Rozwoju Ziem Zachodnich i Komitet powiatowy Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego. Były ponadto dwa albo trzy mieszkania lokatorskie.
Ośrodek badawczo-naukowy początkowo przy Lubuskim Towarzystwie Kultury prowadził ożywioną działalność, a Lubuskie Towarzystwo Kultury zajmowało dwa maleńkie pomieszczenia na parterze przy końcu korytarza. Stacja naukowa P.T.H., w której rezydował tylko Władek miała duży pokój na parterze od strony alei Niepodległości. Władek chętnie się zgodził, abyśmy w jego pomieszczeniu rozbili swoje namioty. W ten sposób Ośrodek badawczo-Naukowy, którym kierowałem, był sublokatorem sublokatora. Ale nie było w tym szczególnego utrapienia dla Władka jako, ze niewiele czasu spędzał w Stacji. Był wiecznie niecierpliwy, zagoniony, zabiegany. Co tutaj dużo mówić? To była walka o byt materialny. Starania o odczyty, o prelekcje, praca w Towarzystwie Wiedzy powszechnej, wyjazdy w teren, jednym słowem Zmuszała do tego, bieda.  Ale bibliotekę to Władek miał w tej Stacji jak na owe czasy doskonałą. Od czasu do czasu ktoś wypożyczał książki, ale Władek wszystkich traktował jak potencjalnych złodziei mając ku temu zresztą powody. Toteż i chętnych było mało. Do Stacji PTH wchodziło się głównym wejściem muzealnym. Najpierw były duże schody dzielące korytarz,  po lewej stronie sala konferencyjna, w której wyświetlano filmy oświatowe. Na wprost schody drewniane zabiegowe na pierwszą kondygnację z ozdobną tralkową balustradą, a pod nim wiecznie cuchnący WC. Na prawo ciemny korytarz, na wprost  przed jego załamaniem biura muzealne, sekretariat i gabinet dyrektora. Wcześniej po prawej stronie korytarza przez dwuskrzydłowe drzwi do połowy oszklone piaskowym szkłem, (światło na korytarz) wchodziło się do Stacji. Naprzeciw dwa duże czteropolowe okna, ściany boczne założone półkami wypełnionymi książkami. Z lewej strony kaflowy piec, biały z dekoracyjnym zwieńczeniem nad szerokim gzymsem. Podłoga drewniana, wydeptana, pomalowana czerwoną złuszczona farbą. Na środku dwa potężne biurka, które Władek otrzymał w darze od Ligi Ochrony kraju. Te biurka przykryte były burym linoleum przybitym gwoździami do blatów. Kiedyś zbratani żołnierze, którzy dobijali hydrę teutońską, dzielili na nich świńskie tusze. Toteż zachowały się ślady siekiery, tasaków i noży rzeźniczych. Biurka były kiedyś reprezentacyjne dla jakiegoś wysokiego urzędu i stąd zapewne Armia Czerwona miała uzasadniony honor pozbawić je biurokratycznego dostojeństwa. Jedno biurko było Władka, drugim dysponował  Ośrodek Badawczo Naukowy.
Na nim rodziło się administracyjnie Lubuskie Towarzystwo Naukowe. Postanowiliśmy wynieść ten nasz świński katafalk i postawić na tym miejscu dwa mniejsze atrybuty biurokracji oraz mały okrągły stolik dla utytułowanych gości Ośrodka. Niestety nasze próby natrafiały na zdecydowany opór. Wreszcie czara goryczy się przepełniła, gdy Władek nie zareagował na mój teatralny gest, gdy na tym biurku w charakterze nieboszczyka, z zapalonymi wokół świecami, wygłosiłem kolejną prośbę o pozbycie się mebla, który tak jednoznacznie nam się kojarzył. W Stacji, u Władka pracował wówczas młodziutki, przystojny magister, dzisiaj w znacznie zwiększonym gabarycie, prof. dr hab. Joachim Benyskiewicz. Uknuliśmy szatański plan. Do tej sprawy powrócę nieco później. Chciałbym wyjaśnić, ze upór Władka to nie była genetycznie negatywna cecha charakteru, ale wynikała z drastycznych doświadczeń, że warto być upartym i stawiać na swoim. W ekstremalnych warunkach Władek słuszność tego poglądu sprawdził, a potem ten upór w innych warunkach był już echem tamtych doświadczeń i przenosił się na rzeczy nieraz mało ważne.
Jeden, ze zbliżonych do Władzy, kierowników Urzędu Wojewódzkiego jak tylko skończył WUML (wyjaśnienie dla młodzieży: Wieczorowy Uniwersytet Marksizmu i Leninizmu) to na drzwiach swojego gabinetu do nazwiska natychmiast dodał - magister. Uśmiechano się, ale nikt nie śmiał za względu na rangę WUML – u pozbawiać go tego tytułu. Gdy dostaliśmy pismo, ze mamy obowiązkowo uczęszczać na ten WUML Władek strasznie się zżymał. Gdy jeszcze się dowiedzieliśmy, ze będzie egzamin ,Władka opanowała lekka furia – pluń Władziu na to próbowałem załagodzić atmosferę. Ale niewiele to pomogło, gdyż Władek miał za sobą zdany egzamin z filozofii obowiązujący przy doktoracie i uważał, ze powinien być zwolniony z tego egzaminu. Ja wykładałem historię filozofii w Studium Nauczycielskim w gmachu przy Placu Słowiańskim. To było w tym czasie, gdy nie było i nas jeszcze wyższych uczelni. Poszedłem wbrew sugestii Władka na ten egzamin, co potraktował jako prowokację do Jego stanowiska i świętego oburzenia. Pisał podania, odwoływał się, wykładowców odsądzał od czci i wiary, przedstawiał zaświadczenia o zdanym egzaminie, przed Komisją Uniwersytecką, aż wreszcie dali Mu spokój, ale WULM-u, nie zaliczyli. Teraz dopiero Władka opanowała wręcz dzika furia i narastająca niechęć do mnie. Aby Władka ułagodzić podarowałem mu poczet Królów polskich i Książąt Piastowskich wykonany osobiście właśnie na tych WULM-owskich nasiadówkach. Tutaj muszę ze skruchą wyznać, ze był to poczet mało typowy. Mieszko Stary był bezsilny, Chrobry wręcz przeciwnie. August Mocny rzeczywiście wiele obiecujący, Łokietek dosyć wygimnastykowany. Z książąt piastowskich Władek obśmiał serdecznie Henryka Brodatego, zamyślił się głęboko nad Pobożnym. Rogatka Go rozśmieszył, Jan Szalony zadziwił, Bolesław Wysoki zachwycił, a nad Plątonogim to się wręcz rozpłakał ze śmiechu. Na czym zaś polegała ta nietypowość? Otóż bazą była męska płeć i dlatego poczet dotyczył tylko władców. Tym sposobem Władek wybaczył i zaakceptował moje tchórzostwo i konformizm zakończone pomyślnym egzaminem na WUML-u i do tematu już nie powracaliśmy.
Władek brzydził się wszelką biurokracją i urzędniczeniem. Niestety, praca Ośrodka Badawczo-Naukowego polegała także na wielu czynnościach administracyjnych. Maszyna do pisania stale klekotała powodując u Niego niechęć do naszej sublokatorskiej działalności. Wreszcie kiedyś nie wytrzymał i wyrwał z maszyny do połowy zapisaną kartkę. Czekaj, Władek, poniesiesz za to karę, powiedziałem po długiej chwili ciszy.  – A co? – Może będziesz bił?, retorycznie zapytał, ale była w tym wyraźna nutka agresji.  Do pracy Władek nosił zawsze wypchaną kilkoma kilogramami książek teczkę. Ta brązowa sfatygowana spięta paskiem teczka była wręcz częścią jego ciała. Przedłużeniem ramienia, fragmentem organizmu. Często ją podnosiliśmy i nie mogliśmy się nadziwić jak Władek mógł z tym obciążeniem tak się zżyć. Mówił, że ciężar trzeba umieć nosić. Idąc równym krokiem teczkę zamieniał na wahadło, co pozwalało na równy rytm kroku i oddechu. Wpływało to także na kondycję fizyczną, z której właściciel teczki był szczególnie dumny. Wówczas wyszukałem dużą gotycka cegłę, oczyściłem ją i napisałem czarnym tuszem; - ,,Każdy z nas jest cząstką biurokracji. Nosi ją za sobą przez całe życie”. Cegłę te włożyłem Władziowi do teczki. Czekamy z napięciem. Jeden dzień, nic, drugi także. Wreszcie my nie wytrzymujemy.  – Władek, co Ty tak naprawdę nosisz w tej teczce? Będąc około drzwi jeszcze zaproponowałem: - Proszę Ciebie zajrzyj tam koniecznie! Na drugi dzień Władziu rozbawiony oznajmił – Istotnie przez ostatnie dni nie zaglądałem do teczki. Ale nawet nie wyczułem różnicy.  Zauważyliśmy jednak, ze wychodząc ze Stacji dyskretnie zaglądał do teczki. Także nie wypowiadał się na temat naszego urzędniczenia.
Powracając do katafalko-biurka trzeba zaznaczyć, ze był to akt rozpaczy, którym swoim uporem sprowokował Władek. Prof. Joachim Benyskiewicz, wówczas Chimuś, szczupły jak amant w arystokratycznym filmie amerykańskim, szybko zorganizował ekipę fizyczną z pracowników muzeum i wytaszczyliśmy ten monstrualny mebel na korytarz. Zdarliśmy z blatu linoleum, ja wyposażyłem się w piłę płatnicę i czekaliśmy na Władka. Gdy tylko ukazał się na ulicy (deptak wtedy był dopiero w planach urbanistów), Chimek przerażony na zapas krzyknął: - Idzie, o Jezu Maria, idzie! Ja wtedy wskoczyłem na biurko, oblano mi twarz wodą i przymierzyłem się udręczonym gestem do przecięcia mebla. Wkroczył Władek. Potoczył wzrokiem po zebranym tłumku pracowników muzealnych:  - Co tutaj się dzieje? – zapytał.
-         Władek tego się nie da przeciąć, tutaj trzeba siły, drewno twarde jak żelazo – poinformowałem płaczliwie właściciela biurka.
-         Władek z ironicznym uśmiechem i politowaniem mnie obejrzał, ale nie powiedział słowa. Postawił teczkę, zdjął marynarkę i odsunął mnie władczym gestem. Szybko uklęknął na biurku, splunął w garść, potoczył wzrokiem po zebranych i rozpoczął spektakl rżnięcia. To nie był Władek, a maszyna ukształtowana w syberyjskiej tajdze , od  ,której zależała ludzka egzystencja. Nie przerwał roboty, gdy odciął jeden segment. Zmienił tylko pozycję a na nas nawet nie spojrzał. Odciął jeszcze w szybszym tempie drugą część środkowego blatu, który w glorii  odniesionego zwycięstwa plasnął na kamienna posadzkę. Wtedy Władek założył marynarkę, uśmiechnął się do nas lekko i zszedł ze sceny unosząc gestem  gladiatora ramię, które jeszcze przed chwilą było wręcz mechanizmem doświadczonego pilarza. Za chwile ze Stacji rozległ się ryk rannego zwierza. Ja już przy drzwiach wyjściowych. Po negocjacjach prowadzonych przez Chimka wróciłem po trzech dniach do pracy mimo różnych refleksji nieprawomyślnych, a także wypowiedzi bez wewnętrznej cenzury byliśmy, na co dzień raczej optymistami. Wychodziliśmy z założenia, że ludzie w PRL-u dzielą się na tych, co siedzieli, siedzą i będą siedzieli. Tak nam dyktowało życiowe doświadczenia Z czasem ta hipoteza ulegała rozmazaniu, rozmyciu i częściowo zapomnieniu. Profesor Włodzimierz Korcz nie lubił wracać wspomnieniami na ,,ziemię przeklętą”. Poza tym należeliśmy do tej grupy społecznej, która już swoje odsiedziała. Oddział dla politycznych we wrocławskim wiezieniu przy ulicy Sądowej we wczesnych latach 50. nie był dla mnie domem wczasowym.
Podobały nam się socjalistyczne  hasła, ale praktyka przerażała. Władek uwielbiał  Kartezjusza, był wieczystym agnostykiem, odrzucał utarte stereotypy, wierzył, że jest postępowy i nie uznawał autorytetów poza naukami ścisłymi. Głosił poglądy, których sens próbuję zrekonstruować.
-         Nic nie może człowieka zwodzić. Myślenie jest czymś, w co nie sposób zwątpić. Nawet, gdy źle myślimy – to myśli się jednak nie pozbawiamy. Wola myśli jest nieograniczona. Rozum stawia myślącemu człowiekowi granice, błąd zawarty jest w sądzie. Gdy przestaniemy myśleć to nie mamy tytułu, aby być człowiekiem. Paradoksem zaś było to, ze mimo takich poglądów cechowała go żywiołowość i często wręcz mało kontrolowane, spontaniczne działania. Te sprzeczność Władek tłumaczył słowami Fernanda Braudela, - ,,Historia jest strukturą dynamiczna złożona z sensów i nonsensów”, a więc czym wobec słuszności tej tezy jest historyk, jak nie małym trybikiem wprzęgniętym w tę mało racjonalną machinę dziejów. Gdy zaś mówiłem; – Władziu, ten Twój niewyparzony język dobrze Ci nie zrobi, przytaczał Edmunda Burke; - ,,Dla zwycięstwa zła wystarczy, by dobrzy ludzie nic nie robili”. Wspominał; - „gdy zostałem wezwany na rozmowę do gmachu przy ul. Partyzantów pocieszałem się myślą, że to nie Moskwa, – że to nie  Butyrki, Lefortowo czy Łubianka. Nic nie może być gorsze aniżeli te czeluści. Co człowieka może jeszcze spotkać, gdy zaliczył Gułag. Ale myśl o generale Fildorfie kołatała się w mojej głowie. ,,Nila” wykończyli miejscowi siepacze. Gdy oficer Urzędu Bezpieczeństwa powiedział grzecznie, że mogę ponownie stracić wolność powiedziałem całkiem serio ,,To możecie mnie od razu zastrzelić”.
Nie wytrzymałbym ponownie tej drogi, którą pokonałem. Jednak człowiek z wiekiem robi się coraz bardziej słaby, mówił wyraźnie zdegustowany.
Co za maniakalna przypadłość, wzdychał Władek; – Gdy idę deptakiem liczę płyty pod nogami, gdy spoglądam na budynek liczę okna, a jak gdzieś wchodzę – schody. Złapałem się na tym, że ostatnio będąc w Warszawie trzykrotnie przeliczyłem piętra w Pałacu Kultury i zawsze się pomyliłem. I teraz Władek popadł w złość na samego siebie. Było to ciekawe przedstawienie, które nie stymulowało  otoczenia do udziału w tym spektaklu, a jedynie do podziwu nad forma przedstawienia. Zaczynało się dość prosto. Władek mówił tak długo, aż zaczął wewnętrznie buzować. Zaciskał zęby, toczył nieco oszalałym wzrokiem wokół, aż wreszcie splunął na dywan czy podłogę, z zależności na jakim podkładzie ten teatr się odbywał .Potem było jeszcze trochę sapania i wreszcie całkowity spokój. Władek uwolniony, odświeżony rozpoczynał radośnie nowy temat rozmowy. Zawsze Go podziwiałem , niezależnie, czy złość dotyczyła ludzi, poglądów czy doktryny. I ciekawe, nigdy nie przeklinał i nie posługiwał się słownictwem spod budki z piwem.
W ramach rozrywki czytałem Władkowi własne utwory przypisując je znanym poetom. Recytowałem podniośle: - Wiersze, które mi smakują mógłbym pisać bez  końca/ A potem czytać je do upojenia/ na przykład o jajku zawiniętym w szynkę lub w płat złocistego łososia./ Albo o jajku przekrojonym przez środek żółtka z kawałkami masła i łyżeczką kawioru?. Mógłbym także pisać o wędzonej domowej szynce wycinanej w cienkie twarde plasterki./ także o jagodach w śmietanie, obsypanych cukrem /takie wiersze posłałbym Sybirakom./ gdyby tam byli ludzie czuli na poezję zapewne te strofy by ich nasyciły/.
Władek wygłaszał wówczas krótką recenzję:
-         A to idiota, kretyn, półgłówek, urki by niego wypruli flaki. I mieliby racje. Kiwał przy tym z niedowierzaniem głową, że wśród twórców mogą być takie bęcwały. Ale i w tym wypadku był tylko ekspresywny, nigdy wulgarny.
Tak się złożyło, ze w Stacji siedziałem sam i pisałem takie mądre zdania, że malarstwo to okno z psychicznej przestrzeni twórcy do wybranego kadru rzeczywistości, że wystawa zdegradowała dotychczasową malarską iluzję i ukazała potencjalne możliwości plastycznego myślenia, że ekspozycja dostarcza dowodu na dualizm formy, że instrumentalnie wyłamane okna fragmentarycznego myślenia proponują totalna syntezę przez odwołanie mentalne do subiektywnej rzeczywistości, itd… Władek, który musiał wiedzieć, co się dzieje w Jego Stacji, kontrolował, gdy tylko był obecny, każdy zapisany papierek.
-         Co za bełkot?  - poproszono mnie o recenzje z dorocznej wystawy plastyków, objaśniłem czekając na pochwałę, za naukowość tekstu. Na drugi dzień Władek położył przede mną własnoręcznie przepisany cytat z Jana Parandowskiego; - ,,Podpieranie swej powagi skomplikowanym słownictwem jest starym przywilejem miałkich głów, prędkich piór i nieuków”. Przez czternaście lat ta myśl towarzyszyła mi w Lubuskim Towarzystwie Naukowym, przez dwadzieścia lat kartka ta leżała pod grubą szyba na moim biurku w Muzeum, teraz wlepiłem ja na wewnętrzne drzwi szafy, gdzie jako emeryt sięgam po papier do pisania.

Raz tylko uczestniczyłem w takich ćwiczeniach z nostalgii, w warsztacie dwuosobowym, gdzie już pod koniec jego trwania towarzyszyło nam wielkie wzruszenie i słabe przebłyski świadomości. A było to tak. Władek przydźwigał ostrożnie swoją teczkę, delikatnie ją postawił na podłodze, czule na nią spojrzał i wyjął zeń piękną kryształową karafkę pełna rubinowej zawartości; – To jest tata z Mama na ważne spotkanie towarzyskie. Helena sama doprawiała spirytus z sokiem wiśniowym, doskonale się przegryzło – oznajmił   i włożył karafkę do przepastnej  teczki. Za parę minut jednak; -- Może spróbujemy po kieliszeczku. – nie widzę powodu, aby z twojej łaskawości rezygnować. Wypiliśmy  i ponownie karafka powędrowała do teczki. Władek przeglądał jakieś książki i nagle; -  no może po jeszcze jednym. Z mojej strony nie natrafił na opór, a wręcz przeciwnie. Z karafki ubyło ponownie co nieco. Za trzecim razem karafkę Władek pozostawił na biurku. Na policzkach wykwitły Mu okrąglutkie rumieńce. Rozmowa toczyła się gładko, coraz bardziej wiążąc nasze losy z historią o wymiarach najpierw osobistych , a wkrótce  wręcz światowych. Polot, fantazja, erudycja dostawały skrzydeł.
Historia przecież to los jednostek, a także dziesiątków tysięcy, milionów osobistych i zbiorowych tragedii, nadziei i szczęśliwych spełnień.  Zmienialiśmy temat, dochodziliśmy do odkrytych prawd jak do objawienia, że plotka po paru wiekach staje się anegdotą historyczną, a dla półgłówków nawet prawdą, że mit przechowują osoby względnie grupy, którym z pewnego powodu przynosi to korzyść. Doszliśmy do wniosku, ze historyk musi umieć weryfikować i interpretować fakty, aby nie zagubić się w bajce, kłamstwie, manipulacji. Przytaczaliśmy przykłady od czasów Kadłubka aż po życiorysy współczesnych polityków.
Po rozważaniach natury ogólnej nadszedł czas na wypowiedzi o czasach współczesnych. O systemie, że nieprzewidywalny, o poczuciu permanentnej katastrofy, o polityce sprzężonej z ZSRR, która jak zakaźna choroba poraża naszych marksistów niejednokrotnie  z natężeniem charakterystycznym tylko dla neofitów. Wypiliśmy kolejne kieliszki. Karafka nie była pusta do połowy, lecz wręcz przeciwnie, do połowy była jeszcze napełniona.
I wtedy zdałem sobie sprawę, doznałem wręcz iluminacji, że  podświadomość Władka nadal tkwi w łagrze,  że tylko miejsce uległo zmianie, ze miska już się napełniła i że chleba do zupy nie brakuje. Tamten czas stworzył w Jego psychice trwały model do odczytywania także aktualnej rzeczywistości.
-         Polska to efekt historycznego fatalizmu, z którego nie ma wyjścia. Zawinił Zachód wpychając nas w objęcia Stalina, zawinili polscy komuniści będący na usługach Kremla, winni są sprostytuowani naukowcy tłumaczący i usprawiedliwiający każdy krok partii. Odpowiedzialność ponoszą partyjni dygnitarze, pasibrzuchy, słowem wszelka swołocz  zamieszana w polityczną teraźniejszość traktowaną jako obowiązującą po wieczność.
Władek w stworzonej przez alkohol sytuacji objawił kompleks Sybiraka. Wspominał;  -Pamiętam tych, którzy mówili :Nie przetrzymam tej zimy. Powiększały się zastępy ,,dochodziagów” co podążali z wolna, nieodwołalnie ku śmierci. Wśród nich byli i tacy, którzy nie ogłaszali duchowego upadku, gasły tylko ich oczy, umierali milczkiem, tak, jak gdyby wstydzili się własnej słabości. Mnie nie opuszczała nadzieja wydostania się z tej zmarzliny. Na samą myśl, że mogę nie przetrwać byłem na siebie zły, wściekły na własne ciało, które czasami nie wytrzymywało. Teraz tak myślę, że właśnie ten upór, ta złość trzymała mnie w ryzach, zmuszała obolałe nogi do marszu i ręce do pracy. Zawsze też walczyłem o swój niewolniczy kawałek chleba, a nawet za cenę przegranej w tłoku, o miskę wodzianki.
Namiętność życia, przetrwania, tak bym to określił, bo rozum tutaj niewiele znaczył, na logikę to trzeba było szybciej umierać, po cholerę jeszcze na nich pracować, gdy koniec jest wiadomy. Ale zawsze coś tam podpowiadało, ze to nie może trwać wiecznie, ze ten system zostanie strawiony naszą nienawiścią i skumulowaną złą energią niewinnych ludzi, milionów trupów. To było wbrew rozsądkowi, ale wiedziałem, ze upadł starożytny Rzym, że rozpłynęło się w rozległych stepach imperialne państwo Mongołów, że komunistyczna zaraza, Sodoma i Gomora nie może unicestwić europejską śródziemnomorską kulturę. Ponura byłaby przyszłość naszego kraju w tle z azjatycką nienawiścią i brakiem humanistycznej przeszłości. To był taki chorobliwy upór, nie modliłem się o przetrwanie. To byłby znak słabości. Musiałem liczyć tylko na siebie. Paradoksalnie, ale przybywało mi sił tak jak histerykowi w czasie ataku, jak zboczeńcowi owładniętemu namiętnością. Przetrwać, przetrwać, stało się obsesją. Od tego słowa zaczynałem dzień, z tym słowem zasypiałem. To tkwi we mnie nadal. Przetrwać, przetrwać.
Władek obejrzał swoje muskularne ramię – Zobacz, to jest kawałek drewna, dotknij.  Przeżyłem, gówno mi zrobili.
Niewiele już pozostało w karafce. Władek był wyraźnie wzruszony, co dla mnie było absolutnym zaskoczeniem.
-         Ponad miesiąc jechaliśmy z Permu do Polski. Dzień i noc, dzień i noc! Drugiego października 1948 roku dojechaliśmy do Brześcia nad Bugiem. Potem konwojem także pod złowieszczym okiem Polaka do Białej Podlaskiej. Na korytarzu naszej stancji setki karteczek z adresami dzieci, żon, rodziców, do internowanych, powracających do Polski. Moja żona Helena wiedziona intuicją z Zielonej Góry wybrała się na drugi koniec Polski, aby zawiesić tam karteczkę dla mnie. Czytałem ją i płakałem. To miłość do Heleny pomogła mi przetrwać ten trudny czas. Wtedy jasno sobie to uświadomiłem i nadal żyje tą nadzieją, ze dożyjemy demokracji.
Dzisiaj, po ćwierćwieczu z okładem, wspomnienia te są dla mnie nadal żywe. Wiem także, że rodzina była dla Niego ważnym, chyba najistotniejszym wsparciem. Pani Helena była pierwszym czytelnikiem i recenzentem Jego prac. Zawsze o żonie mówił z najwyższym szacunkiem. Tak się stało szczęśliwie, ze poznałem Jego dzieci Władka i Jadzie. Byłem nawet na ślubie Jadzi. Dom weselny (ul. Dąbrowskiego 22) i uczta wśród tysiąca książek. Władek nie był typem samotnika, uczonym zamkniętym w wieży z kości słoniowej, społecznik z krwi i kości, popularyzator wiedzy z wielu dziedzin, nade wszystko zaś historyk, z pasji turysta (szlaki wodne), z rozrywki zaś szachista. Podczas  jubileuszu Jego 80-lecia, który zorganizował  dr Andrzej Toczewski, prezes Oddziału polskiego Towarzystwa Historycznego, w gmachu naszego muzeum, serdecznym akcentem i wzruszającym wyznaniem Władka było przywołanie na pamięć Jego żony. Mówił publicznie o uczuciu do Pani Heleny; – Niech Państwo nie sądzą, że czas goi rany po najbliższych. Coraz bardziej odczuwam brak mojej żony i nic nie jest w stanie zagłuszyć we mnie tej miłości i tęsknoty do niej. 
Przepisuje z publikacji Władysława Korcza:
-...Moje pierwsze spotkanie z prof. (Władysławem) Kowalenką miało miejsce w październiku 1949 roku. Na pierwszy rzut oka uderzyło mnie niezwykłe podobieństwo Profesora do współwięźnia z Permu, inż. Kowalenki. Z miejsca zapytałem, czy inżynier Kowalenko jest bratem Profesora. Gdy usłyszałem potwierdzenie mojego przypuszczenia opowiedziałem Profesorowi, gdzie i kiedy zetknąłem się z jego bratem... W roku akademickim 1949/50 uczestniczyłem w jego seminarium dotyczącym spraw morskich i słuchałem wykładów o historii żeglugi Francji. Profesor miał niebezpieczny zwyczaj wypowiadania swego zdania o polskiej zależności od Stalina i Związku Radzieckiego. Pewnego razu pozwoliłem sobie na zwrócenie mu uwagi, aby w swym krytycyzmie liczył się z ewentualnością przykrych dla jego życia donosów. Wówczas powiedział :
-         ,, Przecież mówię do Polaków, którzy powinni mnie właściwie zrozumieć”
Niestety i wśród tych Polaków znalazł się jakiś szpicel, w konsekwencji donosu Profesor został usunięty z Uniwersytetu, a jego katedrę zlikwidowano... (Studia zielonogórskie, op. Cit. S. 218)
-         ...Po ogłoszeniu stanu wojennego doc. Dr  hab. Władysław Korcz został z dniem 13 grudnia 1981 roku zawieszony w pracach pracownika naukowego WSP. Powodem był wielokrotny pobyt wśród strajkującej młodzieży studenckiej w WSI  i wygłoszenie wykładów o tzw. Białych plamach historii Polski, które zgromadziły w auli uczelni komplet słuchaczy. Po przymusowym pobycie na urlopie zdrowotnym, mimo braku roku do osiągnięcia wieku emerytalnego z dniem 1 października 1982 roku doc. Władysław Korcz przeszedł na emeryturę. (Andrzej Toczewski – Pożegnanie profesora Władysława Korcza – 1913-1997 – op. Cit. Studia Zielonogórskie s. 259.

Szedłem na końcu konduktu pogrzebowego. Nie myślałem o śmierci. Teraz Władek może znaleźć czas, aby rozgrywać czasochłonne partie szachów z arcymistrzami, których żywoty z zachwytem opisywał. Może też sam Bóg spojrzy łaskawym okiem jak Władek rozegrał swoją partię życia. A trzeba wiele miłosierdzia, aby rozsądzać grę, której szachownice zagospodarował zły los i ustawiał na niej figury niezależnie od woli skupionego nad nią gracza. A może z Heleną będzie pływał po bezkresnych oceanach chmur, jako, że żywioł przyrody oboje Ich zachwycał.
11 lipca 1997 roku odbył się pogrzeb Władka. Przeżył 84 lata, w tym ponad 30 w Zielonej Górze. Tekst ten napisałem z potrzeby serca i nie mogę się powstrzymać, aby nie dopisać zasmucającego zakończenia. Nad trumną przemawiał jedynie przedstawiciel Sybiraków. Nie pożegnał profesora Władysława Korcza nikt z naszych wyższych uczelni.

P.S. Pani Heleno iWładku, kochany!
Pamiętasz metafizykę naszych przypadkowych spotkań? W Świnoujściu na FAMie. W amfiteatrze jedyne wolne miejsca. Przedzieramy się. Moja żona, dwie córki i ja. Siadamy przy Tobie i Pani Helenie.
Na Jeziorze Sławskim. Dzień ciepły, ale pochmurny. Płynę krytą żabką, daleko od brzegu. Jedyny kajak. To Ty z Panią Helena.
Nagła burza. My grzybiarze. Bożena, Lilka, Dorotka i ja chowamy się przed gwałtowną ulewą. Pod drzewem Ty i Pani Helena. Wokół żywej duszy.
Władku teraz opisuję sytuację dla mnie już znaną. Dochodzę do końca tunelu. Po drugiej stronie spotykam Ciebie z Panią Heleną. Ostateczne poczucie déjà vu.

Mój przyjaciel Joachim Benyskiewicz


                                                                  Maj, czerwiec, lipiec, 2oo5

Mój przyjaciel  Joachim  Benyskiewicz

„W związku z przygotowywanym wydawnictwem jubileuszowym z okazji 70-lecia urodzin i 50-lecia pracy zawodowej prof. dr hab. Joachima Benyskiewicza pt. „Polacy i Niemcy. Z dziejów historycznych relacji”, uprzejmie zapraszamy do wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu”.
Pismo takiej treści otrzymałem w kwietniu 2005 roku, z serdecznymi pozdrowieniami i podpisem dr hab. Tomka Nodzyńskiego.
Natychmiast przedzwoniłem do profesora i poprosiłem o możliwość zmiany tematu. Moje polsko-niemieckie relacje zostały ugruntowane późną jesienią w 1939 roku. O bladym świcie, a było to w Gnieźnie, do naszego mieszkania przyszło dwóch panów i poprosili moją starszą siostrę, aby poszła pod mleczarnię, gdzie w kolejce stała nasza mama i poinformowała, że ma pilnie wrócić do domu. Sprawy potoczyły się teraz bardzo szybko. Spod pierzyn, na wpół uduszoną ze strachu Mama uwolniła moją młodszą siostrę i mimo jej protestów ciepło ją ubrała. My także założyliśmy wcześniej przygotowane ubrania. Mama była już częściowo spakowana gdyż informacje o wysiedleniach nie były tajemnicą. Gdy wychodziliśmy z mieszkania Mama w pół kroku się zatrzymała i sięgnęła po butelkę z sokiem malinowym, która stała na parapecie okna. Wtedy ten jeden Niemiec zatrzymał Mamę i bez słowa pokazał palcem gdzie ma powrócić ten sok malinowy.
Taka jest moja historyczna relacja. Wstydzę się za tego Niemca, a jedynie z takiej perspektywy powstałby mój tekst do planowanej relacji polsko-niemieckiej przez Uczelnię. Zapewne nie poprawny politycznie.
[Ojciec jako powstaniec wielkopolski został aresztowany w kilkanaście godzin po wkroczeniu Niemców do Gniezna].
Ja do Zielonej Góry przyjechałem 50 lat temu. Teraz oczywiście jestem już emerytem.

W kwietniu 2005 roku Piotr Najsztub w Krakowie rozmawiał ze Sławomirem Mrożkiem o kondycji emeryta.
-To jest przyjemny okres w życiu?
-Bardzo przyjemny. To jest jedyny okres w życiu, kiedy człowiek nie ponosi już żadnej odpowiedzialności ani za życie bieżące, ani w ogóle. To jest jedyny okres w życiu, w którym ma się coraz pełniejszą wolność.
-Na czy polega wolność starca, oprócz braku odpowiedzialności?
-No właśnie na tym. Opowiada się to, co się chce. W sytuacji demokratycznej opowiada się cokolwiek i ma się spokój.

Mimo całej mrożkowej przewrotności coś z klimatu tej rozmowy pozostało, gdy spytałem profesora Nodzyńskiego, czy mogę podjąć, przez nikogo niedekretowany subiektywny, serdeczny temat mojej przeszło 30-letniej przyjaźni i relacji z Joachimem Benyskiewiczem. Dzieliłem z nim wspólny lokal w Muzeum gdzie ulokowała się Stacja Polskiego Towarzystwa Historycznego i gdzie Chimek stawiał w stolicy województwa pierwsze kroki, które zawiodły go na parnas uniwersyteckiej zielonogórskiej nauki.
Profesor Nodzyński wyraził zgodę a nawet odniosłem takie wrażenie, że przychylnie zaakceptował ten zamysł. Nie piszę o tym bez powodu. Zbierając informacje o bogatym życiorysie profesora Benyskiewicza dotarłem do profesora Szczegóły, który jako rektor Wyższej Szkoły Pedagogicznej, przyjął Joachima w trudnym okresie jego politycznego losu, do pracy na uczelni. Przez dwa lata Joachim przygotowywał się do wykładów z historii. Rektor wcześniej poznał go jako zdolnego piłkarza a także ucznia z Liceum Pedagogicznego w Sulechowie.  Hieronim Szczegóła był tam nauczycielem i otoczył naszego futbolistę opieką, także w zakresie języka polskiego. Profesor Szczgóła życzliwie mi doradził abym tekst ten przygotował, ale nie publikował w wydawnictwie jubileuszowym, z natury poważnym, dostojnym. Uczeni mężowie ogłoszą tam swoje naukowe przemyślenia a krotochwilne wydarzenia z życia Jubilata mogą zakłócić powagę publikacji. Powaga Rektora i Jego wysoki, w sensie dosłownym, autorytet spowodował, że oczywiście podzieliłem ten pogląd tym bardziej, że od samego początku nie zakładałem, aby w tej relacji naukowy kult pracownika Uniwersytetu Zielonogórskiego przesłonił nasze lata młodości z widzeniem świata zgodnie z prawdą.  Bez fikcji i fantazmatów wpisujących się w czasy gdzie wzrasta zapotrzebowanie na bohaterów i niezłomnych rycerzy walczących z komunizmem. Nic z tych rzeczy.
Nie sposób dzisiaj zrekonstruować dokładnie drogę, jaką Joachim trafił do Stacji Naukowej PTH. Z całą pewnością zadecydowali o jego zawodzie:- Nauczyciel z Nowego Kramska, drWiesław Sauter, Prezes Lubuskiego Towarzystwa Kultury, oraz profesor Jan Wąsiki z UAM w Poznaniu. Joachim jako uczący nauczyciel studiował historię. Zdawał egzamin w trakcie, którego profesor Wąsiki zapytał go skąd pochodzi. No i zaczęła się długa rozmowa na temat pogranicza.
Kto miał więcej do powiedzenia?
 –Oczywiście, że profesor, odpowiada, Benyskiewicz, ale mnie pytał przede wszystkim jak się układały stosunki ludnościowe, jak wyglądało życie podczas okupacji, jak przed wojną, w relacji rodziców, wglądała codzienność. Ten egzamin wzmocnił mnie moralnie. Profesor mnie przekonywał a ja chciałem w to wierzyć, że tylko z braku historycznej wiedzy, po wojnie, my autochtoni, spotykaliśmy się z szykanami i nie tylko z werbalnymi próbami pozbawiania nas poczucia godności.
Profesor Wąsiki na tym egzaminie otworzył mi drogę do godnego życia w Polsce. Zachęcił mnie do zebrania materiału źródłowego z historii pogranicza i przygotowanie go do druku. Miałem początkowo trudności, ale wraz z zagłębianiem się w temat opanowała mnie wręcz euforia. Byłem dumny z ludzi i regionu, na którym żyłem. „Materiały i dokumenty” wydane w latach siedemdziesiątych uzyskały wyróżnienie Instytutu Spraw Międzynarodowych, a z Baltimore [USA] do wydawcy, Lubuskiego Towarzystwa Naukowego, przyszło podziękowanie za wartościową pozycję.
Kiedy i gdzie spotkali się, Wiesław Sauter i Jan Wąsiki, trudno dzisiaj dociec? W każdym razie pewnego letniego dnia w 1962 roku w Stacji Naukowej Polskiego Towarzystwa Historycznego, skromnie koło okna usiadł asystent Joachim Benyskiewicz, mając za szefa Jana Korcza, laureata Lubuskiej Nagrody Kulturalnej, człowieka tryskającego energią, zespolonego ze środowiskiem jak mało, kto. Od 1958 roku Przewodniczący zielonogórskiego Zarządu PTH  oraz wiceprezes Lubuskiego Towarzystwa Kultury. W tym roku powołano także Kolegium Rocznika Lubuskiego, wydawnictwa, o które bardzo zabiegał Władysław Korcz. W maju na nadzwyczajnym zebraniu wybrano Jana Muszyńskiego na sekretarza Oddziału, z siedzibą w Muzeum gdzie właśnie Stacja Naukowa była sublokatorem. Ośrodek Badawczo-Naukowy przy Lubuskim Towarzystwie Kultury, które także miało siedzibę w gmachu muzealnym, zajmowało pokój wspólnie z PTH i w ten sposób zostało sublokatorem sublokatora. Jako kierownik tego Ośrodka nie czułem się źle, gdyż wszyscy byliśmy zanurzeni w pracach historycznych. Teraz doszedł do tego pokoju Benyskiewicz i moim zadaniem było posadzić go przy biurku, gdyż takiego Joachim nie posiadał a przy warsztacie pracy szefa mógł zasiadać, wręcz ukradkiem, kiedy Władysław Korcz był w terenie. Wystaraliśmy się tedy o talon na biurko i poszliśmy je odebrać do sklepu przy ulicy Żeromskiego. Wtedy nie było jeszcze deptaka. Aleją Niepodległości, od dworca, obok ratusza odbywał się ruch kołowy. Urzędnicy władz miejskich mieli przystanek PKS-u naprzeciw głównego wejścia swojego biurokratycznego zakładu pracy. Chodniki były wąskie i osadzone wysoko ponad jezdnią. Postawiliśmy biurko na ulicy, z nogami w rynsztoku, aby trochę pourzędować. I wtedy zainteresował się nami milicjant legitymując i rozpytując szczególnie Benyskiewicza, co robi w Zielonej Górze. Nie zaakceptował także jego stanowiska asystenta w Stacji Naukowej PTH  To PTH, mimo, że Joachim skrót rozszywrował długo stróża prawa uwierało. Wreszcie ze słowami, aby się to nie powtórzyło i z poleceniem rozejścia się, łaskawie nie potraktował nas mandatem, mimo, że się długo odgrażał.

To było znaczni później. Kilka tygodni wcześniej wynieśliśmy potężne biurko szefa Stacji, które otrzymał z Ligi Ochrony Kraju, na korytarz muzealny i czekaliśmy na właściciela, tego monstrualnego mebla. 
Gdy Władysław Korcz wkroczył do gmachu spotkał tłumek muzealników i mnie na potencjalnym katafalku, z piłą-płatnicą, z gestem słabego człowieka niemogącego odciąć potężnego, środkowego blatu od dwóch szafek. Z siłą drwala wykształconego nad Kołymą, Kierownik Stacji osobiście przeciął na dwie części własny mebel robiąc biurko dla młodszego historyka. Długo nam tego podstępnego gestu nie mógł wybaczyć.  

Kiedy już Joachim miał własny warsztat pracy, zaczął poznawać lokatorów Muzeum, bratać się z pracownikami merytorycznymi a nade wszystko prowadzić długie dyskusje.
W lipcu 1957 roku wyszedł numer specjalny Nadodrza. W tej jednodniówce pisało 30 osób a ilustracje pomieściło 7 plastyków. Wkrótce Joachim poznał większość z nich osobiście, a z niektórymi osobami szczerze się zaprzyjaźnił. Dawny Wojewódzki Konserwator Zabytków, wówczas dyrektor Muzeum, Klem Felchnerowski, archeolodzy Edward Dąbrowski, Adam Kołodziejski, winiarz Bogdan Kres, to byli codzienni goście w Stacji Naukowej. Nadzwyczaj towarzyski fotografik muzealny Tadeusz Ambroż i jego imiennik Ciepiela, wicedyrektor Muzeum bez własnego biurka, przesiadujący najchętniej w ciemni fotograficznej, zapraszali na golonkę, kiełbasę a nawet smażonego królika. Gościem, zawsze z radością witanym był artysta malarz Stefan Słocki. Nosił przewieszony przez ramię skórzany barek z zakąską. Grzybki, kiszone ogórki wraz z suchą kiełbasą. Zachodził także Janusz Koniusz, uznany już wówczas poeta, krótko uczestniczący w twórczych dyskusjach, zawsze zaaferowany, życzliwy dla całego świata, ale niemający wprawy w towarzyskich wysokoprocentowych dyskusjach i nieznoszący libacji poza literatami. On wprowadził Joachima do lubuskiej literatury przez wspólną publikację, -  „3 : O dla polskości” wydaną w 1962 roku z okazji jubileuszu polonijnego klubu piłkarskiego „Polonia”. Kiedy Koniusz pojechał do Nowego Kramska, na spotkanie, właśnie tam wskazali Joachima jako najzdolniejszego piłkarza, godnego odnotowania w strofach poetyckich, oraz okolicznościowej laurce.

W grudniu 1958 roku we Wrocławiu odbył się Ogólnopolski Walny Zjazd Związku Literatów Polskich. Z naszego miasta zaproszenie otrzymali: -Tadeusz Jasiński, Tadeusz Jankowski-Kajan, Kazimierz Malicki, Ryszard Rowiński i Bolesław Soliński. Wszyscy wymienieni zostali kolegami Joachima a kiedy Benyskiewicz, w roku 1965 został szefem Towarzystwa Wiedzy Powszechnej, znajomości zawarte w Stacji zaowocowały znajomymi prelegentami TWP.

Pierwsze spotkanie asystenta z Władysławem Korczem nastąpiło w księgarni przy ulicy Żeromskiego, w znanej wówczas księgarni Borowczaka. Joachim poszedł tam i nagle usłyszał głos negatywnie oceniający jakąś publikację. Osoby nie widział. Po jakimś czasie spomiędzy regałów wyszedł średniego wzrostu, krępy mężczyzna i Joachim się przedstawił,
-Skąd wiedziałeś, że to Władysław Korcz?
- Nie wiem, ale byłem pewny, że to właśnie On.
Władysław Korcz był znany jako znakomity prelegent i historyk.
W 1959 roku ukazały się „Dzieje Ziemi Lubuskiej w wypisach” Nazwisko Korcza przez współautorstwo publikacji z poznańskim uczonym, Michałem Sczanieckim, zostało na naszym prowincjonalnym gruncie znakomicie nobilitowane. Wielkie uznanie zyskało stanowisko Władysława Korcza, kiedy wycofał swoją publikację z Gazety Zielonogórskiej, gdy redaktor naczelny Wiktor Lemiesz, posługując się encyklopedią Kraju Rad, zakwestionował Kazimierza Wielkiego degradując króla do określenia go liczbą jako trzeciego. Stalinowscy encyklopedyści nie mogli znieść, że zajął Ruś Halicką. Nasi rodzimi komuniści nie mogli natomiast wybaczyć, że utracił Śląsk i Pomorze, co było fatalnym następstwem w stosunku do Niemców, którzy przecież w wyniku obcej nam imperialnej polityki w sposób absolutnie niegodny przez setki lat szarogęsili się na naszych piastowskich ziemiach. Aksjomat, że wyłącznie zrabowali te ziemie tracił na ostrości.
Z Władysławem Korczem dyskusje Joachima dotyczyły rozeznania obszaru zwanego Ziemią Lubuską, złożonego z fragmentów krain historycznych, Brandenburgii, Saksonii, Ślaska i Wielkopolski.
Obaj historycy omawiali i określali specyfikę tych obszarów, ich skomplikowaną przeszłość, oraz aktualne znaczenie w procesie kształtowania świadomości historycznej.
 „Cóż to, bowiem jest historia? – pyta profesor Henryk Samsonowicz,    -to pamięć. Pamięć, bez której nie istnieje żadna ludzka wspólnota”.

Moi pradziadkowie, dziadkowie i rodzice urodzili się na pograniczu. Przez ich życiorysy i mrówczą pracę mogę myśleć jako o wspólnocie losów wszystkich mieszkańców pogranicza. O ile jeszcze dodam, że z pamiętnika mojej Mamy wynika, że siostra mojej prababci wyszła za Beneszkiewicza [to pisownia mojej Mamy] oraz, że mieszkali w Nowym Kramiku, to nie jest dziwne, że dociekam prawdy, aby te zdarzenia jakoś powiązać i wyjaśnić ewentualny stopień pokrewieństwa, co wcale nie jest łatwe. Moja Mama rozmawiała na ten temat z Joachimem, ale niestety, Chimek nie znał dokładnie dziejów swojej rodziny.  Moja prababcia, Tekla, żyjąca 82 lata, w roku 1913 wyszła za Benyszkiewicza  z Kramska. Aby sprawę poprawnej pisowni wyjaśnić poprosiłem przyjaciela, znawcę rodów śląskich, Pawła Trzęsimiecha o pomoc. Paweł mi napisał: -„Czasem pisano Banyskiewicz lub Benyszkiewicz. Nazwisko Benyskiewicz, pochodzi od imienia Benedykta lub Benona, już w 1536 roku zanotowano nazwisko w brzmieniu Beniskiewicz. [Kazimierz Rymut. Nazwiska Polaków. Ossolineum 1991 s. 83] Ważnym źródłem do naszej zabawy okazał się ”Dokument opata Miastowskiego” z roku 1683 spisany w Obrze omawiający powinności chłopskie w dobrach przyklasztornych.
[Rocznik Lubuski I. Zygmunt Rutkowski. Materiały, s 273].
Tam zapisany został Bartosz Benysek jako właściciel dwóch łąk i Paweł wysunął hipotezę, że od tego Benyska wywodzą się  Benyskiewicze niezależnie jakby zniekształcano w pisowni ich nazwiska. Oznajmił także, że w XVIII wieku w Nowym Kramsku odnotowano Benyskiewiczów jako karczmarzy. Moja mama zaś w XX wieku jednego o tym nazwisku zapamiętała jako znajomego szewca.
Dr Mieczysław Wojecki, chętnie przystąpił do badań i ustalił, że Benyskiewiczów jest ogółem w Polsce 78 osób, w zielonogórskim 52 osoby a w woj. poznańskim 10. Reszta gdzieś w Polsce. Joachim w rozmowie z moją mamą wiedział tylko, że jego ojciec był organistą a mama pedagogiem. Dla niego ustalamy, że gniazdem rodzinnym Benyskiewiczów jest Stare Kramsko, natomiast byli, względnie są, mieszkańcami: - Nowego Kramska, Kolesina, Gościerzyny, Kopanicy a za jego sprawą zamieszkują w Zielonej Górze, przy ulicy Polanki gdzie się pobudował wespół z dwoma synami, Krzysztofem i Włodzimierzem.

Dom rodzinny w Nowym Kramiku, w którym się urodził Joachim, stoi na wzniesieniu. Droga o wczesnodziejowej metryce, łagodnym zakolem omija wyniesienie, aby szeroką wielkopolską równiną doprowadzić do Babimostu. Siedziba rodu kryta dachówką, dwuspadowa, stoi szczytem do szosy. W połaci dachu, od strony wiejskiej zabudowy, wyniesiono ponad jego spad, trójokienny świetlik. Dom na zewnątrz nosi ślady generalnego remontu i częściowej przebudowy. W ścianie szczytowej pozostawiono dwa okna. Górne rozmieszczono centralnie, dolne poza osią budynku, z lewej strony. Elewacja frontowa posiada dwa okna i wejście umieszczone centralnie. Okna wszystkie powiększone, dwudzielne, w plastykowym obramieniu. Wnętrze także całkowicie przerobione. Usunięto ścianę dzielącą sypialnie od pokoju stołowego. Pokazano mi miejsce, w którym stało łóżko Joachima, które opuścił w wieku 17 lat. Wtedy zamieszkał, jak mówiono w bursie, sulechowskiego Pedagogikum.
Siostra Joachima Wanda i wnuczka Benyskiwiczów, Wioletta, przyjęły mnie  niezwykle gościnnie. Oprowadziły po domu, absolutnie miejskim, z kuchennym laboratorium, z własnym drożdżowym ciastem, z dobrą kawą i obdarzono życzliwa informacją. Najbardziej mnie zadziwiło, że na strychu Chimek miał kapliczkę, był dzieckiem religijnym, wzorcowym ministrantem i bardzo pragnął zostać księdzem. Jedyną namiętnością trudną do poskromienia była miłość do piłki kopanej. W internacie Studium Nauczycielskiego w Sulechowie był od 1951. do 1953. Od 1954 do 1957 nauczał w Jabłonnie. Tam poznał Marylkę, swoją przyszłą żonę, także nauczycielkę. W Podmoklach Wielkich pedagogiczną służbę pełnił od 1957 do 1959. W gronie nauczycieli był powszechnie lubianym, towarzyskim, z własnym poglądem na świat. Do tego stopnia, że podczas egzaminu z podstaw marksizmu, u profesora Władysława Markiewicza, UAM-Poznań, usłyszał uwagę, iż egzaminującego nie interesują  poglądy i filozofia studenta, tylko opanowanie materiału. Joachim porzucił wtedy krytyczne uwagi do marksistowskich koncepcji, zdał poprawkowy na dobrze, a mimo to Marksa i Engelsa nie szanował, czym zdobył z kolei uznanie u Władysława Korcza.
W latach 1959 do 1962 Joachim Benyskiewicz był kierownikiem szkoły w Uściu. Potem była już tylko Zielona Góra.
Powróćmy jeszcze do domu Benyskiewiczów w Nowym Kramsku, do czasów, kiedy nie zmieniono jeszcze układu przestrzennego wnętrza, a więc do czasów przed 1945 rokiem. Gdy zaczęto powszechnie mówić o wojnie krokwie więźby dachowej obito deskami i w uzyskanej przestrzeni pozornej podsufitki schowano ponad dwieście tomów biblioteki polskiej szkoły. W Nowym Kramsku, wybitny działacz polonijny Jan Baczewski otworzył dnia 11 czerwca 1926 roku dwudziestą szóstą z kolei szkołę dla ludności rodzimej na pograniczu. Uczęszczało do niej 80 dzieci a nauczało 3 nauczycieli. Zebranych na inauguracji powitał Król Polaków Jan Cichy. [Rocznik Lubuski I. Tadeusz Kajan. Pierwszy wśród równych. s.207 oraz tamże Wiesław Sauter. Jan Cichy s. 138].
Do roku1939 zgromadzono pokaźny księgozbiór. Zakonspirowana znakomita część biblioteki przeczekała  tam całą wojnę. Mało tego. W piwnicy przechowano paramenty kościelne. Naczynia sakralne, przybory mszalne ozdobne księgi liturgiczne, kielichy i monstrancje a nawet istotniejsze obiekty związane z obrzędem kościelnym. Otwór zamurowano tak fachowo, że nawet opukiwanie ścian w piwnicy przez żołnierzy radzieckich nie dało oczekiwanego przez nich rezultatu.
Wiesław Sauter otwierał ponownie polską szkołę w Nowym Kramsku 8 maja 1945 roku. Pani Jadwiga Benyskiewiczowa, nauczycielka przekazała wówczas ocalałą bibliotekę, mówiąc o dramacie, jaki przeżywa, z braku uczestnictwa w tym akcie jej męża Jana.
Jesienią 1944 roku, kiedy Rzesza niemiecka ginęła totalnie i ostatecznie, wcielano do Wehrmachtu nawet niepewnych Polaków. Zrobiono ostatnie przed rozstaniem zdjęcie. Wnuczka Jana i Jadwigi mówi, że musiało być wówczas chłodno gdyż wszyscy byli ciepło ubrani. Ojciec Joachima już z wojny nie wrócił. Według niesprawdzonych informacji zginął pod Toruniem. Moja Mama znająca te sprawy, mówiła, że rozstrzelano wówczas kilku Polaków  za próbę dezercji.

Z domu Benyskiewiczów widać kościół pod wezwaniem Narodzenia Najświętrzej Maryi Panny. Na cmentarzu kościelnym pozostawiono tylko trzy groby proboszczów. Ogrodzono je żeliwnym płotkiem. Przy murze kościelnym rzeźbiarz wrocławski Marian Aleksandrowicz ustawił ponad trzy metrowe wyobrażenie w drewnie lipowym Matki Boskiej z dzieciątkiem. Artysta planuje jeszcze monumentalnego Jezusa Frasobliwego. W sąsiedztwie kościoła i drogi do Babimostu, głaz narzutowy z tablicą siedmiu poległych powstańców w roku, 1919 o których pisał Joachim Benyskiewicz. Pomnik jest skromny, wyniesiony na trzech schodkach, opięty łańcuchami, upamiętnia zryw powstańczy, ale i historyczne przemijanie. W walce z powstańcami poległo czterdziestu Niemców. Poniósł śmierć także pruski dowódca Fedor von Kleist. Aby czas nie zatarł pamięci o jego zbrojnym czynie 20 września 1937 roku, „po wieczne czasy” przemianowano Nowe Kramsko na Kleistdorf.

Lokalizacja szkoły w Uściu, gdzie Joachim był, jak wspomniano nauczycielem, jest wręcz znakomita. Poza wiejską zabudową, na skraju wsi, solidna wiejska szkoła, z czerwonej klinkierowej cegły, po dzień dzisiejszy w doskonałym stanie technicznym. Składa się z dwóch zespolonych brył. Jedna ustawiona kalenicą, druga nieco wysunięta z linii zabudowy, szczytem do drogi. oraz wydzielonymi w układzie przestrzennym sanitariatami, osobnymi dla dziewcząt i chłopców. Tutaj Joachim był kierownikiem, dyrektorów wtedy jeszcze nie było. Wieś to rozciągnięta ulicówka na prawym, wielkopolskim brzegu Obrzycy. Pierwsza zachowana wzmianka  z 1379 brzmi Ujście. Potem, w1653 Uście. Zabytki kartograficzne z XVII i XVIII wieku odnotowują nazwę wsi jako Tepperbuden. Po 1945 roku aż po 1951 ludność wsi mieszkała w Teperbudach. Słownik nazw geograficznych Polski zachodniej przywraca nazwę wsi - Uście. [Tomasz Andrzejewski. Miejscowości powiatu nowosolskiego. Rys historyczny. Nowa Sól. 2004 s.217]

Joachim Benyskiewicz urodził się w miejscu gdzie Polakom nie dawano żyć. Wykreowali Go naukowcy, którzy znali pogranicze i  ten trudny dla Polaków klimat. Trzy osoby tworzyły jego życiorys, Wiesław Sauter, Jan Wąsicki i Hieronim Sczegóła.