Było krótko przed północą. Do
okna przywołał mnie krzyk srok, zasiedlających drzewa przed oknem. Wśród
gałęzi, wysoko nad ziemią, kot. Znam go z widzenia. Dobrze utrzymany, grzeczny,
zapewne z dobrej rodziny. Często, ozdobiony czerwoną obróżką, przechadza się
wśród zaparkowanych samochodów. Teraz zamienił się w jaguara. Polował raczej
dla zabawy, zapewne nie z głodu. Ale sroki o tym nie wiedziały. Cóż zresztą za
różnica, śmierć to śmierć. Z krzykiem atakowały kota, wrzeszczały skrzekliwie
tak długo, aż zlazł z tego drzewa.
Narażały się przy tym, gdyż kot tylko czekał na źle zaplanowany atak. Zielona
Góra, to istotnie teraz miasto srok. Gdy zamieszkaliśmy przy ulicy Janka
Krasickiego w roku 1962 [obecnie mieszkamy przy ulicy Ignacego Krasickiego, bez
przeprowadzki] nie było tutaj srok nawet na lekarstwo. Teraz nie zdziwiłbym się
gdyby wtargnęły do herbu miasta. Sugestię tę mógłby rozpatrzyć Pan Profesor
Wojciech Strzyżewski, jako, że one naprawde potrafią skutecznie bronić swojej
małej ojczyzny.
Już w roku
2000, w listopadzie, dostaliśmy telegram o śmierci
żony brata mojej małżonki, ś.p. Leszka Wilke. Pogoda fatalna, ale żona
przemogła strach i pojechaliśmy do Gniezna. Mnie jednak zmuszała do tej podróży
nie tylko ta smutna konieczność. Parę lat temu, na pogrzebie w Poznaniu, mój
drugi szwagier – Włodek Wilke - poprosił mnie, abym powiedział parę słów o jego
zmarłej żonie. Takiej prośbie się nie odmawia. I wtedy, już po egzekwiach,
podeszła do mnie żona Leszka, dużo młodsza ode mnie, i powiedziała: „Pamiętaj,
abyś mnie także pożegnał”. Byłem zaskoczony, ale próbując nadać lekki
ton tej prośbie odparłem: „Musisz spełnić jednak jeden warunek. Umrzeć przede
mną”. Nie zwróciła jednak uwagi na niedelikatność moich słów, tylko poważnie
powiedziała: „Dobrze, ale pamiętaj! Przyrzekłeś.” W ten sposób do Gniezna
jechałem spełnić swój ciężki obowiązek. Musiałem wspomnieć o tym, że urodziła
się na Ukrainie, że poznała trakt śmiertelny na Syberię, że w drodze do Polski
zmarła jej matka, że wychowywała się w domu dziecka, że wreszcie dotarła do
Polski, że w Lubaniu Śląskim zapoznała swego męża, że wreszcie pochowana jest w
Gnieźnie, co dla jej wnuków, jest zupełnie normalne i oczywiste, że dla dzieci
swoich stworzyła tutaj ojczyznę, że los pogmatwał jej życiorys, że wreszcie
śmierć wyzwoliła ją z tęsknoty za swoim dawnym domem. Ten życiorys można powielać dla setek tysięcy Polaków i prawie
do wszystkich zamieszkujących Ziemie Odzyskane.
Moja Mama była tu przede mną
W roku 1945 moja mama i jej brat
późną jesienią przyjechali do Zielonej Góry do swojego brata Wojciecha. Tak to
wspominała: ”Pierwszy raz w Zielonej Górze byłam z bratem Stefanem. Podróż
mieliśmy ciężką, siedzieliśmy na ziemi, tłok, pociąg, co kawałek stanął. Gdy
przybyliśmy do Zielonej Góry był późny wieczór, padał śnieg, ale nie mocno.
Traf chciał, że pierwszego pana, którego zapytaliśmy gdzie jest ulica
Strzelecka, oświadczył, że mieszka blisko tej ulicy i że nas zaprowadzi. I tak
nas prowadził może kilometr, albo jeszcze dalej. Wreszcie doszliśmy do jakiejś
osobnej willi, on otworzył kluczem i szybko
wszedł i zamknął za sobą na klucz, pokazał nam ręką na lewo i mówi, tu jest
ulica Strzelecka. Idziemy coraz dalej, a tu jakieś połamane płoty, całe kupy
drutu kolczastego a zabudowań nie ma. Okazało się, że ten pan bał się sam iść,
bo to w tym czasie jeszcze było niebezpiecznie iść, więc sobie nas wziął do
towarzystwa. Wróciliśmy się, ulicy nie można było znaleźć, bo ciemno. Wreszcie
zobaczyliśmy osobny oświetlony domek. Skierowaliśmy się tam i Stefan mówi,
pytaj się ty, bo oni się mężczyzn boją. Ja zapukałam do drzwi, od razu w całym
domu światło zgasło. Ja pukam dalej, wreszcie mówię, czy państwo nie wiedzą
gdzie jest ulica Strzelecka. Po chwili się światło zaświeciło i wyszedł pan w
laczkach na nogach i zaprowadził nas kawałek i pokazał kierunek i wytłumaczył
nam”.
Na tym nie koniec, jest jeszcze spotkanie z
milicją, jakieś trudności, ale w końcu dotarli do brata, który w niewoli
niemieckiej poznał swoją żonę i osiadł, jako wykształcony ogrodnik, w Zielonej
Górze. Ogrodnictwa uczył się jeszcze przed wojną w zakładzie Sióstr Zakonnych
św. Józefa w Poznaniu, na Ratajach. Mama moja
pisze, że w Niemczech posłano go nawet na kurs „dywanów kwiatowych”, gdyż jako
ogrodnik pracował u jakiegoś wysokiej rangi wojskowego. To jest pierwszy zapis dotyczący brata
mojej mamy, i pierwszej wizyty w naszym mieście. Drugi zapis jest bardziej
złowieszczy dla naszej rodziny tutaj osiadłej.
„Dostaliśmy telegram, że Wojciech
zmarł. Pojechaliśmy na pogrzeb, rodzice, ja z mężem, brat Stefan już dzień przed
tym pojechał. Przyjęła [żona Wojciecha] nas z płaczem, że Wojciech nagle zmarł.
Opowiadała, że leżał na tapczanie przykryty spodniami i jak go pocałowała w
czoło to dopiero poznała, że nie żyje. Zobaczyłam go dopiero w kostnicy na
cmentarzu, był poraniony na twarzy. Szwagier Jóźwiak [mąż
najmłodszej siostry mojej mamy Janiny – J.M] naliczył, że miał
czternaście ran. Ja tylko to zauważyłam, że miał wargę wyrwaną tak, że mu było
widać zęby z lewej strony. Podobno żołądek miał cały czarny, oczywiście z
wierzchu, na brzuchu. Pogrzeb był po południu.
Były też jakieś delegacje. Każda po parę słów przemówili i koniec. Jeden pamiętam, że z przyjaciół miasta mówił z płaczem,
nazywał go kochany kolego i przyjacielu. Po pogrzebie udali my się na dworzec… Pochowany jest teraz na
Jędrzychowie, ponieważ ten cmentarz gdzie był pochowany został
zamieniony na park. Szkoda, że nie żyje, byłoby nas tu więcej, bo był to dobry
chłopak”.
Tak kończy się drobny fragment
tego zapisu. Dalej są różne przypuszczenia, że może to z powodu rewizji, że
żona zeznała, że ma broń, że znaleziono u niego karabin, że wszechmocne było
wtedy UB. Po dzień dzisiejszy sprawa ta jest dla naszej rodziny okryta
tajemnicą. Zabiegałem o jej wyjaśnienie. Tadeusz Rynowiecki, prokurator wojewódzki,
serdecznie ze mną zaprzyjaźniony, jeszcze zanim przeniósł się do Warszawy,
radził mi życzliwie: ”Chłopie daj sobie spokój w tej sprawie”. Toteż jedynie artysta
malarz Witek Cichacz odnowił mi metalową tabliczkę przybitą do krzyża. Pytałem
nawet w Sekcji Historycznej Pionierów, czy ktoś nie zna tej ponurej sprawy.
Łaskawie zaangażowała się w wyjaśnienie tej zagadki Pani Prezes, Maria Gołębiowska.
Niestety także bez rezultatu. Przeniesienie jego grobu nastąpiło w czasie, gdy
budowano w Zielonej Górze ciąg komunikacyjny z KW PZPR do Urzędu Wojewódzkiego.
Była to „nowa trasa od Wieczorka do Lembasa”. [Jan Lembas, Przewodniczący
Wojewódzkiej rady Narodowej]. Doczekała się nawet fraszki: „Do celu, przez
cmentarz PRLu”. Zresztą tych wersji było kilka. Likwidacja cmentarzy należała
do polityki i dotyczyło to całego kraju. Likwidację tego cmentarza
usprawiedliwiało dynamicznie rozwijające się miasto i potrzeba dogodnej komunikacji
pomiędzy ośrodkami władzy. Niemniej trzeba z satysfakcją odnotować decyzję
władz miasta, o czym pisze Zbigniew Mazur w pracy zbiorowej pod Jego redakcją „Wokół
niemieckiego dziedzictwa kulturowego na Ziemiach Zachodnich i Północnych” w
artykule pt. „Między ratuszem, kościołem i cmentarzem.” [Instytut Zachodni
1997r. s.333.]: ”W Zielonej Górze w Parku Tysiąclecia, powstałym po
zlikwidowaniu tzw. cmentarza zielonokrzyżowego, Rada Miejska umieściła w 1994
r. na zachowanej kaplicy cmentarnej,...płytę przypominającą
w nagannym tonie, że istniała tu „jedna z najładniejszych nekropolii o
charakterze parkowym na Dolnym Śląsku z dziełami sztuki kamieniarskiej o
wybitnych walorach artystycznych”. Co więcej, wymieniono na tablicy siedem
nazwisk pochowanych tu niegdyś „zasłużonych dla miasta obywateli”, odkrywając
przy opisie ich działalności zupełnie nieznane dla obecnych mieszkańców epizody
z przeszłości Zielonej Góry”. Ślad po cmentarzu odnalazł Waldemar Gruszczyński,
dziennikarz Gazety Zachodniej, dodatku do Wyborczej [11.01.2001 NR 9.]: ”Podwórko
przy ul. Matejki 13... Tu... leży kilkanaście tablic nagrobnych, resztki
ozdobnych kolumienek z rzeźbionymi liśćmi. W ścianę... wmurowano fragmenty
nagrobków.” Wiesław Myszkiewicz, szef
Działu Historycznego Muzeum, przypuszcza, że są to fragmenty z „cmentarza w parku Tysiąclecia”.
„Nekropolia powstała w połowie XIX wieku. Założona na planie prostokąta, z
alejami lipowymi, klonami, wiązami górskimi i dwoma cypryśnikami wyglądała pięknie.
Na początku XX wieku podzielono ją na dwie części: katolicką i ewangelicką o
nazwie Zielony Krzyż”, pisze Waldemar Gruszczyński.
Muszę jeszcze powrócić ponownie
w lata pięćdziesiąte. Moja mama wybrała się z Gniezna do Poznania z bardzo
ważną wizytą. Ja już jako student miałem nadać odpowiednią wagę prośbie mojej
mamy, skierowanej do Jej bogatego brata Czesława,
który na Naramowicach miał duże ogrodnictwo. Chodziło
o przeniesienie grobu Wojciecha z Zielonej Góry do Poznania. ”Leży w obcej
ziemi, na niemieckim cmentarzu. Człowiek powinien być pochowany wśród swoich”,
argumentowała. Brat się zgadzał, przyrzekał pomoc, ale na tym się skończyło.
W roku 1956, bezpośrednio po
studiach, podobnie jak brat mamy Wojciech, zamieszkałem w mieście jego
tajemniczej śmierci. W Gnieźnie, moim rodzinnym mieście pozostały groby mojego
ojca i mojej siostry. W każde Zaduszki to był wyjazd do mojej ojczyzny.
Zamówiłem płytę nagrobna łączącą dwa groby i opłaciłem miejsce na cmentarzu do
roku 2015. Nie miałem jasnych planów, co dalej. Do Zielonej Góry przeniosła się,
po studiach w Poznaniu, moja siostra wraz z mężem, także po poznańskim
Uniwersytecie. Moja mama z Gniezna przeniosła się do mojej siostry. Tutaj
doczekała się gromadki wnuków, a kiedy zmarła została pochowana przy ul.
Wrocławskiej. Nie wyraziła życzenia aby Ją pochować w Gnieźnie. Moja żona zamówiła
odmawianie codziennie pięciu mszy świętych w Misyjnym Seminarium Duchownym
Księży Werbistów w intencji połączenia dusz zmarłych - tych z Gniezna z duszą
mojej mamy.