sobota, 5 stycznia 2013

List do Józefa Marka i Aleksandry Domańskiej-Bortnowskiej







                                                                     Zielona Góra, sierpień. 2011.
Moi Kochani! Oleńko i Józku.
Przystąpiłem do porządkowania swoich zapisków. Tak pisałem o czasach, kiedy Was nie znałem i nawet we śnie nie byłbym zdolny do wymyślenia takiej wspaniałej, w wielkiej przyjaźni, kontynuowania naszej znajomości. 

Kto spogląda się za siebie, wspak, czyli sofa się wstecz, do tyłu, – co za piękne zdanie udało się ułożyć – wpisując się w siermiężną rzeczywistość regionalną, aby zaistnieć, niezależnie od kapryśnej, manipulowanej historii, zazwyczaj po ideologiczno-filozoficznej refleksji, przedstawia swój żywot jako pasmo udręczeń uzależnione od woluntaryzmu urzędników, przedstawicieli tępych aparatczyków, a tak ogólnie, od sowieckiego stalinizmu i naszego, realizowanego według scenariusza Starszego Brata, PRL-owskiego socjalizmu?

Po tym tasiemcowym wstępie, chciałbym opisać swoją najpiękniejszą przygodę, aby wykazać, że pierwszy akapit, swoją treścią, całkowicie minął się, z moim największym darem, jakim stało się doznanie i kontemplacja monumentalnego piękna.
Teraz muszę dać świadectwo swojego wzruszenia i podjąć próbę opisu, w sensie dosłownym, jak do tego doszło.
Kiedy mój szef, prof. Jan Wąsiki, wbrew mojej woli przeniósł mnie z Lubuskiego Towarzystwa Naukowego do Wyższej Szkoły Pedagogicznej, do której czułem z wielu powodów niechęć, - a najważniejszym powodem był fakt zatrudnienia tępych ludzi aparatu, którzy robili doktoraty i w przyspieszonym tempie uzyskiwali profesury - postanowiłem zostać najważniejszym urzędnikiem w Muzeum Ziemi Lubuskiej. Namawiano mnie na to stanowisko z tego powodu, że od wielu miesięcy poszukiwano kandydata na wakujący  stołek dyrektora.
Szybko Komitet Wojewódzki PZPR zatwierdził moją kandydaturę.
Byłem Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków i miałem nadzór nad muzealnictwem zielonogórskim. Znałem problematykę muzealną, ale miałem kilkuletnia przerwę po objęciu stanowiska generalnego sekretarza w Lubuskim Towarzystwie Naukowym. Tam właśnie moim szefem był wspaniały człowiek – chyba mnie polubił, – bo gdy został rektorem wyższej uczelni postanowił mnie zatrudnić na całym etacie. Sprawdziłem się pracując na połowie etatu, jako kierownik kierunku kulturalno oświatowego.
Gdy objąłem stanowisko w Muzeum postanowiłem pierwsze, drugie i  trzecie wakacje poświecić na zapoznanie się a prowincjonalnymi muzeami. Te najważniejsze znałem. Wiele razy bywałem w Warszawie, Poznaniu, Wrocławiu, Gdańsku. Zawsze w tych miastach zwiedzałem muzea. Nie znałem natomiast muzealnictwa na tak zwanej „ścianie wschodniej”. Celem stał się Białystok i dalej aż po Bielsk Podlaski. Zwieńczeniem miał być Białostocki Park Narodowy. To było także pragnienie Lilusi i Dorotki. Przez Hołody, Szczyty-Dzięsiołowo, dojechaliśmy do Zbucza. Tam na stacji benzynowej zapytałem dziewczynę od dystrybutora: - co można tutaj zwiedzać. Wybałuszyła nieco oczy, opadły jej kąciki ust, uniosła ramiona, chwilę milczała, aż w przypływie nagłego olśnienia: - są w Hajnówce takie słupy, ustawił ja artysta z Krakowa.
-Nie nazwiska nie znam, ale brat tam pracował i mówił, że miał takie nazwisko jak imię i że oni przez to nie wiedzieli jak się do niego zwracać. Był bardzo ludzki wcale sobie nie dodawał, mimo, że był nawet z Krakowa.   
- Tak, był bardzo elegancki. Szczupły i wysportowany i bardzo silny.
Gdy dotarliśmy „do słupów Pana z Krakowa” to obok imponującego wrażenia pierwszą myślą było, że istotnie, musiał to zrobić człowiek bardzo silny. Nie sposób, aby takie monumentalne dzieło było udziałem osobowości o nikczemnej posturze. Nie byłem w stanie zebrać myśli, ale też nie tworzyłem spektakularnych teorii. Skupiłem się na jednej politycznej frazie. Te słupy strzegą naszej wschodniej granicy. Takie wówczas znalazłem wytłumaczenie, bez żadnych dociekań, - co artysta chciał przez to powiedzieć. Byłem pewny, – tutaj nie ma trudnych do odcyfrowania aluzji. Chodziłem jak zaczadzony w tym świętym kręgu, leżałem pod tymi słupami, wznosiły się nade mną, a wyżej tylko niebo. Nie myślałem wówczas o kompozycji, estetyce, w ogóle nie patrzyłem na dzieło sztuki. Myśl, że takie same mocarne słupy powinny stanąć na naszej zachodniej granicy, zaatakowała mnie zajadle, zdemolowała dotychczasowy spokój, a to, dlatego, że dotyczyła myślenia politycznego. Od czasu, gdy zbyt pośpiesznie zacząłem myśleć i wypowiedziałem się zbyt indywidualnie o jednej Europie, - co mi skutecznie, i to dosłownie wybito z głowy we Wrocławiu –WW2 ul Sądowa - wszelka myśl polityczna stała się dla mnie wyjątkowo zniechęcająca.
Ale mimo wszystko, to byłoby wspaniałe. Mocarze, w sensie dosłownym, na wschodzie i zachodzie. Już nigdy nie przeżyłem takiej ekscytacji. Czy moja tożsamość jest uzależniona od miejsca, w którym żyję, czy także od tego, że mogę należeć do grona ludzi którzy tworzą to miejsce. W ten sposób kreujemy własną ojczyznę. Człowiek bez ojczyzny to człowiek bez domu. Ja liczyłem się z czasowym pobytem w Zielonej Górze. Nawet wykupiłem sobie miejsce na cmentarzu w Gnieźnie  do 1215 roku. Obok mojego ojca i siostry. Nawet to miejsce opłaciłem. Ale moja siostra, która także zamieszkała z rodziną w Zielonej Górze wykopała ich z grobu  i przeniosła na cmentarz zielonogórski. Boże ty mój! Może sam przewidziałem dla siebie tę datę: – 1215. Wszystko jedno. To byłoby wspaniałe. Mocarze na wschodniej i zachodniej granicy mojej ojczyzny.
Z takimi marzeniami, wracałem z Hajnówki, odmieniony, z emocją, polityką i zmianą światopoglądową. „Mocarze na wschodniej i zachodniej granicy”. To jest kawał politycznej literatury, historycznej sprawiedliwej narracji.  
Po raz drugi, tylko wiele lat później, także za sprawą Józefa Marka doznałem pośpiesznego bicia serca. To było wtedy, gdy do Zielonej Góry przyjechał z kobietą o nieprzytomnej dla mnie urodzie. Nie wiedziałem, że jest rzeźbiarką, nie miałem pojęcia, że jest także wybitną artystką. Widziałem tylko kobietę. Eteryczną, z kruczymi włosami, lekki podmuch wiatru, tworzył twarz dziewczynki, gdy były gładko zaczesane stwarzały poważną piękną kobietę ukazującą brzoskwiniowo-jasną karnację, regularne rysy, płonące oczy. Ta nieznajoma miała wyrazistą talię, delikatnie zarysowany biust, długie nogi – jednym słowem oszałamiającą urodę.
Jednak szczególe wrażenie robiły jej delikatne ręce, subtelne dłonie, długie palce. Znacznie później, gdy współtworzyła z Józefem Markiem nasze olbrzymy nadal byłem zdumiony. To mają być ręce rzeźbiarza? Ta drobna prawie dziecięca postać siłą pokonująca granit, piaskowiec i wydzierająca z wnętrza marmuru, nowe symboliczne życie. To nie do wiary, patrzę na „Owoc” i „Kurhan Umierającego Ptaka” , widzę, rozumiem, ale nie mogę pojąć.

Pozdrawiam Was serdecznie. Kocham z całego serca. Czuję wzruszenie, gdy próbuje rekonstruować moje pierwsze z Wami spotkania, które okazały się tak doniosłe w moim dosyć banalnym życiu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz