Zielona
Góra, sierpień. 2011.
Moi Kochani! Oleńko i Józku.
Przystąpiłem do porządkowania
swoich zapisków. Tak pisałem o czasach, kiedy Was nie znałem i nawet we śnie
nie byłbym zdolny do wymyślenia takiej wspaniałej, w wielkiej przyjaźni, kontynuowania
naszej znajomości.
Kto spogląda się za siebie, wspak,
czyli sofa się wstecz, do tyłu, – co za piękne zdanie udało się ułożyć –
wpisując się w siermiężną rzeczywistość regionalną, aby zaistnieć, niezależnie
od kapryśnej, manipulowanej historii, zazwyczaj po ideologiczno-filozoficznej
refleksji, przedstawia swój żywot jako pasmo udręczeń uzależnione od
woluntaryzmu urzędników, przedstawicieli tępych aparatczyków, a tak ogólnie, od
sowieckiego stalinizmu i naszego, realizowanego według scenariusza Starszego
Brata, PRL-owskiego socjalizmu?
Po tym tasiemcowym wstępie, chciałbym
opisać swoją najpiękniejszą przygodę, aby wykazać, że pierwszy akapit, swoją
treścią, całkowicie minął się, z moim największym darem, jakim stało się
doznanie i kontemplacja monumentalnego piękna.
Teraz muszę dać świadectwo
swojego wzruszenia i podjąć próbę opisu, w sensie dosłownym, jak do tego
doszło.
Kiedy mój szef, prof. Jan
Wąsiki, wbrew mojej woli przeniósł mnie z Lubuskiego Towarzystwa Naukowego do
Wyższej Szkoły Pedagogicznej, do której czułem z wielu powodów niechęć, - a
najważniejszym powodem był fakt zatrudnienia tępych ludzi aparatu, którzy
robili doktoraty i w przyspieszonym tempie uzyskiwali profesury - postanowiłem
zostać najważniejszym urzędnikiem w Muzeum Ziemi Lubuskiej. Namawiano mnie na
to stanowisko z tego powodu, że od wielu miesięcy poszukiwano kandydata na
wakujący stołek dyrektora.
Szybko Komitet Wojewódzki
PZPR zatwierdził moją kandydaturę.
Byłem Wojewódzkim
Konserwatorem Zabytków i miałem nadzór nad muzealnictwem zielonogórskim. Znałem
problematykę muzealną, ale miałem kilkuletnia przerwę po objęciu stanowiska
generalnego sekretarza w Lubuskim Towarzystwie Naukowym. Tam właśnie moim
szefem był wspaniały człowiek – chyba mnie polubił, – bo gdy został rektorem
wyższej uczelni postanowił mnie zatrudnić na całym etacie. Sprawdziłem się
pracując na połowie etatu, jako kierownik kierunku kulturalno oświatowego.
Gdy objąłem stanowisko w
Muzeum postanowiłem pierwsze, drugie i
trzecie wakacje poświecić na zapoznanie się a prowincjonalnymi muzeami.
Te najważniejsze znałem. Wiele razy bywałem w Warszawie, Poznaniu, Wrocławiu,
Gdańsku. Zawsze w tych miastach zwiedzałem muzea. Nie znałem natomiast
muzealnictwa na tak zwanej „ścianie wschodniej”. Celem stał się Białystok i
dalej aż po Bielsk Podlaski. Zwieńczeniem miał być Białostocki Park Narodowy.
To było także pragnienie Lilusi i Dorotki. Przez Hołody, Szczyty-Dzięsiołowo,
dojechaliśmy do Zbucza. Tam na stacji benzynowej zapytałem dziewczynę od
dystrybutora: - co można tutaj zwiedzać. Wybałuszyła nieco oczy, opadły jej
kąciki ust, uniosła ramiona, chwilę milczała, aż w przypływie nagłego olśnienia:
- są w Hajnówce takie słupy, ustawił ja artysta z Krakowa.
-Nie nazwiska nie znam, ale
brat tam pracował i mówił, że miał takie nazwisko jak imię i że oni przez to
nie wiedzieli jak się do niego zwracać. Był bardzo ludzki wcale sobie nie dodawał,
mimo, że był nawet z Krakowa.
- Tak, był bardzo elegancki.
Szczupły i wysportowany i bardzo silny.
Gdy dotarliśmy „do słupów
Pana z Krakowa” to obok imponującego wrażenia pierwszą myślą było, że istotnie,
musiał to zrobić człowiek bardzo silny. Nie sposób, aby takie monumentalne
dzieło było udziałem osobowości o nikczemnej posturze. Nie byłem w stanie
zebrać myśli, ale też nie tworzyłem spektakularnych teorii. Skupiłem się na
jednej politycznej frazie. Te słupy strzegą naszej wschodniej granicy. Takie
wówczas znalazłem wytłumaczenie, bez żadnych dociekań, - co artysta chciał przez
to powiedzieć. Byłem pewny, – tutaj nie ma trudnych do odcyfrowania aluzji.
Chodziłem jak zaczadzony w tym świętym kręgu, leżałem pod tymi słupami,
wznosiły się nade mną, a wyżej tylko niebo. Nie myślałem wówczas o kompozycji,
estetyce, w ogóle nie patrzyłem na dzieło sztuki. Myśl, że takie same mocarne
słupy powinny stanąć na naszej zachodniej granicy, zaatakowała mnie zajadle,
zdemolowała dotychczasowy spokój, a to, dlatego, że dotyczyła myślenia
politycznego. Od czasu, gdy zbyt pośpiesznie zacząłem myśleć i wypowiedziałem
się zbyt indywidualnie o jednej Europie, - co mi skutecznie, i to dosłownie
wybito z głowy we Wrocławiu –WW2 ul Sądowa - wszelka myśl polityczna stała się
dla mnie wyjątkowo zniechęcająca.
Ale mimo wszystko, to byłoby
wspaniałe. Mocarze, w sensie dosłownym, na wschodzie i zachodzie. Już nigdy nie
przeżyłem takiej ekscytacji. Czy moja tożsamość jest uzależniona od miejsca, w
którym żyję, czy także od tego, że mogę należeć do grona ludzi którzy tworzą to
miejsce. W ten sposób kreujemy własną ojczyznę. Człowiek bez ojczyzny to
człowiek bez domu. Ja liczyłem się z czasowym pobytem w Zielonej Górze. Nawet
wykupiłem sobie miejsce na cmentarzu w Gnieźnie
do 1215 roku. Obok mojego ojca i siostry. Nawet to miejsce opłaciłem.
Ale moja siostra, która także zamieszkała z rodziną w Zielonej Górze wykopała
ich z grobu i przeniosła na cmentarz
zielonogórski. Boże ty mój! Może sam przewidziałem dla siebie tę datę: – 1215.
Wszystko jedno. To byłoby wspaniałe. Mocarze na wschodniej i zachodniej granicy
mojej ojczyzny.
Z takimi marzeniami, wracałem
z Hajnówki, odmieniony, z emocją, polityką i zmianą światopoglądową. „Mocarze
na wschodniej i zachodniej granicy”. To jest kawał politycznej literatury,
historycznej sprawiedliwej narracji.
Po raz drugi, tylko wiele lat
później, także za sprawą Józefa Marka doznałem pośpiesznego bicia serca. To
było wtedy, gdy do Zielonej Góry przyjechał z kobietą o nieprzytomnej dla mnie urodzie.
Nie wiedziałem, że jest rzeźbiarką, nie miałem pojęcia, że jest także wybitną
artystką. Widziałem tylko kobietę. Eteryczną, z kruczymi włosami, lekki podmuch
wiatru, tworzył twarz dziewczynki, gdy były gładko zaczesane stwarzały poważną
piękną kobietę ukazującą brzoskwiniowo-jasną karnację, regularne rysy, płonące
oczy. Ta nieznajoma miała wyrazistą talię, delikatnie zarysowany biust, długie
nogi – jednym słowem oszałamiającą urodę.
Jednak szczególe wrażenie
robiły jej delikatne ręce, subtelne dłonie, długie palce. Znacznie później, gdy
współtworzyła z Józefem Markiem nasze olbrzymy nadal byłem zdumiony. To mają
być ręce rzeźbiarza? Ta drobna prawie dziecięca postać siłą pokonująca granit,
piaskowiec i wydzierająca z wnętrza marmuru, nowe symboliczne życie. To nie do
wiary, patrzę na „Owoc” i „Kurhan Umierającego Ptaka” , widzę, rozumiem, ale
nie mogę pojąć.
Pozdrawiam Was serdecznie.
Kocham z całego serca. Czuję wzruszenie, gdy próbuje rekonstruować moje
pierwsze z Wami spotkania, które okazały się tak doniosłe w moim dosyć banalnym życiu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz