Modlitwa
Aureliusza: „Boże daj mi pogodę ducha, abym godził się z tym, czego zmienić nie
mogę, odwagę abym zmieniał to, co zmienić mogę i mądrość abym odróżniał jedno
od drugiego”. Najwyższą mądrością określam to przesłanie, gdyż pozwala pogodzić
się z losem, na który nie mamy wpływu a mimo to nie pozostawać biernym i
bezwolnym w poszukiwaniu swojego miejsca w splątanej historii mieszkańców
ziemi.
Ponad
pół wieku mieszkam w Zielonej Górze. Jestem emerytem i w sprawach zawodowych
raczej nic nie może się już odmienić. Próbuję objąć to miasto stanem umysłu i
ze świadomością wpisać je w pojęcie mojej małej ojczyzny, która obejmuje
historyczne pogranicze. Z ziemi babimojskiej pochodzą pradziadkowie i dziadkowie.
Tutaj też urodzili się moi rodzice. Dla mnie, którego korzenie wrosły w tę
glebę, obecność w Zielonej Górze jawi się jako efekt intelektualnej spekulacji
w poszukiwaniu tożsamości. To miasto jest dla mnie stale jeszcze w fazie
narodzin bez związku z głęboką emocją. Powoli to ciepłe uczucie do mnie dociera
i daje o sobie znać na zgodę lub rozdrażnienie z powodu różnych inicjatyw
włodarzy miasta. Może to taki specyficzny patriotyzm? Ta nieuchwytna wartość
wzrasta z wiedzą historyczną, w którą wpisuję swój powojenny, niedobry los. On
zadecydował, że miasto to wybrałem, z postanowieniem, że nie na całe życie.
Inżynier Mamoń z „Rejsu” Marka Piwowskiego
mówił: „Lubię te piosenki które znam”. Podobnie jest z miastem. Można w nim żyć, ale polubić je można dopiero wtedy, kiedy się
je pozna. Teraz, gdy jesteśmy członkami Unii Europejskiej, mówimy częściej
o potrzebie poszukiwania historii kultury określającej świadomość nie tylko,
aby wiedzieć, ale dlatego przede wszystkim, że jej potrzebujemy.
W
towarzystwie dwóch moich przyjaciół określam swoje ukorzenienie na tej ziemi z
poczuciem pewnego radosnego wysiłku. We wrześniu ubiegłego roku ruszyliśmy na
dawne pogranicze. Towarzyszy mi nie tylko fakt, że są
Zielonogórzaninami, nie tylko stan ich duszy, ale nade wszystko
współpraca myśli.
Paweł
Trzęsimiech. Niepokojąca postać estetyczna ze względu na widowiskową brodę i
wąsy. Etyczny i życzliwy dla poszukujących wiedzy w jego przeogromnej
bibliotece z silesjanami i lubusjanami. Nikomu, oczywiście ze znajomych, nie odmówił korzystania z Jego księgozbioru.
Nieraz zastanawiałem się, jakim hieroglifem określić jego nazwisko? Paweł urodził się na zachodniej rubieży II Rzeczpospolitej. W kościele w Rudawicy, koło Gliwic, znajduje się kielich mszalny z wygrawerowanym napisem: „Hawel Trzęsimiech anno1604”. W Zielonej Górze jest u siebie, czuje się Ślązakiem. Urodził się nad rzeką, Małąpanwią [prawobrzeżny dopływ Odry] w leśniczówce Kolonia Woźnicka, w parafii Świętego Franciszka w Miodku, to znaczy na Górnym Śląsku w dawnym Księstwie Opolskim. „Na świat przyszedłem podczas klęski stalingradzkiej, gdyby nie ten militarny fakt, dzisiaj byśmy w tym gronie na pewno nie rozmawiali”- śmieje się Paweł. Liceum skończył to samo, co Profesor Miodek, - Księcia Jana Opolskiego. Zachowała się pieczątka przedwojenna, którą unobilitowano świadectwo Pawła imieniem Stanisława Staszica. Potem był epizod warszawski w życiorysie, który zakończył się rozejściem z nie szanowanymi profesorami, Ryszardem Matuszewskim i Stefanem Żółkiewskim. Paweł wolał Teatr na Tarczyńskiej i bogate życie w akademiku na Kickiego, na przeciwko akademika żeńskiego, aniżeli doktrynerskie wykłady na filologii. Po wojsku, które odsłużył w 26 Pułku Czołgów Średnich imienia Niemieckich Bojowników Antyfaszystowskich w Gubinie, rzucało Pawła po wielu miejscowościach, w których raczej pomieszkiwał aż wreszcie zamieszkał na stałe w Zielonej Górze. Teraz już się nie przeniesie, biblioteka go ustabilizowała, historia Śląska uwięziła w czterech ścianach od podłogi po sufit założonymi książkami. Szanuję Pawła za wiedzę, życzliwość i jestem pełen podziwu dla Jego pamięci.
Nieraz zastanawiałem się, jakim hieroglifem określić jego nazwisko? Paweł urodził się na zachodniej rubieży II Rzeczpospolitej. W kościele w Rudawicy, koło Gliwic, znajduje się kielich mszalny z wygrawerowanym napisem: „Hawel Trzęsimiech anno1604”. W Zielonej Górze jest u siebie, czuje się Ślązakiem. Urodził się nad rzeką, Małąpanwią [prawobrzeżny dopływ Odry] w leśniczówce Kolonia Woźnicka, w parafii Świętego Franciszka w Miodku, to znaczy na Górnym Śląsku w dawnym Księstwie Opolskim. „Na świat przyszedłem podczas klęski stalingradzkiej, gdyby nie ten militarny fakt, dzisiaj byśmy w tym gronie na pewno nie rozmawiali”- śmieje się Paweł. Liceum skończył to samo, co Profesor Miodek, - Księcia Jana Opolskiego. Zachowała się pieczątka przedwojenna, którą unobilitowano świadectwo Pawła imieniem Stanisława Staszica. Potem był epizod warszawski w życiorysie, który zakończył się rozejściem z nie szanowanymi profesorami, Ryszardem Matuszewskim i Stefanem Żółkiewskim. Paweł wolał Teatr na Tarczyńskiej i bogate życie w akademiku na Kickiego, na przeciwko akademika żeńskiego, aniżeli doktrynerskie wykłady na filologii. Po wojsku, które odsłużył w 26 Pułku Czołgów Średnich imienia Niemieckich Bojowników Antyfaszystowskich w Gubinie, rzucało Pawła po wielu miejscowościach, w których raczej pomieszkiwał aż wreszcie zamieszkał na stałe w Zielonej Górze. Teraz już się nie przeniesie, biblioteka go ustabilizowała, historia Śląska uwięziła w czterech ścianach od podłogi po sufit założonymi książkami. Szanuję Pawła za wiedzę, życzliwość i jestem pełen podziwu dla Jego pamięci.
Umiłował
średniowiecze i w tych tematach jest erudytą. Prowadzi korespondencję z naukowcami, przeważnie z historykami. Chętnie udziela konsultacji, magistrantom, doktorantom a także bierze czynny udział w pracach badawczych naukowców penetrujących tematy związane z Ziemią Lubuską.
Trasę naszej wycieczki pokonujemy wraz z znajomością
terenu, jako, że Paweł obszedł i objechał te obszary w swojej pasji
turystycznej.
Jeszcze raz: - Jestem pełen podziwu dla Pawła, Jego wiedzy,
życzliwości, poczucia humoru, miłości platonicznej dla kobiet, - ale to
ostatnio, - zapewne w młodości był i na tym polu liderem. Teraz Pawłowi pozostały
poetyckie określenia urody kobiet, ba nawet drogi Jego zakupów noszą tego
ślady: - „Trasa pięknych Pań” albo „Droga niezaspokojonych tęsknot”, czy
„”Konstelacja gwiazd jasnych”. Jego znajome kobiety to: - „Ametystowy
filigran”, „Renesansowo-wczesnobarokowa”. „Karolinka z mleka i miodu”, „Najbardziej
powabna z pieprzykiem”, „Piwno oka Beatka”, ”Łabędzioszyjna i sowiooka”,
„Wdzięczna Pawłonużka”, to wcale nie szczyt
wymyślnych, życzliwych określeń. Pawłowi przychodzą one jak łyk piwa. Nigdy źle o
kobietach. Paweł to ostatni romantyk, jakiego znam, zawołany gawędziarz,
sensualny gaduła, utalentowany bajarz, oraz niezaspokojony uczestnik
najróżniejszych imprez kulturalnych i obchodów historycznych. Piwosz!
Drugim pasażerem jest Stanisław Kowalski, historyk sztuki, autor kilku
książek o architekturze i urbanistyce, zabytkoznawca w skali kraju. Staszek
urodził się także na pograniczu, tyle, że byłych zaborów, rosyjskiego i
pruskiego, w nikczemnej dosyć wiosce pod względem wielkości, jak sam twierdził,
w Woli Wydrzynie. Profesor Jerzy Topolski wyjaśnił naszą, jego zdaniem
metafizyczną przyjaźń, na seminarium doktoranckim: „Już wiem, dlaczego tak się
trzymacie razem. Ta wieś związana jest z dobrami arcybiskupstwa gnieźnieńskiego,
co zapewne jako Gnieźnianina z urodzenia bardzo cieszy Muszyńskiego”. Staszek
powiedział, że dopiero, gdy otrzymał dyplom doktorski to przeczytał, że urodził
się w Woli Wydrzynej. Zapewne nazwa przyjęta
od właściciela, Wydry albo Wydrzyna.
Najbliższe miasto Radomska odległe było prawie 20 kilometrów a do
Sulmierzyc, gdzie była jego parafia były 2 km. Do Zielonej Góry przyjechał po
studiach, po Poznańskim Czerwcu, za moją namową. Kiedy nasz wspaniały szef,
Klem Felchnerowski odszedł na stanowisko dyrektora muzeum, ja zostałem
Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków, a gdy ja odszedłem organizować Lubuskie
Towarzystwo Naukowe Staszek został kustoszem dóbr kultury i na tym stanowisku
pobił rekord krajowy okupując stołek Wojewódzkiego Konserwatora ponad
dwadzieścia lat. Jest typem skromnego naukowca, pracującego samotnie. Jego
teksty czyta się z przyjemnością, gdyż są niezwykle ciekawą literaturą, pisane
piękną polszczyzną.
Zatrzymaliśmy
się przed pałacem w Chobienicach. W roku 1960 tutaj przywiozłem moją mamę,
limuzyną marki Trabant. To była ważna miejscowość. Miejsce urodzenia jej matki.
To było dramatyczne spotkanie mojej mamy z jej pamięcią. Pałac to było miejsce
wielkopańskie, władcze, tajemnicze, odległe. Teraz stał pusty, cichy,
opuszczony, umierający, jak porzucona skorupa orzecha. Mama przysiadła na murku
i milcząc patrzyła na dumny napis: ”Nie sobie a potomnym” umieszczony pod
herbem Mielżyńskic-„Nowina”. Cztery kolumny dźwigały to humanistyczne
przesłanie, teraz, w czasach barbarzyńskich, pozbawione społecznego sensu.
Próbowałem wypełnić, tę dla mnie niezręczną pustkę i mówiłem coś o
sprawiedliwości dziejowej, ale mama zamachała tylko ręką i dłonią przysłoniła
sobie usta. Uznałem, że wszelka rozmowa jest nie na miejscu a próba
usprawiedliwienia tego stanu rzeczy może jedynie pogłębić jej przykre przeżycie
z moja osobą w tle. Od tej wizyty minęło ponad 40 lat. Teraz my stoimy przed
pustym pałacem ze śladami troski o jego przetrwanie. Przełożono dach i pałac
ogrodzono. Na uporządkowanie parku na pewno zabrakło, jak to określano od lat,
środków finansowych. Od 1945 roku, o ile jakiegoś zabytku nie zburzono, obiekty
o wartościach historycznych stale jeszcze czekają „na lepsze czasy”. Napis na tympanonie pałacu: „Nie sobie a potomnym”. Odległy
smutek mojej mamy został zamieniony na zażenowanie oraz wstyd, którego trudno
się pozbyć. Okrążyliśmy pałac, zarośniętymi ścieżkami doszliśmy do czystej w
miarę, ale bez śladów życia, rzeczki Szarki, obejrzeliśmy jakiś rachityczny
warzywnik, który moja mama opisywała jako ogród róż i aleją starych, nie tylko
rodzimych drzew, powróciliśmy ponownie pod pałac. Po prawej stronie jego
skrzydła, jacyś niespełna rozumu, pobudowali kort tenisowy. Pusty, ze śladami
wandalizmu na okalających go siatkach. Tutaj czytałem fragmenty pamiętnika
mojej mamy, poprzedzone jej skromnym wstępem: ”Urodziłam
się 29 marca 1904 roku, a więc mam już 78. lat. Jestem już starą kobietą.” Opis pałacu nie zawiera takich słów, jak
architektura, układ przestrzenny, stan techniczny. kondygnacje, itd. A mimo to
Staszek, który w swoich „Zabytkach województwa zielonogórskiego” poświecił
wiele miejsca na naukowy opis parku, oficyn i pałacu, szczerze się zachwycił
lapidarnym opisem bryły przez moją mamę: ”Pałac jest
długi jak kiszka”.
Kolejnym
etapem naszej wycieczki była posiadłość w Dakowych- Mokrych. W roku1960 pałac
Macieja Mielżyńskiego przedstawiał wręcz klasyczny obraz socjalistycznej nędzy
w pańskich, szlacheckich ongiś dobrach. Jakieś szmaty we wnętrzu, brudne
naczynia walające się wokół, kozy, masa kóz, w zadeptanym parku. W tym pejzażu wyjątkowo
przygnębiającym, mama odnalazła dawną znajomą, z którą wdała się w długą
rozmowę. Stałem z daleka, mama jedynie mi powiedziała, że podobnie jak w
Chobienicach tutaj także był PGR. Jedziemy tą samą trasą, którą pokonywałem z
moją mamą, do okrytego ponurą sławą pałacu Macieja Mielżyńskiego i jego pięknej
żony Felicji, z domu Potockiej. Jej piękność
na stałe zagościła w sztukach pięknych za sprawą Wojciecha Kossaka. Nie
rozsądek dyktuje tę trasę, ale coś, co istnieje poza rozumem. Potrzeba serca,
aby już tylko spotkać się z cieniem mojej mamy, której mądrość i wrażliwość
teraz dopiero w pełni doceniam. A tak mało czasu poświęcałem na rozmowy z mamą.
Dzięki Bogu udało mi się nakłonić ją do spisania swojego życia, czego się
podjęła zaznaczając, że ten pamiętnik jest jedynie
pisany na prośbę syna, za co z najwyższą pokorą jej dziękuję.
Radość - Pałac w Dakowych-Mokrych jest odbudowywany, a raczej
przeżywa okres generalnego remontu. Jaśnieje już w uporządkowanym terenie. Żal,
- Mama już tego nie zobaczy. Na bramie napis: ”Teren prywatny, wstęp wzbroniony”. Tuż za wejściem
kojec a w nim pies wielkości cielaka.
Obszczekał nas, ale tak jakoś informacyjnie i mimo, że bez zajadłości
zrozumieliśmy, że jesteśmy na jego terenie. To tutaj potomek sławnych
wielkopolskich przodków, wojewodów, posłów, kasztelanów, Maciej Feliks hrabia
Mielżyński, trzykrotny poseł do Reichstagu, adiutant
Wilhelma III podczas pierwszej wojny światowej, potem Powstaniec Wielkopolski,
dowódca w 1920 roku dwóch pułków ułanów 15. i 115., od 1921 naczelny dowódca
wojskowy powstania śląskiego, w grudniową noc z 19. na 20. w roku 1913
zastrzelił swoją żonę i jej kochanka, hrabiego Adolfa Miączyńskiego. „Karciarza
i szaławiłę”, tak określał go mój dziadek. Mój
dziadek, który w Dakowych-Mokrych był stangretem, uzyskał zgodę, czy może
polecenie, od jaśnie pana hrabiego, aby pojął za żonę piękną Antoninę Setną,
która także służyła u Mielżyńskich. Gdy zbliżaliśmy się do portyku
wyszedł młody człowiek i bez pytania wyjaśnił: - „Nie wolno, nie ma
właściciela”. Chciałem wejść do środka i pokazać Staszkowi i Pawłowi schody z
których w nocy zeszła śmierć. Różnią się relacje o tamtych wydarzeniach. Syn
hrabiego Macieja, Karol Maciej Feliks tak wspomina ten dramat:- ”Gdy to się
stało miałem siedem lat. Mój ojciec kiedyś sam ze mną na ten temat rozmawiał. Powiedział mi, że tej
nocy w Dakowych-Mokrych, w pałacu mojej matki miało być polowanie. Było
podejrzenie, że moja matka ma romans ze swoim
siostrzeńcem Adolfem Miączyńskim. No i ten Miączyński był w ten czas w
Dakowych-Mokrych. Mój ojciec mówił, że tego wieczoru słyszał w sypialni matki
jakieś hałasy, jakieś głośne rozmowy. Myślał, że może jacyś złodzieje napadli
moją matkę. Wziął dubeltówkę i zszedł na dół, ale akurat nastąpiła awaria
światła. W sypialni mojej matki paliła się tylko lampa naftowa. Ojciec mówił,
że wchodził do sypialni mojej matki i widzi, że akurat ktoś chciał stamtąd
wyjść. Zawołał: ”Stój, bo strzelam”, ale ten ktoś nie zareagował i ojciec
wystrzelił. Nie wiedział, że to jego żona. Później zauważył tego Miączyńskiego
w sypialni i strzelił do niego z premedytacją. Zastrzelił moją matkę a potem
jego. Ale podczas procesu uniewinniono mojego ojca, bo sędziowie orzekli, że
był to czyn popełniony w afekcie i on nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi”.
Jest też relacja nieco inna. Gdy „...Maciej Mielżyński wrócił z polowania w salonie
zobaczył żonę i klęczącego przed nią kuzyna. Zabił ich oboje. Myślał, że
Felicja go zdradziła. Potem okazało się, że byli niewinni. Kuzyn na kolanach
prosił o pieniądze”.
Wydarzenia
w pałacu doczekały się swoistego pitawalu, zabarwionego nie tylko krwią, ale
także polityką. Inaczej na sprawę patrzyli Prusacy inaczej rody wielkopolskie.
W każdym razie z każdej strony hrabia doznał bolesnego ostracyzmu.
Według
pamięci mojego dziadka po tym dramacie Karol został
odwieziony do Iwna. Zamieszkał w pałacu wuja Ignacego. „Powoli przyszedł do
siebie,” - mówiła moja mama - „ale nie całkowicie”. Był zamknięty w
sobie i więcej przesiadywał w stajniach aniżeli w pałacu. Doskonale ujeżdżał
konie.
Mając
80 lat wspominał: „Najszczęśliwszy w moim życiu był okres, gdy żyła moja babka
Emilia, [ z domu Bnińska - J.M.] matka mojego ojca. Uczyłem się w Poznaniu i na
wakacje zawsze jeździłem do Chobienic. To była właściwie jedna osoba, która
naprawdę mnie kochała”.
Mielżyńscy
należeli do tych rodów wielkopolskich, których związki z malarstwem i ogólnie ze sztuką są nadal dla
historyków sztuki tematem prac badawczych.
Ojciec
Karola, Maciej, studiował malarstwo w Monachium u wielce zasłużonego dla
polskiej sztuki Józefa Brandta. Jego syn uczył się malarstwa w Krakowie w
pracowni Józefa Mehoffera. Studiował też historię sztuki. Porzucił jednak
studia bez wyraźnego powodu poza własnym przekonaniem: „…uważałem, że już dam
sobie radę bez szkoły”.
Ani
ojciec ani syn nie zapisali się w rozwoju myśli plastycznej. Sąd Karola jest
jednak odmienny, zaprawiony osobistą mitologią: „Maluję głownie pejzaż. Moje
malarstwo jest bardzo wybitne, dojrzałe”.
Auto
fikcja artysty przekracza granice kraju: -„Moje obrazy są w Ameryce, Australii,
Kanadzie, Niemczech… Z przedwojennych moich prac nic się nie zachowało,
wywieźli je Niemcy”. Karol Mielżyński zachował wyjątkowo optymistyczny sąd o
swoich artystycznych dokonaniach.
Historia w 1939. roku rozwiązała służbę moich dziadków u hrabiów
Mielżyńskich. Opuścili Iwno, gdy Niemcy nakazali Sewerynie Mielżyńskiej opuścić
pałac i rodowe dobra. Co za przypadek sprawił, że hrabina zamieszkała tuż obok
brata mojej mamy w Poznaniu, przy ulicy Naramowickiej, Czesława Kinala, ogrodnika,
u którego pracował teraz jego ojciec, a mój dziadek. Trzeba dodać, że Czesław początków
ogrodnictwa uczył się w Iwnie. Tobie wystarczy, abyś
odróżniał pokrzywę od róży - mówił do niego mistrz sekatora. Wujek
Czesław mówił, że jak hrabina przychodziła, a oddzielała ją jedynie siatka
ogrodowa i wołała: „Józefku, Józefku proszę ciebie…”, to dziadek biegł jak
wróbelek i najchętniej oddałby jej całe ogrodnictwo. Przyjmowała tylko jedną
marchewkę, jedną pietruszkę, kilka listków naci i koperku. Ale brat mojej mamy
Stefan ten, co „dostał od niej w pysk, gdy nie napędził jaj pod lufę kaczek” zemścił
się w ten sposób, że gdy hrabina stała na przystanku trolejbusowym przy
Naramowickiej, wcisnął się szybko przed nią i krzyknął „odjazd”, co
zadecydowało, że hrabina została zmuszona poczekać na następny pojazd.
Moja
mama zapisała też swoje spostrzeżenia: „To ojciec jak był u brata to nie raz
zanosił jakieś jarzyny, świeżą sałatę, młode buraczki, rzodkiewkę, owoce, co
tam mógł. To się cieszyła i mówiła, że tak jej się zdaje jakby z własnego
ogrodu to miała. Sama sobie myła schody i piekła
plendze czyli placki kartoflane. Mówiła, że jest zadowolona, bo co się
jej w życiu należało to zrobiła”.
Karola
Mielżyńskiego Niemcy z Dakowych-Mokrych wysiedlili do Generalnego
Gubernatorstwa. Znalazł mieszkanie blisko Krakowa.
„…wyjechałem
na Ziemie Odzyskane, byłem dozorcą, księgowym,dekoratorem w PGR, w Dusznikach
byłem dozorcą w papierni… komuniści jeszcze mnie prześladowali [kiedy został
przyłapany na malowaniu został zwolniony „za wielkopańskie maniery” - J. M.]. w
Kłodzku byłem pianistą w Domu Kultury, a potem poszedłem na emeryturę. Gdy
musiałem już chodzić o kulach moi znajomi wystarali się dla mnie o Dom Weterana
w Poznaniu” wspominał swoją traumę udzielając wywiadu.
Nowoczesny,
doskonale wyposażony dom koedukacyjny, z całodobową opieką medyczną, przeznaczony
dla ponad 160 pensjonariuszy, Dom Pomocy Społecznej, otwarty został w 1972
roku. Piętnaście lat później zamieszkał w nim Karol Maciej Feliks Mielżyński.
Miał wówczas 81 lat. Nadal malował, a portretem Lecha Wałęsy określił swój
pozytywny stosunek do przemian politycznych.
W
udzielonym wywiadzie zaznaczył: „No, jedzenie tutaj nie jest nadzwyczajne. Od
czasu do czasu dokupuję ser, jakieś dżemy, ja lubię słodkie rzeczy…”.
Określił
także socjologicznie strukturę mieszkańców: „Tutaj są ludzie o ciasnych horyzontach.
Ja z nimi staram się jak najmniej kontaktować. Mówimy sobie dzień dobry i
dobranoc, ale nie wdaję się w konwersację… Zawsze posiadałem dumę rodzinną. Że
bądź co bądź, jestem szlachcicem. Miałem kilku wybitnych przodków, którzy
zakładali Poznańskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk, Bazar, walczyli w
powstaniach…”.
Maciej
Mielżyński, ojciec Karola, zmarł w Wiedniu w 1944 roku.
„Miał
postępujący paraliż i sklerozę. No i tam zmarł, w przytułku dla ubogich. Miał
75 lat.”, mówił bez emocji syn. Do końca życia natomiast bronił cnoty matki.
Tamto morderstwo było dla niego dręczącym koszmarem. W jego pamięci ojciec
umarł jako sparaliżowany, bełkoczący zabójca, a niewyniszczony trudami czynów
zbrojnych i ranami odniesionymi podczas powstania na Śląsku.
Ojcu i synowi całe życie towarzyszyły zaciekłe emocje. Ojcu, gdy zapragnął
samobójczej śmierci, nie mogąc przekonać do swojego uczucia pięknej Felicji.
Gdy wreszcie ona pokonana tą dramatyczną manifestacją, uległa emocjom, w
konsekwencji poniosła śmierć także w cieniu jego miłości.
Syna,
którego ojciec próbował ubezwłasnowolnić z powodu rzekomej choroby psychicznej,
nie opuściła po koniec życia wyniszczająca nienawiść skierowana ku ojcu.
Moja
mama wspominała, że Karol, gdy już dorósł, nie był dobrze widziany w Iwnie. Czasem,
gdy się pojawił to nie szedł od razu do pałacu, tylko stał przy bramie, aż ktoś
po niego wyszedł. Mówiono, że ma pomieszany rozum.
Karol
doczekał późnego wieku.
„Z
głębokim żalem zawiadamiamy, że 26 stycznia 1994 roku zmarł w Poznaniu,
przeżywszy lat 88 ś.p. Karol Maciej Mielżyński, ostatni po mieczu
przedstawiciel linii chobienickiej Mielżyńskich, [Herbu „Nowina” J, M.] rodziny
wielce zasłużonej dla naszego Towarzystwa.
Poznańskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk”
W
drodze powrotnej nie opuszcza mnie smutna refleksja, że oto nastąpił fizyczny
koniec rodu, ale pozostanie ślad ich duchowości w naszej kulturze i historii
politycznej nie tylko pogranicza. Maciej Mielżyński pomimo mrocznych wydarzeń w
jego życiu jaśnieje w aureoli patriotycznych zmagań na Śląsku.
Obok tego wielkiego świata, skończyło się ostatecznie mrówcze
życie moich dziadków.
W drodze powrotnej Paweł i Staszek rozmawiają o archeologii,
rozplanowaniu przestrzennym mijanych miejscowości, architekturze sakralnej
kościołów i historii. Ja milczę i udaję kierowcę tylko i wyłącznie
zainteresowanego drogą. Brat mojej Mamy, Jan Kinal pochowany został na wiejskim
cmentarzu w Jędzrzychowie, mimo zabiegów jego siostry, mojej mamy, -„aby nie
leżał wśród obcych”. Jego brat, Czesław obiecał
przeniesienie szczątków na cmentarz naramowicki w Poznaniu. Jakoś do
tego nie doszło. Teraz moja mama ma grób na Wrocławskiej. Taka była Jej
decyzja. Ja mam wykupione miejsce na cmentarzu gnieźnieńskim do roku 2015. Ale
zapewne pozostanę w Zielonej Górze.
O ile ktokolwiek chciałby zapoznać się z całością wspomnień mojej Mamy, wydanych w formie książkowej w Poznaniu przez mojego wnuka - Mateusza Leońskiego - może tę książkę przeczytać pod poniższym linkiem:
Agnieszka Muszyńska - "Tożsamość odnaleziona"
O ile ktokolwiek chciałby zapoznać się z całością wspomnień mojej Mamy, wydanych w formie książkowej w Poznaniu przez mojego wnuka - Mateusza Leońskiego - może tę książkę przeczytać pod poniższym linkiem:
Agnieszka Muszyńska - "Tożsamość odnaleziona"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz