piątek, 3 maja 2013

Skandal - Co wydarzyło się w Muzeum


Od kilku lat chciałem napisać o swojej największej porażce zawodowej. O ile opowiem o tym będzie mi lżej, będę mniej wściekły, rozżalony, uwolnię się od tego wspomnienia, które mnie dopada i odbiera poczucie satysfakcji z pracy zawodowej. Wiem z doświadczenia, że traumę pozbawiam niszczącej siły przez jej opisanie. Jestem uzależniony od pisania pamiętników. Całe moje zawodowe życie jest wypełnione, naznaczone zapisami i dobrymi
i dosyć często tymi, których chciałbym ze swojej świadomości się pozbyć. Treść tego przykrego wspomnienia dotyczy mojej naiwności oraz przebiegłości złodzieja w Muzeum, który okazał się moim zastępcą. Ten opis jest także moim odwetem. Teraz jest on stępiony przez czas, ale był okres, gdy z bezsilności byłem skłonny do przerażającego, samowolnego wymierzenia sprawiedliwości. Wiele osób pomagało złodziejowi, powodując moją bezradność, ale do czasu! To nie był rabuś małego formatu! Stanowisko, a nade wszystko czas mu sprzyjał. Wydarzenie w Muzeum wymaga pióra zdolnego pisarza od kryminałów zdolnego uporządkować, bogate pomieszanie materii przestępczej, oraz ukazać osoby z elity zielonogórskiej zamieszanych w ten proceder. Czuje się osobiście skrzywdzony. Jestem zdeterminowany mimo braku kompetencji i talentu, o tym napisać. Muszę jeszcze zasięgnąć opinii prawnika jak daleko w sprawach personalnych, po tylu latach, mogę otwarcie napiętnować po imieniu i nazwisku uczestników i wspólników złodziejstwa.   

Zaczęło się dosyć niezwykle. Mój magistrant, z Wyższej Szkoły Pedagogiczne, celnik z Gubina, przyniósł do biura XIX wieczny cynowy kubek.. Z informacji wynikało, że turysta z Niemiec był w jego posiadaniu. Kupił go od nieznajomego w Zielonej Górze. Gdy się dowiedział, że służba celna ma obowiązek zapytać Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, czy może uzyskać zezwolenie na wywóz tego zabytku, oraz że może poczekać na przyjazd konserwatora, to Niemiec poprosił, aby cynowe naczynie pozostało na granicy aż do wyjaśnienia sprawy. W ten sposób kubek trafił do Muzeum. Był naszą własnością. Z moim zastępcą Januszem K. sprawdziliśmy w Dziale Winiarskim ponad wszelką wątpliwość, że pochodził z naszych zbiorów. Miał założoną kartę inwentaryzacyjną z opisem i fotografią. Odczytano także zatarte litery MZG i numer zapisu w księdze obejmującej zapasy magazynowe. Najbardziej zatroskany był mój zastępca i oświadczył gotowość wyjaśnienia tej sprawy. Po jakimś czasie przedstawił listę byłych pracowników Muzeum z całą gamą podejrzeń. Sprawa się wlokła dosyć długo. Mój zasadniczy błąd. Nie zgłosiłem sprawy, jako kradzieży do Prokuratury ani na policję. Jedyny plus, że pamiętałem.
Postanowiłem zarządzić inwentaryzację zbiorów. Komisje ustalał zastępca. Jest regułą, ze w komisji muszą brać udział pracownicy z innych działów. Jednak zbyt długo trwało ustalanie i powołanie zespołu. Ustaliłem sam zestaw personalny i przystąpiliśmy do spisu z natury. Efekt był przerażający. Nie sposób było ustalić braków gdyż podczas pracy komisji zaginęły kartoteki z poprzednich lat, a nawet spis historycznych map, który był w Dziale Sztuki Dawnej tuż przed inwentaryzacją.
Gdy mieszkałem przy ulicy Fabrycznej, zapoznałem się z moim sąsiadem, prokuratorem Witoldem Bryndą, któremu przedstawiłem sprawę jeszcze w trakcie prac inwentaryzacyjnych. Potraktował wydarzenie poważnie i zapoznał mnie z Naczelnikiem Wydziału Kryminalnego. Podpułkownik Alek Merda wysłuchał z uwagą mojej relacji, zalecił absolutną dyskrecję i umówiliśmy się na kolejne spotkanie, ze spisem wszystkich pracowników, oraz tych, którzy przestali pracować w ostatnich pięciu latach. Spis pracowników miałem zrobić także samodzielnie nie informując nikogo w Muzeum. Na kolejnym spotkaniu poinformował mnie, że wkrótce się spotkamy, gdyż jest w przededniu pójścia na emeryturę. Najtrudniejsze do ujawnienia są kradzieże w rodzinie. Tutaj mamy do czynienia z takim wydarzeniem. Zalecił wzmożenie nadzoru i zaproponował zatrudnienie emeryta z pionu dochodzeniowego jako konserwatora w dziale technicznym Po paru dniach pismo o zatrudnienie złożył Jan Sudolski, który nie dostał nawet biurka do pracy. Jako konserwator doglądał wszystkiego, od piwnic po dach. Po kilku dniach złożyła podanie o zwolnienie z pracy sekretarka, gdyż dostała propozycję z Wydziału Spraw Wewnętrznych Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, ze znacznie wyższą pensją. Główny sekretariat mieścił się przy gabinecie zastępcy. Przez kilka dni Janusz K. sam odbierał telefony, przyjmował pocztę
i wysyłał korespondencję. Na zatrudnienie jego kandydatów nie wyrażałem zgody. Panie salowe poinformowały zastępcę dyrektora, że jakaś pani, która interesuje się sztuką i muzealnictwem, jest emerytką i poszukuje pracy. W konsekwencji do pracy w sekretariacie została zatrudniona elegancka pani kapitan, Irena K. wbrew stanowisku Janusza K. Franciszek Marecki z Janem Sudolskim zakładali nowe zamki, elektryczne dzwonki alarmujące otwieranie drzwi pomiędzy częścią biurowa a ekspozycją i magazynami. Wszystko uzgadniali z zastępcą dyrektora, Januszem K. W portierni zamontowali zamkniętą oszkloną szafkę, z zapasowymi kluczami do wszystkich pomieszczeń. Zgłosiłem do prokuratury braki zabytków, ale wymagano dokładnego opisu przedmiotów, z czym mieliśmy trudności. Nagle pojawiały się uznane za zaginione, które się odnajdywały, aby ponownie się zdematerializować. W Sulechowie, w roku 1983. odnaleziono skarb monet. Pojechała po nie kierowniczka Działu Numizmatycznego Barbara Żyża  Przejęła  613 numizmatów i w obecności milicjanta zapakowała do 10. kopert. Potem udała się do jubilera, aby określił wartość kruszcu. Przygotowywała się do ich opracowania, gdy zauważyła, ze brakuje około 30.monet. Zabrakło z tych kopert gdzie było ich więcej. Sprawę zaboru zgłosiliśmy milicji. Wtedy kilka się odnalazło a następnie ponownie kilka z nich zaginęło. Barbara Żyża spłakana przyszła do mnie: - Jak pan dyrektor chce mnie zwolnić, to proszę o normalną drogę służbową. Tylko życzliwości zastępcy  zawdzięczam ukryte intencję pana dyrektora. Myślałem, że to wręcz niemożliwe, aby wymyślić taką strategie. Uznałem tę metodę za nikczemność zawodową i wyrafinowany mobing psychiczny. Baśka się uspokoiła. Trafiały do niej moje argumenty.
Janusz K. na dramatyczne zmartwienia Baśki związane z huśtawką monet, oświadczył, że pani Żyża jest wariatką i może dostarczyć dowodów na jej paranoję. Nie należy jej łez brać poważnie.
Sprawa monet wzbudzała ciekawość numizmatyków. Mój szwagier poinformował mnie, że prof. Wojciech P. prosił abym mu udostępnił wgląd w skarb sulechowski, gdyż ma wiele monet w swoich zbiorach i o ile były by duplikaty to by je pozamieniał[?]. Uznałem za stosowne przestrzec Baśkę, aby żadną miarą nie zgadzała się na udostępnienie zbiorów panu profesorowi. Jak później się okazało, Wojciech P. poczynił nie odwracalne szkody w starodrukach i zabytkowych mapach. Ale o tym pisze już Alfred Siatecki, .

Pewnego dnia zatelefonowała do mnie, zawsze nam życzliwa, dyrektorka Wydziału Kultury Barbara Fijałowska z informacją, że w instytucjach kultury należy wygospodarować skromne pomieszczenie do pracownika zajmującego się grami wojennymi i rozlokowaniem dzieł sztuki na wypadek konfliktu zbrojnego. Będzie to oficer W.P.  Po kilku dniach poinformowała mnie, że będzie to prawdopodobnie oficer M.O. Muszę przyznać, że byłem zaskoczony, kiedy tym oficerem okazał się Alek Merda. Rozkładał fikcyjne mapy w moim gabinecie i gdy zjawiał się mój zastępca uzgadniał z nami trasy, oraz miejsca ewakuacji a jego pytał o najważniejsze dzieła sztuki, które w pierwszym rzędzie powinny być wywiezione. Potem wyjeżdżał do miejsc wytypowanych, a naprawdę odwiedzał „Desy” począwszy od poznańskiej. Zyskał nie tylko pomieszczenie, urządzone przez szefową Działu Sztuki, ale także sympatie pracowników. Teraz sprawy nabrały wyjątkowego tępa. To nie był złodziej indywidualny w rodzinie, ale wręcz zorganizowana grupa wzajemnie się wspomagająca w okradaniu Muzeum. Teraz dopiero wyszło, że Kamili M. skradziono ikony, złote zegarki a na dodatek, po rewizji, przekopano jej ogródek w Nowej Soli, poszukując znakomitych dzieł sztuki, których była kustoszem.
Janusz K. poruszał się swobodnie po gmachu w towarzystwie Adama P. pracownika S.B. który oficjalnie był naszym politycznym nadzorcą. Nie wpisywali swoich wizyt do Muzeum w godzinach popołudniowych, dozorców zobowiązywali do dyskrecji, poszukując wrogich ulotek. Nie wspomina o tym Alfred Siateczki, publikując cykl materiałów z procesu w „Nadodrzu”, dwutygodniku społeczno-kulturalnym,  -  „Co wydarzyło się w Muzeum”.
Od stycznia 1988. r do kwietnia, opisywał: -  kradzież numizmatów, militarii, historycznych map, zabytkowych ksiąg… Wspomniał o zaskoczeniu Edwarda Dąbrowskiego archeologa, jak po latach odnalazł rzymską monetę, która zaginęła gdy Janusz K. pracował jako laborant w Dziale Archeologicznym.
To, co się wydarzyło w Muzeum, to temat absolutnie na kryminał społeczno polityczny, ze stanem wojennym w tle. Właśnie ten czas sprzyjał złodziejowi i jego przyjacielowi. Przyjacielowi w roli prowadzącego go opiekuna po meandrach działalności służb operacyjnych. Alfred Siatecki rok wcześniej powiedział, że ma gotowy kryminał, z trudnym zapleczem ideowo-politycznym. Gazeta Lubuska zamieściła 14 września 1987.r, notatkę pod krzyczącym tytułem „Prokurator oskarża…”. Janusz K. został tymczasowo zatrzymany od maja 1987. Teraz ruszyła parada pomocników,  przyjaciół, obiektywnych znajomych. w sprawie niezawinionej krzywdy mojego zastępcy. Jak się okazało, od samego początku prowadzona była gra zmierzająca do wyeliminowania go z kręgu osób podejrzanych. Tylko dzięki uporowi Alka Merdy sprawa nie została zamieciona pod dywan.
Bogdan Rogoziński był kierowcą w Archiwum, w Wojewódzkim Domy Kultury, w Lubuskim Towarzystwie Kultury, aż pewnego dnia pojawił się w drzwiach w mundurze podoficera M.O.
z wnioskiem aby sprawę wyciszyć. Kompetencja i doświadczenie Alka Merdy uratowały mnie i nie pozwoliły na przejście do historii Muzeum Ziemi Lubuskiej, jako złodziejowi.

Bożenka jest wstrząśnięta, ja jestem skamieniały.
- „Teleekspres”  powiadomił, że dyrektor Muzeum w Zielonej Górze dopuścił się kradzieży i stanął przed sądem. Tekst został zilustrowany zabytkową bronią, nie pochodzącą z naszego Muzeum

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz