niedziela, 16 czerwca 2013

List do Szwagra



„Co się nażyłam…”
Fragmenty wiersza Agnieszki Osieckiej

Co się nażyłem, to się nażyłem
co się napiłem, to się napiłem
co wymarzyłem to moje!…
co pogubiłem, to pogubiłem
a co znalazłem to moje!
Co przegapiłem, to przegapiłem
a co zrobiłem, to moje!...
Myśmy żyli jak na wietrze,
Myśmy żyli niezbyt grzecznie,
Myśmy żyli niebezpiecznie,
ale jak!...
co nawarzyłem, to nawarzyłem,
co naprawiłem, to moje!
Co zapłaciłem, to zapłaciłem,
Co przebaczyłem, to przebaczyłem,
A co pamiętam – to moje

Drogi Szwagrze, moja najbliższa rodzino!

Czytając poezję Osieckiej, doszedłem do wniosku, że muszę dokonać pewnego wyboru z jej wiersza, „Co się nażyłem”, gdyż w sposób uniwersalny pasuje do naszych życiorysów. Opuściłem słowa, „Co przetańczyłem, to przetańczyłem”. My przecież nie „tańcory”.

Teraz wracając do „moja najbliższa rodzino”. Facet poszedł do lekarza, a ten zapytał, - Kto z rodziny chorował na tę pana przypadłość. Facet po zastanowieniu głębokim wykrzyknął radośnie.
- Szwagier. Lekarz jednak nie był życzliwy, gdyż oznajmił, „szwagier to nie rodzina”. Jędruś, dla mnie niezależnie od opinii lekarza jesteś najbliższą dla mnie rodziną. Mam w dupie genetykę.
Pozdrawiam całą rodzinę z wyboru serdecznego.

PS. Szanowny Szwagrze, tekst ten zmodyfikowany, napisany do Ciebie, z tego powodu, że bardzo pasują do siebie nasze życiorysy. „A co pamiętam to moje” – pogrubione przeze mnie.

sobota, 15 czerwca 2013

Niebo gwieździste nade mną a kategoryczny imperatyw we mnie [o nie jest kradzież, tylko zapożyczenie frazeologiczne]

Na inkrustowanym stole, a jakże zabytkowym, bardzo współczesna, także wytworna butelka. Tak na oko, na pewno nie mniej aniżeli, litrowa. Przy stole Józek i ja, na razie potencjalni konsumenci, ale za chwilę już nie potencjalni, co spowodowało twórczą atmosferę. Powstała i rozwinęła się radosna wizja.

Najważniejsze, aby zdobyć odpowiedni kamień. Musi być dosyć pokaźny a równocześnie łatwy do toczenia. - To kwestia Józka, a moja, - to da się załatwić, gdy obejmowałem ten stołek, to jeszcze był w Muzeum Dział Przyrodniczy. Z licznych żwirowni zwoziliśmy wyjątkowej urody kamienie. Możesz sobie wybrać w kolorze i wadze.
Ustaliliśmy, korzystając z modnej logistyki, że kamień będzie toczony z ulicy Wrocławskiej, od miejsca gdzie jest zakręt, w najwyższym jej wzniesieniu, w kierunku do Zielonej Góry, po prawej stronie, poboczem. Wybrany głaz zawieziemy muzealnym żukiem na wybrane miejsce. Powiadomimy o przedsięwzięciu redakcję Gazety przez jej kierownika Działu Kulturalnego, Henia Ankiewicza –Antabatę, z którym obaj byliśmy zaprzyjaźnieni.
Butelka jeszcze do połowy była napełniona.

W Gazecie ukazał się artykuł w sensacyjnym tonie o człowieku, który już drugi dzień toczy do miasta ogromny kamień. Tajemnicza sprawa. Nikt nie może udzielić na ten temat informacji a toczący milczy i nie odpowiada na prośby o wyjaśnienie.
To już piąty dzień tej niesamowitej męki donosiła Gazeta.
Teraz będzie znacznie trudniej. Do tego czasu było nieco z górki a teraz szosa się wznosi, dość znacznie, dostrzegalnie.  
Wczoraj był dziennikarz z Rozgłośni zielonogórskiej w towarzystwie znanej Carycy reportażu, ale utrudzony tym kamieniem, tylko spojrzał na kobietę, nawet lekki uśmiech zagościł na jego obliczu, ale niestety bez jakiegokolwiek słowa. Wczoraj wieczorem dwie znane dziennikarki z Gazety, doniosły butelkę, co prawda mało wytwornego wina, które nie zostało przyjęte i znowu - efectus nulus. W godzinie południowej pani prowadząca warsztaty dla młodzieży w Biurze Wystaw Artystycznych, przybyła pod kamień z grupą młodzieży i wygłosiła prelekcje na temat happeningu i performensu. Młodzi pytali czy mogą uczestniczyć w dziele twórczym, ale niestety nie uzyskali przyzwolenia.
Wczoraj rano pojawiła się grupa starszych pań, które przywiódł do kamienia ksiądz proboszcz. Po krótkiej modlitwie i żarliwym skupieniu oznajmił, że nie zna, co prawda człowieka, ale jest pewny, że to jest grzesznik, w ten sposób właśnie odkupujący swój, zapewne ciężki grzech śmiertelny. O Jezu, może kogoś zamordował, jęknęła jedna z nich. Potem odmówiono kilka zdrowasiek a dwie panie odśpiewały na głosy pieśń nabożną. Gazeta donosiła także, że znalazł się zatroskany gospodarz, oferujący za darmo przewiezienie kamienia wozem na gumowych kołach. Znalazł się niestety także sutener, który przyprowadził Córy Koryntu korzystając ze stałego tłumu przy kamieniu.

Z prelekcją naukową wystąpił znakomity historyk Paweł Trzęsimiech, którego wykład o kamiennych krzyżach, pomnikach przeszłości, wzbogacił słuchaczy cytatem „Do mitów należy zaliczyć pokutujący powszechnie pogląd jakoby ongiś winowajca własnoręcznie odkuwał krzyż” i jeszcze wyraził pogląd, że to, co się dzieje na naszych oczach to jest współczesna wypowiedź artystyczna a nie ekspiacja za grzech popełniony przez twórczą wolę artysty. Podobnie jak nie wszystkie kapliczki należy uznawać za próbę wyłgania się od odpowiedzialności za zły czyn popełniony przez fundatora miejsca kultu. Artysta nawiązuje to tej tradycji, która ma wielkie znaczenie do poznania mentalności twórców kamiennych symboli, których znaki zarosły dziś trawą zapomnienia w sensie dosłownym i metaforycznym.

Ze szpitala, od ordynatora neurologa, siostry przyniosły na plastykowych tackach placki ziemniaczane z cukrem i śmietaną. Kilku meneli narzucało się z piwem. Pojawił się także sprzedawca lodów. Duży pies chciał powąchać kamień, zapewne, aby się pod nim, albo na nim, podpisać. 

Z Poznania przybyła telewizja, a  krakowskie „Życie Literackie” delegowało, nie bez powodu, swoich przedstawicieli z działu publicystyki, reportażu i poezji.
Jak zwykle, nieprofesjonalna nasza policja, na sygnale podjechała pod kamień. Zażądała dokumentu określającego tożsamość, – tak donosiła Gazeta – od krakowskiego profesora Józefa Marka. Cenionego w polskiej sztuce malarza, rzeźbiarza, rysownika, medaliera, dysponującego najwyższymi odznaczeniami ze Związku Polskich Artystów Plastyków, laureata wielu nagród, autora licznych ekspozycji krajowych i zagranicznych a także tomików poetyckich poświadczających tożsamość wrażliwej natury, tego z takim trudem i uporem polskiego robotnika toczącego nie kamień, a los człowieczy. Utrudzony, ubrudzony, doszczętnie złachany, ledwie trzymający się na nogach bohater naszych czasów. Tacy ludzie tworzą tradycje i folklor swoich małych ojczyzn.Tak wzniośle napisała Gazeta i jeszcze wystosowała apel, ale już nie zbyt byliśmy w stanie określić, jakiej treści.
Następnego dnia sprzątaczka:  - Mogę sobie zabrać tę butelkę?  
I jeszcze jedno szefie. Czy ten klamot ma tu leżeć między kieliszkami?

Nie ironicznie piszę a serio wspominam


360 miliardów lat temu To byłaby dobra rada

Starość się Panu Bogu nie udała – to było wypowiedziane przez Józefa Marka z goryczą – bez wykrzyknika czy znaku zapytania. I stworzona została pociągająca wizja. Jak przystało na artystę plastyka, rzeźbiarza i poetę – wizja może nieco abstrakcyjna, co nie znaczy pozbawiona marzycielskiej realizacji?
Dla Pana Boga wszechmogącego nie byłoby to żadną trudnością wyjść naprzeciw zrealizowania tej wizji. Nie wiadomo czy nie wpadł na taki pomysł czy miał kiepskich doradców.

Człowiek gdyby nieodwołalnie postanowił kopnąć w kalendarz, odwalić kitę, kojfnąć bezdyskusyjnie, ostatecznie przenieść się na łono Abrahama, winien mieć szansę, aby się wznosić, w sensie dosłownym, wbrew prawu ciążenia, wolno ponad padół ziemski, coraz wyżej i wyżej lekceważąc grawitację planety. Byłby coraz mniejszy, - dosłownie bez żadnych aluzji, po prostu tak by go widziano z ziemi. Byłby coraz mniejszy, aby wreszcie jako świetlisty punkcik zginąć w czeluściach bezdennych, - w sensie wyliczeń - galaktyk w kosmosie. Mogliby nawet być świadkowie tego opuszczania planety-ziemia. Jednak byłby raczej zalecany spokój i cisza wręcz w uszach dzwoniąca. Zapewne w kosmos wstąpienie, byłoby zakłócone nie odpowiedzialnym zachowaniem lamentującej żony, może kochanki albo nawet konkubiny. Tej ostatniej zapewne byłoby łatwiej znieść udział w imprezie, jako że zbyt długo, w jej mniemaniu ją zwodził.

Tak powinien Pan Bóg zarządzić a nie obdarowywać tych, co stworzył na podobieństwo swoje, różnymi plagami transportowymi przez Jeźdźców Apokalipsy.
Koniec, żadne ale, czy przecinek, tylko kropka i ferig.

Józek! Pomysł kapitalny. Jestem szczerze zachwycony. Komuniści, wszyscy postkomuniści, a także ci, co tęsknią za PRLem, wraz ze swoimi sentymentalnymi wspomnieniami mogli by się kolportować 22 lipca we flagowe święto PRL. Dla 99% pozostało by Wniebowstąpienie, ale mniejszości zapewne wybrały by inny termin.
Jak każda wielka koncepcja i ta koncepcja będzie miała zwolenników i wrogów. I mnie dorwał ten dylemat, ale myśl mi się splątała i skierowała mnie w rejony Słownika ortograficznego, a dokładniej w rozdział XII, Znaki interpunkcyjne - a jeszcze dokładniej, w przecinek oraz pytajnik.

Wszyscy umrzemy, bez pytajnika, to znaczy bezapelacyjnie to napisałem. To, po co pytajnik?  O tutaj on jest na swoim miejscu, bo jest to pytajnik zastosowany zgodnie z polską interpunkcją.
Wszyscy umrzemy, to nie jest pytanie a zwrot retoryczny a może być przerobiony na pytanie retoryczne. Czy wszyscy umrzemy? Tutaj pytajnik jest słusznie zastosowany, chociaż dosyć dolegliwie zastosowany, jako że odpowiedź może być bezapelacyjna a pytajnik, stosujemy w tym wypadku zamiast kropki. To po co ta kropka?  Nie, Józek nie, galaktyczny wizjonerze, na mnie już najwyższy czas w kosmos!?


Piesek przy rzeźbie [tytuł nieco ukradziony Nobliście]

To był widoczek! Oleńka i Józek siedzieli pod prowizorycznym daszkiem ratującym ich od upału a u ich stóp leżał mały wielo,
 - może sześcio - rasowy kundelek patrzących na nich jak na cudowny obraz, spodziewając się cudu. Pracowali w skansenie w Ochli. Rzeźbiarze i ten wesoły, ale nieco namolny piesek. „Rodzina” to trzy postacie. Ojciec najwyższy, twarzą zwrócony ku matce, tylko nieco niższej i dziecko, nieco ponad połowę wzrostu rodziców. Byliśmy tam codziennie i codziennie ten piesek nie był zadowolony z naszych wizyt. Ale suki syn, bo to był pies, przestał na nas warczeć, jedynie szczekaniem,
- z czasem przyjaznym- oznajmiał, że oto znowu przybyliśmy. Kiedy dzieło zostało skończone, Artyści opatrzyli spracowane i miejscami okaleczone dłonie, powstał dylemat, - a co z pieskiem? Może u was? Nie zabraliśmy go od razu. Dopiero po tygodniu pozwolił się zanieść do fiata. Początkowo na nasz widok, nie szczekał, ale krył się. Piesek jak piesek. Zawsze mieliśmy jakiegoś kundla w rodzinie. Ten był jednak naznaczony wyjątkowymi umiejętnościami i wybitną indywidualnością. Parę razy znikał na kilka dni, ale panie z obsługi muzealnej w Ochli zawiadamiały. - Panie dyrektorze, pana piesek siedzi pod tą wielką rzeźbą tych Państwa z Krakowa, po południu przyszedł, a poprzednio tak jakoś w nocy.
Pojechaliśmy, piesek chętnie coś przekąsił, chętnie wsiadł do fiata i wysłuchał: - Ty gnojku, nie myśl, że będę po ciebie przyjeżdżał, to jest ostatni raz, zapamiętaj to sobie. Zdechniesz z głodu, już teraz by ciebie artyści z Krakowa nie poznali, tak schudłeś podły gnojku. Czym teraz tak śmierdzisz? Śmierdzisz jak skunks, w czym się tym razem gnojku wytarzałeś?
Pewnego dnia wyszedł na spacer z córką i nagle zaczął się oddalać nie zważając na prośby, aby powrócił, ani na głośny bek córki. Taki gnojek! Pytałem telefonicznie czy siedzi pod Markami? Ale nie siedział. Nie to nie, gnojku głupi.

„Tablic orientacyjna”. Wspaniała w swojej wymowie praca.
Na ekranie słowa i luźne litery. Przed tablicą Artysta-twórca. Własne spodnie, buty, marynarka i kapelusza na głowie. Głowa, która jest rzeźbą-portretem Józefa Marka. Obok puste krzesło, dla ciebie człowieku zbłąkany, przed „Tablicą”. Ułóż coś sensownego z tej ojczystej rozsypanki. 
Panie dyrektorze – pewnego dnia telefon – z portierni. Koło „Tablicy” siedzi jakiś pies. Oczywiście ten sam kochany gnojek. Nauczył się podróżować autobusami, do Ochli pod rzeźbę przyjeżdżał, kiedy chciał do Muzeum, kiedy miał humor składał wizytę w domu. Robił to coraz mniej chętnie, jako, że był kąpany, czego nie lubił, mało, nie lubił, nie znosił. Wizyty, aczkolwiek przez córki oczekiwane, były coraz rzadsze. W muzeum się do gnojka przyzwyczaili. Polubili nawet pieska. Meldowali: - Panie dyrektorze wysiadł na przystanku przy dworcu, albo, - Panie dyrektorze wysiadł przed Komitetem Wojewódzkim i szedł pieszo prosto do Muzeum. Aż wreszcie.
Minął tydzień, dwa a gnojka ani widu ani słychu. Córki przestały wreszcie beczeć, tylko prosiły: - Tata zadzwoń do Krakowa, do Państwa Marków. Może już doszedł?

List do Staszka Mojego Serdecznego Przyjaciela



 Wielce Kochany Wujku Staszku
W Poznaniu, Lilka i wnuczki urządziły mi sanatoryjne wnętrze na światowym poziomie. Mam nawet własne stałe biuro do pisania. Bożenka elektryczne łóżko. Kurwa, jaki wypas?
Mateusz zainstalował nowoczesny komputer, który dla mnie ze względu na skok cywilizacyjny, stał się niepojętym, samodzielnym światem. Co za skok? Od paździerzowego Gomułki.
 „Jak ten czas szybko leci”. Teraz trochę refleksji nad czasem związanym z wiekiem.
Absolutnie, dogłębnie byłem przekonany, że dawniej, to znaczy aż do przejścia na emeryturę, miałem na wszystko więcej czasu. Potem ten czas zaczął się obkurczać. Nie nadążałem z przeczytaniem Gazety. Pojawiły się jakieś dodatki. Najpierw je odkładałem do przeczytania na później. Ale tych szpargałów było coraz więcej. Rosły lawinowo. Odkładały się w jednym miejscu. Potem rozlazły się na licznych meblach. Potem zajęły część podłogi. Potem parapety okienne. Potem zalegały na pralce, na lodówce, na mikrofali, w ustępie. Potem rozkładały się na łóżku. 
Oj nie! Dupa zimna. Na nic nie mam czasu. Grzęzawisko papierowe jak tsunami. Zalało, zatopiło. Właściwie to nic nie przeczytałem, Przeglądałem, odkładałem, zaczynałem od ostatniego akapitu. Gówno wiedziałem, wracałem do pierwszego wiersza. Znowu sraczka tematyczna. Okazało się, że czytam stare numery, ale nowszych nie mogłem odkopać. Jezus Maria! Jaki ten czas okrutny na stare lata? Na nic nie zezwala, pędzi jak? No, kurwa jak? O! Aby było kulturalnie. Jak spłoszone konie z obrazu Brandta, przed stadem zgłodniałych wilków.  [a jeszcze dochodziły tygodniki, było ich tyle, że nie mogłem udźwignąć, wyrosły z różnych opcji w wieżę Babel].

Nagle i niespodziewanie córka dała dwie książki.
Aleksander Jerzy Wieczorkowski. Mój PRL
Hanna Bakuła. Druga Dal. Nowe listy do Agnieszki Osieckiej

Nagle się okazało, że mam czas na czytanie. Dziękuję Autorom, dziękuję z całego serca. Przywrócili mi poczucie czasu i ukazali bezradność starego durnia, który nie może pojąć, że niestety nie daje rady, ale nie przestał próbować. Zupełnie jak w tym ruskim dowcipie…ale próbować trzeba. Kanieczno!
Nie poddawałem się. Czytałem; - Życie na gorąco, Wróżkę, Gwiazdy, Vivę, Pani domu, Tinę, Naj, Show, jakieś niezbędniki inteligenta i coraz bardziej czułem dyskomfort intelektualny, czyli kretyniałem.
Odrzuciłem także szmatławe Fakty i powoli zaczynam pracować naukowo, w oparciu o metodologię gluzmatyczną, wynalezioną w Muzeum zielonogórskim, przy ulicy Szkolnej, przez naukowców poznańskich. Przewodził znakomity filozof Włodzimierz Ławniczak.

Oto nieśmiałe próbki.
Geneza i rozwój banału egzystencjalnego; - „Jak żyć”?

Obywatel skurwiel uprawiał paprykę. Zatrudniał na umowach śmieciowych absolwentów wyższych uczelni. Nagle przestał płacić. Wobec tego inżynierowie i magistrzy, a nawet jeden doktor z socjologii, wkurwieni na skurwiela, zorganizowali sympozjum naukowe, poczym plantatora rzucili na glebę, ostrą paprykę przecięli wzdłużnie, oraz siłą fizyczną w kiszce stolcowej umieścili. Dupę rozrywało, bolało niemożebnie przy sraniu a został kapitalistą z powodu zmiany ustroju. To są koszty transformacji, przekonywali politycy. Uwierzył argumentom, ale jak żyć z papryką w dupie. Wobec tego politycznie wystąpił i zapytał Premiera – Kak żywiot job waszu mać. Jako patriota pytanie zadał w języku ojczystym. Jednak!

A ja pytam ; - Jak żyć bez pomidorów malinowych Wujka Staszka? Jak żyć bez truskawek Wujka Staszka? Jak żyć bez malin Wujka Staszka?  Jak żyć bez prawd generalnych i poczucia humoru Wujka Staszka? Jak bez Staszka?  Kto mi odpowie? No, kurwa kto? Pytam kategorycznie. Tylko kompetentnie i to szybko. Mam mało czasu.

Powstanie porzekadła z męskim nabiałem w tle.

Chłop ze ściany wschodniej, mimo wszystko, postanowił powiększyć  swoje klejnoty. Przywiązał do przyrodzenia używane końskie podkowy, w liczbie sztuk cztery. Przymocowywał je pod lustrem wody, rzemieniem z końskiego bata. Pełna konspiracja w gaciach. Zadowolony wyszedł z bajora. Rzemień wysechł i wieśniak nie mógł rozplątać zaciśniętego na czuja, węzła. Jego niegdyś, mało przeciętny zaganiacz, umknął jak spłoszony ptaszek, gdzieś pod wyleniałą strzechę. Moszna dyndała zaś na wysokości kolan. Niewinne dziecko krzyknęło, - „ale jaja”. Okrzyk powtarzany przez polityków,
a nawet elitarne damy, zbanalizował się, nie przymierzając jak słoneczniki Van Gogha. Ilościowe nadużycie, estetycznych zjawisk
i rozkosznych przeżyć, nawet powszechnie akceptowanych, nie przynosi pozytywnych rezultatów. Tak jest na przykład z onanizmem. Katechetka twierdziła, że to ciężki grzech skutkujący wyniszczeniem grzbietowym??? Młodzieniaszki poczuły się zagrożone. Postanowili porzucić fantasmagorie seksualne, godząc się nawet na grzech śmiertelny, przechodząc jak najszybciej, do kopulacji w realu.
Ksiądz na lekcji religii, już w gimnazjum, dawał przykład jakiegoś chłopca, który umierał w chlewie opuszczony przez najbliższych, w towarzystwie zwierząt hodowlanych, w chłopskiej zagrodzie, w gnoju i znoju. Powiało grozą. Ale, co tam.     

Staszku, komputer to jest fascynująca sprawa. Mateuszek podłączył go do Internetu i mogę rozmawiać…gówno tam będę rozmawiać, ale fakt, że mogę nawet z Alaską, jest dla mnie miarą słuszności obalenia komunizmu w ZSRR, mimo przodujących tam odkryć naukowych. Związek Radziecki przoduje, - Zabierając głos w jakiejkolwiek sprawie nasz przyjaciel z Uniwersytetu poznańskiego Geniu B. historyk, niczym Marek Porcjusz Katon, wypracował w innych czasach inną, nie mniej pokojową, frazę.
Nikt nie może zaprzeczyć, że właśnie tam wynaleziono dupę. Mówi się powszechnie; - dupo Wołowa, a także schody, - klatka Schodowa. Radio to nie Marconi, tylko Popow, a parowóz to chłopi na Uralu. Urodzony w kurnej chacie na Ukrainie największy teoretyk teorii samorództwa, Trofim Łysenko, krzyżował wszystko, co partyjne sumienie przewidywało dla dobra narodu. Tak pędził z tym krzyżowaniem aż zapętlił własne nogi i nie mógł się odeszczać. Ziemia okazała się dla tego intelektualisty nie lekka. Gdyby się domyślił, że ma prostatę to mógłby się skrzyżować ze słoniem albo hipopotamem. One to maja gruczoły krokowe! Nawet gdyby przeżył, to zapewne nadal nie mógłby być pochowany na cmentarzu Nowodziewiczym obok Chruszczowi i Wołoszywowa.  Czuwa nad tym szkoła rosyjskiej genetyki, z cieniem zamordowanego w Łagrze Nikołaja Wawiłowa.
Mnogo tych uczonych, deska Klozetowa, sowa Pójdźka, waga Waginy, kalesony, Kolesowa, który przechowywał w nich przed caratem słynny nóż Kolesowa. Coś tak jakoś?. Ale nie jestem zbyt pewny. Zresztą pierdolę tych uczonych, nie w sensie dosłownym, ale  używam tego wulgaryzmu w formie metafory lingwistycznej.

Natomiast kilku letni okres oczekiwania na telefon graniczy z trudną
a jednak absurdalną prawdą. Pięć lat czekałem na telefon, który jako woj. Konserwatorowi należał się z urzędu. Założyli telefon towarzyski z adwokatem bo nie było wolnej linii. Co za horror, ale przynajmniej zwracali się do mnie, - Panie mecenasie. Po kilku moich prawnych wykładniach mecenas płakał i prosił abym udawał niemowę. Na kolanach wybłagał pocztowców, wspomógł żebractwo żywą gotówką i mnie odcięli. Wreszcie koleś z Gniezna ważny naczelnik wyraził żal, że tak późno się do niego zgłosiłem. Postawił dwie wódki, ja uregulowałem, a technicy w tym czasie założyli mi telefon podobny do małej szubienicy, działający raczej regularnie.
Teras na kolanach trzymam płaską klawiaturę, jestem podłączony do Internetu, rozmowę z Tobą z komórki, mam możliwość przez pendriwa połączyć z tabletem multimedialnym, mogę meilować, googlować, esemesować, a nawet na laptopie usadzić koleżankę
 i odbyć z nią ciekawą przygodę. Wstyd w tym wieku mieć takie arcy katolickie, w sensie grzeszne, myśli. Ale to nie wynik sklerozy! Ani demencja. Po prostu okruchy pamięci.

Kochany Staszku, znam to tylko ze słyszenia. Moje wnuczęta albo maja komórkę przy uchu albo gadają do ekranu i coś zapisują. Słyszałem, że zostało powite niemowlę z kometką przy uchu. Ja napisałem „z komórką”, przysięgam.
Wiesz, że jestem zdolny i inteligentny, to i podsłuchiwać potrafię. Stasiu, jeszcze muszę Ciebie poinformować, że ten komputer to mądra bestia. Gdy popełnisz błąd to podkreśli na czerwono i będzie czekał aż poprawisz. Dlatego analfabeci mogą pisać, bezbłędne ortograficznie, książki.
Tak myślę  -  jaki na przykład, do przytoczonego przykładu dać przykład? - aby był przystępny i miły. O już mam! Coś co Ciebie w życiu mogło spotkać.  
Jesteś zakochany i jeszcze stale jesteś pod jej fizycznym urokiem,
a ona mówi; - pocałuj mnie w dupeczkę. Gdy napiszesz dupeczke komputer podkreśli tę dupeczke na czerwono. Wtedy wyklinasz „e” i wpisujesz „ę”. I tutaj komputer zaklepuję tę, jakże pozytywną w samej rzeczy koncepcję.
Ale chwilami komputer jest tak mądry, że aż głupi. Poprawia twoją romantyczną subtelną myśl na pospolitą, przyziemną relację. Kiedyś wykasował w całym tekście Bożenkę na Bożenę pozbawiając w korespondencji ciepła. Nie chciałem werbalizować mojego autentycznego głębokiego uczucia, aby sobie nie pomyślała.   
Może być jednak jeszcze mniej delikatna ingerencja.
Gdyby Paweł napisał wzdycham do Pawłonóżki, poprawił by go na zdycham. Mnie - obsrywam politykę poprawił na obsrałem, co nie jest zgodne z czasem. Obsrywam to jest czas ciągły. Obsrałem, to czas przeszły dokonany. Gdybyś Ty Staszku napisał, że nie oddasz piędzi ziemi z Twojej działki, - poprawka - pięści. Od kobiety Pawełkowi się obrywa, a nie, że kobieta mu urywa, Albo; - Paweł, co jest dla tego estety emocjonalnego zrozumiałe, nie chodzi na spacer z kaszalotem tylko, według komputera, z kaszlem. Co za dramatyczne, szpitalno-medyczne zniekształcenie sensu? Paweł! Jaki kaszel?
Ale oto i przykład na zagubienie, albo bezradność komputera.
Na ważnym stanowisku, w zarzyganej mieścinie, pracował w aparacie towarzysz Hój  [kurwa, nie poprawiaj na zbój, ma być huj]. W sprawozdaniach z posiedzeń egzekutywy pisano Chój, [skurczybyk, poprawił mi na chód, błagam, zostaw bo Staszek pomyśli, że to ja zwariowałem] przez „cecha”. Życzliwy przyjaciel począł prowokacyjnie ubolewać nad nieżyczliwym sekretarzem podstawowej komórki partyjnej, dopuszczającego w wizji, zmianę godności skromnego Hója., ale on tylko zamachał rękami i oznajmił, - chód [pierdolony, znowu poprawił, ale się domyślisz jak miało być] mu w dupę. W tej mało taktownej, reakcji fonia i tak pozostała.

Nie należy jednak lekceważyć żadnej głoski. Staszku, oto drastyczny przykład, że się tak naukowo wyrażę, - In loco [głowy bym nie dał].

Do Izby Adwokackiej w Zielonej Górze weszła panienka i oznajmiła, - Ja do pana mecenasa Hoja. Wtedy podszedł do niej wytworny pan papuga i przedstawił się, - To mnie pani pożąda. Jestem Kotas.
Niby zwyczajne nieporozumienie. Jednak zaciążyło na życiu emocjonalnym panienki na długi okres czasu. Nie mogła dopełnić orgazmu. Gdy już prawie dochodziła przypominała sobie tego Hoja na którego nakładał się Kotas. To ja wytrącało do tego stopnia z gimnastyki seksualnej, że pozostawała bez szczytowej satysfakcji erotycznej. Dopiero terapeuta z hipnozą, zrobił jej kilka seansów i powrócił sens życia, likwidując za każdym razem, coraz węższe pasemko pamięci.

Staszku, - jak się czuję?  Odpowiadam. - Bywało lepiej.
Poważnie: - nagłe występujące zawroty głowy        
                   - niepewny chód
                   - zaburzenia widzenia
- zwłaszcza jak występuje w jednym oku
- niemożność utrzymania równowagi 
Drogi Staszku, wypisałem objawy ostrzegawcze udaru mózgu. Wszystko to posiadam.
Pozdrowienia dla rodziny i Twoich przyjaciół, gdyż Twoi wrogowie są także moimi.



„Co się nażyłam…”

Fragmenty wiersza Agnieszki Osieckiej
Co się nażyłem, to się nażyłem
co się napiłem, to się napiłem
co wymarzyłem to moje!…
co pogubiłem, to pogubiłem
a co znalazłem to moje!
Co przegapiłem, to przegapiłem
a co zrobiłem, to moje!...
Myśmy żyli jak na wietrze,
Myśmy żyli niezbyt grzecznie,
Myśmy żyli niebezpiecznie,
ale jak!...
co nawarzyłem, to nawarzyłem,
co naprawiłem, to moje!
Co zapłaciłem, to zapłaciłem,
Co przebaczyłem, to przebaczyłem,
A co pamiętam – to moje

Drogi Staszku, Czytając listy Osieckiej do Bakuły i odwrotnie, sięgnąłem po poezję Osieckiej. Nagle zostałem oczarowany i pełen zachwytu. Nawet się nie posądzałem o taki stan ducha. Co starość robi za niespodzianki? Postanowiłem się z Tobą podzielić wyborem ważnych dla mnie wyjątków ze znacznie obszerniejszych wierszy. Aktualność zawartych w nich treści odnoszących się do mojego życia, pozostawiam Tobie. Tak uniwersalnie opisać ludzką egzystencję, może tylko ktoś dotknięty łaską Boga.
Pozdrawiam Ciebie serdecznie.

List do Pani Zosi K. pracującej jako wolontariuszka w Zielonogórskim Hospicjum



Wielce szanowna Pani Zosieńko

Jesteśmy już prawie miesiąc w Poznaniu. Córka stworzyła nam dobre warunki. Bożenka ma własne łóżko na pilota. Ja natomiast dosyć twardy tapczan. Stworzono mi także prawie biuro. Mam wszystko, co potrzeba do pisania i drukowania listu do Pani, Droga Kochana Pani Zosieńko. Jestem ciałem w Poznaniu, ale pamięcią i duszą nadal w Zielonej Górze. Jakie to silne uczucie, może poświadczyć taki fakt:
- Pogodę oglądam tylko w odniesieniu do mojego miasta. 28 05 najcieplej było w Zielonej. Oglądam i krzyczę do córki,
-  Lilusiu, zobacz, że u was jutro chłodniej jak u nas!
Potem udałem, że to tylko żart, ale naprawdę to zupełnie byłem pewny, że jestem nadal w Zielonej Górze, do której tęsknię, mimo aklimatyzacji branej na rozum. Niestety nie ma alternatywy.
Żyję cały czas z objawami ostrzegawczymi udaru mózgu:
1. - Chwilami mówię niewyraźnie, szczególnie przez telefon, gdy bardzo się staram precyzyjnie wyrazić swoją myśl. Krępuję się z tego powodu. Tylko Pani się przyznaję do tej słabości.
2. - Odczuwam wyraźne osłabienie lewej nogi, cały czas towarzyszy mrowienie i drętwienie, ale już bez bólu, co było dawniej.
3. - Zaburzenia widzenia w jednym oku, ale wiem, że to także rodząca się zaćma. W tej sprawie byłem u okulistki z próbą zamówienia okularów, ale dobrała tylko nowe szkła i zaleciła poczekać na postęp.
4. -  Występujące zawroty głowy, często bardzo silne.
5. -   Niepewny chód oraz trudności z utrzymaniem równowagi.
6. -  Niemożność chwilami utrzymania równowagi.

 Ja już w Zielonej Górze mówiłem do przyjaciół, - poczekajcie aż uchwycę pion.
Pani Zosieńko, jestem pogodny i ani mi w głowie zamartwiać się z tego powodu. Piszę dosyć dokładnie, bo cenię Pani kompetencje i żywię wielki szacunek do Pani wrażliwego serca.

Pani Zosieńko musze Pani donieść, że jesteśmy wszyscy zaskoczeni dobrym samopoczuciem Bożenki. Ma apetyt dobrze się czuje w nowym otoczeniu i znalazła sobie zajęcie. Otwiera szafy z lustrem w środku, ustawia do lustrzanych drzwi i ma trzy kobiety do rozmowy. W zależności od kąta lustra, bardziej lub mniej z profilu a sama jest en face. Potrafi długo z tymi kobietami rozmawiać, uprzejmie, przyjaźnie, coś objaśniać, a nawet wszczynać kłótnie i się obrażać. Mam wrażenie, że jest zadowolona. Ta choroba czyni Ją bezproblemową. To wielkie szczęście, ale dla mnie dramat. Teraz robię przerwę. Jutro będę pisał dalszy ciąg naszej banicji.
Przerwałem o godz. 2, 30 bo wychodziłem z Bożenką, potem już nie miałem siły powrócić do pisania. Po jakimś czasie opuszcza mnie uwaga i muszę się bardzo skupić, aby nie robić błędów. Teraz jest godz. 23. Bożenusia śpiewa i rozmawia. Tak będzie z pół godziny. Potem wychodzi i chętnie maszeruje, ale nie mogę na to pozwalać, gdyż poczyna chować różne przedmioty, małe i duże. Dzisiaj odnaleziono w łóżku Bożenki torebkę Magdusi. Dziwne, ale nikt nie zwrócił uwagi, kiedy to zrobiła. Cały czas próbuje coś przechować w dłoni. Wpadliśmy na pomysł, aby jakiś gadżet stale nosiła w zaciśniętej pięści. I jakoś to zdaje egzamin. Uprzednio niczego nie chciała pokazać, ani oddać. Teraz pozwoli sobie wyjąć z dłoni, z tym, że po myciu, na przykład rąk, natychmiast oddajemy. To są takie drobne wynalazki na Alzheimera. Całe szczęście, że Bożenka nie gustuje w niemieckich militariach, na przykład w granatach.

Cały czas przebywamy w pokoju oddanym do naszej dyspozycji. Jeszcze nie byliśmy, jak to się mówi, na mieście. Lilka proponuje abyśmy pojechali do Kamińska. [Od rana do wieczora]. Jak na razie przeciwko planom wystąpiła pogoda. Dzisiaj i wczoraj padało w  Poznaniu i Zielonej Górze. Tylko z meteorologią jest jak z politykami. Nie sposób wierzyć. Wicher „dmie kędy chce”. Politycy „dmą” frazesy i kłamstwa, aby pozyskać ciemny naród, czyli elektorat.
Jezus Maria, odebrało mi rozum i zapędziłem się w politykę. Pani Zosieńko, proszę wybaczyć to chwilowe zaćmienie.
Kończę, aby ponownie nie przepraszać. Aha, córka planuje wyjazd do Zielonej. Oczywiście, że powiadomię wcześniej abyśmy się mogli spotkać, a ja się nacieszyć, jak Pani Zosieńka mówi, pogaduchą.

Do zobaczenia. Życie to walka z nadzieją w tle.
                                                                  Jan Muszyński