piątek, 29 listopada 2013

Ignacego Krasickiego 13/7

Moje mieszkanie 

Dokładnie nie pamiętam. W latach sześćdziesiątych, przez kilka lat mieszkałem przy ulicy Janka Krasickiego. Nagle poczta poczęła przychodzić na ulicę Ignacego Krasickiego. Takie czasy, pomyślałem. Od bezbożnego przywódcy komunistycznego Związku Walki Młodych, wykonawcy partyjnych egzekucji, przeniosłem się bez własnej woli, po czasy zbawienia, pod adres Jego Ekscelencji. Zasadniczo nic się nie zmieniło poza zmianą adresu. Nadal mieszkałem w bloku, w klatce pod numerem 13. w mieszkaniu, na drugim piętrze, pod numerem 7. W pionie jest 5 mieszkań. Śmierć niezbyt się tutaj spieszyła. Jednak pod 13. jej obecność objawiała się dramatycznie.. Dwa zgony wisielcze, jedno zapicie na amen. W naszym pionie życie toczyło się powoli, bez specjalnych, dramatów i brawurowych napięć. Wszystkie mieszkania były rozplanowane podobnie, o powierzchni około 48.metrów. Z klatki schodowej wchodziło się do małego przedpokoju Po prawej stronie łazienka i ubikacja. Najważniejszy był piec do podgrzewania wody. Okrągła gruba żółta rura z mniejszą w środku stykająca się z paleniskiem. Tutaj ładowało węgiel. Po rozpaleniu podgrzewaną wodą, napełniano częściowo wannę, królującą w tym ciasnym pomieszczeniu, sięgającą od ściany do ściany. Do połowy łazienka pomalowana była niebieską farbą olejną. Ubikację spłukiwało się wodą z żelaznego zbiornika zawieszonego wysoko ponad sedesem. Służył do tego celu łańcuszek z drewnianą rączką. Woda sunęła w dół z oszałamiającą szybkością żeliwnymi rurami informującymi, szczególnie nocą, kto na jakim piętrze korzystał z W.C.
W przedpokoju po lewej stronie ścianka działowa i miejsce do zagospodarowania. Według uznania lokatorów. W różny sposób rozwiązywano tę pustą i na razie wolną przestrzeń. Generalnie wydzielano górną część na tak zwany pawlacz. Szczęśliwcy znosili arkusze sklejki i informowali sąsiadów o zamierzeniach zabudowy. Naprzeciwko tej potencjalnej inwestycji do pokoju. Był najbliżej kuchni w rozplanowanym mieszkaniu. 
Tam najważniejszy był biały elegancki piecyk na węgiel, tak zwana angielka. Zamiast blatu cztery otwory różnej wielkości przekryte żeliwnymi fajerkami. Angielka stała na nóżkach lekko na zewnątrz wygiętych, dekoracyjnych. Obok wiadro na węgiel, względnie drewniana skrzynka. Ten pojemnik służył także do wyrzucania palnych śmieci. Zarówno z łazienki jak i z kuchni dym z palenisk odprowadzany był grubą rurą, do otworów wentylacyjnych pod sufitem. Ogrzewanie pokoi zapewniać miały kaloryfery. Powiększanie powierzchni cieplnej prywatnie załatwiano u zaprzyjaźnionego hydraulika. Kilka żeberkach o mniejszych rozmiarach zawieszono w kuchni pod sufitem, obok okna. W kuchni był także żeliwny zlew, wsparty na białej szafce, ukrywającej hydrauliczną infrastrukturę. Pomiędzy angielką a zlewem, wydzielone zostało siłą rzeczy wolne miejsce, oczekujące na zagospodarowanie. Kuchnia podobnie jak przedpokój pomalowana była wapienną farbą. Drzwi wejściowe do mieszkania, nieco solidniejsze, zrobione z grubej sklejki, do wszystkich pomieszczeń znacznie słabsze. Wszystkie pomalowane białą olejnicą. Klucz tylko do głównych drzwi z klatki schodowej, prymitywny z gładkim piórem. Z sugestią, że nie można prościej, drzwi do pozostałych pomieszczeń, wyposażono w aluminiowe klamki i takież ekraniki, bez dziurki na klucz. Centralnie, z sufitów zwieszały się żarówki w małych, kremowych szklanych kloszach, o uproszczonych kształtach florystycznych. Parapety okienne cementowe. Podłogi pokryte zielonym, grubym linoleum, położonym na cemencie. W przedpokoju utwardzona masa brudno szara, jakoby z zaplanowanymi artystycznymi zaciekami. Pomiędzy kuchnią i pokojami drewniane, lekko zaznaczone wąskie progi. Okna, raczej w większości się nie domykały, szyby zabrudzone, pozostawiający trwały ślad, upiornym cementem, pochodzącym z czasów tynkowania budynku. Do każdego lokum przynależało piwniczne pomieszczenie. Nie jakaś kanciapa, ale zamykany boks. Należało tylko założyć kłódkę na szczebelkowe drzwi. Naznosić węgla, na pólkach poustawiać zaprawy a w skrzynce pomieścić ziemniaki. 
Własne mieszkanie, poczucie oszołomienia z nadmiaru szczęścia. 
  
Moja klatka
  
Do mojej klatki, Ignacego Krasickiego 13/7 wchodziło się przez dwa stopnie. Mały ciasny korytarzyk. Po prawej zejście do piwnicy. Kolejno siedem stopni do drzwi po lewej stronie. To było mieszkanie państwa Mendyków. On był znanym i cenionym żużlowcem. 
- „Niech żyje Mendyka i jego taktyka”, skandowali fani zgromadzeni na stadionie przy ulicy wrocławskiej, naprzeciwko cmentarza. Teraz stamtąd, z tej najpiękniejszej zielonogórskiej nekropoli wsłuchuje się pan Mieczysław Mendyka, w inne zbiorowe hasła, bez których życie kibica byłoby zbyt ubogie. A trzeba przyznać, że żużel zielonogórski wspomagają najbardziej sfanatyzowani kibice, którzy w sensie dosłownym, są gotowi przelać krew w obronie honoru swojej drużyny. Zapewne na cenę takiego uwielbienia zasłużył sobie mój sąsiad z parteru, zawodnik Zgrzeblarek i Falubazu. W tych klubach był doceniany jako czołowy jeździec zielonogórskich drużyn. Startował także indywidualnie w Mistrzostwach Polski i Złotego Kasku, oraz w rozgrywkach o puchar Polskiego Związku Motorowego. W roku 1968. dostarczył swoim wielbicielom ogrom radości zwyciężając bezdyskusyjnie w turnieju o Puchar Winobrania. Hołdownicy, z plastronami Myszki Miki i Falubazu, przybyli pod okna mieszkania swojego bohatera i przez długi czas manifestowali swój entuzjazm z odniesionego zwycięstwa. Kres zapaleńcom położyła Milicja Obywatelska wezwana przez zazdrosnych, anty sportowych mieszkańców sąsiednich bloków. 
Mieczysław Mendyka urodził się w 1933. w Rawiczu. 
Zmarł 1. lipca w roku 2004. Żegnany był jako pionier żużlowego sportu w Zielonej Górze. Karierę zawodniczą zakończył w 1973. udzielając się w pracy społecznej, oczywiście na rzecz klubu. Sąsiedzi nie mieli pojęcia jak długo chorował. Obiegała go żona. Szczupła, delikatnej konstrukcji. Czy pomagały jej córki? To były wtedy jeszcze dzieci. Teraz to bardzo eleganckie kobiety. Ala mieszkająca w Zielonej Górze i Mariola, od kilkunastu lat w Niemczech. Nie zdarzyło mi się z nimi rozmawiać, jedynie, - dzień dobry. Podobnie jak z panią Mendykową. Widzę przez okno jak wolno spaceruje z pieskiem, rasy York, małym hałaśliwym kundelkiem. Daje o sobie znać ilekroć przechodzę koło ich mieszkania. Pieni się ze złości pod drzwiami i gdyby nie piskliwy hałas naprawdę można by się obawiać psiej wściekłości. Dzięki jego czujności wiemy kiedy przychodzi listonosz, aby na półpiętrze wypełnić skrzynki listami i reklamową makulaturą. 
Pod czwórka mieszkają państwo Ksześniakowie z dwójkę dzieci, Markiem i Małgosię. Nasza nieco bliższa znajomość zaczęła się od rozmów na ich temat. Pewnego dnia moja córka Lidia przybiegła do mamy z bulwersującą wiadomością: - Mamo, Marek chciał mnie pocałować. Nawet chciał za to dać mi śliwkę, ale się nie zgodziłam. Ta śliwka mogła być zatruta. Marek i Lilka, chodzili wtedy do pierwszej klasy. Na początku to było, - Dzień dobry sąsiedzie. 
Z czasem pan Marian dowiedział się, że pracuję w Muzeum Ziemi Lubuskiej. Natomiast ja się zdziwiłem, że mój sąsiad w Areszcie Śledczym przeznaczonym dla mężczyzn, podlegającym Okręgowemu Inspektoratowi S.W. w Poznaniu. 
Byłem pewny, że ma jakieś wykształcenie humanistyczne, gdyż interesował się zabytkami i sztuką. Zachodził do mnie z jakąś plakietką z okresu międzywojennego, z garstką niewiele wartych numizmatów, czy z ramą barokową znalezioną na śmietniku. Zapaliło mi się czerwone światełko, gdy pokazał mi serię zdjęć bratających się oficerów niemieckich z czerwonoarmistami we wrześniu 1939. roku. 
 Byłem ostrożny, nie komentowałem, Marian także nie próbował omawiać tej dokumentacji fotograficznej. Zastanawiałem się jednak jaki był cel mojego przyjaźnie zaakceptowanego sąsiada. Znacznie później okazało się, że Mariana tak zaszokowały te zdjęcia, że musiał się z kimś zaufanym podzielić jednoznaczną treścią przyjaźni Niemców i Rosjan, w sprawie gangsterskiego rozbioru Polski. Przyznaję z poczuciem wstydu, że byłem wówczas podejrzliwy. Rozmawiając, dużo później, na ten temat, doszliśmy do wspólnego, z pewną satysfakcją wyrażanego stanowiska: – Stalin i Hitler, za tę napaść na nasz kraj, zostali pokarani przez historię, która nadal ich rozlicza. I tak pozostanie na wieki. 
Wiele godzin spędzaliśmy na rozmowach na różnorodne tematy. Nawet rasowe. Murzynowi zapewne jest przykro kiedy nazywają go czarnuchem, asfaltem, czekoladą, gorylem, razowcem, małpą, czy śmierdzielem, bananem, smoluchem czy murzajem Do końca jednak nie doszliśmy, jak najstosowniej nazywać czarnoskórego bez stereotypowej dyskryminacji rasowej. Może erdalczyk, od czarnej pasty firmy Erdal, brzmi prawie naukowo, albo, - Biały brat inaczej, co jest nieco abstrakcyjne, nie pozbawione jednak dobrej woli. 
W tej sprawie pozostaliśmy ciemni; - jak u murzyna w dupie. 
Doszliśmy jednak do wspólnego niekwestionowanego wniosku. Polak, Niemiec, Ukrainiec, Rusek, przepraszam, Rosjanin, Anglik, Murzyn, Hiszpan, Żyd, Portugalczyk, nawet Grek, Eskimos, czy Ormianin, nawet Murzyn, przepraszam Afrykanin, każdy człowiek niezależnie z jakiej nacji, wymaga szacunku i każdego można i trzeba traktować po równo, o ile jest człowiekiem i żyje według kategorycznego imperatywu: - Nie czyń drugiemu co tobie nie miłe. Wówczas nam się żyło zgodnie. Nie było także wśród nas kompromisów, gdyż nie stwarzaliśmy sytuacji, które były by rozbieżne. Nam wystarczyło, że politycy za nas to czynią. Prawie o wszystkich sądy mieliśmy wyrobione, aczkolwiek mało było ocen pozytywnych, negatywne objawiały się w nadmiarze Sądzę że gdyby zapytać kogoś z tak zwanej Młodzieżówki o ocenę naszej postawy, to mogła by ona zawierać się w zdaniu: - Stare pryki absolutnie pozbawieni jaj, postkomuniści, wykreśleni ze współczesnego życia. 
Niezależnie od ocen, żyliśmy sobie w tej sąsiedzkiej Arkadii. 
Z moim ukochanym wnuczkiem chodziliśmy na spacery, na Wzgórze Piastowskie, karmiliśmy wiewiórki a ja coraz częściej i dłużej siedziałem na ławce odczuwając zmęczenie. Już wtedy powinienem wyczuć, że święty Jan, przestrzega mnie przed moim osobistym Sądem Ostatecznym i przesyła jako znak Czterech Jeźdźców Apokalipsy. Właśnie już wyruszyli na koniach a czwarty jeździec mówił do mnie: - Chodź, a patrzaj. I widziałem, a oto koń płowy, a tego który siedział na nim, imię było śmierć…
Teraz sprawy potoczyły się na tyle szybko, aby zdążyć przed galopującym rumakiem. W lipcu 2oo7. roku moja córka Lidia Leońska załatwiła dl mnie miejsce w Prywatnej Lecznicy Certus. Był to pierwszy prywatny szpital w Poznaniu. Certus – znaczy godny zaufania. Przez pięć dni badano moje ciało. Nie tyle dla mnie ile dla rodziny diagnoza była dramatyczna. Do mnie to nie docierało. Byłem wewnętrznie roztrzęsiony, rozchybotany, wiele pytań, same znaki zapytania, bez odpowiedzi. Lekarz, spokojnie, poważnie, tak jak się zapowiada, nadciągającą złą pogodę: 
- Nieoperacyjny złośliwy rak żołądka.. Szpital godny zaufania. Diagnoza nie pozostawiała wątpliwości. Czwarty stopień, ostatnie stadium. Lokalizacja przykra, rakowe komórki podeszły pod przełyk. 
Wieści dla rodziny apokaliptyczne. Trzy tygodnie później byłem już badany ponownie w Wielkopolskim Centrum Onkologii. Zanim przystąpiono do operacji trwały przygotowanie pacjenta. Operacja potwierdziła, ż rak okazał się istotnie nieoperacyjny. Pozostały trzy miesiące czasu na pozałatwianie spraw rodzinnych. 
Ze względu na mój wiek, 75 lat było mało prawdopodobne abym przeżył ponowną operację. Moja córka błagała o podjęcie takiej próby: - Ojciec jest bardzo silny i odporny psychicznie. To mocny człowiek, - lamentowała. I tak zdecydowano się wyjątkowo podać chemię z nadzieją na poprawę obrazu krwi. Ten czas to było oczekiwanie na cud. Wnuczek z przyjaciółmi oddali kilkakrotnie krew, córka przygotowała odpowiednią dietę. Wreszcie, ponownie po uciążliwych badaniach, kilkakrotnych prześwietleniach, piciu okropnych płynów, sześciu chemioterapiach, zapadła decyzja. Moja wnuczka pamięta datę dokładnie. Dwunastego stycznia 2008. roku miała studniówkę. Michalinka mówi, że poszła uspokojona, bo była już wiadomość, że dziadek się wybudził. Dano jeszcze chemię osłonowo i jeden z lekarzy poinformował córkę, aby z optymizmem poczekać jeszcze miesiąc, gdyż w tym czasie wiele może się wydarzyć. A tak ogólnie, to literatura przedmiotu mówi, że przeżywalność w tym stanie choroby i w tym wieku, jest do ośmiu miesięcy. 
- Karta informacyjna leczenia szpitalnego. Oddział Chemioterapii. Jan Muszyński przebywał w szpitalu od 10 - 03 – 2008 do 12 – 03 – 2008. Leczenie. Chemioterapia – cytostatykami. Przy przyjęciu stan ogólny dość dobry, bez większych dolegliwości. Operowany w styczniu 2008. Usunięto żołądek, w którym stwierdzono pojedyncze ognisko raka…Dobra tolerancja w trakcie leczenia. Kontrola w poradni chemioterapii za 3 miesiące. 
Do szpitala na kontrole już nie pojechałem. W życiu!. Nikt nie jest w stanie tam mnie zaciągnąć. Aby nie było wątpliwości. Lekarze wspaniali, personel bardzo wyrozumiały. Warunki na leczenie stworzono w sposób maksymalny, pożywienie jadalne, nie pozwolono na cierpienie, reagowano na ból pacjentów i w dzień i w nocy. 
Na moim łóżku przysiadła się pani onkopsycholog. Nie pamiętam o czym rozmawialiśmy. Mówiono, że jest tancerką, że prowadzi szkołę tańca. Istotnie, to była piękna i zgrabna kobieta. Milczała długą chwilę: 
- Muszę iść na Oddział Dziecięcy, piętro wyżej. Krótko przed śmiercią dzieci ze zbiorowej sali przechodzą do spokojnego pomieszczenia, w którym otoczeni specjalną, troską odchodzą w spokoju. Teraz muszę odprowadzić tam chłopca, którego długo leczymy, ale bez skutku. Zaczyna się dusić, rak płuc. Mówi ten chłopiec: - Ciociu ja tam nie chcę iść . Przez cały czas byłem grzeczny. Ciociu, proszę. Dzieci czują, że z tego pokoju nie ma powrotu. 
Słuchałem słów terapeutki-psychologa i pomyślałem: -Boże ty mój, ja starzec osiemdziesięcioletni, a piętro wyżej dziecko. To wydarzenie zdemolowało mój optymistyczny stosunek do świata. Poczułem się zawstydzony i postanowiłem, że w szpitalu się już nie pojawię. Wydało mi się odkrywcze, że życie nie jest związane z racjonalnym sensem. To absurd aby taką sytuację akceptować. Tylko tak mogę wyrazić swój bunt. A może to tylko prostacka filozofia udręczonego chorobą? Sam już nie wiem. 
Nieszczęścia chodzą parami. Wielkopolskie Stowarzyszenie Alzheimerowskie we wrześniu 2007 roku wydało Bożence zaświadczenie z rozpoznaniem: - Otępienie o typie Alzheimerowskim. Stopień średni. Pacjentka nie zdolna do samodzielnej egzystencji. Wymaga stałej opieki osób drugich. Proponuję przeprowadzić całkowite ubezwłasnowolnienie pacjentki. 
Dokładnie rozjechany musiałem zbierać się szybko. Świat Bożenki był coraz mniejszy, kurczył się wraz z Nią. A mój się powiększał. Zostałem kucharzem, nauczyłem się obsługiwać techniczne urządzenia kuchenne, robić naleśniki, sałatki warzywne, ale takich placków ziemniaczanych jak Henia, żona Mariana, niestety, nie udało mi się usmażyć. Nie zbliżyłem się nawet do sztuki kulinarnej, którą prezentowali Ksześniakowie. Marian wygrał kiedyś konkurs na najlepsze kwaszone ogórki. Mogłem się przekonać, że był mistrzem, także w różnego typu sałatkach i przecierach pomidorowych. Małgorzata, córka, właścicielka zakładu kosmetycznego, okazała się cukiernikiem, jej babki, pączki, ciastka drożdżowe, nie sposób porównywać do wypieków oferowanych w ekskluzywnych cukierniach. 
Ta gastronomiczna pomoc po chemioterapii była dla mnie błogosławieństwem. Starałem się, z poczucia przyzwoitości, ograniczać te obiady, ale gdzie tam? Marian zawsze znalazł powód aby nas dokarmić. Państwo Ksześniakowie to jedyni sąsiedzi, których odwiedzaliśmy, a gdy córka przyjeżdżała z Poznania byliśmy proszeni na obiad. 
Nauczyłem się opiekować Bożenką. Naprawdę 24 godziny na dobę. Stale byłem nie wyspany, przez to okrągłe czuwanie. Ale spotykałem się z przyjaciółmi, piłem wino, paliłem papierosy. Jednym zdaniem, prowadziłem naganny styl życia, czym narażałem się córce. Żyłem jako tako, jednak bez poczucia dyskomfortu. Mój optymizm pozwolił inaczej spojrzeć na życie. Poczułem jego smak, doceniłem radość i smutek każdego dnia. Poznałem wartość przyjaciół. 
Aby już nie wracać do sąsiedzkich tematów. Nad nami mieszkali Państwo Hofmanowie. Podziwiałem dwójkę synów, Kazika i Leszka jak grali w piłkę. Była jeszcze starsza siostra, Krystyna. Rodziców nie znałem.Z Krystyną się zaprzyjaźniłem przez permanentne zalewanie naszej łazienki Prosiłem aby sama się przekonała. Oglądała i twierdziła, że to wina Adeemu, bo mimo telefonów nie wymieniają studzienki pod wanną. Mimo takich incydentów pozostaliśmy w dobrej komitywie i Pani Krystyna przychodziła z warzywami z własnej działki. Jeszcze wyżej było mieszkanie wykupione przez wojsko i przeznaczone dla dawnego oficera, którego znałem, przez długie lata tylko z widzenia. Żona pracowała w służbie zdrowia. Ich trójka dzieci. To Andrzej, Bożena i Ewa. Teraz, gdy już jest wdowcem jego córka, wraz z mężem robi zakupy, mocno zaniemógł. Przez wszystkie lata, w naszym pionie, nie popadliśmy, w sąsiedzkie konflikty. Sadzę, że dzieci dawały dobry przykład. Niby razem, a jednak żyliśmy osobno. Jedyny wyjątek to Henia i Marian, nawzajem pilnowaliśmy swoich mieszkań, zachowaliśmy dokumentacje fotograficzną z naszych odwiedzin, a Marianowi dziękuję za wino przy mojej córce, podawane po obiedzie. Lilka jak tylko czas Jej pozwolił, przyjeżdżała, podobnie jak obie dziewczynki, Magdalena i Michalina a także mój pierwszy ukochany wnuczek Mateusz. 
Osobnym tematem jest Ludmiła, córka Dorotki. W grudniu 2012. wyjechała do Londynu. Boże, jak ja teraz to wszystko ogarnę? Z jednej strony zadowolenie, że Ludmiła może realizować swój ambitny program, z drugiej, że zostaliśmy osieroceni, przez więcej niż córkę. 
Ludmiła nauczyła mnie posługiwać się komputerem, była wtedy w czwartej klasie. Babcia zadawała stale pytania: - dlaczego, poco, czemu, aż wreszcie zrezygnowała. Nie mieliśmy pojęcia, ale to były symptomy choroby. Stale się obawiałem, że ten komputer może zostać uszkodzony, aż moja wnusia przejechała rączką po całej klawiaturze, w tę i we w tę, oznajmiając, - cegłą trzeba by go uderzyć. Ten komputer to był przekleństwo dla mnie, albo mi wymazywał, albo się zawieszał, zmieniał też czcionkę, ale wtedy Ludmiła założyła tylko dla mnie Zakład Pomocy Komputerowej na telefon. I ja mając ponad 70 lat nauczyłem się dostatecznie obsługiwać to medium. 
Ludmiła przeszła twórczy okres buntu, Jej mama Dorotka nie zaakceptowała choroby swojej mamy. Jako poetka 9. tomików, poruszała się w rejonach abstrakcji, przedziwnych idei, religii, oraz wiary w moc uzdrawiającą kamieni. 
Zbuntowana wnusia zapisała się do Liceum Medycznego, z programem obsługi ludzi niepełnosprawnych. Skończyła w sposób wzorowy. Intensywnie uczyła się angielskiego. Miała już dobre podstawy, gdyż jej ojciec prowadził szkołę języka angielskiego a Ona wiele razy powtarzała, że poza angielskim jeszcze nauczy się włoskiego, francuskiego i niemieckiego, ale na końcu. Gdy odczułem zawroty głowy postanowiłem oddać moją nową Renówkę, do Jej dyspozycji. Kurs na prawo jazdy zdała w pierwszym podejściu. Nie ma co się okłamywać, z oddaniem samochodu skończył się jakiś etap polegający na wyjazdach z Bożenką bez specjalnego celu. Do Żagania, Kożuchowa, Krosna, albo zwyczajnie, gdzieś do lasu czy nad wodę. 
Ludmiła w sposób fachowy się nami opiekowała Pracowała także, ale nie w swoim zawodzie. Sprzedawała buty. Z Liceum Medycznego dowiedziała się, że do Warszawy przyjeżdża komisja z Londynu w celu naboru młodych ludzi do specjalistycznych placówek opiekuńczych. Namawiałem Ją intensywnie aby spróbowała. Także Pani Profesorka która Ją uczyła, zapewniając, że się zakwalifikuje. Pojechała z duszą na ramieniu, wyposażona w dobre rady i życzliwość. Rozmowy odbywały się w języku angielskim. Podczas przerwy na korytarzu, podszedł do Niej jeden z członków komisji, pogratulował i powiedział, ze była bardzo dobra, najlepsza. 
Istotnie za dwa tygodnie, otrzymała zaproszenie i bilet na samolot. Nie było czasu na płacze. W moim blogu są pierwsze listy od Ludmiłki. Samochód przejęła Jej mama Dorotka. 
Tak to w życiu bywa, dla jednych zaczyna się początek drogi pod górkę, to dla Ludmiłki, dla nas natomiast, to schodzenie po stoku w Dolinę Józefata. 
Zakupy robili: - Marian, Paweł i Staszek. Powoli przyzwyczajałem się do braku Ludki. Nikt nie mógł zastąpić mnie w czuwaniu nad zmiennością scenariusza zapisanego w chorobie Alzheimera. Gdy Bożenka poruszała się w łóżku, nadsłuchiwałem chwilę i kładłem się ponownie. Gdy coś śniłem sen się nie przerywał. Trwał jego ciąg dalszy, gdy przyłożyłem głowę do poduszki. Na początku sądziłem, że to halucynacja, ale się przyzwyczaiłem. Snów banalnych nie pamiętałem, ale wojenne i okupacyjne jak najbardziej. Przy moim uzależnieniu od grafomaństwa, początkowo zapisywałem, ale absurdalność treści nakazała mi zaprzestać.  

Klatka się zamyka 

Mateusz z żoną Asią i najmłodszą wnuczką Michalinką, przyjeżdżali na każde zawołanie. Prawie co tydzień, od piątku do niedzieli, pojawiała się z Poznania Magda. Z pasją robiła porządki, chętnie chodziła po marketach, zapełniała lodówkę. 12. kwietnia 2013. roku w piątek, po południu poszła do Biedronki i Żabki.
W dobrym nastroju rozmawialiśmy prawie do północy. Rano wstałem, ubrałem się i usiadłem w swoim fotelu oczekując na wyjątkowe śniadanie. Wnuczka właśnie je przygotowywała. Jeszcze coś próbowałem powiedzieć, wykrzyczeć, ale nie zdążyłem. Magdusia mówiła, że posądziła dziadka o marny dowcip, ale zadziałała szybko, zdecydowanie. Za kilkanaście minut była już karetka i po badaniu, przez specjalistę neurologa, znalazłem się na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym .Z diagnozą afazja, tego samego dnia, po południu, na własna prośbę i odpowiedzialność, byłem w domu. Magdusia wyjechała i po dwóch godzinach już z Poznania zapytała, czy wszystko w porządku? Po raz pierwszy zwątpiłem w swoje możliwości: - Czy dam radę? Przy tym osłabieniu nóg, przy niepewnym utrzymaniu pozycji pionowej, przy zaburzeniu wzroku, braku równowagi. Co będzie jak się powtórzy ponowna zapowiedź udaru mózgu? 
Nagle poczułem się bardzo samotny, przepełniony lękiem. Co by było gdybym w tym fotelu leżał do wieczora? Kto by się zajął Bożenką. To była panika. Wiedziałem, ze musi ustąpić. Wiedziałem, że trzeba od nowa dostosować się do sytuacji. Nie mogę pozwolić aby stres zadomowił się w mojej głowie. 
Czy czwarty jeździec Apokalipsy się zbliżył na tyle, abym ujrzał jego twarz? 
- …Chodź a patrzaj…a oto koń płowy, a tego, który siedział na nim imię było śmierć, a otchłań mu towarzyszyła. 
Jakiej maści może być koń płowy? Zastanawiałem się i chorobliwie spoglądałem przez okno oczekując takiego właśnie konia. Niestety w Zielonej Górze z moich okien doświadczałem rozczarowania. 
Codziennie telefon od córki z Poznania z informacją, że przygotowuje dla nas pokój z wyposażeniem do wypoczynku, oraz w urządzenia rehabilitacyjne. Orbitek, dwa stopery, rower stacjonarny, oraz łóżko dla Bożenki z elektroniką ułatwiającą pielęgnację. 
Nasz wyjazd został podjęty bez dyskusji. Marianowi, Staszkowi i Pawłowi podarowałem, część obrazów ze swojej kolekcji. Czwartego maja, w sobotę, opuściłem Zieloną Górę, miasto w którym mieszkałem od 1956. roku, bez przerwy do 2013.

niedziela, 6 października 2013

W słowie kurwa nie ma grzechu

W Poznaniu skończyła się dobra pogoda. Już pachnie jesienią. Niebo pociemniało i prawie codziennie kropi. Wczoraj [niedziela] Lilka wywiozła nas do Kamińska. Było mi kurwa zimno Staszku ja teraz nie przeklinam. „Kurwa” zadomowiła się na dobre w naszym języku. W jednym z tabloidalnych czasopism znalazłem niesamowity anons związany z niejasną wypowiedzią Lecha Wałęsy na temat wspólnej polityki europejskiej. Uśmiechnięty Hitler trzyma gazetę i mówi:
- Kurwa, ja już przed wojną o tym mówiłem.
Tutaj to słowo zostało pozbawione profesjonalnego przesłania, także przekleństwa. Stało się wykrzyknikiem, potwierdzającym z całą mocą rację polityczną, oraz podkreślające racjonalne myślenie i związaną ze spóźnioną satysfakcją emocję. Słowem, „kurwa”, stała się uniwersalnym wyrazem nastroju, radości, gniewu zadziwienia, zaniepokojenia, podziwu, itd. Jako studenci bez powodu wybuchaliśmy śmiechem, po słowach, - ale idzie, obserwując jakiegoś Bogu winnego przechodnia. Dzisiaj byśmy mówili, - ale kurwa idzie, ale nie jestem pewny czy śmiech byłby taki sam? W naszych studenckich czasach „kurwa” to było ciężkie słowo. Nie pamiętam aby było w użyciu innym aniżeli określenie profesji. Marian Kruczek przytaczał dialog  bezdomnych meneli, którzy tym słowem potrafili określić całą swoją filozoficznie, rzecz biorąc, egzystencję. Wtedy to jeszcze były złe słowa, „kurwami” raczej straszono, - ja cię kurwa zajebię -  na pewno zaś nie wyrażano zachwytu. Inne czasy, inna gramatyka postępu. Natomiast słuchając naukowych bredni naszej koleżanki, mogliśmy bez obrazy powiedzieć, - ale to kurwa ambitna hipoteza. Gdybyśmy natomiast zamienili miejscowniki i powiedzieli, ale ambitna kurwa, to dopuścilibyśmy się obrazy.
Z uznaniem mówię o naszym koledze, - to jest kurwa najwybitniejszy socjotechnik, jakiego w swoim życiu zawodowym poznałem. Albo o pięknej kobiecie, - ale kurwa ma ciało! A teraz przestaw, - ale ma ciało kurwa.  Widzisz Staszku, że naukowców od gramatyki czeka  ciężka robota. Tutaj nawet nie ma co przestawiać. Naukowcy i tak zostaną naukowcami, mimo, że na to miano wcale sobie mogą kurwa, nie zasługiwać. Takie kurwa jest życie. To słowo nobilituje postęp.
Zupełnie czymś innym jest słowo „dupa”, które też wdarło się do języka potocznego. Ale często nadużywane, szczególnie w kabaretach raczej wulgaryzuje, mimo że wywołuje salwy śmiechu. Wymagająca widownia mało kurwa bywa..

Na listy czekali telegramów się bali

Teraz ludzie nie piszą tylko majlują. Pamiętam listy, które przychodziły do mojej mamy. Było ich wiele. Mama lubiła korespondować ze swoimi siostrami, znajomymi z okresu okupacji, z przyjaciółmi z Piotrkowa Trybunalskiego. Dużo i ciekawie pisała.

– Leć liściku w drogę, bo ja iść nie mogę, jak będziesz blisko, to pokłoń się nisko, jak będziesz u proga pochwal Pana Boga. Ta prośba była gotowym wstępem, firmowała papeterię. Potem następowało kanoniczne, kierowane od nadawcy do  adresata: - U nas wszyscy zdrowi, czego wam z całego serca życzymy.

Teraz przesyłano najważniejsze wiadomości: - Muśka się ocieliła, cielak ładny i zdrowy, Pieśku skręcił nogę, bardzo mu spuchła. Halinka jest zaręczona z Walerym,  co go znasz,  plotkują, że jest w ciąży…- dalej szły istotne informacje, dotyczyły krewnych oraz znajomych. Dawniej czekano na listy, ale telegramów się bano. Najczęściej donosiły o nieszczęściu. Leszek, najstarszy brat Bożenki był w wojsku. Rano ostry dzwonek i dziwny dekoracyjny telegram, dostarczony przez żołnierza. Pochmurny i skupiony zasalutował:

- Wiadomość od dowództwa.

Moja teściowa odebrała z tradycyjnie złym przeczuciem. Rzeczywiście. Tekst był złowieszczy:

 – Donoszę, że pani syn w poległej mi jednostce…Dalej biedna  teściowa nie czytała. Zatoczyła się z bólu i runęła półprzytomna na łóżko. Młodszy brat Leszka był niemy z przerażenia, sądził, że będzie musiał zastąpić nieboszczyka, dwie siostry żałobnie beczały. Wreszcie teść powrócił z pracy. Jako maszynista pierwszej klasy był bardziej  przytomny, ale teraz, z żałości także zapłakany, postanowił się dowiedzieć nieco więcej z tragicznego powiadomienia. Przetarł załzawione oczy, wytarł nos i odebrał z zaciśniętej pieści żony funeralny zapis. Dwa razy przecierał oczy i czytał pogrzebowe doniesienie, - Donoszę, ze Pani syn w podległej mi jednostce jako wzorowy żołnierz otrzymał kolejny awans…Teraz, gdy pozbył się cmentarnego potencjału, zaczerpnął powietrza i ryknął, - Ty, - długo szukał dosadnego słowa. - Niestety nie znalazł adekwatnego do stworzonej sytuacji, wobec czego także zaniósł się szlochem, odtajanym z bólu, ale nadal zmieszanym z wściekłością.   

sobota, 24 sierpnia 2013

List do Jadźki z okazji trzydziestolecia Galerii

Droga Jadziu
Gdybym zaczął od Twojego Jubileuszu, gratulowałbym dalszych pozytywnych trzydziestu lat, życząc zapewne zapędziłbym się nawet do setki, oraz zdrowia, zdrowia, przelewając na Ciebie moje pożądanie. O ile dodam, że mam ponad 80 lat, tego typu postulat jest zupełnie na miejscu. A więc krótko: - Wszystkiego najlepszego.
Jeszcze raz, - Droga Jadziu!
Muszę przyznać, ze twój telefon nie tylko mnie zaskoczył, ale także wzruszył. Jestem u córki w Poznaniu ciałem, ale cała duszą nadal w Zielonej Górze. Pogodę zawsze zaczynam oglądać od „mojego miasta”. Nawet często oznajmiam z satysfakcją, - U nas jest cieplej jak u was. O! Tutaj często pada, a w Zielonej jest prawie zawsze słonecznie, oczywiście powietrze czystsze, a niebo bez chmur.   
Jak do tego doszło, że jestem w Poznaniu? Ale ad początku.
Całe moje życie zawodowe spędziłem w Zielonej Górze, przyjeżdżając po studiach na UAeMie w Poznaniu. Urodziłem się w Gnieźnie. Wielkopolska to jednak wyraźny ślad w moim zapisie genetycznym. Ponieważ Dziadkowie i Rodzice pochodzą z babimojskiego pogranicza i urodzili się od zaborem, profesor Wąsicki wywiódł, że jestem Prusakiem.
I jako ten Prusak szczęśliwie w Zielonej Górze doczołgałem się do emerytury. Chyba postąpiłem w myśl zaleceń Konfucjusza: - Znajdź sobie pracę, którą kochasz, a nie przepracujesz w życiu ani jednego dnia.
Zapewne myśl jest konfucjańska a forma werbalna przepracowana prze uczniów i myślicieli. Sam Filozof nie pozostawił żadnych zapisków. Fakt, że tak myślano w latach 551-479 przed nową erą, jest porażającą mądrością. Dla mnie teraz właśnie, u schyłku życia, nastąpiła ta iluminacja filozoficzna, ta pewność, jako prawda moja wieczysta, że całe moje życie zawodowe, było w Zielonej Górze, zaplanowane przez los szczęśliwy. To Miasto mnie ukształtowało, doceniło i wychowało. Żyłem wśród ludzi, w znakomitej większości pracowitych, generalnie życzliwych, - co dla mnie ważne, - także tolerancyjnych.
Droga Jadwigo, w tym infrastrukturalnym klimacie Twoja działalność stworzyła ponad lokalny azyl dla profesjonalistów, opiniodawców, myślicieli i lokalnych mędrców. Bez zadęcia, z poczuciem wagi i humoru. A najpoważniej:
- Zielonogórska inteligencja, właśnie u Ciebie, w Twojej siedzibie, lokalu, Galerii, znalazła szeroką możliwość działania. Od wystaw, naukowych posiedzeń, merytorycznych spotkań fachowców, specyficznych konkursów, aż po literacki kabaret.
Przyznaję, że także prowadziłem indywidualne spotkania seminaryjne ze starszym ode mnie kolegą, oficerem Wojska Polskiego, podejmującego prace magisterską na Wyższej Szkole Pedagogicznej. On uczył mnie życia, a ja tylko metodologii pracy naukowej. Istotny w tym lokalu był także bar.     
Osobnym, doniosłym działem, to prace związane z ekspozycjami
i upowszechnieniem sztuki, nie tylko lokalnych artystów. To szeroki temat wymagający dotarcia do dokumentacji i bazy źródłowej. Mam takie poczucie niespełnienia, że nie podjęto pracy magisterskiej o kulturotwórczej roli Twojej Galerii a temat był istotny w opisywanym kilkakrotnie środowisku plastyków. W każdym razie, nadal nieopracowana naukowo przestrzeń, czeka na socjologa kultury, historyka sztuki, a ze względu na czas działania, także politologa.
Jadwiga, Jadzia, nie! Tylko Jadźka ze swoim wszechstronnym działaniem istnieje w świadomości społecznej nie tylko Zielonej Góry. Zapracowałaś na to: - U Jadźki!
I z okazji trzydziestolecia niech sens tego Jubileuszu trwa jak najdłużej.
Jadźka!. Zaczynałaś na parterze, teraz jesteś znacznie wyżej. Może tę kamieniczkę odbudują dla Twojej Galerii?

Powracam do postawionego pytania. Jak do tego doszło, że jestem w Poznaniu?  Jezus Maria! Pomóżcie abym się ponownie nie zapędził w dygresje.
Moja Bożenka od wielu lat dziwnie się zachowywała. Moja córka poszła na wykład wybitnej lekarki, neurologa. Po pewnym czasie ze zdumieniem stwierdziła, że pani doktor mówi o naszej mamie. Otępienie starcze, tak my sądziliśmy, a okazało się, że to Alzheimer. Boże, od tego nie ma ratunku. Zostałem kucharzem, nauczyłem się prać, robić uczciwy porządek, myć okna, wycierać kurze, a co najważniejsze dbać o higienę Bożenusi. I gdy jakoś ten czas emeryta został z sensem zagospodarowany, bez pomocy osób trzecich, nagle grom z ciemnej przepaści. Okazało się, że mam trzy miesiące życia. Złośliwy, nieoperacyjny rak żołądka. Leżałem w szpitalu i jakoś absolutnie nie przejmowałem się dramatyczną, w dosłownym sensie, diagnozą lekarską. Może miałem za mało wyobraźni? W panice wśród lekarzy krążyła moja poznańska córka. Wyżebrała chemioterapie. Facetom w tym wieku nie chętnie podają. Uznali jednak, że jestem psychicznie odporny i dali brawurową dawkę. Sześć razy powtarzali i wreszcie młody lekarz zadecydował o kolejnej operacji. Zabiegu nie pamiętam, ale chemię, kurwa będę pamiętał całe życie. Wróciłem, dosłownie jako wrak totalny do Zielonej Góry, ale według zapewnień cudotwórców w białych kitlach, bez raka toczącego moje grzeszne ciało. Jadziu, przysięgam, nie miałem siły odkręcić plastykowej zakrętki na mleczku do kawy. Drętwiały mi nogi, mrówki „zapierdalały” po dłoniach do tego stopnia, że nie byłem pewny utrzymania filiżanki. Jednak mimo potłuczonych naczyń nie zgodziłem się na żadną pomoc I tutaj okazali się przyjaciele. Mój sąsiad z piętra niżej, nie tylko dostarczał mi prasę, ale dosłownie żywił. Marian Krześniak mówił, że żona przygotowała poczęstunek dla Bożenki, bo Ją polubiła już dawno. Przy okazji kilka placków ziemniaczanych więcej…Oj, rosołu się zrobiło za dużo…Jasiu spróbuj, to Małgorzata upiekła, Ona lubi słodkie ciasta i nie wie czy są dobre…Te ogórki sam kisiłem i wygrałem konkurs na najlepszy smak, twardość i kolor…
- Marian, błagam, przestań, zajrzyj do kuchni, jaki zrobiłem obiad! Jak nie przestaniesz to nie będę z Tobą rozmawiać o żużlowcach, zacznę kląć na Falubaz i źle życzyć drużynie koszykarzy, niezależnie od wyników, - Marian, Marianinie bez habitu, błagam… skazujesz mnie na bulimię, rozregulowałeś mój system trawienny… Nieco pomagało. Jednak nie zupełnie!
Oprócz Mariana zakupy robili, Paweł Trzęsimiech i Staszek Kowalski. Oni stali się dla mnie najwyższej rangi przyjaciółmi. Ich troska o mnie i Bożenkę, po dzień dzisiejszy jest dla mnie powodem do wzruszeń. Wysoko ich oceniam gdyż znają mój metabolizm. Wpadała także moja siostra i szwagier z piwem. Realizowałem scenariusz opieki nad Bożenką z coraz lepszym samopoczuciem, gdyż Bożenusia przeszła falę agresji, uspokoiła się i w tych okolicznościach przyrody, prawie pogodzeni z losem, żyliśmy sobie, - tylko dla siebie w poczuciu pogodzonej samotności. Bożenka wymaga uwagi przez całą dobę. Chodziłem niewyspany i lekko się zataczałem. Ale, co tam!                        
Nie mówię o intuicji, ale prosiłem wnuczkę, aby przyjechała, która z własnej inicjatywy często wsiadała do „super ekspresu Poznań Zielona Góra”. Przyjechała w piątek po południu. W sobotę z dobrym nastrojem usiadłem w wygodnym fotelu i nagle świat zawirował. To był udar mózgu. Efektem była afazja. Utraciłem mowę, zdolność poruszania rękami i nogami, nastąpiły uderzające zawroty głowy. Nie mogłem wstać ani się porozumieć z wnuczką. Magdusia myślała, - „kochany dziadeczek się wygłupia”.
Okazała się bardzo dzielną, kompetentną i upartą.
Pogotowie przyjechało wystarczająco szybko. Stan nie zdołał się utrwalić. Jeszcze tego samego dnia wróciłem do domu, na własną prośbę i odpowiedzialność. Teraz dopiero ogarnęło mnie przerażenie. Afazja to jest zapowiedź udaru, może nastąpić w każdej, najmniej spodziewanej chwili. Myśli były natrętne, wypełnione niemożnością zapanowania nad sytuacją i treścią o pogarszającej się w czasie sytuacji, pamięć zmącona i stale jeszcze nie sprawna.  To nie był strach przed nagłą śmiercią, tylko przed wyobrażonymi realnymi, pogłębiającymi się dramatycznymi kłopotami. Gdyby nikogo nie było w domu? Bożenka nie jest w stanie zatelefonować, wezwać pomocy, jedynie, co potrafi, to otwierać drzwi. Telewizja i gazety donoszą o złodziejach wykorzystujących niemoc staruszków. Napięta uwaga męcząco, eksploatowała ten temat

Córka zadecydowała, - Nie ma alternatywy, zabieram was do Poznania. Tatulku, szykuj się do drogi.
Teraz w Zielonej Górze pozostały groby ojca i siostry. Sprowadziła Ich prochy z gnieźnieńskiej metropolii moja siostra Maria Czarkowska, która także tutaj zamieszkała. Pochowaliśmy także na pięknym cmentarzu przy wrocławskiej, nasza mamę pod płytą, - Grób Rodziny Muszyńskich. Czułem się kustoszem tych mogił. Powinnością jest być tam gdzie nasi umarli.

Droga Jadziu,
kończę ten przydługi list, dziękują równocześnie, że się do mnie  odezwałaś. Nie czuję się na wygnaniu. Lilka stworzyła nam znakomite warunki. Oddała do naszej dyspozycji jeden pokój, z urządzeniami do rehabilitacji. Bożenka nawet nie zauważyła zmiany miejsca. Jest nadal pogodna i rozmawia ze sobą w lustrzanym odbiciu.. Ja się czuje po drugiej stronie lustra. Jestem już stary. Pożyłem ostro, w sposób niepodległy, w tej mojej kochanej małej ojczyźnie.
Do Zielonej Góry przyjechałem w roku 1956. a opuszczam „moje miasto” w roku 2013. Gdy wyjeżdżałem na dobre z Gniezna, poszedłem do Parafii, aby wykupić sobie miejsce na cmentarzu. Tam były groby, mojej siostry i ojca. Sam zaprojektowałem prosta płytę nagrobną, z napisem, - Grób Rodziny Muszyńskich. Opłaciłem miejsce dla mnie, co mi się wydawało cezurą kosmiczną, do roku 2015. To już niedługo!    

środa, 31 lipca 2013

Moje opisanie fortunnego zatrudnienia

Znajdź sobie pracę, którą kochasz, a nie przepracujesz w życiu ani jednego dnia. Tak prawdopodobnie powiedział Konfucjusz.[551-470] Prawdopodobnie, gdyż nie pozostawił źródeł pisanych.
Mam powody aby się z tym poglądem zgodzić. Nie mogę okresu w Zielonej Górze, a więc całego mojego życia zawodowego potraktować inaczej, aniżeli fascynującej przygody, obdarowanej przez los, szczęśliwie dla mnie wybrany.
Mogło być różnie, ale zawsze praca była wielką przygodą i radością. Zarówno w Komórce Konserwatorskiej jak w  Lubuskim Towarzystwie Naukowym, czy ostatnie, dwadzieścia lat w Muzeum Ziemi Lubuskiej. Aby jednak nie było tak landrynkowato muszę odnotować także kilka dramatycznych incydentów. 
Przeżyłem właśnie w Muzeum dni przykre. Oczywiście na pierwszym miejscu kradzieże wśród kierowniczego personelu. Tego nie sposób zapomnieć, podobnie jak kontekstu historycznego umożliwiającego ten proceder. Kradzieże dokonywane pod „nadzorem” oficjalnego opiekuna z bezpieki. 
Innym zmartwieniem, które mnie dotknęło, dzisiaj zaliczane do decyzyjnych absurdów PRL-u to polecenie Vice przewodniczącego WRN, - Edwarda Hładkiewicza, aby zabrać węgiel z Muzeum, bo z powodu mrozu w zimie, jest potrzebny w szpitalu. My kupowaliśmy węgiel w maju, czerwcu i lipcu, według przydziałów. Okazało się, że lepiej po znajomości sięgnąć do zapasów idiotów wierzących w jakiś zanikowy porządek w kraju, gdzie zaradność, znajomości i spryt odgrywały zasadniczą rolę wśród decydentów sprawujących władzę. 


Dosyć o tych przykrych przygodach ze złymi ludźmi -  o tym, co zapamiętałem, po wielu latach, - jako trwały ślad,- jak wyryte i niezniszczalne grafity na mojej pamięci.

W tym zapisie wspominam  „jak rosłem w siłę i żyło mi się dostatniej”? w zawodzie, czyli w urzędniczym życiu historyka sztuki. Zaraz na wstępie muszę zaznaczyć, że nie byłem przygotowany do pełnienia funkcji merytorycznej, dyrektora placówki muzealnej. Administracji się nie bałem, mój pierwszy Pryncypał, Mistrz, Prestidiwigator, Wódz, Szef, - Klemens Felchnerowski, dał mi szkołę przydatną w całym życiu, - jak się poruszać, -  z dobrym skutkiem, -  w skomplikowanej sieci urzędniczych przepisów, zazwyczaj rozmijających się i nieprzystosowanych do ochrony dóbr kultury, mimo doskonałej w tym zakresie  Ustawy o Ochronie Zabytków.
Za to należy się Jemu „Ławeczka”. Za malarstwo, i owszem, za uczciwą, w trudnych czasach, mądrą, odważną, politykę konserwatorską, jak najbardziej, za doktrynę, ideologię, koncept, pomysł z teorią stworzoną przez Niego, jako kopoizm,  Jezus Maria! niekoniecznie!
Z taką świadomością, w połowie lat 70. ubiegłego wieku, przystępowałem do pełnienia funkcji najważniejszego urzędnika. Mimo to pewne przedsięwzięcia dotyczące prezentacji sztuki współczesnej, stały się dla mnie niezapomnianym przeżyciem. Dzisiaj się zastanawiam jak uczciwie o tym  wspominać. Zapewne to nie był wynik uniwersyteckiej wiedzy. Prędzej nieświadomość w założeniu, jak to się dzisiaj określa, projektu, ale z poczuciem poprawności logicznej, intuicyjnie przeczuwalnej, uzasadnionej, ale niekoniecznie  wytłumaczalnej. Szerszej jednakże aniżeli akademickie przesłania. Zdolnej jednak do zwerbalizowania, wyjaśnienia i udokumentowania w zapisie, czyli z  próbą, nie zawsze udaną, zracjonalizowania intuicyjnego przeczucia. Nieuświadomiona zdolność, oraz znajomość i zmienność rozwoju sztuki, szczególnie od czasu impresjonizmu.
Jak się dzisiaj okazuje, często sprawdzona, w sensie dosłownym,
- boska wręcz intuicja, bez zaangażowania i ocenzurowania myśleniem racjonalnym.

Społeczne zainteresowanie sztuką, na początku mojej pracy, tego doświadczyłem, - było, dokładnie rzecz ujmując, - ubogie. 
Właśnie w takich „okolicznościach przyrody” przeżyłem kilka muzealnych przygód, doznając działania sztuki w ekspozycjach, które zapisały się trudnym do wymazania, tatuażem w części mózgu odpowiadającym za emocjonalną pamięć,

Boże Ty mój, bez konkretnych przykładów to może być odczytane jako rojenia paranoika. 

 Poprosiłem aby wyszukano płaszczyznę śniegu bez śladów ludzkich stóp. W drodze do Świdnicy, na łagodnym stoku opadającym do drogi, na białej przestrzeni zamkniętej czarnym lasem, ustawiliśmy rzeźby Józefa Cyganka. Wyglądały tak, jak gdyby próbowały opuścić uwięzienie.
Trzeba znać twórczość Artysty, aby uwierzyć, że właśnie te „odnajdywane” w lesie dzieła stworzyły przejmujący, mroczny klimat: - Najświętsza Maria Panna, Jezus Chrystus, człowiek zamieniony na siedzisko, ptak ze złamanym skrzydłem, oracz zmagający się z pługiem, pomylone drzewo rosnące z bolejącymi, chorobliwie pokręconymi rękami-korzeniami, próbujące wczepić się w niebo…
Dzieła sztuki, których Artysta „nie stworzył a odnajdował”, próbowały odzyskać wolności, uchodząc z ciemnego lasu. Wyobrażenia istot fatalnie zdeformowanych przez  środowisko, dotknięte ręką artysty odnajdowały godność i człowieczo-boską rangę. Uczestniczyłem w tym misterium z poczuciem łaski. Głębokie,  abstrakcyjne cienie rzeźb, na bieli śniegu, przy zachodzącym słońcu, zamieniały i wypełniły realność wydarzenia w surrealny klimat. Rozpacz, że ponownie nie potrafimy tego spektaklu  powtórzyć.
Józek uściskał mnie. Na moim policzku poczułem Jego łzy.

Leszek Kania, - „Encyklopedia Sztuki Lubuskiej”, znawca prądów i kierunków we współczesnym myśleniu plastycznym, może określi, nazwie tamto nasze działanie. W tej śnieżnej przestrzeni, nie tylko rzeźby czuły się zagubione.    



Geologia. -  Tylko tyle wiedziałem, że to nauka o ziemi. W rozmowie z geotechnikiem dowiedziałem się o odwiertach geologicznych, pionowych, poziomych a nawet kierunkowych. Historia ziemi:
- otwarta księga. Kluczem - geologia inżynierska.
W zaciemnionej sali ustawiono las odwiertów o różnej wysokości
i grubości. W gablotach ekspozycja dotycząca badań na Ziemi Lubuskiej, z perspektywą osiągnięć, oraz pełna dydaktyka muzealna. To był ukłon w stronę geologów, którzy znając nasze zamierzenia wybrali odwierty pionowe, różnej wysokości, o zróżnicowanym kolorze, w sposób odmienny, absorbujące światło. Od ciemnych, szarych, przeźroczystych, z pasami biegnącymi spiralnie z góry ku podstawie, o zróżnicowanej kolorystyce. Geolodzy, współorganizatorzy wystawy, wykazali dużo dobrej woli do naszych zamierzeń, ciekawi także ostatecznego efektu.
Sala jasna, to gabloty.
W mrocznej, ekspozycja pionowo ustawionych odwiertów, oświetlona, w różnym natężeniu, skierowanymi promieniami światła, ukazała cud ziemi. Zatrzymano w kamiennych słupach, w setkach tysięcy lat liczoną historię. Obraz fascynujący. „Zamrożone” niczym żona Lotta, kamienne kolumny, stworzyły świat nienasyconego podziwu wizualnego. Ukamienowany zachwyt wydobyty światłem.  Filozoficzne poznawanie praw tworzących  przez tysiąclecia obraz wszechświata. Iluminacja. Geotechnik wynikami swojej pracy zezwolił podjąć próbę potwierdzenia, że planeta Ziemia, była i jest pełna życia i woli twórczej. Nie jestem na tyle ograniczony, aby nie widzieć kosmicznego porządku.

Z  Andrzejem Gordonem, zielonogórskim plastykiem z Gorzowa, od samego początku było nie tak. Jeszcze nie myślałem o Muzeum a Jego obraz kupiłem do sali konferencyjnej Lubuskiego Towarzystwa Naukowego. Na tle graficznie potraktowanej Katedry gorzowskiej, z lewej strony, siedzą trzy skulone „Panny z Awignon”. Obraz zazwyczaj był kontrowersyjny, ale zawsze wyjaśniany z szacunkiem przez Rektora Hieronima Szczegułę, podczas posiedzeń Prezydium LTN. Gdy zostałem zatrudniony w Muzeum, szybko się zaprzyjaźniliśmy. Gdy postanowiłem wydać katalog autorski o pracach Andrzeja zaproponował abym pisał do Niego, do Gorzowa listy a On na każdy odpowie odpowiednim rysunkiem, „bo nie lubi i nie umie pisać listów”. Tak się stało. Jego katalog został szybko rozgrabiony. Jego dzieła wiele mnie nauczyły. Pozwoliły mi poznać samego siebie i to bez taryfy ulgowej. To był dla mnie wstrząs. Nie wszystko tym słowem mogę powiedzieć. Wiele razy piliśmy za dużo, gadaliśmy bez umiaru i sensu. Stwarzaliśmy dramatyczny i bez perspektyw obraz świata. Spotkania w pracowni Stefana Słockiego, zamienialiśmy na dyskusje wzmacniane alkoholem i przerywane  rzutkami do tarczy z wyobrażeniem złych ludzi.
Z Jego prac w naszym Muzeum powstała znakomita kolekcja. Stworzyliśmy wystawę trudną do ponownego odtworzenia. To był, w sensie dosłownym, wyczuwalny ale i nieuchwytny, klimat sakralny. Nawa główna stworzona z brytów luźno zwisających. Trzy boczne aneksy z każdej strony sugerujące zamknięte kaplice. Niejako na ołtarzu centralnym obraz kobiety ekstatycznie cierpiącej. W bocznych „ołtarzach” sensualne wyobrażenia kobiet. Głęboka erotyka, piękno i brzydota idące w parze, cierpienie i rozkosz wypełnione nagimi torsami i mocarnymi udami. Wyobrażenia kobiet bez twarzy, bez rąk i stóp. Obrazy w gamie ugrów jasnych i brązów. Tkaniny w zwiewnym, głębokim, ciemnym fiolecie. Nawę główną tworzyły pasy, prawie przeźroczyste. Te bryty poruszane wiatrem wentylatorów, odsłaniały i umożliwiały chwilowy wgląd w boczne aneksy. Jedna z piękniejszych i udanych mrocznych wystaw. Absolutnie poruszająca realizacja przewidziana impulsem emocjonalno-intelektualnym. Dlaczego robiła takie wrażenie? Trudno mi zdefiniować racjonalną odpowiedź. Nie wiem.

Do Muzeum przychodzono z różnymi propozycjami.
Wielkie chłopisko, naciskał aby wygospodarować małą salkę, taki stały kącik na wystawę Synów Pułku.
Interesant z propozycją wystawy starych aparatów fotograficznych z opcją, zakupów, staroci, dzisiaj mało atrakcyjnych. Może nawet zaproponować wymianę starej marki na sprzęt bardziej nowoczesny.  To się opłaci Muzeum!
Teraz musi być nazwisko, ze względu na doniosłość propozycji. 
MZL zaszczycił radny wielu komisji Pan Podbielski. Minister Spraw Zagranicznych przychylił się do Jego propozycji i wstępnie przyznał 40 tysięcy złotych na prace organizacyjne. Pieniądze zostaną przelane na konto Muzeum, po wykonaniu prac o których On osobiście  poinformuje Ministra. Mamy natychmiast zebrać dokumentację techniczną Ściany Płaczu w Jerozolimie. Następnie przystąpimy do wzniesienia takowej w skali jeden do jeden w Zielonej Górze. Turyści z Niemiec, Francji, oraz Krajów Beneluksu, a także inni zainteresowani z Basenu Śródziemnomorskiego, będą przyjeżdżać do Zielonej Góry aby odprawiać przy wzniesionej ścianie modły. Do naszego miasta jest znacznie bliżej jak do Jerozolimy i to się opłaci zarówno turystom jak i miastu. Ponieważ doniosłość propozycji była dla mnie nie do ogarnięcia poprosiłem mojego zastępcę, vice dyrektora Stanisława Kowalskiego, aby wysłuchał polecenia, gdyż ja mogłem czegoś nie pojąć, a może nawet nie ogarnąć rozumem. Niestety z miny Kowalskiego wynikało, że propozycja jest także nie na Jego intelekt. I tak z winy tępych muzealników, oraz braku ich kompetencji, zmarnowano cenną inicjatywę i nie mamy Ściany Płaczu. - Nie czas żałować róż gdy płoną lasy!

Gdy obejmowałem stanowisko odpowiedzialnego urzędnika w Muzeum, zainteresowanie sztuką współczesną  było nikłe, a często twórców obrażano a ich dzieła wyśmiewano. „Owoc” Domańskiej -Bortnowskiej, doczekał się agresji fizycznej a także poezji byłego Ormowca, Zdzisia P. humorystycznej jako, że kamienna dupa to była skrzydlata metafora.
Zmienili ten czas pogardy do współczesnych dzieł, kustosze sztuki współczesnej. Widzę trzech wybitnych kuratorów, przyjaciół artystów, wymagających od siebie, podnosząc równocześnie poprzeczkę w prezentacji, nawet trudnych twórców.
Leszek Kania, Twórca Galerii Nowy Wiek w Muzeum.
Wojciech Kozłowski, dyrektor Biura Wystaw Artystycznych.
Joanna Wallis, która tytaniczną pracą zapewniła sobie uznanie ogólnopolskie, jak Jej, wymienieni wyżej, znakomici koledzy. Twórczyni galerii w Instytucie Sztuki naszego Uniwersytetu. Najpierw doktorat z nauk humanistycznych, następnie magisterium z historii sztuki, a także tytuł dyplomowanego bibliotekarza. Instytut Sztuki zgromadził i wzbogacił tworzoną, przez kilka lat bibliotekę.  
Merytoryczne przygotowanie kuratorów, szacunek do Artystów, ekspozycje na wysokim poziomie, zapewniły wysoką rangę także instytucją w których pracują, stając się ich  reprezentacją. Kuratorzy zmieniają stosunek społeczeństwa do sztuki współczesnej, są bowiem na miarę artystów. Efekty, na które pracowano, kilka lat, dokonują się w świadomości społecznej a w sposób odczuwalny wśród młodzieży.
Istnieją w Zielonej Górze już liczne  miejsca prezentacji sztuki współczesnej. Chwała wszystkim zaangażowanym w tę działalność.
Zasługi niepowtarzalne w środowisku plastyków zielonogórskich a szerzej wśród Lubuszan spełniła i nadal jest czynna Galeria Pro Arte. .Jestem z jej działaniem związany od momentu powstania. Adaptacje kamieniczki na pracownie plastyków i salę ekspozycyjną  przygotowywał Tomasz Florkowski, ze względu na jej zabytkowy charakter wytyczne do projektu opracowałem osobiście, z polecenia Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. Liczne wystawy, osobiste kontakty, dyskusje, zawieranie środowiskowych znajomości. Zaangażowane i życzliwe kierownictwo Galerii, porządek w ekspozycji, troska o jakość i ranga wystaw, zasługuję na najwyższą ocenę środowiskowej instytucji kulturalnej. Lokalizacja Pro Arte okazała się w układzie staromiejskiego Rynku, nadzwyczaj cenna podkreślająca rangę centrum miasta z urokliwą, a zarazem reprezentacyjną historyczną mieszczańską architekturą.
Na zakończenie nie sposób pominąć doniosłej roli Muzeum Ziemi Lubuskiej podkreślając zdolność i profesjonalizm w prezentacji sztuk od akademizmu, z kontemplacją piękna, paradygmatem sztuki klasycznej, po popkulturę. Dyrektor Andrzej Toczewski z młodych pracowników stworzył zespół realizatorów różnego typu ekspozycji, dział audio i kapitalny dział promocji, wspomagany rzeszą współpracowników-asystentów. To wszystko jest współczesne, elektroniczne.
Staram się kurwa być współczesnym uczestnikiem w odbiorze akcji i wszelkiego rodzaju sztuk.
Muzeum Ziemi Lubuskiej jest wporzo  ziom   Jan   

niedziela, 16 czerwca 2013

List do Szwagra



„Co się nażyłam…”
Fragmenty wiersza Agnieszki Osieckiej

Co się nażyłem, to się nażyłem
co się napiłem, to się napiłem
co wymarzyłem to moje!…
co pogubiłem, to pogubiłem
a co znalazłem to moje!
Co przegapiłem, to przegapiłem
a co zrobiłem, to moje!...
Myśmy żyli jak na wietrze,
Myśmy żyli niezbyt grzecznie,
Myśmy żyli niebezpiecznie,
ale jak!...
co nawarzyłem, to nawarzyłem,
co naprawiłem, to moje!
Co zapłaciłem, to zapłaciłem,
Co przebaczyłem, to przebaczyłem,
A co pamiętam – to moje

Drogi Szwagrze, moja najbliższa rodzino!

Czytając poezję Osieckiej, doszedłem do wniosku, że muszę dokonać pewnego wyboru z jej wiersza, „Co się nażyłem”, gdyż w sposób uniwersalny pasuje do naszych życiorysów. Opuściłem słowa, „Co przetańczyłem, to przetańczyłem”. My przecież nie „tańcory”.

Teraz wracając do „moja najbliższa rodzino”. Facet poszedł do lekarza, a ten zapytał, - Kto z rodziny chorował na tę pana przypadłość. Facet po zastanowieniu głębokim wykrzyknął radośnie.
- Szwagier. Lekarz jednak nie był życzliwy, gdyż oznajmił, „szwagier to nie rodzina”. Jędruś, dla mnie niezależnie od opinii lekarza jesteś najbliższą dla mnie rodziną. Mam w dupie genetykę.
Pozdrawiam całą rodzinę z wyboru serdecznego.

PS. Szanowny Szwagrze, tekst ten zmodyfikowany, napisany do Ciebie, z tego powodu, że bardzo pasują do siebie nasze życiorysy. „A co pamiętam to moje” – pogrubione przeze mnie.

sobota, 15 czerwca 2013

Niebo gwieździste nade mną a kategoryczny imperatyw we mnie [o nie jest kradzież, tylko zapożyczenie frazeologiczne]

Na inkrustowanym stole, a jakże zabytkowym, bardzo współczesna, także wytworna butelka. Tak na oko, na pewno nie mniej aniżeli, litrowa. Przy stole Józek i ja, na razie potencjalni konsumenci, ale za chwilę już nie potencjalni, co spowodowało twórczą atmosferę. Powstała i rozwinęła się radosna wizja.

Najważniejsze, aby zdobyć odpowiedni kamień. Musi być dosyć pokaźny a równocześnie łatwy do toczenia. - To kwestia Józka, a moja, - to da się załatwić, gdy obejmowałem ten stołek, to jeszcze był w Muzeum Dział Przyrodniczy. Z licznych żwirowni zwoziliśmy wyjątkowej urody kamienie. Możesz sobie wybrać w kolorze i wadze.
Ustaliliśmy, korzystając z modnej logistyki, że kamień będzie toczony z ulicy Wrocławskiej, od miejsca gdzie jest zakręt, w najwyższym jej wzniesieniu, w kierunku do Zielonej Góry, po prawej stronie, poboczem. Wybrany głaz zawieziemy muzealnym żukiem na wybrane miejsce. Powiadomimy o przedsięwzięciu redakcję Gazety przez jej kierownika Działu Kulturalnego, Henia Ankiewicza –Antabatę, z którym obaj byliśmy zaprzyjaźnieni.
Butelka jeszcze do połowy była napełniona.

W Gazecie ukazał się artykuł w sensacyjnym tonie o człowieku, który już drugi dzień toczy do miasta ogromny kamień. Tajemnicza sprawa. Nikt nie może udzielić na ten temat informacji a toczący milczy i nie odpowiada na prośby o wyjaśnienie.
To już piąty dzień tej niesamowitej męki donosiła Gazeta.
Teraz będzie znacznie trudniej. Do tego czasu było nieco z górki a teraz szosa się wznosi, dość znacznie, dostrzegalnie.  
Wczoraj był dziennikarz z Rozgłośni zielonogórskiej w towarzystwie znanej Carycy reportażu, ale utrudzony tym kamieniem, tylko spojrzał na kobietę, nawet lekki uśmiech zagościł na jego obliczu, ale niestety bez jakiegokolwiek słowa. Wczoraj wieczorem dwie znane dziennikarki z Gazety, doniosły butelkę, co prawda mało wytwornego wina, które nie zostało przyjęte i znowu - efectus nulus. W godzinie południowej pani prowadząca warsztaty dla młodzieży w Biurze Wystaw Artystycznych, przybyła pod kamień z grupą młodzieży i wygłosiła prelekcje na temat happeningu i performensu. Młodzi pytali czy mogą uczestniczyć w dziele twórczym, ale niestety nie uzyskali przyzwolenia.
Wczoraj rano pojawiła się grupa starszych pań, które przywiódł do kamienia ksiądz proboszcz. Po krótkiej modlitwie i żarliwym skupieniu oznajmił, że nie zna, co prawda człowieka, ale jest pewny, że to jest grzesznik, w ten sposób właśnie odkupujący swój, zapewne ciężki grzech śmiertelny. O Jezu, może kogoś zamordował, jęknęła jedna z nich. Potem odmówiono kilka zdrowasiek a dwie panie odśpiewały na głosy pieśń nabożną. Gazeta donosiła także, że znalazł się zatroskany gospodarz, oferujący za darmo przewiezienie kamienia wozem na gumowych kołach. Znalazł się niestety także sutener, który przyprowadził Córy Koryntu korzystając ze stałego tłumu przy kamieniu.

Z prelekcją naukową wystąpił znakomity historyk Paweł Trzęsimiech, którego wykład o kamiennych krzyżach, pomnikach przeszłości, wzbogacił słuchaczy cytatem „Do mitów należy zaliczyć pokutujący powszechnie pogląd jakoby ongiś winowajca własnoręcznie odkuwał krzyż” i jeszcze wyraził pogląd, że to, co się dzieje na naszych oczach to jest współczesna wypowiedź artystyczna a nie ekspiacja za grzech popełniony przez twórczą wolę artysty. Podobnie jak nie wszystkie kapliczki należy uznawać za próbę wyłgania się od odpowiedzialności za zły czyn popełniony przez fundatora miejsca kultu. Artysta nawiązuje to tej tradycji, która ma wielkie znaczenie do poznania mentalności twórców kamiennych symboli, których znaki zarosły dziś trawą zapomnienia w sensie dosłownym i metaforycznym.

Ze szpitala, od ordynatora neurologa, siostry przyniosły na plastykowych tackach placki ziemniaczane z cukrem i śmietaną. Kilku meneli narzucało się z piwem. Pojawił się także sprzedawca lodów. Duży pies chciał powąchać kamień, zapewne, aby się pod nim, albo na nim, podpisać. 

Z Poznania przybyła telewizja, a  krakowskie „Życie Literackie” delegowało, nie bez powodu, swoich przedstawicieli z działu publicystyki, reportażu i poezji.
Jak zwykle, nieprofesjonalna nasza policja, na sygnale podjechała pod kamień. Zażądała dokumentu określającego tożsamość, – tak donosiła Gazeta – od krakowskiego profesora Józefa Marka. Cenionego w polskiej sztuce malarza, rzeźbiarza, rysownika, medaliera, dysponującego najwyższymi odznaczeniami ze Związku Polskich Artystów Plastyków, laureata wielu nagród, autora licznych ekspozycji krajowych i zagranicznych a także tomików poetyckich poświadczających tożsamość wrażliwej natury, tego z takim trudem i uporem polskiego robotnika toczącego nie kamień, a los człowieczy. Utrudzony, ubrudzony, doszczętnie złachany, ledwie trzymający się na nogach bohater naszych czasów. Tacy ludzie tworzą tradycje i folklor swoich małych ojczyzn.Tak wzniośle napisała Gazeta i jeszcze wystosowała apel, ale już nie zbyt byliśmy w stanie określić, jakiej treści.
Następnego dnia sprzątaczka:  - Mogę sobie zabrać tę butelkę?  
I jeszcze jedno szefie. Czy ten klamot ma tu leżeć między kieliszkami?

Nie ironicznie piszę a serio wspominam


360 miliardów lat temu To byłaby dobra rada

Starość się Panu Bogu nie udała – to było wypowiedziane przez Józefa Marka z goryczą – bez wykrzyknika czy znaku zapytania. I stworzona została pociągająca wizja. Jak przystało na artystę plastyka, rzeźbiarza i poetę – wizja może nieco abstrakcyjna, co nie znaczy pozbawiona marzycielskiej realizacji?
Dla Pana Boga wszechmogącego nie byłoby to żadną trudnością wyjść naprzeciw zrealizowania tej wizji. Nie wiadomo czy nie wpadł na taki pomysł czy miał kiepskich doradców.

Człowiek gdyby nieodwołalnie postanowił kopnąć w kalendarz, odwalić kitę, kojfnąć bezdyskusyjnie, ostatecznie przenieść się na łono Abrahama, winien mieć szansę, aby się wznosić, w sensie dosłownym, wbrew prawu ciążenia, wolno ponad padół ziemski, coraz wyżej i wyżej lekceważąc grawitację planety. Byłby coraz mniejszy, - dosłownie bez żadnych aluzji, po prostu tak by go widziano z ziemi. Byłby coraz mniejszy, aby wreszcie jako świetlisty punkcik zginąć w czeluściach bezdennych, - w sensie wyliczeń - galaktyk w kosmosie. Mogliby nawet być świadkowie tego opuszczania planety-ziemia. Jednak byłby raczej zalecany spokój i cisza wręcz w uszach dzwoniąca. Zapewne w kosmos wstąpienie, byłoby zakłócone nie odpowiedzialnym zachowaniem lamentującej żony, może kochanki albo nawet konkubiny. Tej ostatniej zapewne byłoby łatwiej znieść udział w imprezie, jako że zbyt długo, w jej mniemaniu ją zwodził.

Tak powinien Pan Bóg zarządzić a nie obdarowywać tych, co stworzył na podobieństwo swoje, różnymi plagami transportowymi przez Jeźdźców Apokalipsy.
Koniec, żadne ale, czy przecinek, tylko kropka i ferig.

Józek! Pomysł kapitalny. Jestem szczerze zachwycony. Komuniści, wszyscy postkomuniści, a także ci, co tęsknią za PRLem, wraz ze swoimi sentymentalnymi wspomnieniami mogli by się kolportować 22 lipca we flagowe święto PRL. Dla 99% pozostało by Wniebowstąpienie, ale mniejszości zapewne wybrały by inny termin.
Jak każda wielka koncepcja i ta koncepcja będzie miała zwolenników i wrogów. I mnie dorwał ten dylemat, ale myśl mi się splątała i skierowała mnie w rejony Słownika ortograficznego, a dokładniej w rozdział XII, Znaki interpunkcyjne - a jeszcze dokładniej, w przecinek oraz pytajnik.

Wszyscy umrzemy, bez pytajnika, to znaczy bezapelacyjnie to napisałem. To, po co pytajnik?  O tutaj on jest na swoim miejscu, bo jest to pytajnik zastosowany zgodnie z polską interpunkcją.
Wszyscy umrzemy, to nie jest pytanie a zwrot retoryczny a może być przerobiony na pytanie retoryczne. Czy wszyscy umrzemy? Tutaj pytajnik jest słusznie zastosowany, chociaż dosyć dolegliwie zastosowany, jako że odpowiedź może być bezapelacyjna a pytajnik, stosujemy w tym wypadku zamiast kropki. To po co ta kropka?  Nie, Józek nie, galaktyczny wizjonerze, na mnie już najwyższy czas w kosmos!?


Piesek przy rzeźbie [tytuł nieco ukradziony Nobliście]

To był widoczek! Oleńka i Józek siedzieli pod prowizorycznym daszkiem ratującym ich od upału a u ich stóp leżał mały wielo,
 - może sześcio - rasowy kundelek patrzących na nich jak na cudowny obraz, spodziewając się cudu. Pracowali w skansenie w Ochli. Rzeźbiarze i ten wesoły, ale nieco namolny piesek. „Rodzina” to trzy postacie. Ojciec najwyższy, twarzą zwrócony ku matce, tylko nieco niższej i dziecko, nieco ponad połowę wzrostu rodziców. Byliśmy tam codziennie i codziennie ten piesek nie był zadowolony z naszych wizyt. Ale suki syn, bo to był pies, przestał na nas warczeć, jedynie szczekaniem,
- z czasem przyjaznym- oznajmiał, że oto znowu przybyliśmy. Kiedy dzieło zostało skończone, Artyści opatrzyli spracowane i miejscami okaleczone dłonie, powstał dylemat, - a co z pieskiem? Może u was? Nie zabraliśmy go od razu. Dopiero po tygodniu pozwolił się zanieść do fiata. Początkowo na nasz widok, nie szczekał, ale krył się. Piesek jak piesek. Zawsze mieliśmy jakiegoś kundla w rodzinie. Ten był jednak naznaczony wyjątkowymi umiejętnościami i wybitną indywidualnością. Parę razy znikał na kilka dni, ale panie z obsługi muzealnej w Ochli zawiadamiały. - Panie dyrektorze, pana piesek siedzi pod tą wielką rzeźbą tych Państwa z Krakowa, po południu przyszedł, a poprzednio tak jakoś w nocy.
Pojechaliśmy, piesek chętnie coś przekąsił, chętnie wsiadł do fiata i wysłuchał: - Ty gnojku, nie myśl, że będę po ciebie przyjeżdżał, to jest ostatni raz, zapamiętaj to sobie. Zdechniesz z głodu, już teraz by ciebie artyści z Krakowa nie poznali, tak schudłeś podły gnojku. Czym teraz tak śmierdzisz? Śmierdzisz jak skunks, w czym się tym razem gnojku wytarzałeś?
Pewnego dnia wyszedł na spacer z córką i nagle zaczął się oddalać nie zważając na prośby, aby powrócił, ani na głośny bek córki. Taki gnojek! Pytałem telefonicznie czy siedzi pod Markami? Ale nie siedział. Nie to nie, gnojku głupi.

„Tablic orientacyjna”. Wspaniała w swojej wymowie praca.
Na ekranie słowa i luźne litery. Przed tablicą Artysta-twórca. Własne spodnie, buty, marynarka i kapelusza na głowie. Głowa, która jest rzeźbą-portretem Józefa Marka. Obok puste krzesło, dla ciebie człowieku zbłąkany, przed „Tablicą”. Ułóż coś sensownego z tej ojczystej rozsypanki. 
Panie dyrektorze – pewnego dnia telefon – z portierni. Koło „Tablicy” siedzi jakiś pies. Oczywiście ten sam kochany gnojek. Nauczył się podróżować autobusami, do Ochli pod rzeźbę przyjeżdżał, kiedy chciał do Muzeum, kiedy miał humor składał wizytę w domu. Robił to coraz mniej chętnie, jako, że był kąpany, czego nie lubił, mało, nie lubił, nie znosił. Wizyty, aczkolwiek przez córki oczekiwane, były coraz rzadsze. W muzeum się do gnojka przyzwyczaili. Polubili nawet pieska. Meldowali: - Panie dyrektorze wysiadł na przystanku przy dworcu, albo, - Panie dyrektorze wysiadł przed Komitetem Wojewódzkim i szedł pieszo prosto do Muzeum. Aż wreszcie.
Minął tydzień, dwa a gnojka ani widu ani słychu. Córki przestały wreszcie beczeć, tylko prosiły: - Tata zadzwoń do Krakowa, do Państwa Marków. Może już doszedł?

List do Staszka Mojego Serdecznego Przyjaciela



 Wielce Kochany Wujku Staszku
W Poznaniu, Lilka i wnuczki urządziły mi sanatoryjne wnętrze na światowym poziomie. Mam nawet własne stałe biuro do pisania. Bożenka elektryczne łóżko. Kurwa, jaki wypas?
Mateusz zainstalował nowoczesny komputer, który dla mnie ze względu na skok cywilizacyjny, stał się niepojętym, samodzielnym światem. Co za skok? Od paździerzowego Gomułki.
 „Jak ten czas szybko leci”. Teraz trochę refleksji nad czasem związanym z wiekiem.
Absolutnie, dogłębnie byłem przekonany, że dawniej, to znaczy aż do przejścia na emeryturę, miałem na wszystko więcej czasu. Potem ten czas zaczął się obkurczać. Nie nadążałem z przeczytaniem Gazety. Pojawiły się jakieś dodatki. Najpierw je odkładałem do przeczytania na później. Ale tych szpargałów było coraz więcej. Rosły lawinowo. Odkładały się w jednym miejscu. Potem rozlazły się na licznych meblach. Potem zajęły część podłogi. Potem parapety okienne. Potem zalegały na pralce, na lodówce, na mikrofali, w ustępie. Potem rozkładały się na łóżku. 
Oj nie! Dupa zimna. Na nic nie mam czasu. Grzęzawisko papierowe jak tsunami. Zalało, zatopiło. Właściwie to nic nie przeczytałem, Przeglądałem, odkładałem, zaczynałem od ostatniego akapitu. Gówno wiedziałem, wracałem do pierwszego wiersza. Znowu sraczka tematyczna. Okazało się, że czytam stare numery, ale nowszych nie mogłem odkopać. Jezus Maria! Jaki ten czas okrutny na stare lata? Na nic nie zezwala, pędzi jak? No, kurwa jak? O! Aby było kulturalnie. Jak spłoszone konie z obrazu Brandta, przed stadem zgłodniałych wilków.  [a jeszcze dochodziły tygodniki, było ich tyle, że nie mogłem udźwignąć, wyrosły z różnych opcji w wieżę Babel].

Nagle i niespodziewanie córka dała dwie książki.
Aleksander Jerzy Wieczorkowski. Mój PRL
Hanna Bakuła. Druga Dal. Nowe listy do Agnieszki Osieckiej

Nagle się okazało, że mam czas na czytanie. Dziękuję Autorom, dziękuję z całego serca. Przywrócili mi poczucie czasu i ukazali bezradność starego durnia, który nie może pojąć, że niestety nie daje rady, ale nie przestał próbować. Zupełnie jak w tym ruskim dowcipie…ale próbować trzeba. Kanieczno!
Nie poddawałem się. Czytałem; - Życie na gorąco, Wróżkę, Gwiazdy, Vivę, Pani domu, Tinę, Naj, Show, jakieś niezbędniki inteligenta i coraz bardziej czułem dyskomfort intelektualny, czyli kretyniałem.
Odrzuciłem także szmatławe Fakty i powoli zaczynam pracować naukowo, w oparciu o metodologię gluzmatyczną, wynalezioną w Muzeum zielonogórskim, przy ulicy Szkolnej, przez naukowców poznańskich. Przewodził znakomity filozof Włodzimierz Ławniczak.

Oto nieśmiałe próbki.
Geneza i rozwój banału egzystencjalnego; - „Jak żyć”?

Obywatel skurwiel uprawiał paprykę. Zatrudniał na umowach śmieciowych absolwentów wyższych uczelni. Nagle przestał płacić. Wobec tego inżynierowie i magistrzy, a nawet jeden doktor z socjologii, wkurwieni na skurwiela, zorganizowali sympozjum naukowe, poczym plantatora rzucili na glebę, ostrą paprykę przecięli wzdłużnie, oraz siłą fizyczną w kiszce stolcowej umieścili. Dupę rozrywało, bolało niemożebnie przy sraniu a został kapitalistą z powodu zmiany ustroju. To są koszty transformacji, przekonywali politycy. Uwierzył argumentom, ale jak żyć z papryką w dupie. Wobec tego politycznie wystąpił i zapytał Premiera – Kak żywiot job waszu mać. Jako patriota pytanie zadał w języku ojczystym. Jednak!

A ja pytam ; - Jak żyć bez pomidorów malinowych Wujka Staszka? Jak żyć bez truskawek Wujka Staszka? Jak żyć bez malin Wujka Staszka?  Jak żyć bez prawd generalnych i poczucia humoru Wujka Staszka? Jak bez Staszka?  Kto mi odpowie? No, kurwa kto? Pytam kategorycznie. Tylko kompetentnie i to szybko. Mam mało czasu.

Powstanie porzekadła z męskim nabiałem w tle.

Chłop ze ściany wschodniej, mimo wszystko, postanowił powiększyć  swoje klejnoty. Przywiązał do przyrodzenia używane końskie podkowy, w liczbie sztuk cztery. Przymocowywał je pod lustrem wody, rzemieniem z końskiego bata. Pełna konspiracja w gaciach. Zadowolony wyszedł z bajora. Rzemień wysechł i wieśniak nie mógł rozplątać zaciśniętego na czuja, węzła. Jego niegdyś, mało przeciętny zaganiacz, umknął jak spłoszony ptaszek, gdzieś pod wyleniałą strzechę. Moszna dyndała zaś na wysokości kolan. Niewinne dziecko krzyknęło, - „ale jaja”. Okrzyk powtarzany przez polityków,
a nawet elitarne damy, zbanalizował się, nie przymierzając jak słoneczniki Van Gogha. Ilościowe nadużycie, estetycznych zjawisk
i rozkosznych przeżyć, nawet powszechnie akceptowanych, nie przynosi pozytywnych rezultatów. Tak jest na przykład z onanizmem. Katechetka twierdziła, że to ciężki grzech skutkujący wyniszczeniem grzbietowym??? Młodzieniaszki poczuły się zagrożone. Postanowili porzucić fantasmagorie seksualne, godząc się nawet na grzech śmiertelny, przechodząc jak najszybciej, do kopulacji w realu.
Ksiądz na lekcji religii, już w gimnazjum, dawał przykład jakiegoś chłopca, który umierał w chlewie opuszczony przez najbliższych, w towarzystwie zwierząt hodowlanych, w chłopskiej zagrodzie, w gnoju i znoju. Powiało grozą. Ale, co tam.     

Staszku, komputer to jest fascynująca sprawa. Mateuszek podłączył go do Internetu i mogę rozmawiać…gówno tam będę rozmawiać, ale fakt, że mogę nawet z Alaską, jest dla mnie miarą słuszności obalenia komunizmu w ZSRR, mimo przodujących tam odkryć naukowych. Związek Radziecki przoduje, - Zabierając głos w jakiejkolwiek sprawie nasz przyjaciel z Uniwersytetu poznańskiego Geniu B. historyk, niczym Marek Porcjusz Katon, wypracował w innych czasach inną, nie mniej pokojową, frazę.
Nikt nie może zaprzeczyć, że właśnie tam wynaleziono dupę. Mówi się powszechnie; - dupo Wołowa, a także schody, - klatka Schodowa. Radio to nie Marconi, tylko Popow, a parowóz to chłopi na Uralu. Urodzony w kurnej chacie na Ukrainie największy teoretyk teorii samorództwa, Trofim Łysenko, krzyżował wszystko, co partyjne sumienie przewidywało dla dobra narodu. Tak pędził z tym krzyżowaniem aż zapętlił własne nogi i nie mógł się odeszczać. Ziemia okazała się dla tego intelektualisty nie lekka. Gdyby się domyślił, że ma prostatę to mógłby się skrzyżować ze słoniem albo hipopotamem. One to maja gruczoły krokowe! Nawet gdyby przeżył, to zapewne nadal nie mógłby być pochowany na cmentarzu Nowodziewiczym obok Chruszczowi i Wołoszywowa.  Czuwa nad tym szkoła rosyjskiej genetyki, z cieniem zamordowanego w Łagrze Nikołaja Wawiłowa.
Mnogo tych uczonych, deska Klozetowa, sowa Pójdźka, waga Waginy, kalesony, Kolesowa, który przechowywał w nich przed caratem słynny nóż Kolesowa. Coś tak jakoś?. Ale nie jestem zbyt pewny. Zresztą pierdolę tych uczonych, nie w sensie dosłownym, ale  używam tego wulgaryzmu w formie metafory lingwistycznej.

Natomiast kilku letni okres oczekiwania na telefon graniczy z trudną
a jednak absurdalną prawdą. Pięć lat czekałem na telefon, który jako woj. Konserwatorowi należał się z urzędu. Założyli telefon towarzyski z adwokatem bo nie było wolnej linii. Co za horror, ale przynajmniej zwracali się do mnie, - Panie mecenasie. Po kilku moich prawnych wykładniach mecenas płakał i prosił abym udawał niemowę. Na kolanach wybłagał pocztowców, wspomógł żebractwo żywą gotówką i mnie odcięli. Wreszcie koleś z Gniezna ważny naczelnik wyraził żal, że tak późno się do niego zgłosiłem. Postawił dwie wódki, ja uregulowałem, a technicy w tym czasie założyli mi telefon podobny do małej szubienicy, działający raczej regularnie.
Teras na kolanach trzymam płaską klawiaturę, jestem podłączony do Internetu, rozmowę z Tobą z komórki, mam możliwość przez pendriwa połączyć z tabletem multimedialnym, mogę meilować, googlować, esemesować, a nawet na laptopie usadzić koleżankę
 i odbyć z nią ciekawą przygodę. Wstyd w tym wieku mieć takie arcy katolickie, w sensie grzeszne, myśli. Ale to nie wynik sklerozy! Ani demencja. Po prostu okruchy pamięci.

Kochany Staszku, znam to tylko ze słyszenia. Moje wnuczęta albo maja komórkę przy uchu albo gadają do ekranu i coś zapisują. Słyszałem, że zostało powite niemowlę z kometką przy uchu. Ja napisałem „z komórką”, przysięgam.
Wiesz, że jestem zdolny i inteligentny, to i podsłuchiwać potrafię. Stasiu, jeszcze muszę Ciebie poinformować, że ten komputer to mądra bestia. Gdy popełnisz błąd to podkreśli na czerwono i będzie czekał aż poprawisz. Dlatego analfabeci mogą pisać, bezbłędne ortograficznie, książki.
Tak myślę  -  jaki na przykład, do przytoczonego przykładu dać przykład? - aby był przystępny i miły. O już mam! Coś co Ciebie w życiu mogło spotkać.  
Jesteś zakochany i jeszcze stale jesteś pod jej fizycznym urokiem,
a ona mówi; - pocałuj mnie w dupeczkę. Gdy napiszesz dupeczke komputer podkreśli tę dupeczke na czerwono. Wtedy wyklinasz „e” i wpisujesz „ę”. I tutaj komputer zaklepuję tę, jakże pozytywną w samej rzeczy koncepcję.
Ale chwilami komputer jest tak mądry, że aż głupi. Poprawia twoją romantyczną subtelną myśl na pospolitą, przyziemną relację. Kiedyś wykasował w całym tekście Bożenkę na Bożenę pozbawiając w korespondencji ciepła. Nie chciałem werbalizować mojego autentycznego głębokiego uczucia, aby sobie nie pomyślała.   
Może być jednak jeszcze mniej delikatna ingerencja.
Gdyby Paweł napisał wzdycham do Pawłonóżki, poprawił by go na zdycham. Mnie - obsrywam politykę poprawił na obsrałem, co nie jest zgodne z czasem. Obsrywam to jest czas ciągły. Obsrałem, to czas przeszły dokonany. Gdybyś Ty Staszku napisał, że nie oddasz piędzi ziemi z Twojej działki, - poprawka - pięści. Od kobiety Pawełkowi się obrywa, a nie, że kobieta mu urywa, Albo; - Paweł, co jest dla tego estety emocjonalnego zrozumiałe, nie chodzi na spacer z kaszalotem tylko, według komputera, z kaszlem. Co za dramatyczne, szpitalno-medyczne zniekształcenie sensu? Paweł! Jaki kaszel?
Ale oto i przykład na zagubienie, albo bezradność komputera.
Na ważnym stanowisku, w zarzyganej mieścinie, pracował w aparacie towarzysz Hój  [kurwa, nie poprawiaj na zbój, ma być huj]. W sprawozdaniach z posiedzeń egzekutywy pisano Chój, [skurczybyk, poprawił mi na chód, błagam, zostaw bo Staszek pomyśli, że to ja zwariowałem] przez „cecha”. Życzliwy przyjaciel począł prowokacyjnie ubolewać nad nieżyczliwym sekretarzem podstawowej komórki partyjnej, dopuszczającego w wizji, zmianę godności skromnego Hója., ale on tylko zamachał rękami i oznajmił, - chód [pierdolony, znowu poprawił, ale się domyślisz jak miało być] mu w dupę. W tej mało taktownej, reakcji fonia i tak pozostała.

Nie należy jednak lekceważyć żadnej głoski. Staszku, oto drastyczny przykład, że się tak naukowo wyrażę, - In loco [głowy bym nie dał].

Do Izby Adwokackiej w Zielonej Górze weszła panienka i oznajmiła, - Ja do pana mecenasa Hoja. Wtedy podszedł do niej wytworny pan papuga i przedstawił się, - To mnie pani pożąda. Jestem Kotas.
Niby zwyczajne nieporozumienie. Jednak zaciążyło na życiu emocjonalnym panienki na długi okres czasu. Nie mogła dopełnić orgazmu. Gdy już prawie dochodziła przypominała sobie tego Hoja na którego nakładał się Kotas. To ja wytrącało do tego stopnia z gimnastyki seksualnej, że pozostawała bez szczytowej satysfakcji erotycznej. Dopiero terapeuta z hipnozą, zrobił jej kilka seansów i powrócił sens życia, likwidując za każdym razem, coraz węższe pasemko pamięci.

Staszku, - jak się czuję?  Odpowiadam. - Bywało lepiej.
Poważnie: - nagłe występujące zawroty głowy        
                   - niepewny chód
                   - zaburzenia widzenia
- zwłaszcza jak występuje w jednym oku
- niemożność utrzymania równowagi 
Drogi Staszku, wypisałem objawy ostrzegawcze udaru mózgu. Wszystko to posiadam.
Pozdrowienia dla rodziny i Twoich przyjaciół, gdyż Twoi wrogowie są także moimi.



„Co się nażyłam…”

Fragmenty wiersza Agnieszki Osieckiej
Co się nażyłem, to się nażyłem
co się napiłem, to się napiłem
co wymarzyłem to moje!…
co pogubiłem, to pogubiłem
a co znalazłem to moje!
Co przegapiłem, to przegapiłem
a co zrobiłem, to moje!...
Myśmy żyli jak na wietrze,
Myśmy żyli niezbyt grzecznie,
Myśmy żyli niebezpiecznie,
ale jak!...
co nawarzyłem, to nawarzyłem,
co naprawiłem, to moje!
Co zapłaciłem, to zapłaciłem,
Co przebaczyłem, to przebaczyłem,
A co pamiętam – to moje

Drogi Staszku, Czytając listy Osieckiej do Bakuły i odwrotnie, sięgnąłem po poezję Osieckiej. Nagle zostałem oczarowany i pełen zachwytu. Nawet się nie posądzałem o taki stan ducha. Co starość robi za niespodzianki? Postanowiłem się z Tobą podzielić wyborem ważnych dla mnie wyjątków ze znacznie obszerniejszych wierszy. Aktualność zawartych w nich treści odnoszących się do mojego życia, pozostawiam Tobie. Tak uniwersalnie opisać ludzką egzystencję, może tylko ktoś dotknięty łaską Boga.
Pozdrawiam Ciebie serdecznie.