niedziela, 27 stycznia 2013

Śladami mojej mamy z przyjaciółmi Pawłem i Staszkiem



Modlitwa Aureliusza: „Boże daj mi pogodę ducha, abym godził się z tym, czego zmienić nie mogę, odwagę abym zmieniał to, co zmienić mogę i mądrość abym odróżniał jedno od drugiego”. Najwyższą mądrością określam to przesłanie, gdyż pozwala pogodzić się z losem, na który nie mamy wpływu a mimo to nie pozostawać biernym i bezwolnym w poszukiwaniu swojego miejsca w splątanej historii mieszkańców ziemi.
Ponad pół wieku mieszkam w Zielonej Górze. Jestem emerytem i w sprawach zawodowych raczej nic nie może się już odmienić. Próbuję objąć to miasto stanem umysłu i ze świadomością wpisać je w pojęcie mojej małej ojczyzny, która obejmuje historyczne pogranicze. Z ziemi babimojskiej pochodzą pradziadkowie i dziadkowie. Tutaj też urodzili się moi rodzice. Dla mnie, którego korzenie wrosły w tę glebę, obecność w Zielonej Górze jawi się jako efekt intelektualnej spekulacji w poszukiwaniu tożsamości. To miasto jest dla mnie stale jeszcze w fazie narodzin bez związku z głęboką emocją. Powoli to ciepłe uczucie do mnie dociera i daje o sobie znać na zgodę lub rozdrażnienie z powodu różnych inicjatyw włodarzy miasta. Może to taki specyficzny patriotyzm? Ta nieuchwytna wartość wzrasta z wiedzą historyczną, w którą wpisuję swój powojenny, niedobry los. On zadecydował, że miasto to wybrałem, z postanowieniem, że nie na całe życie.
 Inżynier Mamoń z „Rejsu” Marka Piwowskiego mówił: „Lubię te piosenki które znam”. Podobnie jest z miastem. Można w nim żyć, ale polubić je można dopiero wtedy, kiedy się je pozna. Teraz, gdy jesteśmy członkami Unii Europejskiej, mówimy częściej o potrzebie poszukiwania historii kultury określającej świadomość nie tylko, aby wiedzieć, ale dlatego przede wszystkim, że jej potrzebujemy.
W towarzystwie dwóch moich przyjaciół określam swoje ukorzenienie na tej ziemi z poczuciem pewnego radosnego wysiłku. We wrześniu ubiegłego roku ruszyliśmy na dawne pogranicze. Towarzyszy mi nie tylko fakt, że są Zielonogórzaninami, nie tylko stan ich duszy, ale nade wszystko współpraca myśli.
Paweł Trzęsimiech. Niepokojąca postać estetyczna ze względu na widowiskową brodę i wąsy. Etyczny i życzliwy dla poszukujących wiedzy w jego przeogromnej bibliotece z silesjanami i lubusjanami. Nikomu, oczywiście ze znajomych, nie odmówił korzystania z Jego księgozbioru.
 Nieraz zastanawiałem się, jakim hieroglifem określić jego nazwisko? Paweł urodził się na zachodniej rubieży II Rzeczpospolitej. W kościele w Rudawicy, koło Gliwic, znajduje się kielich mszalny z wygrawerowanym napisem: „Hawel Trzęsimiech  anno1604”. W Zielonej Górze jest u siebie, czuje się Ślązakiem. Urodził się nad rzeką, Małąpanwią [prawobrzeżny dopływ Odry] w leśniczówce Kolonia Woźnicka, w parafii Świętego Franciszka w Miodku, to znaczy na Górnym Śląsku w dawnym Księstwie Opolskim. „Na świat przyszedłem podczas klęski stalingradzkiej, gdyby nie ten militarny fakt, dzisiaj byśmy w tym gronie na pewno nie rozmawiali”- śmieje się Paweł. Liceum skończył to samo, co Profesor Miodek, - Księcia Jana Opolskiego. Zachowała się pieczątka przedwojenna, którą unobilitowano świadectwo Pawła imieniem Stanisława Staszica. Potem był epizod warszawski w życiorysie, który zakończył się rozejściem z nie szanowanymi profesorami, Ryszardem Matuszewskim i Stefanem Żółkiewskim. Paweł wolał Teatr na Tarczyńskiej i bogate życie w akademiku na Kickiego, na przeciwko akademika żeńskiego, aniżeli doktrynerskie wykłady na filologii. Po wojsku, które odsłużył w 26 Pułku Czołgów Średnich imienia Niemieckich Bojowników Antyfaszystowskich w Gubinie, rzucało Pawła po wielu miejscowościach, w których raczej pomieszkiwał aż wreszcie zamieszkał na stałe w Zielonej Górze. Teraz już się nie przeniesie, biblioteka go ustabilizowała, historia Śląska uwięziła w czterech ścianach od podłogi po sufit założonymi książkami. Szanuję Pawła za wiedzę, życzliwość i jestem pełen podziwu dla Jego pamięci.
Umiłował średniowiecze i w tych tematach jest erudytą. Prowadzi korespondencję z naukowcami, przeważnie z historykami. Chętnie udziela konsultacji, magistrantom, doktorantom a także bierze czynny udział w pracach badawczych naukowców penetrujących tematy związane z Ziemią Lubuską.
 Trasę naszej wycieczki pokonujemy wraz z znajomością terenu, jako, że Paweł obszedł i objechał te obszary w swojej pasji turystycznej.
Jeszcze raz: - Jestem pełen podziwu dla Pawła, Jego wiedzy, życzliwości, poczucia humoru, miłości platonicznej dla kobiet, - ale to ostatnio, - zapewne w młodości był i na tym polu liderem. Teraz Pawłowi pozostały poetyckie określenia urody kobiet, ba nawet drogi Jego zakupów noszą tego ślady: - „Trasa pięknych Pań” albo „Droga niezaspokojonych tęsknot”, czy „”Konstelacja gwiazd jasnych”. Jego znajome kobiety to: - „Ametystowy filigran”, „Renesansowo-wczesnobarokowa”. „Karolinka z mleka i miodu”, „Najbardziej powabna z pieprzykiem”, „Piwno oka Beatka”, ”Łabędzioszyjna i sowiooka”, „Wdzięczna Pawłonużka”,  to wcale nie szczyt wymyślnych, życzliwych określeń. Pawłowi przychodzą one jak łyk piwa. Nigdy źle o kobietach. Paweł to ostatni romantyk, jakiego znam, zawołany gawędziarz, sensualny gaduła, utalentowany bajarz, oraz niezaspokojony uczestnik najróżniejszych imprez kulturalnych i obchodów historycznych. Piwosz!

Drugim pasażerem jest Stanisław Kowalski, historyk sztuki, autor kilku książek o architekturze i urbanistyce, zabytkoznawca w skali kraju. Staszek urodził się także na pograniczu, tyle, że byłych zaborów, rosyjskiego i pruskiego, w nikczemnej dosyć wiosce pod względem wielkości, jak sam twierdził, w Woli Wydrzynie. Profesor Jerzy Topolski wyjaśnił naszą, jego zdaniem metafizyczną przyjaźń, na seminarium doktoranckim: „Już wiem, dlaczego tak się trzymacie razem. Ta wieś związana jest z dobrami arcybiskupstwa gnieźnieńskiego, co zapewne jako Gnieźnianina z urodzenia bardzo cieszy Muszyńskiego”. Staszek powiedział, że dopiero, gdy otrzymał dyplom doktorski to przeczytał, że urodził się w Woli Wydrzynej. Zapewne nazwa przyjęta od właściciela, Wydry albo Wydrzyna.  Najbliższe miasto Radomska odległe było prawie 20 kilometrów a do Sulmierzyc, gdzie była jego parafia były 2 km. Do Zielonej Góry przyjechał po studiach, po Poznańskim Czerwcu, za moją namową. Kiedy nasz wspaniały szef, Klem Felchnerowski odszedł na stanowisko dyrektora muzeum, ja zostałem Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków, a gdy ja odszedłem organizować Lubuskie Towarzystwo Naukowe Staszek został kustoszem dóbr kultury i na tym stanowisku pobił rekord krajowy okupując stołek Wojewódzkiego Konserwatora ponad dwadzieścia lat. Jest typem skromnego naukowca, pracującego samotnie. Jego teksty czyta się z przyjemnością, gdyż są niezwykle ciekawą literaturą, pisane piękną polszczyzną.

Zatrzymaliśmy się przed pałacem w Chobienicach. W roku 1960 tutaj przywiozłem moją mamę, limuzyną marki Trabant. To była ważna miejscowość. Miejsce urodzenia jej matki. To było dramatyczne spotkanie mojej mamy z jej pamięcią. Pałac to było miejsce wielkopańskie, władcze, tajemnicze, odległe. Teraz stał pusty, cichy, opuszczony, umierający, jak porzucona skorupa orzecha. Mama przysiadła na murku i milcząc patrzyła na dumny napis: ”Nie sobie a potomnym” umieszczony pod herbem Mielżyńskic-„Nowina”. Cztery kolumny dźwigały to humanistyczne przesłanie, teraz, w czasach barbarzyńskich, pozbawione społecznego sensu. Próbowałem wypełnić, tę dla mnie niezręczną pustkę i mówiłem coś o sprawiedliwości dziejowej, ale mama zamachała tylko ręką i dłonią przysłoniła sobie usta. Uznałem, że wszelka rozmowa jest nie na miejscu a próba usprawiedliwienia tego stanu rzeczy może jedynie pogłębić jej przykre przeżycie z moja osobą w tle. Od tej wizyty minęło ponad 40 lat. Teraz my stoimy przed pustym pałacem ze śladami troski o jego przetrwanie. Przełożono dach i pałac ogrodzono. Na uporządkowanie parku na pewno zabrakło, jak to określano od lat, środków finansowych. Od 1945 roku, o ile jakiegoś zabytku nie zburzono, obiekty o wartościach historycznych stale jeszcze czekają „na lepsze czasy”. Napis na tympanonie pałacu: „Nie sobie a potomnym”. Odległy smutek mojej mamy został zamieniony na zażenowanie oraz wstyd, którego trudno się pozbyć. Okrążyliśmy pałac, zarośniętymi ścieżkami doszliśmy do czystej w miarę, ale bez śladów życia, rzeczki Szarki, obejrzeliśmy jakiś rachityczny warzywnik, który moja mama opisywała jako ogród róż i aleją starych, nie tylko rodzimych drzew, powróciliśmy ponownie pod pałac. Po prawej stronie jego skrzydła, jacyś niespełna rozumu, pobudowali kort tenisowy. Pusty, ze śladami wandalizmu na okalających go siatkach. Tutaj czytałem fragmenty pamiętnika mojej mamy, poprzedzone jej skromnym wstępem: ”Urodziłam się 29 marca 1904 roku, a więc mam już 78. lat. Jestem już starą kobietą.” Opis pałacu nie zawiera takich słów, jak architektura, układ przestrzenny, stan techniczny. kondygnacje, itd. A mimo to Staszek, który w swoich „Zabytkach województwa zielonogórskiego” poświecił wiele miejsca na naukowy opis parku, oficyn i pałacu, szczerze się zachwycił lapidarnym opisem bryły przez moją mamę: ”Pałac jest długi jak kiszka”.
Kolejnym etapem naszej wycieczki była posiadłość w Dakowych- Mokrych. W roku1960 pałac Macieja Mielżyńskiego przedstawiał wręcz klasyczny obraz socjalistycznej nędzy w pańskich, szlacheckich ongiś dobrach. Jakieś szmaty we wnętrzu, brudne naczynia walające się wokół, kozy, masa kóz, w zadeptanym  parku. W tym pejzażu wyjątkowo przygnębiającym, mama odnalazła dawną znajomą, z którą wdała się w długą rozmowę. Stałem z daleka, mama jedynie mi powiedziała, że podobnie jak w Chobienicach tutaj także był PGR. Jedziemy tą samą trasą, którą pokonywałem z moją mamą, do okrytego ponurą sławą pałacu Macieja Mielżyńskiego i jego pięknej żony Felicji, z domu Potockiej. Jej piękność na stałe zagościła w sztukach pięknych za sprawą Wojciecha Kossaka. Nie rozsądek dyktuje tę trasę, ale coś, co istnieje poza rozumem. Potrzeba serca, aby już tylko spotkać się z cieniem mojej mamy, której mądrość i wrażliwość teraz dopiero w pełni doceniam. A tak mało czasu poświęcałem na rozmowy z mamą. Dzięki Bogu udało mi się nakłonić ją do spisania swojego życia, czego się podjęła zaznaczając, że ten pamiętnik jest jedynie pisany na prośbę syna, za co z najwyższą pokorą jej dziękuję.
Radość - Pałac w Dakowych-Mokrych jest odbudowywany, a raczej przeżywa okres generalnego remontu. Jaśnieje już w uporządkowanym terenie. Żal, - Mama już tego nie zobaczy. Na bramie napis: ”Teren prywatny, wstęp wzbroniony”. Tuż za wejściem kojec a w nim pies wielkości cielaka.  Obszczekał nas, ale tak jakoś informacyjnie i mimo, że bez zajadłości zrozumieliśmy, że jesteśmy na jego terenie. To tutaj potomek sławnych wielkopolskich przodków, wojewodów, posłów, kasztelanów, Maciej Feliks hrabia Mielżyński, trzykrotny poseł do Reichstagu, adiutant Wilhelma III podczas pierwszej wojny światowej, potem Powstaniec Wielkopolski, dowódca w 1920 roku dwóch pułków ułanów 15. i 115., od 1921 naczelny dowódca wojskowy powstania śląskiego, w grudniową noc z 19. na 20. w roku 1913 zastrzelił swoją żonę i jej kochanka, hrabiego Adolfa Miączyńskiego. „Karciarza i szaławiłę”, tak określał go mój dziadek. Mój dziadek, który w Dakowych-Mokrych był stangretem, uzyskał zgodę, czy może polecenie, od jaśnie pana hrabiego, aby pojął za żonę piękną Antoninę Setną, która także służyła u Mielżyńskich. Gdy zbliżaliśmy się do portyku wyszedł młody człowiek i bez pytania wyjaśnił: - „Nie wolno, nie ma właściciela”. Chciałem wejść do środka i pokazać Staszkowi i Pawłowi schody z których w nocy zeszła śmierć. Różnią się relacje o tamtych wydarzeniach. Syn hrabiego Macieja, Karol Maciej Feliks tak wspomina ten dramat:- ”Gdy to się stało miałem siedem lat. Mój ojciec kiedyś sam ze mną  na ten temat rozmawiał. Powiedział mi, że tej nocy w Dakowych-Mokrych, w pałacu mojej matki miało być polowanie. Było podejrzenie, że moja matka ma romans ze swoim siostrzeńcem Adolfem Miączyńskim. No i ten Miączyński był w ten czas w Dakowych-Mokrych. Mój ojciec mówił, że tego wieczoru słyszał w sypialni matki jakieś hałasy, jakieś głośne rozmowy. Myślał, że może jacyś złodzieje napadli moją matkę. Wziął dubeltówkę i zszedł na dół, ale akurat nastąpiła awaria światła. W sypialni mojej matki paliła się tylko lampa naftowa. Ojciec mówił, że wchodził do sypialni mojej matki i widzi, że akurat ktoś chciał stamtąd wyjść. Zawołał: ”Stój, bo strzelam”, ale ten ktoś nie zareagował i ojciec wystrzelił. Nie wiedział, że to jego żona. Później zauważył tego Miączyńskiego w sypialni i strzelił do niego z premedytacją. Zastrzelił moją matkę a potem jego. Ale podczas procesu uniewinniono mojego ojca, bo sędziowie orzekli, że był to czyn popełniony w afekcie i on nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi”. Jest też relacja nieco inna. Gdy „...Maciej Mielżyński wrócił z polowania w salonie zobaczył żonę i klęczącego przed nią kuzyna. Zabił ich oboje. Myślał, że Felicja go zdradziła. Potem okazało się, że byli niewinni. Kuzyn na kolanach prosił o pieniądze”.
Wydarzenia w pałacu doczekały się swoistego pitawalu, zabarwionego nie tylko krwią, ale także polityką. Inaczej na sprawę patrzyli Prusacy inaczej rody wielkopolskie. W każdym razie z każdej strony hrabia doznał bolesnego ostracyzmu.
Według pamięci mojego dziadka po tym dramacie Karol został odwieziony do Iwna. Zamieszkał w pałacu wuja Ignacego. „Powoli przyszedł do siebie,” - mówiła moja mama - „ale nie całkowicie”. Był zamknięty w sobie i więcej przesiadywał w stajniach aniżeli w pałacu. Doskonale ujeżdżał konie.
Mając 80 lat wspominał: „Najszczęśliwszy w moim życiu był okres, gdy żyła moja babka Emilia, [ z domu Bnińska - J.M.] matka mojego ojca. Uczyłem się w Poznaniu i na wakacje zawsze jeździłem do Chobienic. To była właściwie jedna osoba, która naprawdę mnie kochała”.
Mielżyńscy należeli do tych rodów wielkopolskich, których związki z  malarstwem i ogólnie ze sztuką są nadal dla historyków sztuki tematem prac badawczych.
Ojciec Karola, Maciej, studiował malarstwo w Monachium u wielce zasłużonego dla polskiej sztuki Józefa Brandta. Jego syn uczył się malarstwa w Krakowie w pracowni Józefa Mehoffera. Studiował też historię sztuki. Porzucił jednak studia bez wyraźnego powodu poza własnym przekonaniem: „…uważałem, że już dam sobie radę bez szkoły”.
Ani ojciec ani syn nie zapisali się w rozwoju myśli plastycznej. Sąd Karola jest jednak odmienny, zaprawiony osobistą mitologią: „Maluję głownie pejzaż. Moje malarstwo jest bardzo wybitne, dojrzałe”.
Auto fikcja artysty przekracza granice kraju: -„Moje obrazy są w Ameryce, Australii, Kanadzie, Niemczech… Z przedwojennych moich prac nic się nie zachowało, wywieźli je Niemcy”. Karol Mielżyński zachował wyjątkowo optymistyczny sąd o swoich artystycznych dokonaniach.

Historia w 1939. roku rozwiązała służbę moich dziadków u hrabiów Mielżyńskich. Opuścili Iwno, gdy Niemcy nakazali Sewerynie Mielżyńskiej opuścić pałac i rodowe dobra. Co za przypadek sprawił, że hrabina zamieszkała tuż obok brata mojej mamy w Poznaniu, przy ulicy Naramowickiej, Czesława Kinala, ogrodnika, u którego pracował teraz jego ojciec, a mój dziadek. Trzeba dodać, że Czesław początków ogrodnictwa uczył się w Iwnie. Tobie wystarczy, abyś odróżniał pokrzywę od róży - mówił do niego mistrz sekatora. Wujek Czesław mówił, że jak hrabina przychodziła, a oddzielała ją jedynie siatka ogrodowa i wołała: „Józefku, Józefku proszę ciebie…”, to dziadek biegł jak wróbelek i najchętniej oddałby jej całe ogrodnictwo. Przyjmowała tylko jedną marchewkę, jedną pietruszkę, kilka listków naci i koperku. Ale brat mojej mamy Stefan ten, co „dostał od niej w pysk, gdy nie napędził jaj pod lufę kaczek” zemścił się w ten sposób, że gdy hrabina stała na przystanku trolejbusowym przy Naramowickiej, wcisnął się szybko przed nią i krzyknął „odjazd”, co zadecydowało, że hrabina została zmuszona poczekać na następny pojazd.
Moja mama zapisała też swoje spostrzeżenia: „To ojciec jak był u brata to nie raz zanosił jakieś jarzyny, świeżą sałatę, młode buraczki, rzodkiewkę, owoce, co tam mógł. To się cieszyła i mówiła, że tak jej się zdaje jakby z własnego ogrodu to miała. Sama sobie myła schody i piekła plendze czyli placki kartoflane. Mówiła, że jest zadowolona, bo co się jej w życiu należało to zrobiła”.
Karola Mielżyńskiego Niemcy z Dakowych-Mokrych wysiedlili do Generalnego Gubernatorstwa. Znalazł mieszkanie blisko Krakowa.
„…wyjechałem na Ziemie Odzyskane, byłem dozorcą, księgowym,dekoratorem w PGR, w Dusznikach byłem dozorcą w papierni… komuniści jeszcze mnie prześladowali [kiedy został przyłapany na malowaniu został zwolniony „za wielkopańskie maniery” - J. M.]. w Kłodzku byłem pianistą w Domu Kultury, a potem poszedłem na emeryturę. Gdy musiałem już chodzić o kulach moi znajomi wystarali się dla mnie o Dom Weterana w Poznaniu” wspominał swoją traumę udzielając wywiadu.
Nowoczesny, doskonale wyposażony dom koedukacyjny, z całodobową opieką medyczną, przeznaczony dla ponad 160 pensjonariuszy, Dom Pomocy Społecznej, otwarty został w 1972 roku. Piętnaście lat później zamieszkał w nim Karol Maciej Feliks Mielżyński. Miał wówczas 81 lat. Nadal malował, a portretem Lecha Wałęsy określił swój pozytywny stosunek do przemian politycznych.
W udzielonym wywiadzie zaznaczył: „No, jedzenie tutaj nie jest nadzwyczajne. Od czasu do czasu dokupuję ser, jakieś dżemy, ja lubię słodkie rzeczy…”.
Określił także socjologicznie strukturę mieszkańców: „Tutaj są ludzie o ciasnych horyzontach. Ja z nimi staram się jak najmniej kontaktować. Mówimy sobie dzień dobry i dobranoc, ale nie wdaję się w konwersację… Zawsze posiadałem dumę rodzinną. Że bądź co bądź, jestem szlachcicem. Miałem kilku wybitnych przodków, którzy zakładali Poznańskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk, Bazar, walczyli w powstaniach…”.
Maciej Mielżyński, ojciec Karola, zmarł w Wiedniu w 1944 roku.
„Miał postępujący paraliż i sklerozę. No i tam zmarł, w przytułku dla ubogich. Miał 75 lat.”, mówił bez emocji syn. Do końca życia natomiast bronił cnoty matki. Tamto morderstwo było dla niego dręczącym koszmarem. W jego pamięci ojciec umarł jako sparaliżowany, bełkoczący zabójca, a niewyniszczony trudami czynów zbrojnych i ranami odniesionymi podczas powstania na Śląsku. Ojcu i synowi całe życie towarzyszyły zaciekłe emocje. Ojcu, gdy zapragnął samobójczej śmierci, nie mogąc przekonać do swojego uczucia pięknej Felicji. Gdy wreszcie ona pokonana tą dramatyczną manifestacją, uległa emocjom, w konsekwencji poniosła śmierć także w cieniu jego miłości.
Syna, którego ojciec próbował ubezwłasnowolnić z powodu rzekomej choroby psychicznej, nie opuściła po koniec życia wyniszczająca nienawiść skierowana ku ojcu.
Moja mama wspominała, że Karol, gdy już dorósł, nie był dobrze widziany w Iwnie. Czasem, gdy się pojawił to nie szedł od razu do pałacu, tylko stał przy bramie, aż ktoś po niego wyszedł. Mówiono, że ma pomieszany rozum.
Karol doczekał późnego wieku.
„Z głębokim żalem zawiadamiamy, że 26 stycznia 1994 roku zmarł w Poznaniu, przeżywszy lat 88 ś.p. Karol Maciej Mielżyński, ostatni po mieczu przedstawiciel linii chobienickiej Mielżyńskich, [Herbu „Nowina” J, M.] rodziny wielce zasłużonej dla naszego Towarzystwa.
                           Poznańskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk”

W drodze powrotnej nie opuszcza mnie smutna refleksja, że oto nastąpił fizyczny koniec rodu, ale pozostanie ślad ich duchowości w naszej kulturze i historii politycznej nie tylko pogranicza. Maciej Mielżyński pomimo mrocznych wydarzeń w jego życiu jaśnieje w aureoli patriotycznych zmagań na Śląsku.
Obok tego wielkiego świata, skończyło się ostatecznie mrówcze życie moich dziadków.

W drodze powrotnej Paweł i Staszek rozmawiają o archeologii, rozplanowaniu przestrzennym mijanych miejscowości, architekturze sakralnej kościołów i historii. Ja milczę i udaję kierowcę tylko i wyłącznie zainteresowanego drogą. Brat mojej Mamy, Jan Kinal pochowany został na wiejskim cmentarzu w Jędzrzychowie, mimo zabiegów jego siostry, mojej mamy, -„aby nie leżał wśród obcych”. Jego brat, Czesław obiecał  przeniesienie szczątków na cmentarz naramowicki w Poznaniu. Jakoś do tego nie doszło. Teraz moja mama ma grób na Wrocławskiej. Taka była Jej decyzja. Ja mam wykupione miejsce na cmentarzu gnieźnieńskim do roku 2015. Ale zapewne pozostanę w Zielonej Górze.

O ile ktokolwiek chciałby zapoznać się z całością wspomnień mojej Mamy, wydanych w formie książkowej w Poznaniu przez mojego wnuka - Mateusza Leońskiego - może tę książkę przeczytać pod poniższym linkiem:

Agnieszka Muszyńska - "Tożsamość odnaleziona" 

Jan Berdyszak



W kwietniu . b.r. odbyło się spotkanie z Janem Berdyszakiem z okazji Jego wystawy w nowopowstałej galerii Instytutu Sztuki Plastycznej Uniwersytetu Zielonogórskiego. Ekspozycja objęła grafiki z cyklu Passe-par- Tout, realizowanego od kilku lat w formie obrazów, obiektów i instalacji. Cykl zapowiadany w twórczości Jana Berdyszaka  znacznie wcześniej aniżeli się w swojej urodzie objawił w latach 90.
W roku 1957 odwiedziłem w Poznaniu, ul Lipowa 6, małżeństwo Ławniczaków. Włodzimierz, dzisiaj profesor filozofii na UAM, był wówczas vice dyrektorem muzeum w Zielonej Górze. Agnieszka moją koleżanką ze studiów historii sztuki, które ukończyliśmy w 1956. w miesiącu Poznańskiego Czerwca. Po prawie dwudziestu latach przyznałem się Janowi Berdyszakowi, że te kilka obrazów, które widziałem u Ławniczaków nie dawały mi spokoju i „ciążyły jak kamień”, a to z tego powodu, że wymykały się opisowej interpretacji wynikłej z wiedzy poznańskiego historyka sztuki.
- Obrazy bez motywów centralnych. Zgeometryzowane światłem formy dążyły do środka tworząc pozaobrazowe wyobrażenie trudne do rozszyfrowania a jeszcze trudniejsze do zwerbalizowania warsztatem pojęciowym wyniesionym ze studiów. Dzisiaj myślę, że to była bardzo odległa supozycja do formy jakże odmiennej, której jednak echo dociera do realnych, lecz zawieszonych w metafizyce tamtych lat, Passe-par -Tout. Wówczas, w końcu lat pięćdziesiątych, te puste centra obrazów. wyobrażałem sobie, jako stan naszej obecności w świecie rzeczywistym realnego socjalizmu.
Zdaję sobie sprawę. że jest to deformacja profesjonalna wynikła z pełnionej funkcji kustosza dzieł sztuki w muzeum, w którym utrwaliło się przeświadczenie, że zwiedzający WIDZI TO CO WIE.
Każda ekspozycja muzealna, siłą tradycji, domaga się wprowadzenia, interpretacji, wyjaśnienia sprowadzającego się do potocznego: - Co artysta chciał przez to powiedzieć ?.
Ilość medialnych pozycji, not bibliograficznych, wywiadów, dotyczących sztuki Jana Berdyszaka liczy się w setkach, o ile nie w tysiącach. Już w latach studiów [1952-58] w Poznaniu jako awangardowy malarz, organizował pokazy w naszym Zakładzie Historii  Sztuki przy ul Fredry, na 4. piętrze. Wówczas wypowiadali się i pisali o Nim zaprzyjaźnieni  koledzy z profesorem Zdzisławem Kępińskim na czele. A był to dla nas autorytet ostateczny. W latach 60. fascynowali się Jego dokonaniami Teresa i Krzysztof Kostyrkowie. Profesorowi Berdyszakowi, przepisuję ku radości z książki „Muzea Zielonogórskie” wydanej w 1996. ten tekst:
„... Józef Tejchma spytał mnie, jakie kryteria decydują o doborze do galerii. Musiałem dosyć ostrożnie powoływać się na autorytety z dziedziny krytyki artystycznej... To jednak nie uchroniło towarzysza kierownika Wydziału Kultury K.C. od uwagi vice premiera i ministra kultury -” Oj Towarzyszu Kostyrko, to dopiero teraz dowiaduję się, jaką tendencję preferujecie w sztuce polskiej. Awangarda europejska ma w tym muzeum, przy waszym poparciu niepowtarzalną szansę”.
Muszę dodać, że skamieniałym dygnitarzom naszego województwa, minister za chwilę pogratulował zarówno Galerii jak i Muzeum.
 To nie był jedyny wypadek. Muzeum zwiedzała najwyższa władza oświatowa naszego kraju z kierownikiem Wydziału Nauki  K.C. Profesorem Bronisławem Ratusiem. Był On przychylnie nastawiony do Zielonej Góry jako jej długoletni mieszkaniec i zapewne pamiętał swoje skromne początki w Lubuskim Towarzystwie Naukowym. Duża grupa dygnitarzy zatrzymała się przed „Belką porozumienia”.
Wykorzystałem wówczas dramatyczną myśl  Jana Berdyszaka:
-...Między chwilami urodzenia, a chwilami śmierci, między sprzecznościami, między tragediami jednostek i okrucieństwami narzucanymi zbiorowo, spełnia się ten fenomen ciągłości bytu i wspaniałej energii ludzkiej...”
Objaśniałem dzieło jako wyrażające skondensowany ład ducha, który dostarcza w czasie chaosu solidnego budulca. „Belka porozumienia” to artystyczna wykładnia, estetyczny sąd należy do odbiorcy. Artysta dramat naszych czasów przedstawił w prosty, genialny wprost sposób - ekspresję kształtów niewidzialnej, ale istniejącej siły symbolizują rozbite tafle szkła wcinając się w konstrukcję belki podtrzymującej nasz dom. Profesor Bronisław Ratuś powiedział wówczas: -” Ta praca to wybitne dzieło, powinna obecnie być w Warszawie”.
Teraz krytycy skrzywią się z niesmakiem, a dla mnie, w tamtym czasie, to były dla mojej polityki ważne słowa uznania. Na temat sztuki Jana Berdyszaka wypowiada się elita polskich krytyków w zapisie hermetycznym. Widz w muzeum wobec „Trzech postaci obrazu potencjalnego” [z połowy lat 80.] stał poruszony faktem, że Jan Berdyszak nie żywi się okropnościami świata i destrukcją  XX wieku. Uznaje trwałość i potencję sztuki, mimo, że jest świadkiem nietrwałości życia. Artysta mając tak ugruntowaną pozycję stale atakuje nietrwałość wyrażając tym samym tęsknotę za kulturowym rozwojem myśli plastycznej, pogrążając się w refleksji, gdzie Jego kolosalne doświadczenie staje się oczekiwaniem pełnym nadziei i niepokoju  na ostateczne rozwiązanie dylematów teoretycznych.
-”Przezroczysta sterta” [koniec lat 70.] stała się powodem do pytań, czy można stworzyć niewyobrażalne jako byt materialny. Nad taflą wielu nałożonych szyb, gdzie każda indywidualnie jest idealnie przezroczysta, ułożonych na pustym stelażu, pochylała się grupa studentów, aby dojść do wniosku, że można stworzyć byt prawie namacalny z myśli wyobrażonej, że przestrzeń jest także kategorią bytu. Objawiła się wiedza o możliwości przekraczania własnych doświadczeń, a wiec rzecz dotykająca kategorii intelektualnej, psychologicznej i intuicyjnej. Kreacyjność zrodzona z pokonania i przekroczenia obowiązających stereotypów.  Mimo, że nie chciałbym, aby ten tekst był prawie wypisem z ksiąg towarzyszących wystawom, nie sposób odnotować uwag słuchaczy Studium Wiedzy o Sztuce z Uniwersytetu Trzeciego Wieku, którym mniej chodzi o analizy formalne i krytyczne uwagi wraz z wylewaniem wiedzy spienionej naukową pewnością ze sloganem: - „Jak powszechnie wiadomo” , a właśnie, że nie wiadomo i nie trzeba wcale wiedzieć, aby „Tryptyk świdnicki”[koniec lat 70.] eksponowany w pałacu w Świdnicy, wzbudził powszechny zachwyt. Tyle kategorii estetycznych ile oglądających. Niebieskie skrzydła tryptyku, otwarte w pustkę, w przestrzeń, którą każdy sam wypełniał swoją wiedzą, kulturą, wrażliwością. Podstawą tego dzieła to czarna marmurowa posadzka zaprojektowana wraz z całym wnętrzem, we wnęce okiennej renesansowy horyzont i poziome listwy, zapowiadające, być może późniejsze dramatyczne „Belki krzyża”.
Wśród uczniów Liceum Plastycznego przeważał pogląd, że osobiste rozmyślania nad filozofią życia, wpisane są w zimną wykalkulowaną formę i że jest to znany, charakterystyczny zapis profesora Jana Berdyszaka. Nie ma w nich cierpienia i fascynacji. Jest zimna logika, spekulacja, brak chaosu tak charakterystycznego dla naszych czasów.
W rozmowie ze Zbigniewem Taranienko Jan Berdyszak odpowiada:
-”...Myślę, że to, co jest związane z naszymi głębokimi przeżyciami, nie jest ani przyjemne ani nieprzyjemne. Momenty, w których udaje mi się dotrzeć do jakichś wartości istnienia, są właściwie wstrząsające. Niepokój jest siłą występującą w sytuacji, kiedy nieznane spotyka się z nieznanym...”.
Jan Berdyszak postąpił jak naukowiec kiedy dotknął fotografii. Powrócił do kreatora wszechrzeczy - światła. Soczewkę, obiektyw, uznał w tym poszukiwaniu genezy, jako medium staroświeckie. Czegokolwiek dotknie, teatru, filmu, ubioru, [ ostatni fascynujący cykl „Powłoki”] jest totalnie niekonwencjonalny. Równocześnie tworzy tak, aby wysiłek był niedostrzegalny a Jego perfekcja techniczna, granicząca prawie z obsesją, nie przywodzi na myśl trudu fizycznego. Jego droga stałych poszukiwań jest drogą żelaznej wprost konsekwencji w świecie ciągłej twórczej niepewności. Ten tekst może być odrzucony, napisany został dla Muzeum Ziemi Lubuskiej, które Jan Berdyszak przez dwadzieścia lat nobilitował swoją Galerią autorską. Na ten temat mogłyby powstać tomy opracowań. W osobistym interesie odnotowuję jeszcze jeden ważny fakt.
W 1997. r w Poznaniu ukazała się aktualizacja encyklopedyczna, suplement do wielkiej Ilustrowanej Encyklopedii Powszechnej Gutenberga [Tom 4.]. Wlepiłem do swojej kroniki blok fotograficzny:
Constantin Brancusi - Pocałunek
Paul Cezanne - Dzbanek mleka jabłko i cytryny
Vincent van Gogh - Fritilloris
Pablo Picasso - Chleb i półmisek owoców
Alina Szapocznikow - Derwisz
 Jan Berdyszak - Ani konieczność ani możliwość.
                            1988. instalacja, Muzeum Ziemi Lubuskiej.
Uzupełniłem ten fakt notatką: „Ten suplement sprawił mi osobiście nie tyle radości ile wypełnił wewnętrzną satysfakcją. Dlatego wewnętrzną gdyż trudną do precyzyjnego określenia. Janek pracował od początku na obszarach w sztuce mało znanych. Sam wytyczał szlaki, po których z wielkim uporem i niezachwianą wolą twórczą kroczył... O talencie Jasiu nie rozmawia. Utalentowanym to można być do przekretów finansowych, jazdy na łyżwach, czy do podrywania dziewczyn a nawet szpiegostwa. Z wolą twórczą trzeba się urodzić, mieć to w genach. a potem jeszcze cholernie się napracować. Gleises i Metzinger powiedzieli, że kto zrozumiał Cezanna ten przewidział kubizm. Sądzę, że kto podjął próbę zrozumienia Berdyszaka, ten nigdy się nie odważy mówić o końcu sztuki. Tak jak ten Japończyk, który zapowiedział koniec historii a potem czas wszystko odwołał,     


                                      Jan Muszyński, ostatni dzień maja 2002.r.

sobota, 26 stycznia 2013

Harcerskie czuwanie czyli spotkanie w Muzeum



W sobotę 14 października po 22 wyszedłem z Muzeum. Nie, nie, Muzeum nie jest jeszcze czynne do tej godziny. Dwa dni wcześniej Dyrektor Andrzej Toczewski: -„ Jasiu, ty byłeś harcerzem. W sobotę późnym popołudniem jest spotkanie. Przyjdź stary druhu”. 
Mundurek harcerski po raz ostatni zakładałem w Gnieźnie w 1948r. W tym czasie rozwiązano drużynę harcerską im. Zawiszy Czarnego przy Gimnazjum Bolesława Chrobrego. Nieco później nastąpiły aresztowania, rewizje i wysokie wyroki za rzekomą działalność konspiracyjną. Fala terroru w Gnieźnie otworzyła bramy więzienne także dla harcerzy. Teraz po upływie prawie pół wieku, na spotkanie swojej młodości, przypiąłem krzyż, ser. W. III L. 819, zabrałem książeczkę harcerską, ser. XLV.Nr., 0401\175 w której odnotowano 25 sprawności, funkcje na obozach oraz datę wstąpienia do Związku Harcerstwa Polskiego, 27.04.1945. Przyrzeczenie harcerskie złożyłem, dn. 10. 6. 1946.
Uzyskiwałem kolejno stopnie: Młodzika, Wywiadowcy a 7.9.47. Ćwika, poświadczonego przez Komendanta Hufca w Gnieźnie, druha Czaprowicza. 14.9.1947. zostałem mianowany zastępowym drużyny.
W Drużynie Harcerzy im. Zawiszy Czarnego w Gnieźnie przeżyłem najwspanialsze lata swojej młodości. Pełen wzruszenia odnotowuję, zdobywane z powagą, dzisiaj niewytłumaczalną, a wówczas traktowane wyjątkowo serio, napełniane radością, oraz dumą, sprawności: - Pionier, Pływak I , Goniec, Przyrodnik,
I Pomoc, Traper Sobieradek obozowy, Zdobnik, Służba Polsce, Społecznik, Wędrownik, Trzy Pióra, Kartograf, Owadoznawca, Ptakoznawca, Łazik Wiejski, Kolarz, Kucharz, II Zdobnik, Pływak II, Łyżwiarz, Ratownik, Terenoznawca, Rysownik, Miłośnik gier ruchomych. Sprawności zdobywało się najczęściej na obozach.
Na harcerskim obozie, w Suszewie Kościelnym zostałem kuchcikiem. Do obowiązku należało przygotowanie produktów do śniadania. Wczesnym świtem wypłynąłem kajakiem na drugą stronę jeziora, do wsi po jajka. Gospodarz wyposażył mnie w wiklinowy koszyk wyłożony plewami, wśród których starannie rozmieścił jajka. Na środku jeziora szmata, którą była zatkana dziura w dnie kajaku, wyskoczyła nagle a do środka wlała się z siłą wodospadu fontanna. Zupełnie straciłem głowę. Gdy kajak wypełnił się wodą, złapałem koszyk i skoczyłem do jeziora. Ostatnio, co zapamiętałem to jajka, które wolno pogrążały się, w spiralnym ruchu, w toń jeziora. Zacząłem płynąć do brzegu. Grube skarpety, ciężkie buciory i na poranne chłodne poranki, ciepła kurtka, powoli poczęły pozbawiać mnie sił. Jakoś dotarłem do brzegu zarośniętego gęstą trzciną. I tutaj zacząłem się topić. Chyba straciłem przytomność. Szczęśliwie z namiotu wyszedł druh Osten Zacken i wyratował mnie. Nawet to wydarzenie dzisiaj wspominam, nie jako dramatyczną przygodę, ale tylko jako nieprzyjemne przejście, które szczęśliwie się zakończyło.   

W Sali Witrażowej krzesła ustawiono wokół stołu. Druhna Harcmistrz zapaliła świece. Gerard Nowak usiadł do fortepianu i odśpiewano - Płonie ognisko i szumią knieje... Wzruszenie podeszło mi do gardła. Potem Gerard, [co za wspaniały nauczyciel] uczył harcerzy Hymnu Ziemi Lubuskiej do melodii
i słów dr. muzykologii Romana Mazurkiewicza, pierwszego
Vice-Starosty Zielonej Góry.
                                              
                            ...Ziemio Lubuska
                               Kraju nasz miły
                               Urokiem swoim czarujesz nas
                               Oddajem Tobie życie i siły
                               Bądź chlubą Polski po wieczny czas...

Linia melodyczna hymnu nie należy do łatwych i banalnych, ale fachowość Gerarda i rozśpiewanie harcerzy pokonało tę trudność. W muzeum rozbrzmiewał śpiew młodych ludzi. Nie sposób czegokolwiek wymazać z historii, gdy wraz z życzliwą pamięcią żyjących, zostało zapisane w nutach i słowach przylegających do patriotyzmu tamtej epoki. Tak to pięćdziesiąt lat Zielonej Góry, splotło się z dniem dzisiejszym, dokładając cegiełkę pod gmach tożsamości kulturalnej naszego miasta. Właśnie ten temat szeroko rozwinął dr Andrzej Toczewski, występując w swojej roli historyka. W tej rozmowie-gawędzie młodzież brała udział doprowadzając do konkluzji, że oto ci, którzy uczestniczą na tym spotkaniu to dzieci nowo wykreowanej ojczyzny: - Śląska Lubuskiego. Dzisiaj tworzą jedność a przecież wywodzą się z pełnego napięć kotła etnicznego, powstałego z wędrówki ludów po 1945r. Ich ojczyzna jest bezkonfliktową oazą pozbawioną emocji i napięć wynikających ze stereotypów i zachowań kultywujących odmienne, często ksenofobiczne tradycje. A właśnie o tradycji winobraniowej, jednoczącej od 1945. Zielonogórzan i historii winogrodnictwa, eksponując Dział Winiarski Muzeum, mówiła córka dr Mazurkiwicza,  Starszy Kustosz i szefowa tego Działu, inż. Zdzisława Kraśko. Jej córka Anka, z pewnością pierwszy raz w życiu, śpiewała hymn dziadka w takiej scenerii. W tle świecił potężny witraż Marii Powalisz- Bardońskiej, ilustrujący sceny z prac na winnicy. Gesty i postacie zostały zainspirowane z kopii Drzwi Gnieźnieńskich, które w skali 1 do 1 stale towarzyszą ekspozycji.
Alfred Siatecki, dziennikarz, autor kilku książek, od lat związany z zielonogórską żurnalistyką, także uczestnik spotkania, przedstawił proces powstawania Województwa Lubuskiego, nie unikając dramaturgii, która towarzyszyła inżynierom tego dzieła. Unikając ocen politycznych, pozwolił uważnemu słuchaczowi dojść do pewności, że totalitarne systemy zabijały moralność w polityce, co niestety, zostało przeniesione z tamtych czasów w nasze aktualne działania.
Aby zakończyć to sprawozdanie, musze jeszcze wyjaśnić, że moja obecność była usprawiedliwiona propozycją gawędy o Jadwidze Śląskiej - Świętej trzech narodów, Polaków, Niemców i Czechów. Nie wiem czy dramatyczne losy Jadwigi i Jej małżonka Henryka Brodatego, wzruszyły młodych, w czasach tasiemcowych seriali telewizyjnych, przejmujących horrorów i trójkolorowej pasty do zębów.
W każdym razie, córka Zdzisławy Kraśko spieszyła się na mrożący krew w żyłach, „Krzyk” Vesta Crawena, emitowany w telewizyjnym programie, tuż przed północą. Ja doprowadziłem swoją wypowiedź do pointy, ze oto Święta Jadwiga, z cesarskiego rodu niemieckiego, stała się patronką wyboru Polaka, Karola Wojtyły na Papieża.

sobota, 5 stycznia 2013

List do Józefa Marka i Aleksandry Domańskiej-Bortnowskiej







                                                                     Zielona Góra, sierpień. 2011.
Moi Kochani! Oleńko i Józku.
Przystąpiłem do porządkowania swoich zapisków. Tak pisałem o czasach, kiedy Was nie znałem i nawet we śnie nie byłbym zdolny do wymyślenia takiej wspaniałej, w wielkiej przyjaźni, kontynuowania naszej znajomości. 

Kto spogląda się za siebie, wspak, czyli sofa się wstecz, do tyłu, – co za piękne zdanie udało się ułożyć – wpisując się w siermiężną rzeczywistość regionalną, aby zaistnieć, niezależnie od kapryśnej, manipulowanej historii, zazwyczaj po ideologiczno-filozoficznej refleksji, przedstawia swój żywot jako pasmo udręczeń uzależnione od woluntaryzmu urzędników, przedstawicieli tępych aparatczyków, a tak ogólnie, od sowieckiego stalinizmu i naszego, realizowanego według scenariusza Starszego Brata, PRL-owskiego socjalizmu?

Po tym tasiemcowym wstępie, chciałbym opisać swoją najpiękniejszą przygodę, aby wykazać, że pierwszy akapit, swoją treścią, całkowicie minął się, z moim największym darem, jakim stało się doznanie i kontemplacja monumentalnego piękna.
Teraz muszę dać świadectwo swojego wzruszenia i podjąć próbę opisu, w sensie dosłownym, jak do tego doszło.
Kiedy mój szef, prof. Jan Wąsiki, wbrew mojej woli przeniósł mnie z Lubuskiego Towarzystwa Naukowego do Wyższej Szkoły Pedagogicznej, do której czułem z wielu powodów niechęć, - a najważniejszym powodem był fakt zatrudnienia tępych ludzi aparatu, którzy robili doktoraty i w przyspieszonym tempie uzyskiwali profesury - postanowiłem zostać najważniejszym urzędnikiem w Muzeum Ziemi Lubuskiej. Namawiano mnie na to stanowisko z tego powodu, że od wielu miesięcy poszukiwano kandydata na wakujący  stołek dyrektora.
Szybko Komitet Wojewódzki PZPR zatwierdził moją kandydaturę.
Byłem Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków i miałem nadzór nad muzealnictwem zielonogórskim. Znałem problematykę muzealną, ale miałem kilkuletnia przerwę po objęciu stanowiska generalnego sekretarza w Lubuskim Towarzystwie Naukowym. Tam właśnie moim szefem był wspaniały człowiek – chyba mnie polubił, – bo gdy został rektorem wyższej uczelni postanowił mnie zatrudnić na całym etacie. Sprawdziłem się pracując na połowie etatu, jako kierownik kierunku kulturalno oświatowego.
Gdy objąłem stanowisko w Muzeum postanowiłem pierwsze, drugie i  trzecie wakacje poświecić na zapoznanie się a prowincjonalnymi muzeami. Te najważniejsze znałem. Wiele razy bywałem w Warszawie, Poznaniu, Wrocławiu, Gdańsku. Zawsze w tych miastach zwiedzałem muzea. Nie znałem natomiast muzealnictwa na tak zwanej „ścianie wschodniej”. Celem stał się Białystok i dalej aż po Bielsk Podlaski. Zwieńczeniem miał być Białostocki Park Narodowy. To było także pragnienie Lilusi i Dorotki. Przez Hołody, Szczyty-Dzięsiołowo, dojechaliśmy do Zbucza. Tam na stacji benzynowej zapytałem dziewczynę od dystrybutora: - co można tutaj zwiedzać. Wybałuszyła nieco oczy, opadły jej kąciki ust, uniosła ramiona, chwilę milczała, aż w przypływie nagłego olśnienia: - są w Hajnówce takie słupy, ustawił ja artysta z Krakowa.
-Nie nazwiska nie znam, ale brat tam pracował i mówił, że miał takie nazwisko jak imię i że oni przez to nie wiedzieli jak się do niego zwracać. Był bardzo ludzki wcale sobie nie dodawał, mimo, że był nawet z Krakowa.   
- Tak, był bardzo elegancki. Szczupły i wysportowany i bardzo silny.
Gdy dotarliśmy „do słupów Pana z Krakowa” to obok imponującego wrażenia pierwszą myślą było, że istotnie, musiał to zrobić człowiek bardzo silny. Nie sposób, aby takie monumentalne dzieło było udziałem osobowości o nikczemnej posturze. Nie byłem w stanie zebrać myśli, ale też nie tworzyłem spektakularnych teorii. Skupiłem się na jednej politycznej frazie. Te słupy strzegą naszej wschodniej granicy. Takie wówczas znalazłem wytłumaczenie, bez żadnych dociekań, - co artysta chciał przez to powiedzieć. Byłem pewny, – tutaj nie ma trudnych do odcyfrowania aluzji. Chodziłem jak zaczadzony w tym świętym kręgu, leżałem pod tymi słupami, wznosiły się nade mną, a wyżej tylko niebo. Nie myślałem wówczas o kompozycji, estetyce, w ogóle nie patrzyłem na dzieło sztuki. Myśl, że takie same mocarne słupy powinny stanąć na naszej zachodniej granicy, zaatakowała mnie zajadle, zdemolowała dotychczasowy spokój, a to, dlatego, że dotyczyła myślenia politycznego. Od czasu, gdy zbyt pośpiesznie zacząłem myśleć i wypowiedziałem się zbyt indywidualnie o jednej Europie, - co mi skutecznie, i to dosłownie wybito z głowy we Wrocławiu –WW2 ul Sądowa - wszelka myśl polityczna stała się dla mnie wyjątkowo zniechęcająca.
Ale mimo wszystko, to byłoby wspaniałe. Mocarze, w sensie dosłownym, na wschodzie i zachodzie. Już nigdy nie przeżyłem takiej ekscytacji. Czy moja tożsamość jest uzależniona od miejsca, w którym żyję, czy także od tego, że mogę należeć do grona ludzi którzy tworzą to miejsce. W ten sposób kreujemy własną ojczyznę. Człowiek bez ojczyzny to człowiek bez domu. Ja liczyłem się z czasowym pobytem w Zielonej Górze. Nawet wykupiłem sobie miejsce na cmentarzu w Gnieźnie  do 1215 roku. Obok mojego ojca i siostry. Nawet to miejsce opłaciłem. Ale moja siostra, która także zamieszkała z rodziną w Zielonej Górze wykopała ich z grobu  i przeniosła na cmentarz zielonogórski. Boże ty mój! Może sam przewidziałem dla siebie tę datę: – 1215. Wszystko jedno. To byłoby wspaniałe. Mocarze na wschodniej i zachodniej granicy mojej ojczyzny.
Z takimi marzeniami, wracałem z Hajnówki, odmieniony, z emocją, polityką i zmianą światopoglądową. „Mocarze na wschodniej i zachodniej granicy”. To jest kawał politycznej literatury, historycznej sprawiedliwej narracji.  
Po raz drugi, tylko wiele lat później, także za sprawą Józefa Marka doznałem pośpiesznego bicia serca. To było wtedy, gdy do Zielonej Góry przyjechał z kobietą o nieprzytomnej dla mnie urodzie. Nie wiedziałem, że jest rzeźbiarką, nie miałem pojęcia, że jest także wybitną artystką. Widziałem tylko kobietę. Eteryczną, z kruczymi włosami, lekki podmuch wiatru, tworzył twarz dziewczynki, gdy były gładko zaczesane stwarzały poważną piękną kobietę ukazującą brzoskwiniowo-jasną karnację, regularne rysy, płonące oczy. Ta nieznajoma miała wyrazistą talię, delikatnie zarysowany biust, długie nogi – jednym słowem oszałamiającą urodę.
Jednak szczególe wrażenie robiły jej delikatne ręce, subtelne dłonie, długie palce. Znacznie później, gdy współtworzyła z Józefem Markiem nasze olbrzymy nadal byłem zdumiony. To mają być ręce rzeźbiarza? Ta drobna prawie dziecięca postać siłą pokonująca granit, piaskowiec i wydzierająca z wnętrza marmuru, nowe symboliczne życie. To nie do wiary, patrzę na „Owoc” i „Kurhan Umierającego Ptaka” , widzę, rozumiem, ale nie mogę pojąć.

Pozdrawiam Was serdecznie. Kocham z całego serca. Czuję wzruszenie, gdy próbuje rekonstruować moje pierwsze z Wami spotkania, które okazały się tak doniosłe w moim dosyć banalnym życiu.

Ratuszowa z Klemem w tle





Data: 30 maja 1960
Wtedy Klem nie miał stałego stolika w Ratuszowej, ale był tam częstym gościem. Przez przelotową sień, od strony kościoła św. Jadwigi, doszliśmy do rynku. Mimo niebieskich mundurów dotarliśmy do drzwi zamkniętego lokalu. Klem nie tyle zapukał, ile załomotał i szatniarz natychmiast nas wpuścił. Było pusto. Z szatni, przeszliśmy do dużej sali, potem na prawo do mniejszej. Wybraliśmy stolik pod oknem. Mieliśmy dobry widok na obszerny fragment ulicy Mariackiej. Duże okno było podzielone stolarką okienną na mniejsze kwatery i w nich odbijały się kadry żywego dokumentu, bez cenzury.
W kierunku kościoła napierała grupa milicjantów. Po chwili dał się słyszeć bojowy okrzyk i cała szerokość wąskiej uliczki zmieniła kolor na szarość tłumu uzbrojonego w kostkę brukową, miotaną w kierunku ratusza. Potem znowu kolor niebieski i monochromatyczny obrońców własności Kościoła. Raz milicja raz cywile. Klem był nie tyle przerażony ile zadziwiony. To nie abstrakcja a konkretny realizm socjalistyczny. Zaczęły nas piec oczy. Spłakaliśmy się i usmarkali do pasa. Jezu Maria, to gaz łzawiący.

Data: 25 stycznia 1980
Klem prowadził zapiski, taką codzienną kronikę. Dlatego istnieje możliwość rekonstrukcji ostatnich godzin Jego drogi ku śmierci.
„…25 bez zmian, Polan, zakupy, Ratuszowa, pracownia malowanie, [to jako plan, niestety nie zrealizowany].
Zakupy: - to woda kolońska, maszynka do golenia, Trybuna Ludu i Gazeta Lubuska. O godz. 8 był w Muzeum u syna Armada. Wypił pół czarnej, na prośbę syna, mimo, że kawy nie znosił. Około 10 wyszedł do Ratuszowej. Był tam do godz. [około] 11,45. o godz. 12, 30 do pracowni pojechał Armad z planszą do wystawy „Barwy Kraju”. Armad był komisarzem wystawy, ojciec obiecał pomoc w rozrysowaniu liternictwa. Pod domem podeszła żona dozorcy. „Pana ojciec się zabił, zabrało go pogotowie”. Klem z półpiętra runął głową w dół. Po badaniach w izbie przyjęć został przewieziony na Oddział Intensywnej Terapii. Mimo wysiłków wielu specjalistów do 27 stycznia 1980 nie odzyskał przytomności i o godz. 11,15 tego dnia uznano Klema za zmarłego.

Ratuszowa to nie był jedyny lokal Klema. Była jeszcze Paloma, dosyć oficjalna oraz Widok, z WC w postaci wysmołowanego kanału, z napisem „kabina 1 złoty, ściana 50 groszy”.
Stolik w Ratuszowej [ w narożniku po lewej stronie, w pierwszej sali] stał się Jego częścią, gdy już nie pracował na etacie. Dzień zaczynał od sporządzenia planu zajęć i czytania gazet. [Mój Boże, jakie to były gazety, teraz dopiero Klem mógłby się naczytać].
Klem siadywał zawsze plecami do ściany, [aby, nikt mnie nie zaatakował od tyłu]. Miał wgląd na całość a nade wszystko na wchodzących. Tych zaakceptowanych przywoływał do swojego stolika. Często byli to koledzy architekci i aktorzy. Najczęściej jednak Klem był sam, chociaż zdarzało się, że rozbawiony stolik Klema decydował o atmosferze w całym lokalu.