wtorek, 11 grudnia 2012
Alf Kowalski – artysta malarz, muzealnik [1914-1996]
Właściwie Alfons Kowalski, ale od czasu, gdy w połowie XIX wieku na scenach europejskich pojawiła się komedia Aleksandra Dumasa: -”Monsieur Alphonse”, której tytułowy bohater trudnił się pobieraniem opłat z nierządu i stręczycielstwem - imię to poczęło kojarzyć się jednoznacznie z sutenerstwem - i zyskało nieprzemijającą sławę. Niegodziwy przyjaciel, a zarazem zwierzchnik Alfa, Wojewódzki Konserwator Zabytków Klem [Klemens] Felchnerowski, gdy Kowalski był szefem Muzeum w Międzyrzeczu, na każdej naradzie przedstawiał kolegę malarza, „ Alfons Kowalski, ale to imię, nie zawód”. Gdy Alf nieśmiało oponował Klem dodawał, „Człowieku to dla twojego dobra”. Gdy zaś Alf nadal był zdegustowany, Klem bezlitośnie oznajmiał, „No wiesz z tym wyglądem, ale w tym towarzystwie włos ci z głowy nie spadnie mimo tak kompromitującego imienia, ale nie jesteś jedyny. Alfonsami byli królowie Portugalii, Alfonsem był malarz Karpiński, a także wybitny grafik Mucha. Nie jesteś jedynym Alfonsem, chociaż jedynym w swoim rodzaju".
I tutaj trzeba wyjaśnić. Alf był łysy totalnie, ani brwi, ani rzęs, co powodowało, że w towarzystwie owłosionych wyróżniał się zdecydowanie. Trudno powiedzieć, czy tylko korzystnie. W każdym razie był absolutnie i dogłębnie, inny. Alf był także czynnym malarzem „pejzażowym”. Ten fakt także drażnił Klema. Oznajmiał: „Człowieku, dla mnie jesteś przede wszystkim artystą. Jesteś mało postępowym. Zarzuć ten patologiczny realizm. Awangarda czeka na twój talent”. Alf popełnił kilka dzieł awangardowych. Ślady tego dramatycznego wyboru, znajdują się w zbiorach muzealnych. Natomiast Jego olejne obrazy, malowane w plenerze dowodzą, że był wykształconym malarzem. Denerwowałem Klema pokazując prace Alfa, ze słowami, - „Dzisiejsi malarze nie są w stanie takich dzieł namalować. Brak im bowiem warsztatu, a talent zastępują tak zwanym performensem, albo happeningiem”.
Alf Kowalski urodził się w Inowrocławiu, w kwietniu 1914.roku. Po szkole i gimnazjum, rozpoczął studia artystyczne w Poznaniu, które ukończył już po wojnie, w 1946. gdy na uczelni zdobnictwa artystycznego pojawił się szyld, „Państwowy Instytut Sztuk Plastycznych”. Do Międzyrzecza przywędrował rok wcześniej. Nie wiemy dokładnie, co było powodem, ale z Jego słów, można się domyśleć, że zadecydowały sprawy egzystencjalne. „Dosyć miałem siedzenia na walizkach, trzeba było coś z tym życiem zrobić”. Porzucił pracę w Muzeum Wielkopolskim i ze Związku Zachodniego, poparty przez kolegów nauczycieli, dołączył do ekipy poznańskiego wojewody, udającej się na Zachód. Gdzieś wyczytałem jak to Alf Kowalski, pieszo, wśród czyhających zewsząd wrogich sił ludzkich i braku pogody, pieszo z Dąbrówki Wielkopolskiej, dotarł do Miedzyrzecza, - oczywiście głodny, przerażony i spragniony, - głęboką nocą. To było wręcz wskazane, aby pionierów przedstawiać w obliczu, często wydumanych trudności, a gesty ich zazwyczaj w pozach heroicznych. Tymczasem, co udokumentowano archiwaliami, w Dąbrówce Wlkp. powstał Inspektorat Oświaty, w którym Alf pracował z konkretnym przydziałem, - ratowania śladów polskości. Dostał do dyspozycji podwody, to znaczy konie i wóz, aby mógł się poruszać po terenie i gromadzić to, co uznał za warte ochrony jako świadectwo polskiej kultury na pograniczu. Międzyrzecz do 1793 był zachodnią strażnicą Polski w sensie politycznym, zaś wśród ludności, w okolicznych wsiach przeważali Polacy, oglądani z podejrzliwością po 1945. roku. To oni w pruskim zaborze manifestowali swoją polskość, co w czasach hitlerowskich doprowadziło ich do obozu w Oświęcimiu.
Zgromadzone „dobra” przywiózł Alf do Międzyrzecza jako urzędnik w Referacie Kultury. Na tym stanowisku zorganizował w starostwie pierwszą wystawę z okazji 1. maja, zachęcając w programie obchodów, do jej zwiedzania. Od Komendanta radzieckiego pod koniec 1945. roku otrzymał budynek landrata, który opuściła armia z bratniego kraju. Ten obiekt byłego niemieckiego starosty, Alf, wykorzystując jego reprezentacyjne pomieszczenia, przeznaczył na muzeum. Już w lipcu, 1946.roku korzystając z politycznej okazji, zorganizował wystawę, po której oprowadzał jako szef placówki. Pracował razem ze swoją żoną Ewą, historykiem z zawodu. Pod nadzór Muzeum oddano rok później kazimierzowski zamek i park. Ten zespół, o wielkim znaczeniu historycznym, oficjalnie uznany za zabytek, także krajobrazowy, przeznaczony został do zwiedzania ze szczególną opieką konserwatorską. Obszar między Obrą i Paklicą. Alf znał dosyć dobrze, gdyż „za Niemca” pracował jako parobek u „bałera” i w tamtym czasie miał już kontakty z Polakami. Teraz dopiero magazyny i ekspozycje wzbogaciły się o etnografię i materialne dokumenty polskości. Klemens Felchnerowski przeznaczył część budżetu na badania archeologiczne, poświadczające nasze prawo do tych ziem, jako, że „byliśmy, jesteśmy i będziemy”. Archeologiczne „wykopki” były w poważaniu przez polityków, jako słuszne, naukowo udowodnione polityczne stanowisko. Ponieważ Wojewódzki Konserwator Zabytków uszczuplił budżet, bez zgody Ministerstwa Kultury, został ukarany naganą i odwołany ze stanowiska, jednakże z pełniącym obowiązki Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. Po trzech miesiącach sprawa została wyłagodzona i stanowisko przywrócone. Tutaj sławę archeologa zdobywał znakomity Edward Dąbrowski a na praktyce studenckiej był nie mniej zasłużony Stanisław Kowalski, późniejszy Wojewódzki Konserwator Zabytków, notowany w ścisłej czołówce naukowej konserwatorów, należący do grupy tych, legitymujących się najdłuższym stażem na tym stanowisku, w skali kraju. Jako ciekawostkę trzeba podać, że kiedy Stanisława Kowalskiego zmógł Wojewoda stanu wojennego, objął po Alfie, emerycie kierownictwo tej placówki. Międzyrzecz należał wtedy do województwa gorzowskiego i w ten sposób Stanisław Kowalski zrealizował zalecenie, aby opuścił „stołek konserwatora, a najlepiej i województwo”.
Alf Kowalski nie miał lekkiego życia, stale użerał się z urzędnikami, utrudzony faktem, że nie pozwalali realizować Jego planów. A były one, jak na tamte czasy, trudne do wcielenia w czyn i to głównie z powodów finansowych. Alf postanowił zrealizować program, który zakładał przywrócenie układu przestrzennego zamku i otoczenia z czasów Bolesława Chrobrego. O takie teoretyczne opracowanie zwrócił się do profesora Gerarda Ciołka, autora zrekonstruowania i uporządkowania Nieborowa i Wilanowa. Robił to bez uzgodnień z władzą wojewódzką. Do Wydziału Kultury W.R.N. przesyłał rachunki do realizacji. Sumy przeznaczone na pokrycie dachu wydał na zakup ozdobnych, kutych krat okiennych. Zlecił ogrzewanie elektryczne zespołu zamkowego do Pracowni Konserwacji Zabytków w Poznaniu. Z dokumentacji wynikało, że pobierany prąd przewyższał zapotrzebowanie prawie dla całego miasta. Toteż nie należy się dziwić, że na naradzie [15. XI. 1961.] Kolegium Wydziału Kultury podjęto decyzję o odwołaniu Alfa Kowalskiego ze stanowiska Kierownika Muzeum w Miedzyrzeczu. Zablokowano konto, aby „ukrócić samo wolę powodującą straty na szkodę skarbu państwa”[Archiwum Państwowe w Kisielinie. Zespół Wydziału Kultury. syg.29,]. Jako Wojewódzki Konserwator Zabytków, tym razem ja zostałem zaproszony do Ministerstwa Kultury i Sztuki, Centralnego Zarządu Muzeów i Ochrony Zabytków gdzie otrzymałem, reprymendę „za brak nadzoru”, z ostrzeżeniem utraty stanowiska, powołania super kontroli i tak dalej w tym duchu, jednak w przyjaznej atmosferze.
Alf się nigdy nie dowiedział z komórki konserwatorskiej, jakie to ciemne chmury zbierały się nad jego głową. Nie mieliśmy odwagi poinformować Alfa o stanowisku Kolegium Wydziału Kultury, tym bardziej, ze należeliśmy do tego ciała administracyjnego.
Zarówno Stanisław Kowalski jak i ja, byliśmy zafascynowani historią Międzyrzecza. Nawet napisaliśmy słuchowisko radiowe o zamordowaniu Pięciu Braci w międzyrzeckim Eremie. W roku 1000. przybyli do Polski dwaj misjonarze z Włoch. Przyjęci życzliwie przez Bolesława Chrobrego, zostali osadzeni w Miedzyrzeczu, aby przygotować misję nawracania pogan. Dołączyli do nich polscy bracia o zakonnych imionach, Izaaka i Mateusza. Kucharzem był Krystyn. Wszyscy zostali zamordowani na tle rabunkowym. Ich żywot opracował Bruno, kapelan Ottona III. Staraliśmy się nadal rozwijać kult męczenników, gdzie tłem była jednak nasza prowincjonalna poprawna polityka. Oczywiście, winni byli Brandenburczycy.
Wszystko, co robił Alf było do zaakceptowania, tylko warunki były niesprzyjające. W całej mojej pracy zawodowej zapamiętałem, jak mantrę, powtarzaną frazę:
- ”Mamy towarzysze rok szczególny, trzeba przyciągnąć pasa”.
Alf zasłużył sobie na szacunek. „Żołnierz Wolności” w 1979.roku zamieścił poważny reportaż o dokonaniach Alfa Kowalskiego. Płk Antoni Kołaczewski pisał: -„Tylko artysta potrafi, bowiem wyobrazić sobie dzieło w gotowym kształcie...Tylko impulsywny artysta a nie chłodny racjonalista, mógł w tych trudnych powojennych czasach...” i dalej w stylu uprawnionym do tego, by Alfa Kowalskiego, słusznie obwołać twórcą Pomnika Tysiąclecia Państwa Polskiego. Dzisiaj Miedzyrzecz z dumą wspomina, że Alf Kowalski był Lubuszaninem 25. lecia i 30. lecia, że Bolesław Soliński, naczelny „Nadodrza” napisał wiersz na Jego chwałę i zamieścił w swoim organie, że Alf otrzymał wszystkie możliwe odznaczenia i dyplomy regionalne. Doczekał się uznanie także w skali kraju.
Stało się to za sprawą gromadzonych przez Starszego Kustosza zbiorów muzealnych. Archeologia, zabytki etnograficzne, królewskie dokumenty, świadectwa kasztelańskiej opieki, archiwalia dotyczące pierwszych zarządzeń władzy ludowej, wszystko to blednie wobec jedynego, unikalnego zbioru portretów trumiennych. Zbierał je Alf z pasją detektywa, przeglądając strychy kościołów, domostwa bogatych gospodarzy, błagając o przekazy, aż stworzył kolekcję, godną reprezentowania tej specyficznej sztuki polskiej w historii sztuki europejskiej.
W okresie kontrreformacji [1650-1750] rozwinął się w Rzeczpospolitej Obojga Narodów obrządek pogrzebowy na miarę spektakli teatralnych. W kościele wznoszona rozbudowany katafalk nazywany „Castrum Dolores”. Po obchodach trwających nieraz dłużej niż tydzień, po przeniesieniu nieboszczyka pod bramą triumfalną, składano jego trumnę na owym wyniesieniu i rozlicznymi laudacjami oraz modlitwą, wobec Boga i świętych, nobilitowano jego życiorys. Z wysokości katafalku, całość uroczystości przeżywał niemy świadek spoglądający na zebranych w kościele, z portretu umieszczonego na trumnie. Te portrety zachowywano po obrządku pogrzebowym, albo w kościele, albo w rodzinnych dobrach. Bezwzględny czas nie zniszczył ich wszystkich. Portret „Pięknej” Ewy Bronikowskiej z poczuciem XVII-wiecznej estetyki, spoglądał na zebranych w muzeach Londynu, Paryża, Zurychu, Mediolanu i Rzymu.
Triumf idei muzealnictwa odsunął w cień twórczość malarską Alfa Kowalskiego. W zbiorach Muzeum Ziemi Lubuskiej zachowały się świadectwa Jego dokonań i na tej drodze. Koncepcję estetyczną w muzealnictwie Alfa kontynuowali kolejni kierownicy tej placówki, zachowując wzór doskonałego muzeum regionalnego. Doktora Stanisława Kowalskiego sprowadził do Zielonej Góry Wojewoda Zbyszko Piwoński. Funkcję kierownika placówki objęła długoletnia pracowniczka Muzeum w Międzyrzeczu, mgr Joanna Patorska. Filozofia nędzy objawia się w innym słownictwie, ale merytorycznie w tym samym znaczeniu: - „Proszę Państwa, to są czasy szczególne dla kultury, musimy zacisnąć pasa”. Marzenia Alfa, o stworzenie skansenu w obszarze dwóch historycznych rzek, Obry i Paklicy czekają na realizację.
Alf Kowalski zmarł w 1993. roku. Został pochowany w Piasecznie koło Warszawy. Opłakiwała go żona Ewa, która współtworzyła dzieło życia Alfa Kowalskiego, oraz dzieci, Marta i Paweł.
poniedziałek, 10 grudnia 2012
Zielonogórski malarz z Gorzowa.
W połowie listopada ubiegłego roku umówiła się ze mną, pisząca nożem o zielonogórskim środowisku plastycznym, Renata Ochwat, dziennikarka Gazety Zachodniej. Pani Renata Ochwat od 1993. r. mieszka w Gorzowie. Po „wygraniu” dziennikarskiego konkursu Gazety Wyborczej miasto pozyskało wnikliwą recenzentkę wydarzeń kulturalnych. Dziennikarze zawsze budzą moje zaniepokojenie, ale i ciekawość. Niepokój pozostał z tego pamiętnego okresu, gdy dziennikarz przychodził z gotową uzgodnioną tezą i ze ściśle określonymi intencjami. Ciekawość, jak teraz pracownik mediów buduje swoją niepodległość, opartą na wiedzy, kulturze i emocji. Funkcjonariusz organu „obrabiał” rozmówcę, dziennikarz, w czasach, gdy kultura stała się towarem, staje się partnerem do rozważań jak najkorzystniej wprowadzić temat na rynek. Te krańcowo formułowane opinie odnoszą się nie do „kultury wysokiej”, jednak w jakiejś tam mierze do gazet codziennych, które dawniej budowały ideologię a dzisiaj podają do konsumpcji strawę „lekką łatwą i przyjemną”. Jak kartkę z udanych wczasów. Powstające gazety regionalne, o ile nie spełniają tego postulatu i nie dostosują się do gustów masowego odbiorcy, konają po cichu i jakby w zawstydzeniu.
Pani Renata Ochwat już po paru zdaniach wzbudziła moje zdumienie znajomością tematu a moją ostrożność zamieniła na nieskrępowaną rozmowę. Nawet nie zaprotestowałem, gdy naprzeciwko ustawiła nie wiele większy od pudełka papierosów aparacik z mrugającym czerwonym oczkiem, które w tym wypadku nie miało nic wspólnego z czerwoną lampką ostrożności, która zazwyczaj zapalała się we mnie, gdy dawno temu stawiano na stole walizę ze szpulami, którą objuczony był dziennikarz.
W bieżącym roku mija dziesięć lat od śmierci Andrzeja Gordona, zielonogórskiego malarza z Gorzowa, jak określił Go v-dyrektor Muzeum, Leszek Kania. Zapowiadana na godzinę wizyta zamieniła się na trzygodzinną rozmowę o życiu Artysty, który w wieku 47. lat zakończył swój twórczy żywot. Pani Renata poznała obrazy, rysunki, grafiki Andrzeja Gordona, Jego gesty i styl życia, a ponieważ osobiście Go nie znała, stał się dla Niej światem pełnym tajemnic, niejasnych przesłań i dręczących pytań. Ja w roku śmierci Przyjaciela miałem 60. lat. Leszek Kania, Jego serdeczny kolega, nieco ponad połowę moich lat. A teraz rekonstruuje życie Artysty osoba znacznie młodsza /kobiety nie pytaj o wiek/. Nie całkiem tedy Andrzej umarł, o ile dziennikarka-polonistka przygotowuje albumowe wydanie z powodu smutnej rocznicy, aby zachować w Gorzowie pamięć o jednym z bardziej znakomitych i znaczących malarzy, z tych tworzących duchową tkankę miasta, albo, jak kto woli, kulturalną tożsamość miasta nad Wartą. Zebrane materiały, liczne wywiady, zgromadzona bibliografia, czynią z Pani Ireny Ochwat źródło wiedzy o całym środowisku kulturalnym Gorzowa, jako, że Andrzej nie żył w osamotnieniu, a przez Jego pracownię przewijał się tłum przyjaciół i znajomych. Nasze Muzeum zakupiło duży zbiorowy portret pracowników Działu Sztuki Współczesnej wraz z dyrektorem, namalowany po naszej wizycie w Jego pracowni w roku 1984. Jego imiennik Andrzej Toczewski, na długo zanim został dyrektorem Muzeum nabył obraz w Jego pracowni. Nie zmieścił go jednak do wołgi, którą zabrał się do Gorzowa. Wobec tego dzieło przyjechało żukiem i w naszym Muzeum stolarze sklecili konstrukcję na dachu malucha i tą limuzyną Andrzej podjechał pod swój wielokondygnacjowy blok. Papier podarł się jednak podczas transportu i nagle na balkonach pojawili się widzowie, którym przyszły dyrektor, wyprzedzając swoją funkcje, zorganizował taki niespodziewany wernisaż. Jeszcze jedno wspomnienie zachował Andrzej i to z okresu, gdy był Generalnym Sekretarzem Lubuskiego Towarzystwa Naukowego. Otóż zakupił u Gordona panoramę Zielonej Góry. Z poczuciem dumy zawiesił obraz w sali konferencyjnej Towarzystwa. Dzisiejszy rektor Uniwersytetu Zielonogórskiego, a wówczas prezes LTN-u profesor Michał Kisielewicz, zapytał wskazując na panny u dołu obrazu o urodzie i proweniencji „Panien z Awinionu”. -To są muzy, nauki i sztuki, objaśnił Sekretarz a poparł Go profesor Hieronim Szczegóła skinięciem głowy i zamknął sprawę profesor Kazimierz Bącal stwierdzając: - Dobre, to jest dobre.
Dział Sztuki Współczesnej zakupił od Andrzeja Gordona:
17 prac grafiki warsztatowej [akwaforta, akwatinta, serigrafia, linoryt, drzeworyt].
40 prac rysunkowych tuszem i flamastrem.
20 pasteli.
23 prace olejne na płótnie.
Jest to największy zbiór muzealny Jego prac.
Z Leszkiem Kanią toczymy dłuższą dysputę. Pokoleniowo Andrzej należał do generacji warszawskich znakomitości. Reprezentowali tę formację Edward Dwórnik, Jan Dobkowski-Dobson czy Jury Zieliński. Ten ostatni już nie żyje, zmarł w niejasnych okolicznościach. To był ważny głos młodych w stolicy. Leszek w kilka dni po śmierci Andrzeja zorganizował Jego dużą wystawę w naszym Muzeum a nieco później \luty 1993\ w Muzeum w Legnicy. Zawiózł tam 30. prac malarskich i 50. rysunków wraz z pastelami.
Wcześniej w naszym Muzeum zorganizowaliśmy wielką ekspozycję na wzór wnętrza sakralnego. Jego prace doskonale się nadawały na wystawę tego typu.
Życie jest piękne, ale i okrutne. To jest wyświechtany banał, podobnie jak odkrycie, że życie to pogoń za wciąż innymi wyzwaniami, celami, chęć osiągnięcia intensywniejszych przeżyć. Do Andrzeja przystają jednakże słowa meksykańskiego architekta - Luisa Baragana: „Pewność śmierci jest motorem działania”. Jego prace, pełne emocji niosą tak właśnie sformułowany zapis. Symboliczne ukrzyżowania, to uwielbienie siły witalnej zakończonej katastrofą. Nie trzeba być wyspekulowanym intelektualistą, aby tak odczuwać te orszaki zanużone w miłości, przedstawiane z perwersyjną śmiałością. Tę całą megamitologię, gdzie pojawiają się w konwulsyjnych splotach nagie ciała w towarzystwie demonów, aniołów, jako realny świat, nad którym krążą helikoptery męskich genitalii. Czy może być wyrozumiałość i akceptacja do tak przedstawianej miłości?. Agresja w akcie seksualnym, jego brzydota, czy to protest?. A może to Jego droga od uwielbienia do nienawiści?. Od folgowania sobie aż po śmierć?. To także nic innego jak znany od średniowiecza taniec śmierci, czy pełne paradoksu renesansowe opisy cierpienia z miłości. czy emocja żarliwie przedstawiana w literaturze romantycznej. Można by mnożyć kolejne przykłady, aż po albumowe, często destrukcyjne, tomy sztuki erotycznej, wydawane współcześnie. Teraz, gdy świat doznał 11. września apokalipsy, której źródłem jest nienawiść, gdy emocje zapisały się w skali totalnej, sztuka Andrzeja Gordona, przez indywidualne doznanie, skierowane do swego wnętrza, nabrała humanistycznego sensu. Kryterium opisu świata, zmieściło się w Jego indywidualnym losie, w przeżyciu jednostkowym opisanym jako Jego sprawa i Jego los. Bardzo bym chciał, aby Pani Renata Ochwat wpisała kolejny raz Andrzeja Gordona w świadomość artystyczną nie tylko swojego miasta, ale otworzyła szerzej drzwi do historii polskiej sztuki, na miarę Jego dokonań artystycznych. Tym bardziej, że Stanisław K. Stopczyk, krytyk z metropolii, w opracowaniu - „Malarstwo polskie od realizmu do abstrakcjonizmu”, wymienia Andrzeja Gordona jako czołowego artystę, związanego z nurtem nowej figuracji.
W 1980. Muzeum wydało kolejny katalog autorski poświęcony Andrzejowi Gordonowi. Powstał w specyficzny sposób. Umówiłem się z Andrzejem, że ja będę pisał do Niego listy, a On mając wyraźną niechęć do sztuki epistolarnej będzie mi „odpisywał” rysunkiem na moją korespondencję. Potem zamieścimy ten wspólny plon w Jego katalogu mojego autorstwa. Pierwszy list napisałem 3. lutego 1980. roku. W sumie było ich kilkanaście. Nie wszystkie weszły do katalogu. Dokonano pewnego wybory, zlikwidowano powtórzenia oraz określenia mało cenzuralne. Tekst powyższy nie jest auto-plagiatem. Wystrzegałem się tego grzechu i sądzę, że się wybroniłem. Zakończyliśmy tę zabawę, gdy Andrzej po oświadczeniu, „Widzisz to jest korespondencja jednostronna…” nagle .napisał do mnie, „Mój Drogi, dzięki za list…Strasznie mi głupio,…ale za Boga nie myślałem, że te durne rysunki są coś warte. Strasznie mi głupio. [Wyjaśniam, że były to często rysunki dosyć obsceniczne J. M.] W nowym roku wpadniemy odwiedzić Ciebie i Zieloną Górę. Śmieszne, ale to pierwszy list. Ukłony dla Twoich bliskich i dla Ciebie. Andrzej Gordon 31 12 1980
Urodził się w1945. w Bydgoszczy. Studia w Warszawie. Dyplom z wyróżnieniem. Malarswo u Studnickiego, grafikę u Rudzińskiego. Przyjaciele związani z nurtem nowej figuracji: Jan Dobkowski-Dobson, Edward Dwójnik, Antoni Sałat, Jan Popek, Eugeniusz Wygowski, Jerzy Jury Zieliński. Tomasz Ciecierski.
sobota, 24 listopada 2012
Z pamiętnikiem mojej mamy
Mój pradziadek, wraz z
rodziną, całe życie spędził pod zaborem, dziadkowie także w państwie pruskim,
ale od 1918 już w kraju ojczystym, zaś od roku 1939 w Kraju Warty [hitlerowcy
tak nazwali ziemię wielkopolska włączoną do III Rzeszy].
Rodzice żyli w czasach
pruskich, ale po Powstaniu Wielkopolskim z pogranicza przenieśli się do Gniezna, gdzie moja mama urodziła mnie
i dwie moje siostry. W 1939. roku Niemcy wywieźli nas do Generalnego
Gubernatorstwa. Moje szczęśliwe dzieciństwo przypadło na czas okupacji w
Piotrkowie Trybunalskim, bez prawa opuszczenia tego miasta, pod karą
śmierci. W roku 1945. prawo to przestało
obowiązywać i ponownie znaleźliśmy się w
pierwszej stolicy naszego kraju. Mój ojciec, mama i starsza siostra, nie
przeżyli Polskiej Rzeczpospolitej
Ludowej. Nawet po sen ostateczny nie przypuszczali, że to się może zmienić. Z
tej rodziny pozostała tylko moja młodsza siostra, która podobnie jak ja
zamieniła rodzinne Gniezno na Zieloną Górę. Historia okazała się dla nas łaskawa,
zatoczyła koło i my urodzeni w okresie
międzywojennego kapitalizmu chyba pomrzemy w tym samym ustroju, po
doświadczeniach, których nawet wrogowi nie powinno się życzyć.
Moja rodzina nie żyła
historią. Nawet nie wiem, czy poza wiedzą, że Prusak to wróg, zdawano sobie
sprawę, że Wielkopolska w obrębie tego państwa
znalazła się dopiero po drugim rozbiorze w 1793. roku. Z pozycji
Chobienic, Iwna czy Sannik, Prusy to były całe Niemcy. Mój Ojciec widział
jednak różnicę, z korzyścią dla Prusaków.
Egzystencja uzależniona była
od przestrzegania prawa, hodowli koni i uprawy roli. Lojalność i dyspozycyjność
moich dziadków, wobec Jaśnie Państwa była częścią ich świadomości i pozostawała
poza sferą jakiejkolwiek dyskusji.
Historia rodziny to
zrządzenie losu, który wplątywał ich w liczne wojny. Pradziadek był na 3.
wojnach, które toczyli Prusacy, duńskiej w 1864. austryjackiej w 1866. i
francuskiej na przełomie lat 1870/71. Dziadek bił się w pierwszej wojnie
światowej w 1914. a potem podobnie jak mój ojciec, brał udział w czynie
zbrojnym Powstania Wielkopolskiego. Ojciec ponownie walczył z Niemcami w
1939.roku.
Ja tylko przeżyłem okupację.
W Gnieźnie wpadłem w złe harcerskie towarzystwo i zbyt szybko chciałem do
Europy, bez zezwolenia, właściwych dokumentów i przekraczając granice nie w tym
miejscu. Odsiedziałem swoje w WW2 [Wrocław, Wiezienie nr 2. ul. Sądowa].
Moje intensywne życie
zawodowe w Zielone Górze przypadło na czas narad, posiedzeń odpraw a nawet
prasówek prowadzonych obowiązkowo do końca lat 50. Ponieważ te ostatnie były
ostentacyjne lekceważone, wyrobiłem w sobie nie tyle odruch obronny ile nawyk
rysowania na każdym prawie posiedzeniu. I to właśnie mi pozostało po dzień
dzisiejszy.
W latach 60. i 70.
przyjeżdżał do Lubuskiego Towarzystwa Naukowego prof. Andrzej Kwilecki. Podczas
jego wykładu w Komisji Socjologii, robiłem rysunek dotyczący
metodologiczno-teoretycznego podejścia do struktury społecznej w aglomeracji
miejskiej. Uczony siedzi na słupie wysokiego napięcia, bez możliwości zejścia i
przy pomocy narzędzi badawczych, teleskopu i lornetki bada uwijającą się na
dole wspólnotę społeczną mieszkańców. Profesor powiedział mi, że przedłużył
wykład abym mógł zakończyć rysunek. Potem okazywał mi wiele sympatii, na którą
sobie nie zasłużyłem.
W roku 1998. ukazało się
dzieło Profesora Andrzeja Kwileckiego,
prawie 500. stronicowe, „Ziemiaństwo wielkopolskie” [Instytut Wydawniczy
Pax]. Poprosiłem o autograf a potem ośmielony serdecznym wpisem poinformowałem
o spisanym pamiętniku mojej mamy obejmującym w dużych fragmentach życie jej
rodziny na ziemi babimojskiej w dobrach hrabiów Mielżyńskich. Jedno mi utkwiło
w pamięci. W opinii Profesora, są to
cenne materiały, ukazują, bowiem życie ziemiaństwa od strony służby, chłopską
świadomość niejako z drugiej strony. Takie zapiski mają wartość dokumentu
biograficznego. Jest to także zjawisko socjologiczne jako zapis służby bez
chęci zaistnienia w literaturze, ale dające świadectwo tożsamości poddanych
ziemiaństwu wielkopolskiemu. Profesor Andrzej Kwilecki, związany z Instytutem
Zachodnim, dyrektor Instytutu Socjologii
na Uniwersytecie Poznańskim, wykładowca w Ecole des Hautes Etudes en Science
Sociales w Paryżu, szczególnie zasłużony w dziele opracowań ziemiaństwa oraz
osadnictwa na Ziemiach Zachodnich, zadecydował ostatecznie, że pokonałem
poczucie prywaty i przeznaczyłem fragmenty pamiętnika mojej mamy do druku.
Dnia 5. lipca 1982 moja mama
napisała:
„W Imię Boże
Pragnę opisać moje życie i
mojej rodziny. Ażeby dzieci moje mogły porównać życie teraźniejsze i swoje z
moim. Dlatego, że ja mieszkałam do dwudziestu lat na wsi. A wnuki moje już wieś
mniej znają. Niech to teraz porównają i ocenią, kiedy było lepiej dawniej czy
dzisiaj. Moim zdaniem czy miasto czy wieś ma swoje dobre i złe strony.
Urodziłam się 29 marca 1904
roku... mam już 78 lat. Jestem już starą kobietą. Ale wydaje mi się, że te lata
szybko minęły... Dzieciństwo moje zaczynało się w Iwnie. Jest to duża i ładna
wieś. Jest w niej pałac, czyli mieszkanie hrabstwa Mielżyńskich...
Pałac był wybudowany w parku.
Ten park był pięknie zagospodarowany. Pałac miał jak gdyby dwa fronty. Od parku
były schody, jak by na jedno piętro, po bokach filary wysokie,
z drugiej strony był tam szeroki taras stale
używany. Czy jak goście przyjechali, czy jakie uroczystości to tam się wszystko
odbywało, w środku był duży hol, tam były różne obrazy, jeden pamiętam, był to
obraz większy jak drzwi. Przy stole siedzieli panowie z długimi włosami w
kapeluszach i grali w karty a za jednym stał diabeł z rogami i coś pokazywał na
palcach jednemu z tych co grali. Obraz był w kolorze ciemnym, były też inne
obrazy, stało pianino i różne fotele głębokie. Do góry były salony, czerwony,
niebieski i różowy. Ja dużo tych pokoi znam. Ten różowy to był pani hrabiny.
Hrabina miała swoją sypialnię, swój buduar, swoją pannę służącą, która była na
jej usługi. Rano już czekała na korytarzu przed drzwiami, żeby być na dzwonek
do usług. Hrabia miał osobną sypialnię i też służącego do swojej dyspozycji.
Był to chłopak może 18. lat, syn stangreta, ożenił się z panną, którą mu pan
hrabia wskazał. Ale chyba się kochali, była ładna dziewczyna, imię miała
Rozalia. Ona mnie lubiła i ja ją też, raz widziałam jak ją hrabia szczypał po
policzkach i w kącie obmacywał, ale udałam, że nie widzę i nikomu nic nie
mówiłam,
Do pałacu przybudowana była
oranżeria. Mieli tam piękne palmy i merta to była jak drzewo. W tej oranżerii
mieli piękne kwiaty takie jak teraz do kościoła na Wielkanoc noszą. Przed
pałacem był duży klomb obsadzony różami, a na wojnie w 1914. Hrabina kazała
nasadzić tam czerwonych buraków. Hrabina zorganizowała taki kurs, uczyła nas o
Polsce, historii i różnych wierszy, szyli my dla siebie spódnice takie
wiejskie, materiał kupowała sama, nie wiem czyśmy to odpracowali, ale chyba nie.
W wojnę w 1914. roku sprowadziła dla całej wsi buty i sama też jedną parę
nosiła...Całą gospodynią w Iwnie to była hrabina, hrabia stale jeździł do
Poznania.
Z drugiej strony parku
wychodziło się znowu do jeziora. Tam była lodziarnia, czyli taka wielka piwnica
okryta ziemią, że nawet krzaki i małe drzewka na niej rosły. Tam zimą nawozili
lodu, że starczyło na całe lato. Od drugiej strony parku były zabudowania,
myśmy to nazywali oficyny. Pamiętam, chodziłam z hrabiną tam po cukier, który
był w olbrzymich skrzynkach, miód pszczeli, kiełbasy, suszone grzyby, różne
zaprawy te co w pałacu się nie mieściły albo nie mogły tam być. W tym cukrze to
było pełno mrówek. Raz zobaczyłam tam szczura, nie mógł wyjść bo beczka tylko
do połowy była wypełniona pszenicą. Ja zawołałam psa pani hrabiny i go do tej
beczki wsadziłam, zagryzł szczura, który tak był obżarty tą pszenica, że był
gruby jak żaba. Pies ze szczurem wyskoczył i uciekł do parku. Ja myślałam, że
zrobiłam dobrze i się pani hrabinie pochwaliłam, że Szwyps zagryzł szczura a
ona na mnie krzyczała jak mogłam jej psa na szczura puścić. Miałam go sama
zabić i zakopać.
Ja z hrabiną chodziłam po ten
cukier, bo hrabina obawiała się, że zostanie okradziona... Hrabina jak miała
dobry humor to odzywała się przyjaźnie do mnie. Powiedziała:- ”Cukier trzeba
oszczędzać, gdyż będzie jeszcze droższy”. „Dlaczego przecież rośnie tyle
cukrówki ?” [buraki cukrowe J.M.] -zapytałam. „Bo robotnik jest za drogi, ale
przyjdzie jeszcze czas, że będą pracowali za jedną cebulę”. Gdy miałam 18. lat
przez rok byłam w pałacu jako elewka uczyć się gotować. Jedzenie hrabstwo to
mieli raczej skromne, prawie wciąż równe. Hrabia często mówił przy obiedzie, że
jedzenie jest kiepskie. - „Mój stangret żre lepiej” - tak krzyczał. W piwnicy
wisiały całe nogi wołowe, połowa cielaka, skopy czasem całe. To jak się zaczęło
psuć i śmierdzieć,.to całe kupy mięsa nosiłam do jeziora dla ryb. To jak
wrzuciłam i się chwilę postało to już do tego mięsa przypływały ryby, takie pół
kilowe karpie albo może większe. Hrabstwo nie pozwolili się w tej wodzie kąpać.
Gdy raz mój brat wykąpał psa to hrabina z taką złością przyleciała
i powiedziała, że jak jeszcze
raz zobaczę, że w moim stawie kąpiecie psa to go każę zastrzelić. Hrabina zła
aż czerwona a tego psa sami pożyczali jak polowali na kaczki, to on żeby kaczka
wpadła na środek jeziora to popłynął i zawsze przyniósł, nazywał się Moroł. Jak
chłopaki w szkole się pokłócili z moimi braćmi to też ich nazywali, - „ty
Morole”. Jak polowali na kaczki to hrabina go sobie pożyczała. Kiedyś brat
Stefan, już był duży chłopiec, jak zaprowadził psa, to kazała mu wchodzić pod
pas w wodę i żeby jej naganiał kaczki, kiedy nie nagnał jej żadnej to uderzyła
go w twarz. Bardzo to jej pamiętał. W czasie jak ojciec był na wojnie 1914.
roku to go zastrzelił taki leśniczy, który koniecznie chciał tego psa od ojca
kupić, to mu ojciec powiedział, że wolałby mu krowę sprzedać jak tego psa. Był
to pies polownik, czarny z falowaną sierścią jak najładniejsza ondulacja.
W szkole pierwszy rok
uczyliśmy się po polsku. Rano gdy wszedł nauczyciel to wszyscy wstali i - ”Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, pisaliśmy
na tabliczkach rysikiem. Tabliczki musiały być czyste i ramka wyszorowana.
Z jednej strony były linie do
pisania a z drugiej kratka do rachunków. W szkole musieliśmy siedzieć cicho po
czterech w jednej ławce. Z jednej strony byli chłopcy z drugiej dziewczęta a w
środku ganek. Nauczyciel nazywał się Kunicki, bardzo ponury bez uśmiechu. Stale
się kłócił ze swoją żoną, potem mścił się na dzieciach. Po nim przyszedł młody
nauczyciel, nazywał się Podlak, - on dostawał często,- myśmy to nazywali wielką
chorobą. Jak dostał atak to my wszyscy uciekli ze szkoły. Starsze chłopaki to
już się nie pozwolili bić. Nauczyciele bili za naukę, za błędy, za brak posłuszeństwa.
Przed szkołą był duży plac ogrodzony drewnianymi sztachetkami, były ubikacje
osobne dla dziewcząt, osobne dla chłopców. Raz spadł samolot, może kilometr od
szkoły. To myśmy poszli z nauczycielem oglądać, nazywali my to aeroplan. Na
drugi dzień robiliśmy z tego wypracowanie.
Wyszłam ze szkoły w roku
1918. Świadectwo było po niemiecku, dobrze się uczyłam, ale byłam pyskata.
Powiedziałam nauczycielowi, że nie chcę świadectwa, bo będzie Polska to nie
będzie potrzebne, to mi nauczyciel powiedział, że jak będę potrzebować
świadectwo szkolne to muszę kupić za 50. fenigów, ale że jestem frechowna to
muszę dać 1. markę. Inny nauczyciel nazywał się Ferdynand Brand. On już patrzył za takimi starszymi
dziewczynkami.
Jest tam w Iwnie bardzo ładny
zbudowany w formie krzyża kościół, jest do dziś taki jak był dawniej. Po wojnie
w 18. roku to hrabia przychodził do kościoła zawsze jako wojskowy. Pamiętam, że
miał czapkę z takim pióropuszem, to ją tak nosił w kościele jak świętą. Później
chodził już w zwykłym ubraniu... Ksiądz zawsze czekał z nabożeństwem aż
przyszli, przeważnie wiele się nie spóźniali. Hrabia z hrabiną do kościoła w
niedzielę chodzili, mieli specjalną ławkę pięknie rzeźbioną wyściełaną
czerwonym aksamitem, po prawej stronie ołtarza. Po mszy przy ołtarzu całowali
krzyż. Z kościoła wychodzili pierwsi, za nimi ludzie. Oni stanęli przed
kościołem. I ci co wychodzili z kościoła pchali się do nich tłoczyli, żeby
hrabstwo przywitać przez pocałowanie w rękę. Starsze kobiety to nawet hrabiego
całowali po rękach mimo, że się wzbraniał. Starsi ludzie, babcie dziadkowie
kłaniali się czapkami aż do ziemi. Gdy już państwo odeszli to z kościoła
wychodzili ci, co albo dłużej się modlili albo nie chcieli się witać z
państwem. Zauważyli, że jak przeszedł i się nie przywitał to przy okazji
powiedzieli, że nie przyszedł się przywitać.
Mieszkaliśmy w Iwnie w
pięknym domu. Nazywał się portyjerka dla tego, że stał przy bramie, która była
wyjściem do parku. Brama była żelazna, przeszło dwa metry wysoka, po bokach
były dwa wielkie filary, na wierzchu duża kula. Dom ten jeszcze w Iwnie stoi,
był w formie jak by kaplicy, okrągłe okna na dole, była duża sień i duży pokój
z dużą wnęką co nadawało mu tę formę, była kuchnia podłużna, raczej wąska, duży
piec i schody na piętro, tam były dwa pokoje, jeden nad tą wnęką a drugi od
frontu. W tym jednym pokoju ja mieszkałam, raczej spałam z babcią, bo to był pokój babci, myśmy mówili babusia.
Ten pokój był od strony parku, jak my otworzyli okno to gałęzie kasztanów
sięgały do okna. A ptaszki jak tam pięknie śpiewały, teraz nie słyszy się tych
śpiewów. Wieczorem w maju to słowiki. Takie to były uroki parku i wsi, dopiero
teraz na stare lata to człowiek ceni.
Do Chorzałek to my się
przeprowadzili jak ja miałam 8 lub 10 lat, po wojnie i po powstaniu w Poznaniu.
Ojciec dostał duży rewir i się musieliśmy przeprowadzić. Chorzałki to był jeden
tylko dom, bo podczas burzy wieś się spaliła. Ludzie mówili i tak pewno była
prawda, że to było podpalenie. Bo rodziny się wszystkie wyprowadziły do innych
wsi, budynki były puste, my jako dzieci często żeśmy tam latali po tych pustych
domach. Pamiętam jak była silna burza, dawniej zawsze były silne burze, a myśmy
z babcią i mamą klęczeli przy łóżku i się modlili. A ojciec nasz wszedł do
pokoju w skórzanym płaszczu i kapeluszu, zmoknięty aż ciekło na podłogę i
powiedział,
- ”No już Chorzałki się
palą”. To jak trochę przestało padać wyszliśmy to sobie przypominam i nie
zapomnę tego jak ogień na szerokość szosy szedł, aż mi się zdawało, że pod
chmury. Od tego czasu bardzo się bałam burzy i mówiłam nie raz, żeby wciąż była
zima. W Chorzałkach mieliśmy cały dom pod słomą i całe zabudowania pod
strzechą, a były, dom, stodoła, szopa do drzewa, zwyngier dla psów i duży
chlew, taki jak dom, studnia kręcona na łańcuch, kawałek ogródka, szopki dla
kurcząt i to wszystko co opisałam tak kolejno, to było w jednym kole, jeszcze
była brama szeroka i na przeciw, trochę z boku wyjazd na łąkę a w środku
podwórza mała sadzawka dla kaczek. Ojciec mówił do nas dzieci, wy tu mieszkacie
jak na wakacjach, ale my tego nie umieliśmy docenić bo nie było ludzi, sąsiadów,
kolegów.
Po paru latach
wyprowadziliśmy się do Sannik. Była to taka średnia wieś, przemysłu tam nie
było. Było tylko duże podwórze, zawiadywał tam zawsze agronom. Mieli tam kuźnię
i zakład kołodziejski i suszarnie do zboża i dosyć dużą stadninę źrebaków.
Kołodziejem tam był Józef Muszyński, mój przyszły teść, ojciec mojego męża.
Ludzie pracowali na tak zwanym zaciągu. Później hrabia sprzedał Sanniki jednemu
Niemcowi, to las został dołączony do Iwna i Chorzałek, czyli lasu nie sprzedał.
Przed wojną w 1937. roku zaczął się o te Sanniki starać jeden kupiec z Gniezna,
Groblewski, miał duży sklep konfekcyjny na ulicy Chrobrego. Niemcowi zostało
jeszcze dwa lata do końca dzierżawy. Zarzucili mu, że ma pole zachwaszczane i
wyprocesowali przez sąd te dwa lata. Wkrótce potem wybuchła wojna 1939. roku. I
zaraz na początku przyszło gestapo do Sannik do Groblewskiego i został
aresztowany po zarzutem, że znaleźli u niego broń. Mówili ludzie, że Niemcy
sami postawili karabin za drzwi i to był powód. Groblewski został rozstrzelany
w Kostrzynie na rynku...”
To jest fragment pamiętnika
dotyczący młodości. Całość została wydana w formie książki, [20 egzemplarzy dla
rodziny, w formie pozycji bibliograficznej.]
Pamiętnik mojej mamy zawiera
także dramatyczny opis rozpoczętej wojny. Na około stu stronach zapisanych
drobnym maczkiem mama zawarła opis od września 1939. do marca 1945. roku. Od
czasu wysiedlenia, aż po powrót z Piotrkowa Trybunalskiego do „naszego
kochanego Gniezna”.
Mieszkanie nasze było zajęte
przez jakiegoś kolejarza. Wprowadził się po ucieczce Niemców, przed
bolszewikami. Może myślał, że my także nie powrócimy z wygnania. Tłumaczył się,
że to tylko na okres malowania swojego mieszkania. Ojciec powiedział: - „Daję
panu czas na 2 4 godziny, o ile po tym czasie jeszcze pana tu zastanę to marny
będzie pana los”. Kolejarz wyprowadził się w terminie wyznaczonym przez Ojca.
Mama zapisała w swoim pamiętniku, że odzyskała jedynie ślubny portret, który ze
śmietnika zabrała sąsiadka. „Piękny obraz Pan Jezus w Ogrójcu gdzieś zaginął,.
Może go nawet zabrała ta Niemka, bo podobno była katoliczką, najwięcej to mi
było żal maszyny do szycia,” I tak musieliśmy, jak z goryczą wspominała mama,
„dorabiać się na nowo”.
Nie zdziwiło mnie zamykające
pamiętnik zdanie, - „ Żeby już więcej wojny nie było, przeklęci ci ludzie,
którzy wojny wywołują albo chcą wojny”.
piątek, 2 listopada 2012
Nie ironicznie piszę a serio wspominam
360 miliardów lat temu To byłaby dobra rada
Starość się Panu Bogu nie
udała – to było wypowiedziane przez Józefa Marka z goryczą – bez wykrzyknika
czy znaku zapytania. I stworzona została pociągająca wizja. Jak przystało na
artystę plastyka, rzeźbiarza i poetę – wizja może nieco abstrakcyjna, co nie
znaczy pozbawiona marzycielskiej realizacji?
Dla Pana Boga wszechmogącego
nie byłoby to żadną trudnością wyjść naprzeciw zrealizowania tej wizji. Nie wiadomo
czy nie wpadł na taki pomysł czy miał kiepskich doradców.
Człowiek gdyby nieodwołalnie
postanowił kopnąć w kalendarz, odwalić kitę, kojfnąć bezdyskusyjnie,
ostatecznie przenieść się na łono Abrahama, winien mieć szansę, aby się wznosić,
w sensie dosłownym, wbrew prawu ciążenia, wolno ponad padół ziemski, coraz
wyżej i wyżej lekceważąc grawitację planety. Byłby coraz mniejszy, - dosłownie
bez żadnych aluzji, po prostu tak by go widziano z ziemi. Byłby coraz mniejszy,
aby wreszcie jako świetlisty punkcik zginąć w czeluściach bezdennych, - w
sensie wyliczeń - galaktyk w kosmosie. Mogliby nawet być świadkowie tego
opuszczania planety-ziemia. Jednak byłby raczej zalecany spokój i cisza wręcz w
uszach dzwoniąca. Zapewne w kosmos wstąpienie, byłoby zakłócone nie odpowiedzialnym
zachowaniem lamentującej żony, może kochanki albo nawet konkubiny. Tej
ostatniej zapewne byłoby łatwiej znieść udział w imprezie, jako że zbyt długo,
w jej mniemaniu ją zwodził.
Tak powinien Pan Bóg
zarządzić a nie obdarowywać tych, co stworzył na podobieństwo swoje, różnymi
plagami transportowymi przez Jeźdźców Apokalipsy.
Koniec, żadne ale, czy
przecinek, tylko kropka i ferig.
Józek! Pomysł kapitalny. Jestem
szczerze zachwycony. Komuniści, wszyscy postkomuniści, a także ci, co tęsknią
za PRLem, wraz ze swoimi sentymentalnymi wspomnieniami mogli by się kolportować
22 lipca we flagowe święto PRL. Dla 99% pozostało by Wniebowstąpienie, ale
mniejszości zapewne wybrały by inny termin.
Jak każda wielka koncepcja i
ta koncepcja będzie miała zwolenników i wrogów. I mnie dorwał ten dylemat, ale
myśl mi się splątała i skierowała mnie w rejony Słownika ortograficznego, a
dokładniej w rozdział XII, Znaki interpunkcyjne - a jeszcze dokładniej, w
przecinek oraz pytajnik.
Wszyscy umrzemy, bez
pytajnika, to znaczy bezapelacyjnie to napisałem. To, po co pytajnik? O tutaj on jest na swoim miejscu, bo jest to
pytajnik zastosowany zgodnie z polską interpunkcją.
Wszyscy umrzemy, to nie jest
pytanie a zwrot retoryczny a może być przerobiony na pytanie retoryczne. Czy wszyscy
umrzemy? Tutaj pytajnik jest słusznie zastosowany, chociaż dosyć dolegliwie
zastosowany, jako że odpowiedź może być bezapelacyjna a pytajnik, stosujemy w
tym wypadku zamiast kropki. To po co ta kropka? Nie, Józek nie, galaktyczny wizjonerze, na mnie
już najwyższy czas w kosmos!?
Piesek przy rzeźbie [tytuł nieco ukradziony Nobliście]
To był widoczek! Oleńka i
Józek siedzieli pod prowizorycznym daszkiem ratującym ich od upału a u ich stóp
leżał mały wielo,
- może sześcio - rasowy kundelek patrzących na
nich jak na cudowny obraz, spodziewając się cudu. Pracowali w skansenie w
Ochli. Rzeźbiarze i ten wesoły, ale nieco namolny piesek. „Rodzina” to trzy
postacie. Ojciec najwyższy, twarzą zwrócony ku matce, tylko nieco niższej i
dziecko, nieco ponad połowę wzrostu rodziców. Byliśmy tam codziennie i
codziennie ten piesek nie był zadowolony z naszych wizyt. Ale suki syn, bo to
był pies, przestał na nas warczeć, jedynie szczekaniem,
- z czasem przyjaznym-
oznajmiał, że oto znowu przybyliśmy. Kiedy dzieło zostało skończone, Artyści
opatrzyli spracowane i miejscami okaleczone dłonie, powstał dylemat, - a co z
pieskiem? Może u was? Nie zabraliśmy go od razu. Dopiero po tygodniu pozwolił
się zanieść do fiata. Początkowo na nasz widok, nie szczekał, ale krył się.
Piesek jak piesek. Zawsze mieliśmy jakiegoś kundla w rodzinie. Ten był jednak
naznaczony wyjątkowymi umiejętnościami i wybitną indywidualnością. Parę razy
znikał na kilka dni, ale panie z obsługi muzealnej w Ochli zawiadamiały. -
Panie dyrektorze, pana piesek siedzi pod tą wielką rzeźbą tych Państwa z
Krakowa, po południu przyszedł, a poprzednio tak jakoś w nocy.
Pojechaliśmy, piesek chętnie
coś przekąsił, chętnie wsiadł do fiata i wysłuchał: - Ty gnojku, nie myśl, że
będę po ciebie przyjeżdżał, to jest ostatni raz, zapamiętaj to sobie.
Zdechniesz z głodu, już teraz by ciebie artyści z Krakowa nie poznali, tak
schudłeś podły gnojku. Czym teraz tak śmierdzisz? Śmierdzisz jak skunks, w czym
się tym razem gnojku wytarzałeś?
Pewnego dnia wyszedł na
spacer z córką i nagle zaczął się oddalać nie zważając na prośby, aby powrócił,
ani na głośny bek córki. Taki gnojek! Pytałem telefonicznie czy siedzi pod
Markami? Ale nie siedział. Nie to nie, gnojku głupi.
„Tablic orientacyjna”.
Wspaniała w swojej wymowie praca.
Na ekranie słowa i luźne
litery. Przed tablicą Artysta-twórca. Własne spodnie, buty, marynarka i
kapelusza na głowie. Głowa, która jest rzeźbą-portretem Józefa Marka. Obok
puste krzesło, dla ciebie człowieku zbłąkany, przed „Tablicą”. Ułóż coś
sensownego z tej ojczystej rozsypanki.
Panie dyrektorze – pewnego
dnia telefon – z portierni. Koło „Tablicy” siedzi jakiś pies. Oczywiście ten
sam kochany gnojek. Nauczył się podróżować autobusami, do Ochli pod rzeźbę
przyjeżdżał, kiedy chciał do Muzeum, kiedy miał humor składał wizytę w domu.
Robił to coraz mniej chętnie, jako, że był kąpany, czego nie lubił, mało, nie
lubił, nie znosił. Wizyty, aczkolwiek przez córki oczekiwane, były coraz
rzadsze. W muzeum się do gnojka przyzwyczaili. Polubili nawet pieska.
Meldowali: - Panie dyrektorze wysiadł na przystanku przy dworcu, albo, - Panie
dyrektorze wysiadł przed Komitetem Wojewódzkim i szedł pieszo prosto do Muzeum.
Aż wreszcie.
Minął tydzień, dwa a gnojka
ani widu ani słychu. Córki przestały wreszcie beczeć, tylko prosiły: - Tata
zadzwoń do Krakowa, do Państwa Marków. Może już doszedł?
Niebo gwieździste nade mną a kategoryczny imperatyw we
mnie [o nie jest kradzież, tylko zapożyczenie frazeologiczne]
Na inkrustowanym stole, a
jakże zabytkowym, bardzo współczesna, także wytworna butelka. Tak na oko, na
pewno nie mniej aniżeli, litrowa. Przy stole Józek i ja, na razie potencjalni
konsumenci, ale za chwilę już nie potencjalni, co spowodowało twórczą
atmosferę. Powstała i rozwinęła się radosna wizja.
Najważniejsze, aby zdobyć
odpowiedni kamień. Musi być dosyć pokaźny a równocześnie łatwy do toczenia. - To
kwestia Józka, a moja, - to da się załatwić, gdy obejmowałem ten stołek, to
jeszcze był w Muzeum Dział Przyrodniczy. Z licznych żwirowni zwoziliśmy
wyjątkowej urody kamienie. Możesz sobie wybrać w kolorze i wadze.
Ustaliliśmy, korzystając z
modnej logistyki, że kamień będzie toczony z ulicy Wrocławskiej, od miejsca
gdzie jest zakręt, w najwyższym jej wzniesieniu, w kierunku do Zielonej Góry,
po prawej stronie, poboczem. Wybrany głaz zawieziemy muzealnym żukiem na
wybrane miejsce. Powiadomimy o przedsięwzięciu redakcję Gazety przez jej
kierownika Działu Kulturalnego, Henia Ankiewicza –Antabatę, z którym obaj
byliśmy zaprzyjaźnieni.
Butelka jeszcze do połowy
była napełniona.
W Gazecie ukazał się artykuł
w sensacyjnym tonie o człowieku, który już drugi dzień toczy do miasta ogromny
kamień. Tajemnicza sprawa. Nikt nie może udzielić na ten temat informacji a
toczący milczy i nie odpowiada na prośby o wyjaśnienie.
To już piąty dzień tej
niesamowitej męki donosiła Gazeta.
Teraz będzie znacznie
trudniej. Do tego czasu było nieco z górki a teraz szosa się wznosi, dość znacznie,
dostrzegalnie.
Wczoraj był dziennikarz z
Rozgłośni zielonogórskiej w towarzystwie znanej Carycy reportażu, ale utrudzony
tym kamieniem, tylko spojrzał na kobietę, nawet lekki uśmiech zagościł na jego
obliczu, ale niestety bez jakiegokolwiek słowa. Wczoraj wieczorem dwie znane
dziennikarki z Gazety, doniosły butelkę, co prawda mało wytwornego wina, które
nie zostało przyjęte i znowu - efectus nulus. W godzinie południowej pani
prowadząca warsztaty dla młodzieży w Biurze Wystaw Artystycznych, przybyła pod
kamień z grupą młodzieży i wygłosiła prelekcje na temat happeningu i performensu.
Młodzi pytali czy mogą uczestniczyć w dziele twórczym, ale niestety nie
uzyskali przyzwolenia.
Wczoraj rano pojawiła się
grupa starszych pań, które przywiódł do kamienia ksiądz proboszcz. Po krótkiej
modlitwie i żarliwym skupieniu oznajmił, że nie zna, co prawda człowieka, ale
jest pewny, że to jest grzesznik, w ten sposób właśnie odkupujący swój, zapewne
ciężki grzech śmiertelny. O Jezu, może kogoś zamordował, jęknęła jedna z nich.
Potem odmówiono kilka zdrowasiek a dwie panie odśpiewały na głosy pieśń nabożną.
Gazeta donosiła także, że znalazł się zatroskany gospodarz, oferujący za darmo
przewiezienie kamienia wozem na gumowych kołach. Znalazł się niestety także
sutener, który przyprowadził Córy Koryntu korzystając ze stałego tłumu przy
kamieniu.
Z prelekcją naukową wystąpił
znakomity historyk Paweł Trzęsimiech, którego wykład o kamiennych krzyżach,
pomnikach przeszłości, wzbogacił słuchaczy cytatem „Do mitów należy zaliczyć
pokutujący powszechnie pogląd jakoby ongiś winowajca własnoręcznie odkuwał
krzyż” i jeszcze wyraził pogląd, że to, co się dzieje na naszych oczach to jest
współczesna wypowiedź artystyczna a nie ekspiacja za grzech popełniony przez
twórczą wolę artysty. Podobnie jak nie wszystkie kapliczki należy uznawać za
próbę wyłgania się od odpowiedzialności za zły czyn popełniony przez fundatora
miejsca kultu. Artysta nawiązuje to tej tradycji, która ma wielkie znaczenie do
poznania mentalności twórców kamiennych symboli, których znaki zarosły dziś
trawą zapomnienia w sensie dosłownym i metaforycznym.
Ze szpitala, od ordynatora
neurologa, siostry przyniosły na plastykowych tackach placki ziemniaczane z
cukrem i śmietaną. Kilku meneli narzucało się z piwem. Pojawił się także
sprzedawca lodów. Duży pies chciał powąchać kamień, zapewne, aby się pod nim,
albo na nim, podpisać.
Z Poznania przybyła telewizja,
a krakowskie „Życie Literackie”
delegowało, nie bez powodu, swoich przedstawicieli z działu publicystyki,
reportażu i poezji.
Jak zwykle, nieprofesjonalna
nasza policja, na sygnale podjechała pod kamień. Zażądała dokumentu
określającego tożsamość, – tak donosiła Gazeta – od krakowskiego profesora
Józefa Marka. Cenionego w polskiej sztuce malarza, rzeźbiarza, rysownika,
medaliera, dysponującego najwyższymi odznaczeniami ze Związku Polskich Artystów
Plastyków, laureata wielu nagród, autora licznych ekspozycji krajowych i zagranicznych
a także tomików poetyckich poświadczających tożsamość wrażliwej natury, tego z
takim trudem i uporem polskiego robotnika toczącego nie kamień, a los
człowieczy. Utrudzony, ubrudzony, doszczętnie złachany, ledwie trzymający się
na nogach bohater naszych czasów. Tacy ludzie tworzą tradycje i folklor swoich
małych ojczyzn.Tak wzniośle napisała Gazeta i jeszcze wystosowała apel, ale już
nie zbyt byliśmy w stanie określić, jakiej treści.
Następnego dnia sprzątaczka: - Mogę sobie zabrać tę butelkę?
I jeszcze jedno szefie. Czy
ten klamot ma tu leżeć między kieliszkami?
niedziela, 16 września 2012
Chodzi o to, żebyśmy jak najdłużej byli razem, blisko siebie
Było krótko przed północą. Do
okna przywołał mnie krzyk srok, zasiedlających drzewa przed oknem. Wśród
gałęzi, wysoko nad ziemią, kot. Znam go z widzenia. Dobrze utrzymany, grzeczny,
zapewne z dobrej rodziny. Często, ozdobiony czerwoną obróżką, przechadza się
wśród zaparkowanych samochodów. Teraz zamienił się w jaguara. Polował raczej
dla zabawy, zapewne nie z głodu. Ale sroki o tym nie wiedziały. Cóż zresztą za
różnica, śmierć to śmierć. Z krzykiem atakowały kota, wrzeszczały skrzekliwie
tak długo, aż zlazł z tego drzewa.
Narażały się przy tym, gdyż kot tylko czekał na źle zaplanowany atak. Zielona
Góra, to istotnie teraz miasto srok. Gdy zamieszkaliśmy przy ulicy Janka
Krasickiego w roku 1962 [obecnie mieszkamy przy ulicy Ignacego Krasickiego, bez
przeprowadzki] nie było tutaj srok nawet na lekarstwo. Teraz nie zdziwiłbym się
gdyby wtargnęły do herbu miasta. Sugestię tę mógłby rozpatrzyć Pan Profesor
Wojciech Strzyżewski, jako, że one naprawde potrafią skutecznie bronić swojej
małej ojczyzny.
Już w roku
2000, w listopadzie, dostaliśmy telegram o śmierci
żony brata mojej małżonki, ś.p. Leszka Wilke. Pogoda fatalna, ale żona
przemogła strach i pojechaliśmy do Gniezna. Mnie jednak zmuszała do tej podróży
nie tylko ta smutna konieczność. Parę lat temu, na pogrzebie w Poznaniu, mój
drugi szwagier – Włodek Wilke - poprosił mnie, abym powiedział parę słów o jego
zmarłej żonie. Takiej prośbie się nie odmawia. I wtedy, już po egzekwiach,
podeszła do mnie żona Leszka, dużo młodsza ode mnie, i powiedziała: „Pamiętaj,
abyś mnie także pożegnał”. Byłem zaskoczony, ale próbując nadać lekki
ton tej prośbie odparłem: „Musisz spełnić jednak jeden warunek. Umrzeć przede
mną”. Nie zwróciła jednak uwagi na niedelikatność moich słów, tylko poważnie
powiedziała: „Dobrze, ale pamiętaj! Przyrzekłeś.” W ten sposób do Gniezna
jechałem spełnić swój ciężki obowiązek. Musiałem wspomnieć o tym, że urodziła
się na Ukrainie, że poznała trakt śmiertelny na Syberię, że w drodze do Polski
zmarła jej matka, że wychowywała się w domu dziecka, że wreszcie dotarła do
Polski, że w Lubaniu Śląskim zapoznała swego męża, że wreszcie pochowana jest w
Gnieźnie, co dla jej wnuków, jest zupełnie normalne i oczywiste, że dla dzieci
swoich stworzyła tutaj ojczyznę, że los pogmatwał jej życiorys, że wreszcie
śmierć wyzwoliła ją z tęsknoty za swoim dawnym domem. Ten życiorys można powielać dla setek tysięcy Polaków i prawie
do wszystkich zamieszkujących Ziemie Odzyskane.
Moja Mama była tu przede mną
W roku 1945 moja mama i jej brat
późną jesienią przyjechali do Zielonej Góry do swojego brata Wojciecha. Tak to
wspominała: ”Pierwszy raz w Zielonej Górze byłam z bratem Stefanem. Podróż
mieliśmy ciężką, siedzieliśmy na ziemi, tłok, pociąg, co kawałek stanął. Gdy
przybyliśmy do Zielonej Góry był późny wieczór, padał śnieg, ale nie mocno.
Traf chciał, że pierwszego pana, którego zapytaliśmy gdzie jest ulica
Strzelecka, oświadczył, że mieszka blisko tej ulicy i że nas zaprowadzi. I tak
nas prowadził może kilometr, albo jeszcze dalej. Wreszcie doszliśmy do jakiejś
osobnej willi, on otworzył kluczem i szybko
wszedł i zamknął za sobą na klucz, pokazał nam ręką na lewo i mówi, tu jest
ulica Strzelecka. Idziemy coraz dalej, a tu jakieś połamane płoty, całe kupy
drutu kolczastego a zabudowań nie ma. Okazało się, że ten pan bał się sam iść,
bo to w tym czasie jeszcze było niebezpiecznie iść, więc sobie nas wziął do
towarzystwa. Wróciliśmy się, ulicy nie można było znaleźć, bo ciemno. Wreszcie
zobaczyliśmy osobny oświetlony domek. Skierowaliśmy się tam i Stefan mówi,
pytaj się ty, bo oni się mężczyzn boją. Ja zapukałam do drzwi, od razu w całym
domu światło zgasło. Ja pukam dalej, wreszcie mówię, czy państwo nie wiedzą
gdzie jest ulica Strzelecka. Po chwili się światło zaświeciło i wyszedł pan w
laczkach na nogach i zaprowadził nas kawałek i pokazał kierunek i wytłumaczył
nam”.
Na tym nie koniec, jest jeszcze spotkanie z
milicją, jakieś trudności, ale w końcu dotarli do brata, który w niewoli
niemieckiej poznał swoją żonę i osiadł, jako wykształcony ogrodnik, w Zielonej
Górze. Ogrodnictwa uczył się jeszcze przed wojną w zakładzie Sióstr Zakonnych
św. Józefa w Poznaniu, na Ratajach. Mama moja
pisze, że w Niemczech posłano go nawet na kurs „dywanów kwiatowych”, gdyż jako
ogrodnik pracował u jakiegoś wysokiej rangi wojskowego. To jest pierwszy zapis dotyczący brata
mojej mamy, i pierwszej wizyty w naszym mieście. Drugi zapis jest bardziej
złowieszczy dla naszej rodziny tutaj osiadłej.
„Dostaliśmy telegram, że Wojciech
zmarł. Pojechaliśmy na pogrzeb, rodzice, ja z mężem, brat Stefan już dzień przed
tym pojechał. Przyjęła [żona Wojciecha] nas z płaczem, że Wojciech nagle zmarł.
Opowiadała, że leżał na tapczanie przykryty spodniami i jak go pocałowała w
czoło to dopiero poznała, że nie żyje. Zobaczyłam go dopiero w kostnicy na
cmentarzu, był poraniony na twarzy. Szwagier Jóźwiak [mąż
najmłodszej siostry mojej mamy Janiny – J.M] naliczył, że miał
czternaście ran. Ja tylko to zauważyłam, że miał wargę wyrwaną tak, że mu było
widać zęby z lewej strony. Podobno żołądek miał cały czarny, oczywiście z
wierzchu, na brzuchu. Pogrzeb był po południu.
Były też jakieś delegacje. Każda po parę słów przemówili i koniec. Jeden pamiętam, że z przyjaciół miasta mówił z płaczem,
nazywał go kochany kolego i przyjacielu. Po pogrzebie udali my się na dworzec… Pochowany jest teraz na
Jędrzychowie, ponieważ ten cmentarz gdzie był pochowany został
zamieniony na park. Szkoda, że nie żyje, byłoby nas tu więcej, bo był to dobry
chłopak”.
Tak kończy się drobny fragment
tego zapisu. Dalej są różne przypuszczenia, że może to z powodu rewizji, że
żona zeznała, że ma broń, że znaleziono u niego karabin, że wszechmocne było
wtedy UB. Po dzień dzisiejszy sprawa ta jest dla naszej rodziny okryta
tajemnicą. Zabiegałem o jej wyjaśnienie. Tadeusz Rynowiecki, prokurator wojewódzki,
serdecznie ze mną zaprzyjaźniony, jeszcze zanim przeniósł się do Warszawy,
radził mi życzliwie: ”Chłopie daj sobie spokój w tej sprawie”. Toteż jedynie artysta
malarz Witek Cichacz odnowił mi metalową tabliczkę przybitą do krzyża. Pytałem
nawet w Sekcji Historycznej Pionierów, czy ktoś nie zna tej ponurej sprawy.
Łaskawie zaangażowała się w wyjaśnienie tej zagadki Pani Prezes, Maria Gołębiowska.
Niestety także bez rezultatu. Przeniesienie jego grobu nastąpiło w czasie, gdy
budowano w Zielonej Górze ciąg komunikacyjny z KW PZPR do Urzędu Wojewódzkiego.
Była to „nowa trasa od Wieczorka do Lembasa”. [Jan Lembas, Przewodniczący
Wojewódzkiej rady Narodowej]. Doczekała się nawet fraszki: „Do celu, przez
cmentarz PRLu”. Zresztą tych wersji było kilka. Likwidacja cmentarzy należała
do polityki i dotyczyło to całego kraju. Likwidację tego cmentarza
usprawiedliwiało dynamicznie rozwijające się miasto i potrzeba dogodnej komunikacji
pomiędzy ośrodkami władzy. Niemniej trzeba z satysfakcją odnotować decyzję
władz miasta, o czym pisze Zbigniew Mazur w pracy zbiorowej pod Jego redakcją „Wokół
niemieckiego dziedzictwa kulturowego na Ziemiach Zachodnich i Północnych” w
artykule pt. „Między ratuszem, kościołem i cmentarzem.” [Instytut Zachodni
1997r. s.333.]: ”W Zielonej Górze w Parku Tysiąclecia, powstałym po
zlikwidowaniu tzw. cmentarza zielonokrzyżowego, Rada Miejska umieściła w 1994
r. na zachowanej kaplicy cmentarnej,...płytę przypominającą
w nagannym tonie, że istniała tu „jedna z najładniejszych nekropolii o
charakterze parkowym na Dolnym Śląsku z dziełami sztuki kamieniarskiej o
wybitnych walorach artystycznych”. Co więcej, wymieniono na tablicy siedem
nazwisk pochowanych tu niegdyś „zasłużonych dla miasta obywateli”, odkrywając
przy opisie ich działalności zupełnie nieznane dla obecnych mieszkańców epizody
z przeszłości Zielonej Góry”. Ślad po cmentarzu odnalazł Waldemar Gruszczyński,
dziennikarz Gazety Zachodniej, dodatku do Wyborczej [11.01.2001 NR 9.]: ”Podwórko
przy ul. Matejki 13... Tu... leży kilkanaście tablic nagrobnych, resztki
ozdobnych kolumienek z rzeźbionymi liśćmi. W ścianę... wmurowano fragmenty
nagrobków.” Wiesław Myszkiewicz, szef
Działu Historycznego Muzeum, przypuszcza, że są to fragmenty z „cmentarza w parku Tysiąclecia”.
„Nekropolia powstała w połowie XIX wieku. Założona na planie prostokąta, z
alejami lipowymi, klonami, wiązami górskimi i dwoma cypryśnikami wyglądała pięknie.
Na początku XX wieku podzielono ją na dwie części: katolicką i ewangelicką o
nazwie Zielony Krzyż”, pisze Waldemar Gruszczyński.
Muszę jeszcze powrócić ponownie
w lata pięćdziesiąte. Moja mama wybrała się z Gniezna do Poznania z bardzo
ważną wizytą. Ja już jako student miałem nadać odpowiednią wagę prośbie mojej
mamy, skierowanej do Jej bogatego brata Czesława,
który na Naramowicach miał duże ogrodnictwo. Chodziło
o przeniesienie grobu Wojciecha z Zielonej Góry do Poznania. ”Leży w obcej
ziemi, na niemieckim cmentarzu. Człowiek powinien być pochowany wśród swoich”,
argumentowała. Brat się zgadzał, przyrzekał pomoc, ale na tym się skończyło.
W roku 1956, bezpośrednio po
studiach, podobnie jak brat mamy Wojciech, zamieszkałem w mieście jego
tajemniczej śmierci. W Gnieźnie, moim rodzinnym mieście pozostały groby mojego
ojca i mojej siostry. W każde Zaduszki to był wyjazd do mojej ojczyzny.
Zamówiłem płytę nagrobna łączącą dwa groby i opłaciłem miejsce na cmentarzu do
roku 2015. Nie miałem jasnych planów, co dalej. Do Zielonej Góry przeniosła się,
po studiach w Poznaniu, moja siostra wraz z mężem, także po poznańskim
Uniwersytecie. Moja mama z Gniezna przeniosła się do mojej siostry. Tutaj
doczekała się gromadki wnuków, a kiedy zmarła została pochowana przy ul.
Wrocławskiej. Nie wyraziła życzenia aby Ją pochować w Gnieźnie. Moja żona zamówiła
odmawianie codziennie pięciu mszy świętych w Misyjnym Seminarium Duchownym
Księży Werbistów w intencji połączenia dusz zmarłych - tych z Gniezna z duszą
mojej mamy.
czwartek, 13 września 2012
Poważne i dramatyczne powody bezżenności mojego przyjaciela
Nie
jestem pewny, czy mój przyjaciel ma niezbyt solidną konstrukcje psychiczną, czy
wybujałe poczucie własnej wartości. Z takim dylematem słucham jego chwilami,
kwilenia a chwilami głosu wzmocnionego wewnętrznym gniewem. Wtedy jest ten
głos, na tyle doniosły, że konsumenci
w
Piwnym Ogródku, zwracają na nas bezbarwne oczy i złachane twarze.
- „Instynkt
nakazał mi bronić się przed ślubem”.
Tak
mi powiedział, w tym Piwnym Ogródku, przyjaciel zwany w naszym gronie, czule, -
„Synusiem”.
-
Nie było szans abym dał się uwieść przygodzie, która ciebie ozdobiła medalem - „Za
długoletnie pożycie małżeńskie”.
Synuś
miał lekko ponad pięćdziesiąt lat i tak był nazywany, bo inaczej nie mówiła o
nim Mamusia.
Mamusia
utrzymywała Synusia i to nie z renty bynajmniej, tylko z odprawy
a
więc bogatego, w miarę obleśnego, to znaczy do wytrzymania, starca, z którym
związała się nie w wiośnie swego życia, tylko wręcz odwrotnie. Jej jedyną
miłością był Synuś i kochała go także za to, że był bezżenny.
Po
roku 1956. bogaty starzec mamusi powiedział, że trzeba jeszcze poczekać, a
teraz Synusia najlepiej wysłać na studia. Byłoby dobrze gdyby został filmowcem,
pisał drobną, nie ideologiczną prozę a nawet wiersze. W latach 60. przewidywano
dla Synusia historię sztuki, psychologię, muzykologię a później nawet
kulturoznawstwo. Wreszcie starszy pan powiedział, że już nie trzeba czekać, bo
się uwłaszczyli, ustawili, mają pieniądze i Synuś powinien wyjść z domu.
-
To znaczy powinieneś się ożenić, zasugerowałem
Ale
Synuś nie zamierzał grzeszyć przeciwko sobie.
-
Ba – powiedział: - Gdy ty 50. lat temu wstąpiłeś na ślubny kobierzec to były
inne czasy. Inne kobiety. Nie było feminizmu, lesbijek, masochizmu,
homoseksualizmu, pedofilii i manify. Nasz świat jest skorumpowany,
zdemoralizowany i ja z moją wrażliwością nie potrafię się w nim odnaleźć. Gdyby
nie Mamusia zapewne nie siedzielibyśmy w tym piwnym ogródku, tylko musiałbyś
mnie szukać w psychiatryku.
-
Aż tak źle? W zakładzie psychiatrycznym?
-
Niestety, kozetki terapeutów, które Mamusia opłacała jedynie mnie usypiały. Moja
pierwsza narzeczona była tak dystyngowana jak wieża w Paryżu, pełna afektacji i
patosu. Ona konsumowała a ja żarłem. Ona miała buzię a ja mordę, w najlepszym
wypadku gębę. Ona mrugała w zachwycie a ja wywalałem gały. Ona stąpała a ja
człapałem. Ona miała białe dłonie a ja łapy dusiciela. Ona piła a ja chlałem.
Jej inteligencja rozwinęła się w zarodku, a moja została zatłuczona w spowiciu.
Dla niej architektura nekropolii, dla mnie ciemna dziura i ponure gesty zombi.
Mamusia
powiedziała, że moją melancholię i moje poczucie niższości, ona spowodowała i
trzeba tę miłość zabić.
-
Ty chyba niepotrzebnie cierpiałeś, bo jak by nie było, nie są to oceny, których
nie doświadcza prawie, po pewnym czasie, każdy żonaty mężczyzna.
-
Dlatego omówiłem to poniżanie mnie, prawie jako typowe, na początku.
Bardziej
egzotyczna była kolejna moja wybranka serca. Oświadczyła, że została poczęta w
nocy. Noc jest moim oddechem, królestwem, moim dniem. Będziesz moim nocnym wsparciem
psychicznym. Poprowadzę cię za rękę przez świat nocy, mojej paranoicznej
samotności, - szczerze mi obiecywała.
-
Dlaczego? – Pytałem. - Możemy żyć także za dnia
-
Bo jesteśmy teraz jednym ciałem – odpowiadała i patrzyła mi w oczy nie
mrugając. Dotknij mnie, a poczujesz jak moja płeć ciebie pożąda- tak mówiła.
Mamusia
nie chciała wierzyć, ale kiedy ją nagrałem i mamusia przesłuchała, w nocy miała
dreszcze, to znaczy mamusia i nie mogła spać przez kilka dni. Zapowiedziała
także, aby o niej nie wspominać w domu, taśmę zniszczyć, aby przypadkiem nie
usłyszał tego starszy pan, bo mógłby się przekręcić. Musiałem także wyrzec się
jej uroczyście, bo inaczej to Mamusia poszłaby w ślady starszego pana. Mamusia
powiedziała, że Zielona Góra paliła takie dewiantki na stosie i że ta tradycja
powinna nadal być żywa.
-
Mamusia zapewne ma rację, aczkolwiek pogląd zbyt radykalny jak na współczesne
czasy, ale wracając do meritum, że się tak wyrażę:
-
Wydaje mi się, że kochała ciebie. A to były takie poetyckie uniesienia. Każdy
szczęśliwie zakochany małżonek takie brednie kiedyś słyszał.
-
Było, ale się skończyło. Szczęśliwie, jak zauważyłeś. Zostawmy ten przypadek.
-
Czy istotnie nie spotkałeś takiej miłości, aby była ślepa na te drobne psychodeliczne
mankamenty? Czy nie jesteś zbyt wybredny? Naciskałem.
-
Przyjaźniłem się z bardzo nieszczęśliwą kobietą sukcesu. Jej życiowy status był
tak wielki jak jej frustracja i rozgoryczenie.
-
Co za pech?!
- Tylko
praca i praca. Brak prawdziwej miłości, seks bez orgazmu. Mówiła i patrzyła na
mnie tak jak gdybym miał to zmienić. A równocześnie dodawała, że ma jeszcze
czas na dzieci, że jest samotna z wyboru, że jej partnerzy to protezy
seksualne, co to za życie, ale na leniwych nie myśli pracować, to ona
zaharowuje się do utraty tchu. Rodzice zawsze mieli jej coś za złe, to się
wyprowadziła. Możesz trochę u mnie pomieszkać, nie na całe życie, wiem, jestem
nieznośna, zamęczyłabym ciebie, jesteś dla mnie za dobry, dlatego pragnę
ciebie, proszę, przyjdź, kiedy tylko zechcesz.
- I co poszedłeś?
-
W porę nie poszedłem. A właściwie to poszedłem, nawet kwiaty miałem i butelkę szampana.
Ale przeprosiła, nie pozwoliła wejść do środka, bo teraz był u niej kolega,
poznali się w Zakopcu, nie w Alpach i dodała ciszej, - ale to nic poważnego,
przyjdź, proszę.
- No
nie! To już mogło ciebie zaboleć i spowodować podobną do jej frustrację, tyle,
że nie z przepracowania a z braku emocjonalnego sukcesu.
-
Tak zgadzam się z tą diagnozą. Generalnie to zachowanie kobiet wpłynęło na moje
życie. Zbyt uczuciowe dotknięte nadwrażliwością emocjonalną.
-
No tak, ale także rola Mamusi nie jest tutaj do przecenienia – zauważyłem.
-
Dzięki Mamusi odmieniałem nieraz moje decyzje, ale Mamusia obroniła mnie przed
nieszczęściem małżeństwa, Dzisiaj, kiedy drążę samego siebie, wiem, że
największy dramat zbliżał się do mnie na skrzydłach miłości. Nie anioła, ale
smoka ziejącego ogniem erotyzmu. Dreszcz mnie przenika, gdy sobie przypomnę, co
mi obiecywała:
-
Dla ciebie wstawię sobie silikonowe implanty o wymiarach na twój gust. Poprawię
nos i brwi, powiększę usta. Będę nosiła przeźroczyste stringi, albo majtki z
poliestru. Bylebyś był szczęśliwy. Zrobię dekoracyjną depilację, ze zmienną
kolorystyką. Mój Pagórek Wezery zaskoczy ciebie kolorami tęczy. Będę też
udawała wieczne podniecenie, jak tylko na mnie spojrzysz a jak dotkniesz swoją
męskością, to wstąpi we mnie furia, tajfun, wybuch wulkanu. Będę twoim
biblijnym naczyniem. A jak mnie zostawisz to zamorduję z zimną krwią, o tą
brzytwą. I tutaj istotnie błysnęła mi przed oczyma, tak, że krew zmroziła mi
serce. Wyjechałem natychmiast, jako, że była to miłość cielesna a ja
poszukiwałem duchowej. Postanowiłem zostać erotycznym konspiratorem. Zapuściłem
brodę. Ciemne okulary przysłoniły mi pół twarzy. Przygarbiłem się i podparłem
laską. Począłem żyć w świecie intelektualnych dzikich orgii, na szczęście tylko
wyobrażonych.
Mamusia
zapytała starszego pana jak dalej żyć. On z demencją aktualną, zapominając
dokumentnie, co jadł na śniadanie, pamiętał odległe swoje czasy, gdzie miłość
zatruwała ideologię, gdzie była występkiem. Odwracała uwagę od słusznych spraw państwowych,
od wodza, od partii, od doktryny, Była zbędnym, uciążliwym balastem. Gadał; -
ale nic nie poradził, tylko – zerwać, wyrwać, zadeptać, wyplenić, utopić, wypalić,
dać na sekretariat, - mamrotał.
Pół
roku później dosłownie wszedłem na nią, ale mnie nie poznała, a może tylko
udawała. Kto to może wiedzieć? Kobiety są tak skomplikowane.
Synuś
zamyślił się dekoracyjnie i nagle z optymizmem postanowił:
- Mój
hedonizm wypełnię kulturą picia francuskiego wina, seksem bez zobowiązań i
unikał będę zakochanych kobiet. Miłość i małżeństwo ubezwłasnowolnia… - tutaj Synuś przestał, bo trzy razy atakował to
słowo.
-
Twoje plany młodzież nazwałaby ściemą. Jesteś na utrzymaniu Mamusi. Ubiera
ciebie, płaci za prąd, pierze skarpetki, daje na piwo i papierosy. Ty istotnie
się dobrze czujesz, jesteś lojalnym synem, kochasz Mamusię, żona tobie nie jest
potrzebna a małżeństwo tym bardziej. Czym ty jesteś…właściwie chuj wie czym
jesteś. Erotycznym hochsztaplerem, werbalnym onanistą, dandysem prowincjonalnym
z manią wielkości…, Ale nie powiedziałem tylko się wewnętrznie zastanawiałem.
Ot,
zagadka intelektualna!
Synuś
milczał i nagle: - Co tam trzymasz w dłoni?
-
Samochodzik wnuczka. Po tej uroczystości 50.lecia pożycia, zaprosiłem córki i
wnuków do lokalu na obiad. Najmłodszy wnuczek zatelefonował na drugi dzień i z
trudem, przez łzy powiedział, że zostawił swój samochodzik. Poszedłem i pani
bufetowa wręczyła mi zgubę.
-
No tak, powiedział Synuś, - nie wiem czy bardziej ty się cieszysz, czy może
twój wnuczek, że odzyskał samochodzik.
mążojciecdziadek
środa, 12 września 2012
Krystyna Klęsk [1898-1977] etnograf
Urodziła się w Krakowie 7
VIII 1898. Franciszek Roman Klęsk był lekarzem. Matka z domu Wysoka nie
pracowała zawodowo. Szkołę podstawową skończyła w Krakowie, gimnazjum we
Lwowie, pobierając równocześnie lekcje gry na fortepianie. Podczas I wojny
światowej, gdy ojciec dostał się do niewoli rosyjskiej, wyjechała z matką do
Wiednia. Jako sanitariuszka, pracując w kilku szpitalach, odznaczona została
Medalem Niepodległości. Po zakończeniu wojny zamieszkała w Poznaniu aktywnie
pracując w różnych organizacjach, społecznych a także jako aktorka w Teatrze
Polskim i spikerka w Polskim Radio. Po Targach Poznańskich oprowadzała
wycieczki zagraniczne, udzielając informacji w języku angielskim, francuskim,
niemieckim i włoskim. Dla młodzieży szkół podstawowych, gdzie była
nauczycielką, prowadziła naukę gry na fortepianie. Została także studentką
Uniwersytetu. Uczęszczała na wykłady z historii sztuki, socjologii psychologii
i muzykologii. Prace magisterską napisała z etnografii. Poznański uczony profesor
Zygmunt Dulczewski mówił: -„Pani Klęsk studiowała przed wojną socjologię u
profesora Floriana Znanieckiego. Jego asystentem był w latach dwudziestych
Tadeusz Szczurkiewicz, wybitny filozof później, a wtedy kolega Pani Krystyny.
Gdy profesor Szczurkiewicz został kierownikiem Katedry Socjologii, Panią Klęsk
zaprosił na swoje seminaria, w których czynnie uczestniczyła. Ja byłem wtedy
asystentem u profesora Szczurkiewicza i Panią Klęsk wspominam jako damę w
średnim wieku. Gdy zostałem szefem socjologii w Poznaniu te kontakty się
urwały. W książce wydanej w roku 1980 z okazji 60-lecia socjologii w Poznaniu,
pod redakcją profesora Andrzeja Kwileckiego, w spisie słuchaczy Floriana
Znanieckiego Pani Klęsk została odnotowana. To znaczy, że wypełniła kartę
wpisową na Uniwersytet w okresie międzywojennym. Te karty się zachowały…Wtedy
bardzo mało kobiet studiowało”. Prace magisterską napisała u prof. Edmunda
Frankowskiego W 1939. została wcielona do wojska jako sanitariuszka. Okupcję spędziła
w Poznaniu. Zatrudniona została w Muzeum Wielkopolskim przy gromadzeniu
zabytków etnograficznych. W związku z powołaniem województwa zielonogórskiego
jesienią 1949 roku została delegowana do Zielonej Góry. Na podstawie Ustawy z
dnia 28 czerwca 1950 roku 6 lipca 1950r. zostało utworzone województwo
zielonogórskie. Krystyna Klęsk została kierownikiem Muzeum wraz z obowiązkiem
pełnienia funkcji konserwatora zabytków do czasu powołania przez Ministerstwo
Kultury Sztuki, Centralny Zarząd Muzeów i Ochrony Zabytków, urzędu
Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków.
Do roku 1953, [na
Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków powołano Klemensa Felchnerowskiego] nadzór nad zabytkami Ziemi Lubuskiej
sprawowali konserwatorzy, poznański, mgr Teresa Ruszczyńska i wrocławski, inż. arch. Krzywobłocki. Krystyna Klęsk zapoznała się z
planami ochrony dóbr kultury i wystąpiła o środki finansowe w celu
zrealizowania zamierzeń postulowanych przez
ościennych konserwatorów, już dla nowego województwa. Do roku 1952 nie
przeznaczono żadnych funduszy z budżetu centralnego, Skromne środki terenowe
dotyczyły prac organizacyjnych oraz oświatowych. W celu rozeznania zabytków
województwa Krystyna Klęsk zaprowadziła tak zwane zeszyty powiatowe, w których
umieszczała swoje spostrzeżenia z inspekcji terenowych. Zarówno tych
dotyczących kontaktów z władzą powiatową jak i stanu technicznego ważniejszych
obiektów w miejskim układzie. Struktura województwa wykrystalizowała się
ostatecznie w roku 1953. Stale jeszcze nanoszono poprawki typu
administracyjnego. W roku 1951 utworzono dodatkowo powiat sulechowski a w 1953
przeniesiono władze powiatu Kożuchowskiego do Nowej Soli.
Nie było możliwości odbudowy
kamieniczek w Bytomiu czy Żarach, którym, podobnie jak we Wschowie groziła
rozbiórka, ale można było wstrzymać działalność grabieżców ze wspólpracą z
milicją i prokuraturą, aczkolwiek nie na miarę wyobrażeń i postulatów
konserwatorskich. Względy bezpieczeństwa wymagały interwencji przy ruinie
klasztoru w Otyniu, kościoła farnego w Żarach i św. Mikołaja w Głogowie. Z
nakazu Wydziału Kultury, Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, pilnie należało
zakazać wszelkiego rodzaju prac rozbiórkowych przy obiektach o wartości
historycznej. Wykaz prowadzonych tego typu działań sporządzała regularnie
Krystyna Klęsk jak również wskazywała obiekty, w których należało zamurowywać
otwory okienne i drzwiowe. Ten nakaz dotyczył prawie wszystkich zniszczonych
przez wojnę miast, ale była też konieczność ratowania w taki prowizoryczny
sposób kościoła w Gubinie, zamku w Krośnie Odrzańskim, renesansowych pomieszczeń
ratusza w Głogowie oraz uniemożliwić dojścia do wnętrza XVIII wiecznego teatru w tym mieście. Krystyna
Klęsk wykazy sporządzała w porozumieniu z architektami powiatowymi. To był
okres pionierski w nowopowstałym województwie, a trzeba także dodać, że opieka
konserwatorów Wrocławia i Poznania, borykających się także z brakami
finansowymi, była coraz słabsza, a od momentu powstania województwa ograniczała
się jedynie do werbalnej pomocy.
U wojewódzkiego konserwatora
zajmowała się sztuka ludową. Tłumaczyła także niemieckie kroniki. Oprowadzała
wycieczki. W Zarządzie Polskiego Towarzystwa Turystyczno Krajoznawczego
odpowiadała za szkolenie przewodników wycieczek. Założyła w Zielonej Górze
Towarzystwo Przyjaciół Muzeum, Oddział Towarzystwa Ludoznawczego oraz
Prehistorycznego. W porozumieniu z prof. Józefem Kostrzewskim planowała w
Zielonej Górze zorganizowani Muzeum Archeologicznego w oparciu o terenowe
wyniki badań. Stykający się z nią ludzie, zawodowo lub prywatnie, podziwiali ja
za wiedzę, kulturę obycia i humor. Była wyjątkowym piechurem. W roku 1951
poprowadziła trzydniową wycieczkę pieszą z Zielonej Góry, przez Otyń, Nową Sól
do Karolatu, to znaczy do zamku w Siedlisku. W roku 1969 otrzymała Złotą
Odznakę PTTK.
Zmarła w Ługowie, wsi pod
Zieloną Górą, 20 stycznia 1977 i pochowana została na wiejskim cmentarzu w
Raculi także pod Zieloną Górą.
.J.
Muszyński. Rozmyślania po północy. Pionierzy. Czasopismo społeczno-historyczne.
Zielona Góra. Luty 1998.N.,1[5] Ponadto:
Korespondencja Krystyny Klęsk z autorem noty biograficznej z lat siedemdziesiątych
.
Subskrybuj:
Posty (Atom)