Nasze
drogi długo się krzyżowały. Pierwszy sygnał odebrałem w Międzyrzeczu w 1956.
roku, gdy pracowałem u Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków a Bogdan był
pracownikiem u Alfa Kowalskiego w Muzeum. W roku 1960, gdy Bogdan był już w
Zielonej Górze, pojechaliśmy służbowo do Muzeum Archeologicznego w Poznaniu.
Przy okazji odwiedziliśmy na UAM asystenta prof. Marii Rukser, Jerzego
Kupczaka. Boguś był z nim na ty. Okazało się, że Jurek prowadził nie tylko
ćwiczenia z archeologii śródziemnomorskiej w Katedrze Historii Sztuki, ale
także egzaminował archeologów. Bogdan wymawiał Kupczakowi, że po całonocnej gry
w karty, rano wpisał mu do indeksu; - n.d. Kupczak utrzymywał, że on zawsze był
sprawiedliwy i pryncypialny w zakresie oceny. Wówczas sobie pomyślałem, że dla
Staszka Kowalskiego i dla mnie może to było prawdą, ale nie dla naszych
dziesięciu koleżanek z historii sztuki. Gdy mnie jeszcze jako studenta na
pierwszych ćwiczeniach zapytał, jaką szkołę średnią skończyłem i gdy
odpowiedziałem, że Technikum Gastronomiczne, asystent - co dla mnie było już
wysokim stanowiskiem na uczelni, - skrzywił się z niesmakiem i oznajmił: -„Fe,
co za brzydkie określenie i jaka fatalna szkoła”. Teraz też dokuczał Bogusiowi
rzekomym niskim poziomem archeologii w Warszawie. Przekonywał, że tam pracują
reżymowi urzędnicy, którzy naukę traktują jako drogę do władzy i kariery.
Przestrzegał Bogdana przed przyjęciem ich mentalności, gdyż wówczas nie
zaznałby radości, jaką dają stany naukowej iluminacji.
Teraz
dygresja pozornie nie związana z tematem. Na drugim roku naszych studiów
Związek Młodzieży Polskiej zorganizował jakąś masówkę. ZMP-owcy musieli wziąć w
niej udział. Marysia Powaliszanka także była na tym zebraniu. Nieszczęsna.
Przyniosła w siateczce amerykański komiks. Podczas przerwy ktoś to zauważył i
zaczęła się polityczna ocena tego postępku. Występowali aktywiści potępiający
Marysię. To był sąd nad wrogiem klasowym. Powzięto uchwałę o wyrzuceniu z
organizacji i uczelni. Wówczas udałem się do wykładowcy nauk politycznych, de
facto, marksizmu i leninizmu, prof.
Władysława Markiewicza z prośbą o pomoc. Profesor powiedział na wykładzie:
„
Socjalizm może się zawalić po przez własne błędy”
Pertraktacje z potomkami Feliksa
Dzierżyńskiego były trudne, jako, że ojciec Marysi był prywatną inicjatywą,
prowadził już przed wojną warsztat witrażowniczy, a powszechnie wiadomo, że
prywaciarze „z godziny na godzinę rodzą kapitalizm”. Sprawa była trudna. Zapadła
uchwała o relegowaniu z Uniwersytetu. Kolektywu
nie sposób przeskoczyć i.t.d. Profesor znalazł jednak wyjście. Powaliszankę
szczęśliwie dla niej, wyrzucono tylko ze Związku Młodzieży Polskiej.
Teraz
wracam ponownie do tematu.
Poznaliśmy
się, gdy Bogdan pracował w Międzyrzeczu. Tam dostał przyzwoitą szkołę. Pod
czujnym argusowym okiem Ewy Kowalskiej i nieco bardziej tolerancyjnym
spojrzeniem artysty malarza Alfa Kowalskiego. Zajmował się organizacją i
urządzaniem wszelkich wystaw. Bardzo przypadły mu do gustu wycieczki z Alfem, w
tak zwany teren. Poszukiwali zabytków etnograficznych. Na strychach kościołów i
na plebaniach portretów trumiennych, a w chłopskich zagrodach starych narzędzi
rolniczych. Znali teren obaj. Alf podczas okupacji pracował jako parobek u kilku
gospodarzy a Bogdan podstawową szkołę skończył w Dąbrówce. Na pograniczu miał
także rodzinę. W Międzyrzeczu poznał także Edwarda Dąbrowskiego, archeologa
praktyka, który od 1954, ze Stanisławem Kurnatowskim z Poznania, prowadził
badania na zamku. Tam eksplorowali jedenaście warstw kulturowych, co
młodziutkiego Kresa wprowadziło w bezdenne oszołomienie. O ile w Polsce jest
dziesięciu wybitnych archeologów teoretyków, a nade wszystko praktyków, to Edek
należy do pierwszej dziesiątki. Gdzie by nie kopał, czego. by się nie dotknął,
zawsze miał wspaniałe rezultaty. Wczesnośredniowieczne dzieje ziem nad Odrą i
Wartą wprowadził do nauki polskiej. Znajomość Bogusia z Edkiem zamieniła się w
przyjazną współpracę dopiero w Zielonej Górze. Archeologia była wówczas bardzo
potrzebna gdyż potwierdzała nasze prawo do Ziem Odzyskanych, a namacalne
archeologiczne ślady są dowodami, że Byliśmy, Jesteśmy i Będziemy. W Zielonej
Górze Muzeum było jedyną placówką naukową z przygotowanymi do tej roli
pracownikami. Mogę z dumą powiedzieć, że pracowałem z Bogdanem Kresem cały
sezon archeologiczny w Trzcielu. Pracami kierował Adam Kołodziejski, tworzący z
Bogusiem zgodny tandem. Pracowałem także w Głogowie. Prace prowadził profesor
Tadeusz Kozaczewski z Politechniki Wrocławskiej. Dotyczyły one urbanistyki i
architektury. Badania archeologiczne nadzorował Edward Dąbrowski ze swoim
wychowankiem Stefanem Sobiakiem, który po kłótni z szefem oświadczył: -
„Pierdolę, nie będę archeologiem”. I rzeczywiście. Został taksówkarzem.
Bogdan
przyjeżdżał w odwiedziny z artykułami konsumpcyjnymi potwierdzającymi, że jest
w Muzeum kustoszem Działu Winiarskiego. Oprychówką z wzorem kolorowej
szachownicy i pomponem, z ozdobną, fantazyjną apaszką, albo jedwabnym fularem
kunsztownie okręconym wokół szyi, budził zadziwienie i zazdrość. O poczuciu
estetycznym i wysublimowanym guście świadczyły dopasowane pod kolor kamizelki. Przystojny, zawsze
bardzo elegancki i modny. Gdyby Boguś mógł się legitymować książęcym herbem
powiedziałbym, że rasa szła przed nim a on kroczył lekki, optymistyczny podkreślając
formą wartość egzystencjalną. Prezentował w ten sposób podwyższony wzorzec
estetyczny
w dopuszczalnym
PRL-owskim guście.
Zawsze
najszczęśliwiej czuł się na molo sopockim. Na tym spacerowym pomoście spędzał
zazwyczaj swoje wakacje. I tam także, nie zależnie, w co by się ubrał, był
awangardowy. Z młodszych archeologów działali jeszcze, pełni entuzjazmu Andrzej
Marcinkjan, pracujący na etacie muzealnym, najczęściej z Adamem Kołodziejskim i
wiecznie, tylko na robotach zleconych, Marian Kwapiński. Obaj wybili się na
niepodległość naukową. Andrzej we Wrocławiu, Marian w Poznaniu.
Według
socjologów, takie badania prowadził Instytut Zachodni już pod koniec lat
pięćdziesiątych, istotną rolę w kształtowaniu świadomości mieszkańców Zielonej
Góry, odgrywała tradycja. Na to pole weszli: -Stefan Dąbrowski zajmując się kapitalistyczną
prosperity sukiennictwa zielonogórskiego,
nauką mało przydatną w doktrynie własności socjalistycznej a Bogdan Kres, na
wychudzone poletka winogrodnicze. Wtedy trudno było powiedzieć, że zajął się
poważnie winogrodnictwem, gdyż sceptycznie oceniał nie tylko korowody, ale
nieco bezsensowne winobranie w mieście zdewastowanej kultury winiarskiej. Widział
jednakże w tych gestach propagandowych pozytywne skutki dla muzealnego działu winiarskiego.
Miał wizję jego rozwoju w przyszłym muzeum historii miasta. Może też nie bez
znaczenia był fakt, że Boguś, jako konsultant z ramienia Ministerstwa Kultury i
Sztuki u Fukiera w Warszawie, przedkładał dobre wino ponad tradycyjnie pite w
naszym mieście, wszelkie mocne alkohole.
Nie
w jakimś dramatycznym geście, ale powoli zaczął przekonywać się do tematu,
zerwał z terenowymi wykopkami archeologicznymi i zajął się bardzo serio
historią winiarstwa uwieńczoną doktoratem: „Winiarstwo na Ziemi Lubuskiej”./Lubuskie
Towarzystwo Naukowe, Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. 1972./
Poza
tym Bogdan Kres kierował od samego początku Działem Winiarskim utworzonym przez
Michała Kubaszewskiego, historyka sztuki, absolwenta UAM z Poznania.
Kompetencje w tym zakresie uzyskał, Bogdan, nie Michał, zdobywając wiedzę na
Uniwersytecie Warszawskim, który ukończył pracą magisterską z „Systemów
produkcji wina w starożytności”. Ze strony kolegów archeologów spotkał się z
całkowitym zrozumieniem, jako, że dział ten był bardzo silny personalnie.
Ze
strony dyrektora Klema Felchnerowskiego wręcz z zadowoleniem. W zapiskach Klema
Felchnerowskiego, jako Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków architektura
przemysłowa nowożytnego miasta zajmuje nie wiele miejsca. Jednakże jest tam
informacja, że w roku 1953. gdy Klem objął to stanowisko po jakimś muzeum
winiarstwa oprowadziła go Krystyna Klęsk, zajmująca się w Wydziale Kultury
zabytkami. . Może chodziło o jakiś magazyn, może o zbiór narzędzi
winogrodniczych w opuszczonym, nie użytkowanym domku winiarza? W każdym razie
temat historii winiarstwa był stale żywy. Zakład, dawna fabryka Gremplera została
przejęta w roku 1945. od wojsk radzieckich z zapasami 5ooooo. litrów wina. We
wrześniu 1945. dawny „Grempler” nazywał się „Państwowa Wytwórnia Win Musujących
dawniej Grempler w Zielonej Górze”. Rok później polityka skreśliła Gremplera i
fabryka nazywała się „Państwowa Wytwórnia w Zielonej Górze”. W przekazywaniu
polskiej administracji dawnej własności niemieckiej, ważną rolę odegrał głównodowodzący
południową grupą wojsk radzieckich, marszałek ZSSR Konstanty Rokossowski. Efektem
tych rozmów i własnej pracy badawczej była publikacja pracownika komórki
konserwatorskiej Władysława Korcza. „Dzieje uprawy zielonogórskiej winorośli”,
która ukazała się już w 1958. roku.
Teraz
Bogdan znając język niemiecki z łatwością zanurzył się w źródłach, odkurzał
stare pergaminy i zgłębiał zapiski dziejopisów. Penetrował także zabudowę wokół
winnic w poszukiwaniu zapomnianych urządzeń winiarskich, tych przemysłowych jak
i tych, które służyły do domowej obróbki winogron. W ten sposób wiązał teoretyczną
wiedzę warszawską z efektami i doświadczeniem z miedzyrzeckich badań
terenowych. Toteż nie należy się dziwić, że obok gipsowego modelu tłoczni rzymskiej na pierwszej winogrodniczej wystawie
znajdowały się eksponaty służące współcześnie także do tłoczenia wina z wytwórni
w Gronowie, z Gorzowskiego Przedsiębiorstwa Leśnej Produkcji „Las”. Tysiące lat
dzieliły te urządzenia i metody przetwarzania winnych gron w dobra bardziej
użyteczne. Między tymi odległymi datami, nieomal w środku tej chronologii,
pyszniły się Drzwi Gnieźnieńskie także potwierdzające te umiejętności. Wykwintną
działalność i znajomość rzemiosła winogrodników ogłoszono w bordiurze
obejmującej sceny z życia i śmierci
Świętego Wojciecha. W ten sposób teologia wpisana w obiekt sztuki romańskiej
zespoliła się z inspiracją twórczą, w której dekoracyjną funkcję spełniła winna
wić i winiarska technologia, o której pisał Bogdan Kres: „Widzimy zarówno czynność
ścinania gron koserem[scena winobrania] jak i na następnym detalu, tłoczenie
wina w kadzi”. Trzydzieści lat później te sceny wykorzystała Maria
Powalisz-Bardońska, która skończyła nie tylko historię sztuki dzięki prof.
Władysławowi Markiewiczowi, ale ponad to, jeszcze rzeźbę, na Akademii Sztuk Pięknych
w Poznaniu. Nie mogę powstrzymać się,
aby nie wpleść dodatkowego wątku zielonogórskiego. Maria Powalisz bardzo się
obawiała, po tym nieszczęsnym zebraniu, zaliczenia z marksizmu-leninizmu, Asystent znany był z
powiedzenia, że nie tylko ocenia wiedzę, ale i postawę polityczną. Rozdygotana
wewnętrznie przystąpiła, po uprzedniej modlitwie w kościele na Stalingradzkiej,
do egzaminu. Ale asystent prof. Markiewicza, albo nie skojarzył osoby, albo nie
popierał faszyzującego zachowania ZMP-owskiego aktywu. Asystentem tym był Jan
Kołodziej, w nie tak odległej przeszłości, redaktor naczelny Rozgłośni
Polskiego Radia w Zielonej Górze. W każdym razie ćwiczenia zaliczyła i zdając
egzamin czeladniczy z witrażownictwa w Poznańskiej Izbie Rzemieślniczej została
z tego przedmiotu, na podstawie wpisu do indeksu, zwolniona. Potem przejęła
firmę po ojcu a jeszcze później w tym warsztacie wykonała dla naszego Muzeum
witraże, nobilitujące naszą placówkę. Muszę także dodać, że poznała wśród
Zielonogórzan jednego z owych drani, którzy się nad nią znęcali politycznie na
wspomnianym linczu w Poznaniu.
Wykonała
dwa dzieła: - 1978. roku składającą się z 30. kwater „Panoramę Zielonej Góry” o
wymiarach 570 x 340 cm a w roku 1981 „Winobranie” o wymiarach 820 x 355 cm utworzoną
z 48. kwater. Trzeba jeszcze dodać, że z błogosławieństwem Kardynała Stefana
Wyszyńskiego wykonała witraże do Katedry gnieźnieńskiej i dalej kontynuuje
prace na zlecenie Kardynała Józefa Glempa. Kartony tych witraży w skali jeden
do jeden były eksponowane w naszym Muzeum. Że co?. Że chwalę się Muzeum, które
obok monumentalnych witraży posiada jeszcze 30.mniejszych form gabinetowych. A
tak, ale pokazuje także, jaka z Marysi firma wyrosła!
Z Drzwiami
z gnieźnieńskiej Katedry wiązała się także kłopotliwa sytuacja. W istocie
dotyczyły politycznych inicjatyw związanych z imperialną polityką Bolesława Chrobrego,
zawracających pogan na właściwą drogę chrześcijańską. Aby nie było złudzeń
powtórzmy za Galem Anonimem XII wieczne opisanie położenia politycznego i
geograficznego Polski. –„Od strony Morza Północnego ma sąsiadujące ze sobą bardzo dzikie ludy barbarzyńskich
pogan. Pomorze i Prusy, przeciw którym to krajom Książe polski usilnie walczy,
by je na wiarę [chrześcijańską] nawrócić. Jednakże ani mieczem nauczania nie
dało się serc ich oderwać od pogaństwa ani mieczem zniszczenia nie można było
tego pokolenia żmij zupełnie wytępić”.
Nadzorcy
polityczni obawiali się w równej mierze, zarówno eksponowania symboli religijnych
jak i wpływu tradycji odwetowej, niemieckiej, na polskie życie jeszcze słabo
zintegrowane. Wyblakły, co prawda słowa Konrada Adenauera: -„Pod żadnym
warunkiem nie możemy się zgodzić na jednostronne oderwanie naszych wschodnich
terytoriów dokonanych przez Związek Radziecki i Polskę”, - ale nadal aktualne
było hasło Polskiej Partii Robotniczej;
- „Społeczeństwo
musi odczuć, że idzie po swoje, musi przeżyć dzieje polskości”. I w tej
atmosferze Bogdan Kres wkroczył w prowincjonalną politykę. Realistyczny cykl
odtwarzający egzystencję ziemską świętego Wojciecha zapewne nie stwarzał
klimatu przychylnego dla Muzeum. Przewijające się w bordiurze symbole
chrześcijańskiej wiedzy o świecie, lwa i orła, znaki mocy, jednorożca, znaku
czystości, ptaka z głową kobiety, symbolu duszy, centaura, mocy i
nieśmiertelności, delfina, znaku miłości, ale także zmartwychwstania, zbawienia
i wolności, feniksa, wieczystego odradzania, czyli nieśmiertelności, psa,
wierności i wiary, pawia, symbolizującego słoneczną wieczność. Jednym zdaniem,
cała wiedza o średniowiecznej Europie wyrażona w metaforze, symbolach i znakach
wiary chrześcijańskiej z tematem głównym; - walka z pogaństwem za cenę życia. Najważniejsze
jednakże było to, że winnica, oraz winne grona w całym dekoracyjnym, florystycznym
obramieniu były obecne, wyróżnione i jednoznacznie czytelne.
Z
zielonogórskiego kotła etnicznego wyłaniała się coraz większa grupa ludzi
akceptująca winobranie jako dopuszczalną imprezę, i co tutaj dywagować, z
piwem, wódką i winem w tle. O ile jeszcze do tego dodamy, że wyjątkowo coś
dodatkowo „rzucano” na rynek konsumpcyjny, nawet pastewne banany, to aprobata
społeczna wydaje się absolutnie zrozumiała. Szkopuł w tym, że to święto
ustanowiła rada Miejska Grunbergu w roku 1842. Powoływanie się na źródła
niemieckie dla „bardzo polskiej imprezy”[cytat z gazety zielonogórskiej] było
ciężkim grzechem politycznym. Postanowiliśmy tedy naszą polską tradycję picia
wina, nie licząc się zbytnio z faktami, „cofnąć do tyłu, wstecz”. Bordiura Drzwi
Gnieźnieńskich zezwalała na ten historyczny happening, jako, że ukazywała nasz
związek, w sposób bezdyskusyjny z kulturą picia wina od czasów wyprzedzających
o całe wieki zielonogórską, niemiecką tradycję winobraniową. Napisałem w
liczbie mnogiej „postanowiliśmy”, aby tylko Bogusia nie okrywać czapką hańby,
jako, że tak się „umoczył” w polityce. Dzisiaj wydaje się to absurdem i
maniakalnym zaburzeniem świadomości politycznej wraz z totalną złą wolą o kantowskim
dobrym sąsiedztwie nie wspominając już o specjalnym zakłamywaniu historii. Nie
można Bogdanowi Kresowi zarzucić w tej materii braku wiedzy historycznej. Ale „takie
to były czasy” jak napisał zasłużony dziennikarz miejscowego organu prasowego.
Poszukując
winiarskich tradycji europejskich w dyskusjach o różnym natężeniu emocjonalnym,
cofaliśmy się aż do czasów Karola Wielkiego. Wyszło nam, że wszystko, co
przyjmowaliśmy po Cesarstwie Rzymskim było doskonałe, wspaniałe, nobilitujące.
Szczególnie zaś dla naszego kraju, wyłaniającego się dopiero z mroku pogaństwa,
pozbawionego smaku wina. Na zachowanym w Trewirze manuskrypcie kalendarza z
czasów karolińskich widnieją nazwy nadane każdemu miesiącowi. Pozbawione
symbolicznych metafor ze świata mitów antycznych przedstawiają konkretne sceny
technik rolnych, w tym według Bogusia, kulturę upraw winogrodniczych. Praca na
winnicy jest rzadkim tematem, toteż fakt, że Benedetto Antelami podjął się
przedstawić winogrodnika w swym rzeźbionym cyklu „Prac Miesięcy” w baptysterium
w Parmie bardzo go ucieszył mimo niedostępności dzieła. Wystarczył jednakże
fakt, że praca powstała około 1190 i zapewne miało związek z karolińskim
kalendarzem. Podobnie miniatura
ilustrująca przypowieść Mateusza
- „O
przeniewierczych dzierżawcach” z ewangeliarza Henryka III o ponad sto lat
wcześniejsza, ukazująca dobrze utrzymaną winnicę wraz z tłocznią do wyciskania
soku z winogron. To wszystko nobilitowało temat, jednak bez możliwości jego
zilustrowania. Pozostały za tym znacznie bliższe geograficznie Drzwi Gnieźnieńskie
wyjątkowo uhonorowane w ekspozycji muzealnej, chociaż straszyły jak duch
śmiertelnego młynarza, jako, że były wystawione w bieli gipsowej. Sąsiadowały z
nimi ciężkie metalowe prasy, cała linia produkcyjna zakończona procesem
butelkowania, beczki, koryta, potężna metalowa prasa, małe domowe praski,
młynki do miażdżenia winnych gron, kamionka dosyć pierwotna w formie, oraz
różne butelki pochodzące ze zbiorów zielonogórskiego Heimatmuseum. Później
Bogdan wzbogacał zbiory wypożyczanymi antycznymi naczyniami z greckim i
rzymskim rodowodem. Te eksponaty, kratery do mieszania wina z wodą,
kilkulitrowe dekorowane amfory, usuwały w głęboki cień ciężkie, miejscowe
naczynia z zielonego szkła.
Drzwi
Gnieźnieńskie na okres remontu zostały przetransportowane do Muzeum w Głogowie a tam jacyś barbarzyńcy pomalowali
je brązową farbą. Miały teraz kolor przedwojennej pasty do podłóg. Odzyskane po
roku 1976. zostały poddane konserwacji i zbliżone kolorystycznie do oryginału.
Tę pracę wykonali pracownicy zielonogórskiego Muzeum. Artysta malarz, Stanisław
Para, konserwator zbiorów archeologicznych, Bogdan Wołkowicz, oraz Franciszek
Szary, wyjątkowo uzdolniony snycerz. Zachwyt Bogusia po wykonanej robocie
udzielił się wszystkim pracownikom. Powróćmy tedy do jego emocji.
Bardzo
cierpiał, gdy spotykał krytyczne uwagi o jakości zielonogórskiego wina. Niestety,
opinie o nie najwyższej jego jakości mają odległą tradycję. Jeden z pierwszych
przewodników francuskich [Heinrich August Ottokar Richard – Guide del
Allemagne. t. VII. Weimar 1793.] opisuje siedem miast z ich znaczącą
infrastrukturą kulturalną – muzea, teatry, biblioteki. Na końcu znalazło się
miasto Grunberg. Autor napisał, że „w tym mieście znajdują się dość duże
fabryki płótna a ponad 2410. winnic wytwarza tylko kwaśne wino”. Boguś się
krzywił na takie zapisy i udowadniał brak zrozumienia dla winogrodników, mimo,
że podjęli trud uprawy na obszarach najdalej wysuniętych na północ. Mówił o
stałym meteostresie. towarzyszącym
winiarzom, którzy poza modlitwą, oraz głęboką wiarą, - że może w tym
roku będzie lepiej, - nie mieli innego wpływu na klimat.
W
gmachu Muzeum mieściło się kilka instytucji. Gdy przestałem być Wojewódzkim
Konserwatorem Zabytków, Ośrodek Badawczo-Naukowy Lubuskiego Towarzystwa Kultury
umieścił się także w Muzeum a dokładniej w Stacji Naukowej Polskiego
Towarzystwa Historycznego, które było sublokatorem w Muzeum. W Stacji pracował
historyk pochodzący z Pogranicza, Joachim Benyskiewicz, a kierownikiem był
Władysław Korcz, pionier tematyki winiarskiej. Dyskusje na temat interesujący
Kustosza Działu Winiarskiego, trwały przeto w gronie nie tylko konsumentów.
Poza dyskusją był fakt, że pierwszym winogrodnikiem był Noe. Jego pijaństwem
zachwycił się Giovanni Bellini podobnie, jak Paolo Uccello i na stałe
pozostawili żywot Noego w dziejach historii sztuki. Ojciec, źle potraktowany
przez Chama, wraz z dobrymi synami, Semem i Jafetem, zostali dostojnie uwięzieni
na freskach, we florenckim klasztorze Santa Maria Novella.
- „Nasz
praszczur Noe świętym był i chadzał wciąż przed Panem, jak ognia tak się wody bał
a wino pijał dzbanem”,
- pisał
Zagórski w „Historii patriarchy Noego”.
Uznawaliśmy
wtedy za Talmudem babilońskim, że „Wino czyni człowieka inteligentnym”.
Opisywał,
inwentaryzował Bogdan Kres smętne resztki zielonogórskich winnic i
charakterystyczne w ich panoramie Naboty, będące teraz własnością PRL-u. Nabot
został ukamienowany za przyczyną pożądliwej cudzej wartości Jezebel, aby jej
mąż król Achab mógł skonfiskować jego winnice na rzecz królestwa.
Kto
ukatrupił zielonogórskie winnice, jaka doktryna skazała je na zatracenie? Takie
to dyskusje podejmowaliśmy przy winie „Malaga”, podobnie ciężkim jak nasze
dywagacje. Łatwo było Bogusia doprowadzić do desperacji lekceważąc jakość
zielonogórskiego trunku. Moje propozycje by zmienił temat doktoratu, na produkcję
zielonogórskiego octu winnego, wyraźnie go złościła. Jeszcze łatwiej było o
konflikt, gdy utrzymywałem, że ośmiu z miniatury zdobiącej rękopis cudów św.
Edmunda, króla Anglii, który utrzymywał władzę od 855 do 890. roku we
wschodniej części tego kraju, ukazują wisielców powieszonych na winnicy. Bogdan
tłumaczył mi, jak jakiemu głupiemu, że winny krzew nie jest w stanie stworzyć
takich konarów, aby udźwignął ciężar ośmiu ciał, zaś liście na pniu
podtrzymującą belkę poprzeczną, z której zwisają, są tylko dekoracją a nie
określeniem gatunku drzewa. Tak więc lokalizowanie „Ballady Wisielców” na
winnicy może wynikać jedynie z marnej wiedzy i braku szacunku do wingrodników.
Wtedy
też pojawił się temat alodialny, trudny i kontrowersyjny, ale szczęśliwie
przebrnęliśmy przez te rafy mając w pamięci słowa Owidiusza ze „Sztuki
Kochania”.- „A przede wszystkim unikaj kłótni wywoływanych przez wino”.
Wśród
własności winogrodników alodium, czyli grunta, na których nie ciążyły
obowiązkowe powinności to w Zielonej Górze sprawy cały czas ciemne,
niewyjaśnione. Jaka była ilość, wśród mieszczan nie rolników, owych alodialnych
właścicieli? Statystyki ukazujące obszar winnic pojawiły się dopiero w połowie
XIII wieku, zaś pruskie przepisy obowiązujące zielonogórskich plantatorów pół
wieku później. Ale, od czego są przyjaciele. Postanowiliśmy doktorantowi, prof.
Czesława Łyczaka dopomóc i podjąć próbę rozwiązania tego dręczącego alodialnego
problemu. Dyrektor Archiwum Państwowego w Zielonej Górze z siedzibą w
Kisielinie, Stefan Dąbrowski odnalazł dokument gdyż nie było problemu z
papierem czerpanym pochodzącym z niezapisanych stronnic starodruków. Stefan
zatelefonował do mnie, że dokument już jest gotowy. Trudu przepisania dokonała uzdolniona
manipulantka z Archiwum. W układaniu treści dokumentu mieliśmy pewną wprawę,
gdyż z okazji imienin prof. Jerzego Topolskiego, jako jego wasale, Stefan
Dąbrowski, Stanisław Kowalski i Jan Muszyński, całym sercem oddani seniorowi doktoranci,
popisaliśmy się taką umiejętnością, co przez naszego promotora spotkało się z
uznaniem. Wtedy „dokument” dotyczył nadania Profesorowi folwarków na Ziemi
Lubuskiej. Teraz wiozłem Bogusia dumnym czekoladowym fiatem do Kisielina, aby
mógł zapoznać się z cennym znaleziskiem, który szczęśliwie został odkryty
podczas porządkowania starych zasobów. Podniecenia Bogusia było tak wielkie, że
z trudem ustawiał trzęsącymi rękami butelki na biurku dyrektora. I nie jakieś
tam jabole, „Kordiał”, „Kwiat Jabłoni”, „Goliat” czy „Rycerskie”, ale gronowe
„Monte Verde” i „Laur”.
Stefan
położył przed Bogdanem teczkę listów klarysek z Głogowa z lat 1655-1660, z
napisem „Die Briefe im polnische Sprache” z wyjaśnieniem, że zespół ten
założyli archiwiści niemieccy nieznający języka polskiego i merytorycznie
słusznie uznali, ze dokument spisany w języku polskim do tej teczki przynależy.
Boguś czytał dokument inkrustowany wyrazami pisanymi po łacinie i niemiecku z
wypiekami na twarzy, ale jednakże pisany po polsku, co prawda w formie
archaicznej, ale jak najbardziej w języku ojczystym. Nieznany skryba donosił
jaśnie wielmożnemu, nam wielce łaskawemu, dobrodziejowi naszemu, że w roku 1259
w Wormacji brak beczek i innych naczyń spowodował, że pojemniki były droższe
aniżeli samo wino i że wiele przeto się tego trunku zmarnowało i że w roku 1304
w Alzacji wyjątkowy urodzaj na winnicach załamał rynek lokalny. Zupełnie jak u
nas klęska urodzaju a to jabłek a to truskawek dezorganizuje nasze życie
gospodarcze, skomentował ten fragment dokumentu Bogdan i czytał dalej, że oto
jak wynikało z tekstu dotyczącego Brandenburgii, w roku 1372 zaraza i
śmiertelność były tak gwałtowne, że zabrały większą część winogrodników tak, że
są oni nieliczni a winnice ich są przeważnie nieuprawiane i puste, przeto każdy,
winogrodnik i zajmujący się, ktokolwiek i kiedykolwiek bądź sprawą wina czy
uprawą na gruntach nieobciążonych opłatami na rzecz pana czy biskupa, winien
dziękując Panu za ziemię bez podatków, dołożyć wszelkich starań i aby nie
sromać się szpetną kobietą, o ile jest przy dobrym zdrowiu, ale mieć z nią i
innymi licznymi a chętnymi białogłowymi jak największą ilość potomków i do
zawodu winogrodników ich przyuczyć, obdarzyć owych bastardów przywilejami, to
znaczy ziemią bez podatków a także nie obciążać ich obowiązkami ponad miarę, o
ile za takowe uznają. Kto efektus nullus z tego zapisu uczyni niemocą
impotencką dotknięty pozostanie po wsze czasy padołu ziemskiego, o czym
stosowną anatemą go powiadamiamy.
Ale
tutaj chyba o krok poszliśmy za daleko, bo Kres zaniepokoił się poważnie
ewentualną egzystencjalną sytuacją i oprócz lęku zrodziła się w nim niewiara z
takiego bezwzględnego obrachunku za to, że naukowo zajmuje się problematyką
winiarską. Tutaj Boguś spojrzał na nas jakoby ratunku szukał, ale skupiony
czytał dalej, jednakże już nie w takiej nabożnej ciszy jak na samym początku.
Od czasu do czasu wydawał okrzyk ni to zgrozy ni to zachwytu.
- „Na
grunta własne czterdziestolatek w wieku podeszłym, oraz pięćdziesięciolatek w
wieku sędziwym musi mieć baczenie, aby na winnice nie wchodził właściciel kóz
ani sam a tym bardziej z żywiołem, aby nie grano w szachy wśród winnych
krzewów, komedianci nie wystawiali sztuk, aby błazen, czy ktokolwiek z kolką w
brzuchu lub bólem zębów wśród palików się pałętał. Zabronione oni maja ziemię
winną postponować. Podobnie też biczownicy i kaznodzieje oznajmiający o cudach,
co były jak i o tych, co nadejdą, aby tumultu nie czynić. Winnicę, tę świętą
własność należy chronić od chorób wszelkich, dlatego też wstępu nie mogą mieć
suchotami dotknięci, trądem a także wrzodziankami ropiejącymi, wrzodami,
gangreną, świerzbem, szankrem, guzami na głowie, egzemą, różą, czyli ogniem
św.Wawrzyńca i św.Solwana. Po winnicach nie mogą obnosić swych członków, ślepcy
z pustymi oczodołami, kulawi bez nogi, chromi bez ręki, o ile to było
gdziekolwiek jako kara wymierzone. Zakazuje się też garbatym wejścia na winnicę
o ile garb mają fałszywy, tylko do żebractwa przysposobiony, także kuglarzom,
paralitykom i prostytutką z żołnierzami. Ponad to tym, co mają palce błonami
zrośniętymi zarówno u rąk jak i nóg. Wolnymi w winnicy czuć się mogą, obłąkani
i furiaci szkody nieczyniący, ognisk niewzniecający, szaleni, wariaci i opętani”.
-Tutaj Boguś popatrzył na nas przez dobrą
chwilę i ani raz nie zamrugał. Ale gdy doczytał, że dokument życzy mu
długoterminowego zdrowia przy pisaniu dissertatio i aby fuga mundi następowała
tylko przy dobrym winie, wypogodził się i gronowym, zielonogórskim „Basztowym” zakończyliśmy
to posiedzenie. W trakcie użytkowego traktowania, tego całkiem, całkiem, wina,
przyznaliśmy się, że natchnienia szukaliśmy w naszej dotychczasowej wiedzy o
średniowieczu, z kronik i „Kultury średniowiecznej Europy” Jackuesa Le Goffa.
Ale sprawa alodium w Zielonej Górze nadal istnieje. Mimo, że to były małe
skrawki zazwyczaj dobrego gruntu, problem jest duży.
Anna
Ciosk w „Museionie” nr. 7. pisze o dyrektorze Bogdanie Kresie: „…w czasie
prowadzenia przez niego instytucji placówce nadano nazwę „Muzeum Ziemi
Lubuskiej”. Prowadząc nieprzerwanie, przez ponad piętnaście lat Dział Winiarski
stworzył jego profil kolekcjonerski. Podczas zawiadywania Muzeum sprawił, że
zielonogórska placówka stała się znana w całym kraju ze względu na winiarską
specjalizację wystawienniczą. Jego prace badawcze skoncentrowane również były
głównie na problematyce winiarstwa…Wiele lat wykładał jako docent historię
starożytną na WSP w Zielonej Górze…”.
Po
co daleko szukać. Ja byłem studentem docenta Bogdana Kresa, powiedział Tomasz
Kowalski, gdy zastanawiałem się jak dotrzeć do jego słuchaczy. Na drugi dzień w
Muzeum, w którym Tomek oprowadza zwiedzających, wręczył mi zapisaną samymi
wersalikami kartkę, abym nie miał trudności z odczytywaniem jego pisma. Z tej
szczelnie zadrukowanej stronnicy przepisuję wybrane fragmenty: - ”Doktora
Bogdana Kresa znałem od dziecka, był kolegą mojego ojca i siłą rzeczy słyszałem
o nim lub widywałem go przy różnych okazjach. Rozmawiali, albo o winiarstwie
albo o zabytkach archeologicznych. Może z tego powodu już w podstawówce
zainteresowałem się winnicami i opracowaniami na ten temat. Schodziłem wtedy z
kolegami, albo sam prawie wszystkie pozostałości po winnych uprawach. To właśnie doktor Kres sprawił, że
zainteresowałem się winiarstwem, najpierw zielonogórskim, a później światowym.
Jednak najlepiej poznałem go podczas studiów na zielonogórskiej W.S.P. Jego
wykłady na temat starożytności, czy archeologii śródziemnomorskiej, przykuwały
uwagę nawet tych, którzy na wykładach lubili sobie pospać. Wytwarzał
specyficzny klimat wolny od wszelkiej indoktrynacji. Wyrabiał w studentach
umiłowanie do kultury i tradycji europejskiej. Dzisiaj wiem na pewno, że
historia winiarstwa ułatwiła mu przekazywać humanistyczną tradycję
grecko-łacińską. Dr Kres miał ciekawą barwę głosu, nienaganne maniery, zawsze
czas dla studentów, chętnie odpowiadał na pytania. Jednak student to jest takie
stworzenie, które chociaż raz musi uciec nawet z najbardziej ciekawych
wykładów. Pewnego dnia uciekliśmy całą grupą na imprezę bardziej zabawową. Na
następne zajęcia nie przyszedł on. Mój kolega Leszek mówił mi, że widział
Kresa, który czekał aż sobie pójdziemy, potem wszedł do sali i odbył do pustych
ścian wykład. Historia ta stała się anegdotą, którą przekazywaliśmy młodszym rocznikom
a oni opowiadali, że to ich spotkało. Ta dykteryjka dotyczyła ogólnie lubianego
wykładowcy i nie miała charakteru paszkwilu, a trzeba dodać, że i takie po uczelni
krążyły i dotyczyły wykładowców darzonych niechęcią za nieprzyjazny stosunek do
studentów”.
To
zarażenie winiarstwem u Tomka nie tylko przetrwało, ale zamieniło się w pasję
kolekcjonerską. Zrobił z własnej nieprzymuszonej woli dokumentację
fotograficzną detali architektonicznych na stolarce i architekturze z
wyobrażeniem lub sugestią, winnej latorośli. Posiada znaczące pozycje z
literatury przedmiotu, bogaty zbiór kartek pocztowych z całego świata,
reprodukcje dzieł sztuki z motywami winogrodniczymi, także kafle z tym tematem,
stemple, oraz korkociągi z różnych krajów i okresów. Abonuje „Wino” i „Świat Wina”,
zwiedził winnice w Szampanii, Austrii, Czechach, w Nadrenii, ale nie udało mu
się, jak na razie, dotrzeć nad Morze Czarne. - „Na początku Profesor Kres był
podejrzliwy w stosunku do moich zainteresowań winiarstwem, może sądził, że w
ten sposób zabiegam o pozytywny wpis do indeksu, ale kiedy poznał moją, bardzo
skromną kolekcje poinformował mnie, w jakich jeszcze miastach naszego
województwa, mogę znaleźć ślady po winnicach”.
Myślę,
że nie tylko dla Tomka Bogdan Kres, na Ziemi Lubuskiej stał się nieśmiertelnym
historykiem winiarstwa.
Wypowiedzenie z funkcji dyrektora Muzeum Ziemi
Lubuskiej złożył wbrew stanowisku swoich przełożonych. Zadecydowały o tej
decyzji sprawy prywatne. Czy życie nie polega na osobistych dramatach i konfliktach?.
I znowu
los nas zbliżył miejscem w topografii miasta. Lubuskie Towarzystwo Naukowe otrzymało
wspólnie z Lubuskim Towarzystwem Kultury willę przy ulicy Wiśniowej. Także
tutaj wprowadziła się Stacja Naukowa Oddziału Polskiego Towarzystwa
Historycznego, którą kierował prof. Jan Wąsiki, także prezes LTN. Przez Stację
przewinęli się: - Joachim Benyskiewicz. Sprowadził go do Zielonej Góry,
nauczyciel ze szkoły w Kramsku, dr Wiesław Sauter. Poczekał aż Himek skończy
studia na U.A.M. w Poznaniu i jako historyka polecił go Władysławowi Korczowi
do pomocy. Wiesław Sauter i Władysław Korcz, społecznie działali w Prezydium
L.T.K. Nauki historyczne w działalności Towarzystwa uzyskały wtedy wysoką
rangę, potwierdzoną tytułami doktorskimi. W Stacji pracował także Stefan Dąbrowski,
który w latach 1968 -73. pełnił stanowisko dyrektora Archiwum. Od 1973 do 1993 roku pracował na W.S.P. Joachim
Benyskiewicz od 1966 roku do 1972 był szefem Towarzystwa Wiedzy Powszechnej,
skąd także się udał na uczelnię. Zanim to jednak nastąpiło dawał zarobić
Władkowi, Stefanowi i Bogusiowi, a także piszącemu te słowa, jako lektorom
Towarzystwa. Wiele lat już upłynęło od czasu, gdy limuzyna marki trabant
Dąbrowskiego straciła moc i z rury wydechowej zamiast niebieskawego dymku poczęła
wyrzucać, jak odrzutowiec, warkocz ognia. Było to w chłodnym miesiącu
listopadzie. Z okazji Dni Książki Społeczno Politycznej lektorzy pojechali podstemplować
delegacje do Buchałowa, Letnicy, Grabowca i Lipna. Rozwoził koleżeństwo Stefek,
a także zbierał ich w drodze powrotnej. Gdy zziębnięci wypełnili wnętrze,
wówczas maszyna najpierw straciła moc a potem rzygnęła ogniem. Zaraz wybuchnie,
ryknął Władek, Korcz, co spowodowało panikę od podłogi po dach. Nagle się
okazało, że jest za dużo rąk i nóg. Zanim się jednak ta elita T.W.P.
spostrzegła Bogusia już nie było. Stefan, który znał narowy swojego pojazdu
oczyścił świece i zaprosił ponownie do kontynuowania jazdy. Dopiero wtedy z
rowu wyszedł Bogdan i oznajmił, że idzie na przystanek autobusowy. Gdy jednak
Stefan ruszył do przodu i wstecz, łaskawie zajął miejsce z tyłu i mając cały
czas baczenie na rurę wydechową. Dojechał do Zielonej Góry z przyrzeczeniem, że
już nigdy nie skorzysta z samochodu Stefana i słowa dotrzymał. Gdy już spotkali
się na uczelni to mieli za mało tam przyjaźni i
dlatego na Jędrzychowie Stefan Dąbrowski, Joachim Benyskiewicz i Bogdan
Kres, opłacili składki w Zarządzie Ogródków Działkowych i poczęli uprawiać
ziemię, z nadzieją na założenie winnicy. Himek miał szersze ścieżki aniżeli
grządki, Bogdan zrobił kamienne
lapidarium. Jedynym agrikolą z genetycznym zapisem został Stefan. Gdy Zarząd
Ogródków nie zechciał dalej tolerować manier ziemiańskich Himka i Bogusia,
Stefan także zachwaszczał do tego stopnia swoją działkę, ze i jego pozbawiono ziemi W tej sytuacji sprawa winnicy upadła..
Ulica
Wiśniowa. L.T.N. na dole, Stacja P.T.H. na górze. Posiedzenia komisji,
sympozja, konferencje naukowe, a nade wszystko duch przyjaźni oraz naukowej
współpracy i pomocy. Życzliwa atmosfera,
to regionalny klimat tamtych czasów. Boguś mi dostarczał materiału źródłowego
do winnic krośnieńskich, gdy pracowałem nad monografią tego miasta. Pamiętam,
że wykaz przedsiębiorstw produkujących napoje na bazie winnych gron, od 1910
roku do 1927 zdumiał mnie niepomiernie. Było tych zakładów w dawnym powiecie
krośnieńskim około 150 i wszystkie korzystały z miejscowego surowca. W latach
sześćdziesiątych w Krośnie nie było śladu po winnicach. Zapewne Kresa by
ucieszył fakt, że w 2002 roku mgr inż.Władysław Zwierzychowski wydał w Krośnie
książkę
- „Winorośl
i jej dzieje w Polsce a szczególnie na ziemi krośnieńskiej” z myślą, że
„wieloletnia tradycja uprawy tego gatunku w naszym regionie przyczyni się do
uprawy chociażby na skalę amatorską”. Bogdan wcześnie dorobił się opinii znawcy
problematyki winiarskiej. Miał prelekcje na ten temat obejmujący Azję Mniejszą,
Egipt, Chiny, Grecję, święta dionizyjskie w przysłowiowym basenie Morza
Śródziemnego, aż po oceny naszego swojskiego winobranie. Był nie tylko znawcą
trunków, ale i zastawy stołowej, kolejności ustawiania kieliszków, podawania
potraw do stołu, odpowiednich naczyń, a także dobrym doradcą tym, którzy
organoleptycznie chcieli potwierdzić wiedzę uznanego konesera. Przyjmował
wówczas charakterystyczną pozę, głęboko zamyślonego eksperta, drapał brodę i
szybko powtarzał: -Tak, tak, tak. Z powodu kolejnej kulturotwórczej imprezy – winobrania,
żurnalista
z „Nadodrza”, było takie pismo społeczno
kulturalne, zwrócił się do Bogusia, aby dostarczył garść anegdot, dotyczących
polskiej tradycji picia wina, gdyż redakcja zamierza odejść od pryncypialnych
tematów i poświęcić całą kolumnę lekkiej tematyce związanej z zabawowym
charakterem i ludyczną atmosferą tego święta. Zaznaczył także, że dla Bogusia
będzie to niezwykle cenna reklama. Aby sprostać takiemu zadaniu zaprosił Bogdan
do współpracy Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków Stanisława Kowalskiego i mnie
i powstały kolejne anegdoty. Zdążyłem jeszcze krzyknąć: - „przynieś przy okazji
dwie butelki, po co masz chodzić dwa razy”.
Sądzę,
że taka jest geneza większości anegdot-dykteryjek o kraju produkującym ocet. Z
cytatu przytoczonego poniżej, za Andrzejem Toczewskim z jego publikacji
„Tradycje zielonogórskiego winiarstwa” wynika, że uprawa była niejednokrotnie
zdana na los szczęścia: -„Przebywający 23 lipca 1800 roku w Zielonej Górze Jon
Quincy Adams, późniejszy prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, w
liście do brata napisał: -Cała okolica, górująca nad miastem, okryta jest winnicami.
Jednakże Bachus lubi cieplejsze kraje. Srogie zimy niszczą winorośl, trzeba
wielkim kosztem sadzić nowe pędy. Jeżeli kwitnie za wcześnie, warzy je mróz,
jeżeli za późno, sok fermentuje na ocet W ogóle praca i wydatki poświęcone
uprawie winorośli to loteria, w której pustych losów wypada wiele na jedną wygraną”.
Na
okładce książki wspomnianego już Władysława Zwierzychowskiego prezentowana jest
wieża winiarska z połowy XVIII wieku. Wzniesiona została na winnicy we wsi
Budachów w powiecie krośnieńskim. Jej obecną lokalizację w Muzeum
Etnograficznym w Ochli zawdzięczać możemy kustoszowi Działy Winiarskiego z
Muzeum zielonogórskiego, inż. Zdzisławie Kraśko. Tę niezwykłej urody budowlę,
najpierw zinwentaryzowała, pod jej nadzorem każdą belkę ponumerowano, następnie
obiekt rozebrano i zrekonstruowano. Obok założono małą winniczkę, która wraz z
ekspozycją ukazującą dawną formę produkcji, jest wyjątkową atrakcją turystyczną.
Architektura dwukondygnacyjnej budowli, zwieńczonej wysoką, wysmukłą wieżyczką,
należy do najpiękniejszych akcentów w Muzeum Etnograficznym. Dr Bogdan Kres był
tą inicjatywą zielonogórskiego Działu
winiarskiego zachwycony.
Bogdan
studia o dawnych czasach, określane często jako pradzieje, rozpoczął w Poznaniu
pod kierunkiem prof. Józefa Kostrzewskiego.
Ukończył
natomiast w Warszawie jako archeolog śródziemnomorski u prof. Kazimierza
Michałowskiego. Był zdolnym uczniem obu tych profesorów, mistrzów
wyznaczających archeologii jej zasłużone miejsce w nauce światowej. W Zielonej
Górze, mimo, że pierwsza publikacja należy do Władysława Korcza, stworzył próg,
którego nie sposób przekroczyć komukolwiek, kto zechciałby zająć się naukową
pracą nad historią niemieckiego i naszego powojennego winiarstwa. Muzeum w
Zielonej Górze wpisał na stałe w koncepcję wielkiego muzealnika prof.
Stanisława Lorentza: - ”Muzea uniwersytetami kultury”.
Odlew
Drzwi Gnieźnieńskich w skali 1 do 1 zrobił Zygfryd Różanki zatrudniony w Muzeum
Archeologicznym w Gnieźnie. Wizyta w gnieźnieńskim „Muzeum Bogusia i moja
przebiegała, jak to się mówi, w przyjaznej atmosferze. Dyrekcja Muzeum
prowadziła badania na Ostrowiu Lednickim. Profesor Kazimierz Żurowski i Gabi
Mikołajczyk zatrudniali podczas wakacji studentów. Miałem to szczęście, że i ja
tam się znalazłem jako rysownik. Mało tego, tam też poznałem Bohdana
Rymaszewskiego, późniejszego Głównego Konserwatora Zabytków, który mocą
ówczesnej ustawy o ochronie dóbr kultury odpowiadał za zabytki i muzealnictwo.
Wiele
życzliwości okazał na tym stanowisku naszemu województwu. Dyrektorzy Muzeum
także odczuwali jego przyjazne gesty.
Wysoko
ocenił działalność Bogdana Kresa, jako dyrektora naszego muzeum. Podobną opinię
wygłosił ostatnio długoletni dyrektor Wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego
Józef Pruś.
W
słoneczny październikowy dzień, po ceremonii pogrzebowej, jego przyjaciele z
poznańskiego Uniwersytetu i Muzeum Archeologicznego z serdecznym żalem wspominali
Bogdana. Lech Krzyżaniak, Tadeusz Malinowski, Wojciech Śmigielski z małżonką, muzealnicy z tytułami naukowymi, mówili o jego
umiejętności przekładania wiedzy badawczej, na zrozumiałą ekspozycję muzealną.
Przypomnieli jego pogląd, że wykład nie wiele znaczy o ile ma taki diapazon
naukowy, że staje się niezrozumiały dla studentów.
Mówili
o współpracy przy odlewie Drzwi Gnieźnieńskich, o wspólnym działaniu przy wielu
ekspozycjach zielonogórskich, o konkretnej wymianie myśli miedzy środowiskiem poznańskim
i zielonogórskim, o wspólnych badaniach archeologicznych. Wreszcie o
publikacjach, przyjaźni i przygodach podczas badań w terenie. Przypomnieli mi
niezbyt błyskotliwe wytłumaczenie mojego późnego wyjścia z domu, gdy na pytanie
córki, gdzie się wybieram, odpowiedziałem: -„Idę do Kre - i natychmiast poprawiłem
tę niefortunną informacje…fryzjera”. Dzisiaj już nie córka a wnukowie mówią,
gdy bez konkretnego powiadomienia opuszczam ich towarzystwo: - ”Ocho, dziadek
idzie do kre…fryzjera”. Ponieważ, jak to się mówi, śmierć już dobrała się do
naszej półki, słowa te szybciej, aniżeli się spodziewam, mogą stać się ciałem i
z żartobliwego kontekstu zamienić się w wróżbę, przed którą nie ma ucieczki.
„Z
wielkim żalem przyjęliśmy wiadomość o odejściu 19 października 2003 r. docenta,
doktora Bogdana Kresa, naszego przyjaciela, wspaniałego humanisty, wybitnego
archeologa i historyka, badacza i autora publikacji o dziejach Środkowego
Nadodrza, dyrektora Muzeum Ziemi Lubuskiej w latach 1965-1969.
Dyrekcja
i pracownicy Muzeum Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze”.
Dziękuję za ten artykuł. Przeczytałem go z dużym zainteresowaniem. Zaciekawił mnie fragment o asystencie Edwarda Dąbrowskiego, który później został taksówkarzem (z oczywistych względów nie przytoczony we wspomnieniach opublikowanych w "Studiach Zielonogórskich". Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńArkadiusz Cincio.