czwartek, 16 sierpnia 2012

Wydział Kultury WRN w Zielonej Górze Opis subiektywny



W resorcie kultury, - tak to się mówiło - zakorzeniać się zacząłem w 1956 roku, zaraz po wypadkach Poznańskiego Czerwca. Piszę o tym gdyż blokada informacyjna była tak szczelna, że ja się stałem źródłem relacji o tym, co działo się w Poznaniu. Kadrowiec do mnie z pretensją: - dlaczego nie informujecie, że tam działali dywersanci?
 W tym resorcie pozostałem aż do emerytury. Jak przystało na Wielkopolanina z urodzenia, Poznaniaka z wykształcenia i Prusaka z charakteru; dziadkowie i rodzice urodzili się na pograniczu, - tylko trzy razy zmieniałem pracę. Jedynie raz pisałem podanie o przyjęcie do roboty; - do Klema Felchnerowskiego, Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków - Pozostałe dwa stanowiska obejmowałem tytułem propozycji nie do odrzucenia; - z woli nieistniejącego już sekretariatu PZPR - Rękoma działaczy społecznych, przez głosowanie, do Lubuskiego Towarzystwa Naukowego i decyzją uzgodnioną gdzie trzeba, przez Józefa Prusia, Kierownika Wydziału Kultury, - do Muzeum - na stanowisko najważniejszego urzędnika. Na tym stołku miałem siedzieć pięć lat, taka była przeciętna moich czterech poprzedników, a przesiedziałem lat przeszło dwadzieścia. Często się zastanawiam, jak to się mogło stać, że Opatrzność tak łaskawie mnie potraktowała? Całe życie byłem zadowolony z pracy.  W roku 1956 Wydział Kultury WRN, mieścił się na Placu Słowiańskim. Henryk Korwel, sekretarz  Wojewódzkiej Rady Narodowej, oświadczył, że nie mogę dostać przeciętnej pensji urzędnika, gdyż muszę teraz odrabiać stypendium, które dostawałem na studiach. Odnoszę takie wrażenie, że ta konieczność towarzyszyła mi przez całe życie zawodowe. I właśnie w ten sposób, niezależnie od mojej woli, przekonanie wrosło we mnie, że trzeba, - być- jak nie można - mieć. Humanizm zaszczepiony w tym wydziale to zasługa czasów i ludzi. Nestorem była Pani magister Krystyna Klęsk. Na Uniwersytet poznański uczęszczała już przed wojną. Przyjaźniła się ze swoimi kolegami, później profesorami, Kostrzewskim, Znanieckim, Frankowskim, Szczurkiewiczem, oraz ze związanym z naszym województwem, przez badania socjologiczne, profesorem Zygmuntem Dulczewskim. Jej koleżanką była Pani profesor Maria Rukser, wybitna uczona z zakresu sztuki i archeologii śródziemnomorskiej.
W przedwojennym spisie studentów socjologii figuruje Pani Klęsk jako studentka.  Mój szef twierdził, że Pani Krystyna trzymała do chrztu Krzywoustego i ponosi odpowiedzialność za rozbicie dzielnicowe. Jego synowie kochali się w wiecznie młodej i pięknej Pani Krystynie i nie o władze chodziło, a o kobietę.
Pani Klęsk tłumaczyła kroniki, - dwie od razu - trzymając je na kolanach, dodając jeszcze swoje, często prostujące dzieje, druzgocące komentarze. Na biurku obok maszyny do pisania leżało najczęściej rozgrzebane śniadanie. Nie było to źródło naukowe najpewniejsze, ale miało swój koloryt, głęboką indywidualność, oraz kunszt translatorski. Wspomagane ponad to erudycją i emocją w stosunku do władców i krytycznym stosunkiem do ustalonych faktów historycznych; teksty te były przez nas czytane z prawdziwym podziwem.
Była mocno zbudowana, z olśniewającym, prawie granatowym kokiem, Halina Karpowicz, nieco później Byszewska, a jeszcze później Skiba. Ona zastępowała Klema. Gdy Felchnerowskiego Przewodniczący WRN, przegonił do Muzeum; - generalnie nie lubił  konserwatorów - to Halina z nami się nie liczyła, to znaczy ze Stanisławem Kowalskim i ze mną. Pewnego dnia przyszedł  kadrowiec, -  nazywał się Bukowiecki - i oznajmił: - Obywatelka Karpowicz ma być natychmiast zwolniona; może jeszcze coś dodał do tej decyzji Przewodniczącego Jana Lembasa? Nie pamiętam. Okazało się, że Karpowicz wypisała sobie własnoręcznie delegację i pojechała do Wrocławia na zjazd organizowany przez biskupa Kominka. Mało tego, zabrała tam głos krytyczny. Uzgodniłem z dyr. Muzeum Klemensem Felchnerowskim, stanowisko dla Haliny w jego firmie. Halina była szczęśliwa, skończyła w Toruniu konserwatorstwo i malarstwo. Towarzysz kadrowiec nie zapomniał o decyzji swojego szefa. - … Co z obywatelką Karpowicz? - zapytał, „ już nie pracuje” odpowiedziałem.
Stanisław Kowalski był przystojnym kawalerem. Kobiety były mu chętne. Plotka głosiła, że jest żonaty, gdyż z niewiastą, w sensie dosłownym, o tym samym nazwisku legitymują się w licznych lubuskich hotelach; -  małżeństwo? Staszek zawsze w tym temacie był ostrożny, toteż nie wypytywał go, ale wiedziałem, że delikatna filigranowa blondynka, panna, o tym samym nazwisku pracuje w Wydziale.

Dosyć szybko przenieśliśmy się z placu Słowiańskiego do nowego gmaszyska przy ulicy Podgórnej. Budowano jeszcze łącznik pomiędzy Powiatową Radą Narodową a Wojewódzką. Wydział Kultury zajmował kilka pokoi na parterze, po lewej stronie od wejścia.
Po prawej stronie pracował Sobiesław Piątek, który awansował na zastępcę kierownika Wydziału Ideologicznego w KWPZPR. Gdy rozeszła się plotka, ze zwolnią Kierownika Wydziału, poszedł do Piątka, aby się dowiedzieć, czy to prawda: - Tak długo jak ja tutaj jestem, nic ci nie grozi, usłyszał. Wrócił zadowolony i na drugi dzień dostał wypowiedzenie.
Najważniejszy za Kurkowiaka, był kadrowiec a po nim, długo, długo nic i wreszcie kierownik. Kadrowiec stale gdzieś łaził ze smutną twarzą a pan kierownik, Kurkowiak prawie namacalnie, był wręcz przywiązany do biurka. Dostępu do Franciszka Kurkowiaka strzegły często wymieniane sekretarki, raczej o nie zbyt nachalnej urodzie. Tutaj temat erotyczny byłby mało satysfakcjonujący do autora tego tekstu, trzeba jednak z zadowoleniem przyznać, że natura dała im czym oddychać. Franciszek Kurkowiak, człowiek o gołębim sercu, nosił w sobie skomplikowane dziedzictwo wojny. W 1939 r. pod dowództwem generała Kleeberga walczył z bolszewikami. Internowany został do Woldenbergu przez Niemców. Wojnę spędził w Oflagu II C. O tym niezbyt chętnie mówił. Natomiast utrwalił we wszystkich pracownikach swoją przygodę wojenną. Podczas długiego i wyczerpującego marszu spał na koniu. Franciszek Kurkowiak nie lubił poznaniaków, ale dla mnie zrobił wyjątek, dlatego nie chcę dochodzić skąd pochodził. Zupełnie przypadkowo słyszałem rozmowę. Mówił do tubki telefonicznej, - Co?!!...magister!,… dosyć! dosyć!…Nu…skąd…Nu…Poznaniak! wykluczone. Dajcie sobie spokój.  
Pewnego dnia Kierownik podjął inicjatywę wychowania w trzeźwości komórkę konserwatorską. Za stołem my. Klem Felchnerowski, oraz jego wierni uczniowie. Stanisław Kowalski i Jan Muszyński. Franciszek Kurkowiak, milczał, milczał, aż wreszcie wyksztusił;
 - Towarzysze, towarzysz vice przewodniczący zwrócił mi uwagę, że w Wydziale się pije – westchnął ciężko i dodał - wódkę. A wtedy Klem; - A propos, masz coś? Powiedz mu Franek, że on nigdy nie zrozumie duszy artysty. Idziemy chłopaki. Wtedy godnie powstaliśmy i poszliśmy.
Autorytetem w sprawach teatru był Andrzej Romańczak. Pochodził z Podola, dokładniej z Kałuży. Zawsze był lekko zaaferowany. Okrągły, zaróżowiony, z jasną grzywą. Znał świńskie fraszki poetyckie; ale to był człowiek przyzwoity.  Stanisław Kupriańczyk był krótkowidzem. Pochodził z Baranowicz a właściwie ze wsi pod Baranowiczami. Był człowiekiem dobrym, narzekał, że naród jest ciemny i pijany. Tępił wszelkie zło w Wydziale. ..Często bywał zakochany. Objawiał wtedy liryczny stosunek do świata i nawet ten naród przycisnąłby do serca. Malował bzy i doszedł do dużej wprawy mocując się z tym kwiatem, z efektem niebudzącym podziwu. Na jednej odprawie zwrócił się do kierowniczki Klubu Dziennikarzy Wandy Welenc, która po południ pracowała tam na pół etatu. Wandeczko, „my tak ciebie szanujemy, nie pij, szkoda ciebie, w imieniu całego kolektywu proszę ciebie, nie pij tyle”. Poniżona tą prośbą Wanda zwolniła się z pracy.  Wtedy namówiliśmy Staszka, podkreślając jego wrażliwość, aby poszedł na historię sztuki. Skończył zaocznie i w latach 1965 - 71 był dyrektorem Biura Wystaw Artystycznych w Zielonej Górze. Wówczas dla naszego kolegi, historyka sztuki, Kupriańczyka to było wniebowstąpienie. Franciszek Marfiewicz, mały czarny z granatowym zarostem, był Rumunem. Pochodził z Bukowiny. Prawie codziennie, z łysym jak Cyrankiewicz, Henrykiem Sieńkiewiczem z Nowogródka, grał na skrzypcach. Pan Henryk studiował w Wilnie. Był inspektorem od muzyki. Wymagający, perfekcyjny a tu Cygan kieruje się emocjami, lekceważąc nuty. Kłótnia była zawsze; do bójki dochodziło sporadycznie. Bili się bez poczucia szowinizmu, można powiedzieć, że z pobudek artystycznych. Wtedy przez dwa, trzy dni, było w Wydziale smutno.
Dumą Wydziału była sportsmenka Ala Stradowska, z domu Berbecka. Po cichu mówiono, że z rodziny generała Berbneckiego zamordowanego w Katyniu. Jednak nikt nie miał odwagi podnosić tego tematu. Ala zawsze trzymała finanse i planowanie w Wydziale. Bez jej wiedzy i kompetencji nie mógł się obejść żaden kierownik. W Referacie Ali pracowała Danka Zieleniak dojeżdżająca ze wsi spod Krosna. Codziennie pięć kilometrów do stacji, potem pociągiem do Zielonej, potem ponowni do Krosna, odbierała swój rower przechowywany na stacji i pod wieczór była w domu. I tak przez kilkanaście lat.
Z Zamościa przyjechała z nakazu pracy Kazia Słupska. Beczała za tym Zamościem, aż poznała przyszłego męża. Wtedy się uspokoiła.
Bronisław Suzanowicz przyszedł na świat w owianej poezją ziemi nowogródzkiej, w powiecie Wołoszyn. Za plecami mówiono, że miał być księdzem, co by się zgadzało, bo jedyny głośno manifestował swoją religijność. Prowadzili dysputy teologiczne z Kupriańczykiem
i na tym głównie spędzali czas. Obaj boleli nad rozpustnym życiem komórki konserwatorskiej. Ale tam pracowali ludzie nieprzemakalni. Staszka i mnie Kupriańczyk nie ruszał. Bronek przez 13 lat pracy w Wydziale nie został nawet kierownikiem Referatu. Kiedy już mu obrzydł ten wydział to poszedł pracować do NIK-u, mimo, że zabiegali przyjaciele, aby został kierownikiem literackim Teatru. Nie chciał mieć już do czynienia z urzędnikami od spraw kultury. Suzanowicz jest subtelnym poetą, członkiem Związku Literatów Polskich. Autorem tomików i książek. Skończył filologię polską na UAM w Poznaniu. Jako jedyny w tym biurze zawsze miał w swoim Referacie kierowników ze średnim albo nie pełnym wykształceniem. Ateistów o dosyć niskich czołach. Jeden z nich na nasiadówce w Wydziale stwierdził, „Całe życie marzyłem, aby zostać kierownikiem. Dziękuję, że się tak wyrażę”. 
Bronka spotkała przygoda z pogranicza złego snu i bardzo odczuwalnej jawy. Otóż będąc chłopcem piszącym postanowił sobie zrobić pieczątkę, aby poważniej zaistnieć w twórczym świecie. Wyciął ją z gumki i stemplował swoje tomiki. Pewnego dnia został zatrzymany przez NKWD. Oglądali ten stempelek, pytali, dlaczego nie był w partyzantce, czy zna konstytucję ZSRR? i trzymali o głodzie w piwnicy. Potem orzekli, że dostanie dziesięć lat i poczuje oddech białych niedźwiedzi. Bronek stracił wszelką nadzieję, dusza jego sczezła doszczętnie; … kopniakiem odzyskał wolność. Jeszcze nie doszedł do siebie, ale już zdołał znienawidzić wszelkie stemple, gdy pojawił się Żyd, redaktor naczelny „ Jwianieckiej Prawdy” z prośbą, aby wyciął w gumie winietę tej prawdy. Bronek zadrżał, ale redaktor powiedział, że ma zezwolenie z milicji. Bronek oznajmił, że w życiu nic nie będzie wycinał w gumie, ale żurnalista powiedział spokojnie,  „zdziłajecie, zdziełajecie”. To były złowieszcze słowa, bo wkrótce Bronek został wezwany do prokuratora: „ A teraz to my tobie damy dziesięć lat o ile nie zdziełasz, tego logo, jak byśmy dziś powiedzieli,   „ Iwianieckiej Prawdy”. I zrobił Suzanowicz dużą gumowa pieczęć, z której wykonano cynowy odlew i nie wziął więcej tej gazety do ręki. Jest faktem, że nie widział z bliska białych niedźwiedzi, ale za to wrosło w Niego przekonanie, że nie można kolaborować z systemem, którym rządzi teatr absurdu a w nim główne role odgrywają niebezpieczni trefnisie. Nie zapomniał także o tamtej grozie ilekroć brał do ręki pieczątki w Polsce Ludowej. Jeszcze pracując w Wydziale Bronek wydał swój pierwszy tomik,
„ Spowiedź Liryczna”. Był tylko problem, dlaczego na jednej stronie jest tylko jeden wiersz, a mogły być nawet dwa albo i trzy. Szkoda papieru!. Po latach Bronek nie miał takich problemów. Jego kolejny tomik unobilitował serię poetycką Muzeum wzruszającym „Lotem Kamienia”. Mimo, że piszę tutaj skąd, kto pochodził absolutnie nie było to istotne. Staszek ze wsi, ja z miasta, etnicznie to był kocioł z różną kulturą i tradycjami. Jedni jedli kluski, inni pierogi, plyndze, zalewajkę i pyrki w rosole.. Nawet nie wiem czy próbowaliśmy się integrować, bez tego mądrego określenia, żyliśmy w zgodzie i przyjaźni. Ale zapewne coś było na rzeczy, gdyż uznano, że winobranie łączy i scala ludzi z różnych stron. I ci zza Buga i ci z poznańskiego i autochtoni, Ukraincy, Cyganie, Łemkowie. Grecy i kto tam jeszcze, to tylko Pan Bóg mógł wiedzieć; wszyscy piją wino. Ale te winobrania były biedne pod względem scenografii i kostiumologii. Wobec tego wyposażono Longina Dzieżyca i mnie w odpowiednie „bumagi” i pojechaliśmy do kilku teatrów w Polsce, aby nam przekazali, z magazynów teatralnych, stroje, które uznają za zbędne. Nadźwigaliśmy się tych worków i kiedy już w Toruniu pełni szczęścia zakończyliśmy naszą Odyseję, Longin powiedział, „Niech się dzieje, co chce, kupimy sobie kilo pomidorów”. I tak się stało. Jedliśmy chleb i pomidory, z Torunia do Zielonej Góry.
Longin Dzieżyc to najbardziej tajemnicza postać w Wydziale. Mało rozmawialiśmy. Była jednak nic sympatii i niemanifestowana przyjaźń. Urodził się w 1924 r, w miejscowości Szemiaki.W czerwcu i lipcu 1944 jako żołnierz  AK uczestniczył w akcji „Burza” i „Ostra Brama”... Po aresztowaniu przez NKWD został wcielony do Drezdeńskiej Dywizji Piechoty II Armii.  Nikt nie znał życiorysu Longina. Do mnie jako absolwenta z doświadczeniem,
z Wrocławia-Więzienie2, ul. Sądowa - przestępstwo graniczne - miał zaufanie. Nie był człowiekiem zrozpaczonym, tylko zawsze poważnym; - nie należał do ZBOWID-u. Nie pamiętam, aby z kimkolwiek miał zatarg. Nie podnosił głosu, totalny abstynent; Boże, co za święty człowiek, jakie wzorowe życie! Jego syn, też Longin, pojechał za Gorbaczowa do ZSRR, aby obejrzeć ich majątek. Topole wycięte, domostwo rozebrane a w ocalałych piwnicach tubylcy założyli konspiracyjną bimbrownię. Podobnie jak ojciec grzeczny, pracowity, dyskretny, miałem do niego jako dyrektor Muzeum, pełne zaufanie.
Przez Wydział przewinęli się jeszcze jacyś urzędnicy. Zwany Cegłą, ze względu na kolor garnituru, był jeszcze Andrzej Bucholski: ,,Panie kierowniku, całą noc nie spałem, bo myślałem, jak usprawnić pracę w Wydziale".  Długo trwał zastępca Kurkowiaka, zbawienny do polityki tamtych czasów kamikadze w unikaniu poważniejszych decyzji - Henryk Jurewicz. Człowiek uczciwy, doskonale wymyślony na tamte czasy, dobry - ale czy urzędował? Wiecznie zacierający dłonie, nie podjął żadnego rozstrzygnięcia, chyba że gdyby ktoś zapytał?...Na przykład o WC, to może? Dobry, na tamte czasy nieszkodliwy; należał do SD. 
Pewnego dnia, rozradowany Kierownik oznajmił, że jest wniosek, aby powstał przy Wydziale Kultury - ucieszny  kabaret rozrywkowy. Ja także się ucieszyłem. Byłem bowiem czynny w Studenckim Kabarecie ,, Żółtodziób" w Poznaniu. Architekt na akordeonie udawał pociąg. Towarzysz Bronka ze związków zawodowych śpiewał. Ja natomiast - konferansjerem. Ze skromnej estrady, zlokalizowanej naprzeciw stołówki, rzekłem:,,Czasy się zmieniają na coraz lepsze. Życie pozostaje w miejscu. Musimy dać mózgi do przeglądu, potem do remontu i regeneracji. Wówczas towarzysze będą mogli się żegnać, ale tylko lewą ręką". Jednakże, tydzień po oświadczeniu konferansjera, zasmucony Kierownik oznajmił, że więcej kabaretu nie będzie.
Gdy przestałem być Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków, stanowisko to przypadło Staszkowi. Do komórki konserwatorskiej przyjęto kolegę historyka sztuki, także po UAM, Eugeniusza Jakubaszka. Ale ja się z nim nie spotkałem. Pracowałem wówczas w Ośrodku Badawczo Naukowym przy Lubuskim Towarzystwie Kultury. Organizowałem Lubuskie Towarzystwo Naukowe.
Ten Wydział Kultury długo mi się jawił jako emanacja polskości na Ziemiach Odzyskanych.
 To by było na tyle, jak mawiał Pan Profesor Stanisławski.


16. 08. 2012.









                                                                 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz