W resorcie kultury, - tak to się mówiło - zakorzeniać się
zacząłem w 1956 roku, zaraz po wypadkach Poznańskiego Czerwca. Piszę o tym gdyż
blokada informacyjna była tak szczelna, że ja się stałem źródłem relacji o tym,
co działo się w Poznaniu. Kadrowiec do mnie z pretensją: - dlaczego nie
informujecie, że tam działali dywersanci?
W tym resorcie
pozostałem aż do emerytury. Jak przystało na Wielkopolanina z urodzenia,
Poznaniaka z wykształcenia i Prusaka z charakteru; dziadkowie i rodzice
urodzili się na pograniczu, - tylko trzy razy zmieniałem pracę. Jedynie raz
pisałem podanie o przyjęcie do roboty; - do Klema Felchnerowskiego,
Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków - Pozostałe dwa stanowiska obejmowałem tytułem
propozycji nie do odrzucenia; - z woli nieistniejącego już sekretariatu PZPR -
Rękoma działaczy społecznych, przez głosowanie, do Lubuskiego Towarzystwa
Naukowego i decyzją uzgodnioną gdzie trzeba, przez Józefa Prusia, Kierownika
Wydziału Kultury, - do Muzeum - na stanowisko najważniejszego urzędnika. Na tym
stołku miałem siedzieć pięć lat, taka była przeciętna moich czterech
poprzedników, a przesiedziałem lat przeszło dwadzieścia. Często się
zastanawiam, jak to się mogło stać, że Opatrzność tak łaskawie mnie
potraktowała? Całe życie byłem zadowolony z pracy. W roku 1956 Wydział Kultury WRN, mieścił się
na Placu Słowiańskim. Henryk Korwel, sekretarz
Wojewódzkiej Rady Narodowej, oświadczył, że nie mogę dostać przeciętnej
pensji urzędnika, gdyż muszę teraz odrabiać stypendium, które dostawałem na
studiach. Odnoszę takie wrażenie, że ta konieczność towarzyszyła mi przez całe
życie zawodowe. I właśnie w ten sposób, niezależnie od mojej woli, przekonanie
wrosło we mnie, że trzeba, - być- jak nie można - mieć. Humanizm zaszczepiony w
tym wydziale to zasługa czasów i ludzi. Nestorem była Pani magister Krystyna
Klęsk. Na Uniwersytet poznański uczęszczała już przed wojną. Przyjaźniła się ze
swoimi kolegami, później profesorami, Kostrzewskim, Znanieckim, Frankowskim,
Szczurkiewiczem, oraz ze związanym z naszym województwem, przez badania
socjologiczne, profesorem Zygmuntem Dulczewskim. Jej koleżanką była Pani
profesor Maria Rukser, wybitna uczona z zakresu sztuki i archeologii
śródziemnomorskiej.
W przedwojennym spisie studentów socjologii figuruje Pani
Klęsk jako studentka. Mój szef
twierdził, że Pani Krystyna trzymała do chrztu Krzywoustego i ponosi
odpowiedzialność za rozbicie dzielnicowe. Jego synowie kochali się w wiecznie
młodej i pięknej Pani Krystynie i nie o władze chodziło, a o kobietę.
Pani Klęsk tłumaczyła kroniki, - dwie od razu - trzymając
je na kolanach, dodając jeszcze swoje, często prostujące dzieje, druzgocące
komentarze. Na biurku obok maszyny do pisania leżało najczęściej rozgrzebane
śniadanie. Nie było to źródło naukowe najpewniejsze, ale miało swój koloryt, głęboką
indywidualność, oraz kunszt translatorski. Wspomagane ponad to erudycją i
emocją w stosunku do władców i krytycznym stosunkiem do ustalonych faktów
historycznych; teksty te były przez nas czytane z prawdziwym podziwem.
Była mocno zbudowana, z olśniewającym, prawie granatowym
kokiem, Halina Karpowicz, nieco później Byszewska, a jeszcze później Skiba. Ona
zastępowała Klema. Gdy Felchnerowskiego Przewodniczący WRN, przegonił do Muzeum;
- generalnie nie lubił konserwatorów -
to Halina z nami się nie liczyła, to znaczy ze Stanisławem Kowalskim i ze mną.
Pewnego dnia przyszedł kadrowiec, - nazywał się Bukowiecki - i oznajmił: -
Obywatelka Karpowicz ma być natychmiast zwolniona; może jeszcze coś dodał do
tej decyzji Przewodniczącego Jana Lembasa? Nie pamiętam. Okazało się, że
Karpowicz wypisała sobie własnoręcznie delegację i pojechała do Wrocławia na
zjazd organizowany przez biskupa Kominka. Mało tego, zabrała tam głos
krytyczny. Uzgodniłem z dyr. Muzeum Klemensem Felchnerowskim, stanowisko dla
Haliny w jego firmie. Halina była szczęśliwa, skończyła w Toruniu
konserwatorstwo i malarstwo. Towarzysz kadrowiec nie zapomniał o decyzji
swojego szefa. - … Co z obywatelką Karpowicz? - zapytał, „ już nie pracuje”
odpowiedziałem.
Stanisław Kowalski był przystojnym kawalerem. Kobiety
były mu chętne. Plotka głosiła, że jest żonaty, gdyż z niewiastą, w sensie
dosłownym, o tym samym nazwisku legitymują się w licznych lubuskich hotelach; -
małżeństwo? Staszek zawsze w tym temacie
był ostrożny, toteż nie wypytywał go, ale wiedziałem, że delikatna filigranowa
blondynka, panna, o tym samym nazwisku pracuje w Wydziale.
Dosyć szybko przenieśliśmy się z placu Słowiańskiego do
nowego gmaszyska przy ulicy Podgórnej. Budowano jeszcze łącznik pomiędzy
Powiatową Radą Narodową a Wojewódzką. Wydział Kultury zajmował kilka pokoi na
parterze, po lewej stronie od wejścia.
Po prawej stronie pracował Sobiesław Piątek, który
awansował na zastępcę kierownika Wydziału Ideologicznego w KWPZPR. Gdy rozeszła
się plotka, ze zwolnią Kierownika Wydziału, poszedł do Piątka, aby się
dowiedzieć, czy to prawda: - Tak długo jak ja tutaj jestem, nic ci nie grozi,
usłyszał. Wrócił zadowolony i na drugi dzień dostał wypowiedzenie.
Najważniejszy za Kurkowiaka, był kadrowiec a po nim,
długo, długo nic i wreszcie kierownik. Kadrowiec stale gdzieś łaził ze smutną
twarzą a pan kierownik, Kurkowiak prawie namacalnie, był wręcz przywiązany do
biurka. Dostępu do Franciszka Kurkowiaka strzegły często wymieniane sekretarki,
raczej o nie zbyt nachalnej urodzie. Tutaj temat erotyczny byłby mało
satysfakcjonujący do autora tego tekstu, trzeba jednak z zadowoleniem przyznać,
że natura dała im czym oddychać. Franciszek Kurkowiak, człowiek o gołębim sercu,
nosił w sobie skomplikowane dziedzictwo wojny. W 1939 r. pod dowództwem
generała Kleeberga walczył z bolszewikami. Internowany został do Woldenbergu
przez Niemców. Wojnę spędził w Oflagu II C. O tym niezbyt chętnie mówił.
Natomiast utrwalił we wszystkich pracownikach swoją przygodę wojenną. Podczas
długiego i wyczerpującego marszu spał na koniu. Franciszek Kurkowiak nie lubił poznaniaków,
ale dla mnie zrobił wyjątek, dlatego nie chcę dochodzić skąd pochodził.
Zupełnie przypadkowo słyszałem rozmowę. Mówił do tubki telefonicznej, -
Co?!!...magister!,… dosyć! dosyć!…Nu…skąd…Nu…Poznaniak! wykluczone. Dajcie
sobie spokój.
Pewnego dnia Kierownik podjął inicjatywę wychowania w
trzeźwości komórkę konserwatorską. Za stołem my. Klem Felchnerowski, oraz jego
wierni uczniowie. Stanisław Kowalski i Jan Muszyński. Franciszek Kurkowiak,
milczał, milczał, aż wreszcie wyksztusił;
- Towarzysze,
towarzysz vice przewodniczący zwrócił mi uwagę, że w Wydziale się pije – westchnął
ciężko i dodał - wódkę. A wtedy Klem; - A propos, masz coś? Powiedz mu Franek,
że on nigdy nie zrozumie duszy artysty. Idziemy chłopaki. Wtedy godnie
powstaliśmy i poszliśmy.
Autorytetem w sprawach teatru był Andrzej Romańczak.
Pochodził z Podola, dokładniej z Kałuży. Zawsze był lekko zaaferowany. Okrągły,
zaróżowiony, z jasną grzywą. Znał świńskie fraszki poetyckie; ale to był
człowiek przyzwoity. Stanisław
Kupriańczyk był krótkowidzem. Pochodził z Baranowicz a właściwie ze wsi pod
Baranowiczami. Był człowiekiem dobrym, narzekał, że naród jest ciemny i pijany.
Tępił wszelkie zło w Wydziale. ..Często bywał zakochany. Objawiał wtedy
liryczny stosunek do świata i nawet ten naród przycisnąłby do serca. Malował
bzy i doszedł do dużej wprawy mocując się z tym kwiatem, z efektem niebudzącym
podziwu. Na jednej odprawie zwrócił się do kierowniczki Klubu Dziennikarzy
Wandy Welenc, która po południ pracowała tam na pół etatu. Wandeczko, „my tak
ciebie szanujemy, nie pij, szkoda ciebie, w imieniu całego kolektywu proszę
ciebie, nie pij tyle”. Poniżona tą prośbą Wanda zwolniła się z pracy. Wtedy namówiliśmy Staszka, podkreślając jego
wrażliwość, aby poszedł na historię sztuki. Skończył zaocznie i w latach 1965 -
71 był dyrektorem Biura Wystaw Artystycznych w Zielonej Górze. Wówczas dla
naszego kolegi, historyka sztuki, Kupriańczyka to było wniebowstąpienie.
Franciszek Marfiewicz, mały czarny z granatowym zarostem, był Rumunem.
Pochodził z Bukowiny. Prawie codziennie, z łysym jak Cyrankiewicz, Henrykiem
Sieńkiewiczem z Nowogródka, grał na skrzypcach. Pan Henryk studiował w Wilnie.
Był inspektorem od muzyki. Wymagający, perfekcyjny a tu Cygan kieruje się
emocjami, lekceważąc nuty. Kłótnia była zawsze; do bójki dochodziło
sporadycznie. Bili się bez poczucia szowinizmu, można powiedzieć, że z pobudek
artystycznych. Wtedy przez dwa, trzy dni, było w Wydziale smutno.
Dumą Wydziału była sportsmenka Ala Stradowska, z domu
Berbecka. Po cichu mówiono, że z rodziny generała Berbneckiego zamordowanego w
Katyniu. Jednak nikt nie miał odwagi podnosić tego tematu. Ala zawsze trzymała
finanse i planowanie w Wydziale. Bez jej wiedzy i kompetencji nie mógł się
obejść żaden kierownik. W Referacie Ali pracowała Danka Zieleniak dojeżdżająca
ze wsi spod Krosna. Codziennie pięć kilometrów do stacji, potem pociągiem do
Zielonej, potem ponowni do Krosna, odbierała swój rower przechowywany na stacji
i pod wieczór była w domu. I tak przez kilkanaście lat.
Z Zamościa przyjechała z nakazu pracy Kazia Słupska.
Beczała za tym Zamościem, aż poznała przyszłego męża. Wtedy się uspokoiła.
Bronisław Suzanowicz przyszedł na świat w owianej poezją
ziemi nowogródzkiej, w powiecie Wołoszyn. Za plecami mówiono, że miał być
księdzem, co by się zgadzało, bo jedyny głośno manifestował swoją religijność.
Prowadzili dysputy teologiczne z Kupriańczykiem
i na tym głównie spędzali czas. Obaj boleli nad rozpustnym
życiem komórki konserwatorskiej. Ale tam pracowali ludzie nieprzemakalni. Staszka
i mnie Kupriańczyk nie ruszał. Bronek przez 13 lat pracy w Wydziale nie został
nawet kierownikiem Referatu. Kiedy już mu obrzydł ten wydział to poszedł
pracować do NIK-u, mimo, że zabiegali przyjaciele, aby został kierownikiem
literackim Teatru. Nie chciał mieć już do czynienia z urzędnikami od spraw
kultury. Suzanowicz jest subtelnym poetą, członkiem Związku Literatów Polskich.
Autorem tomików i książek. Skończył filologię polską na UAM w Poznaniu. Jako
jedyny w tym biurze zawsze miał w swoim Referacie kierowników ze średnim albo
nie pełnym wykształceniem. Ateistów o dosyć niskich czołach. Jeden z nich na
nasiadówce w Wydziale stwierdził, „Całe życie marzyłem, aby zostać
kierownikiem. Dziękuję, że się tak wyrażę”.
Bronka spotkała przygoda z pogranicza złego snu i bardzo
odczuwalnej jawy. Otóż będąc chłopcem piszącym postanowił sobie zrobić
pieczątkę, aby poważniej zaistnieć w twórczym świecie. Wyciął ją z gumki i
stemplował swoje tomiki. Pewnego dnia został zatrzymany przez NKWD. Oglądali
ten stempelek, pytali, dlaczego nie był w partyzantce, czy zna konstytucję ZSRR?
i trzymali o głodzie w piwnicy. Potem orzekli, że dostanie dziesięć lat i
poczuje oddech białych niedźwiedzi. Bronek stracił wszelką nadzieję, dusza jego
sczezła doszczętnie; … kopniakiem odzyskał wolność. Jeszcze nie doszedł do
siebie, ale już zdołał znienawidzić wszelkie stemple, gdy pojawił się Żyd,
redaktor naczelny „ Jwianieckiej Prawdy” z prośbą, aby wyciął w gumie winietę
tej prawdy. Bronek zadrżał, ale redaktor powiedział, że ma zezwolenie z
milicji. Bronek oznajmił, że w życiu nic nie będzie wycinał w gumie, ale
żurnalista powiedział spokojnie, „zdziłajecie,
zdziełajecie”. To były złowieszcze słowa, bo wkrótce Bronek został wezwany do prokuratora:
„ A teraz to my tobie damy dziesięć lat o ile nie zdziełasz, tego logo, jak
byśmy dziś powiedzieli, „ Iwianieckiej Prawdy”. I zrobił Suzanowicz
dużą gumowa pieczęć, z której wykonano cynowy odlew i nie wziął więcej tej
gazety do ręki. Jest faktem, że nie widział z bliska białych niedźwiedzi, ale
za to wrosło w Niego przekonanie, że nie można kolaborować z systemem, którym
rządzi teatr absurdu a w nim główne role odgrywają niebezpieczni trefnisie. Nie
zapomniał także o tamtej grozie ilekroć brał do ręki pieczątki w Polsce
Ludowej. Jeszcze pracując w Wydziale Bronek wydał swój pierwszy tomik,
„ Spowiedź Liryczna”. Był tylko problem, dlaczego na
jednej stronie jest tylko jeden wiersz, a mogły być nawet dwa albo i trzy.
Szkoda papieru!. Po latach Bronek nie miał takich problemów. Jego kolejny tomik
unobilitował serię poetycką Muzeum wzruszającym „Lotem Kamienia”. Mimo, że
piszę tutaj skąd, kto pochodził absolutnie nie było to istotne. Staszek ze wsi,
ja z miasta, etnicznie to był kocioł z różną kulturą i tradycjami. Jedni jedli
kluski, inni pierogi, plyndze, zalewajkę i pyrki w rosole.. Nawet nie wiem czy
próbowaliśmy się integrować, bez tego mądrego określenia, żyliśmy w zgodzie i
przyjaźni. Ale zapewne coś było na rzeczy, gdyż uznano, że winobranie łączy i
scala ludzi z różnych stron. I ci zza Buga i ci z poznańskiego i autochtoni,
Ukraincy, Cyganie, Łemkowie. Grecy i kto tam jeszcze, to tylko Pan Bóg mógł
wiedzieć; wszyscy piją wino. Ale te winobrania były biedne pod względem
scenografii i kostiumologii. Wobec tego wyposażono Longina Dzieżyca i mnie w
odpowiednie „bumagi” i pojechaliśmy do kilku teatrów w Polsce, aby nam
przekazali, z magazynów teatralnych, stroje, które uznają za zbędne. Nadźwigaliśmy
się tych worków i kiedy już w Toruniu pełni szczęścia zakończyliśmy naszą Odyseję,
Longin powiedział, „Niech się dzieje, co chce, kupimy sobie kilo pomidorów”. I
tak się stało. Jedliśmy chleb i pomidory, z Torunia do Zielonej Góry.
Longin Dzieżyc to najbardziej tajemnicza postać w
Wydziale. Mało rozmawialiśmy. Była jednak nic sympatii i niemanifestowana
przyjaźń. Urodził się w 1924 r, w miejscowości Szemiaki.W czerwcu i lipcu 1944
jako żołnierz AK uczestniczył w akcji
„Burza” i „Ostra Brama”... Po aresztowaniu przez NKWD został wcielony do
Drezdeńskiej Dywizji Piechoty II Armii. Nikt
nie znał życiorysu Longina. Do mnie jako absolwenta z doświadczeniem,
z Wrocławia-Więzienie2, ul. Sądowa - przestępstwo
graniczne - miał zaufanie. Nie był człowiekiem zrozpaczonym, tylko zawsze
poważnym; - nie należał do ZBOWID-u. Nie pamiętam, aby z kimkolwiek miał
zatarg. Nie podnosił głosu, totalny abstynent; Boże, co za święty człowiek,
jakie wzorowe życie! Jego syn, też Longin, pojechał za Gorbaczowa do ZSRR, aby
obejrzeć ich majątek. Topole wycięte, domostwo rozebrane a w ocalałych
piwnicach tubylcy założyli konspiracyjną bimbrownię. Podobnie jak ojciec
grzeczny, pracowity, dyskretny, miałem do niego jako dyrektor Muzeum, pełne zaufanie.
Przez Wydział przewinęli się jeszcze jacyś urzędnicy. Zwany Cegłą, ze względu na kolor garnituru, był jeszcze Andrzej Bucholski: ,,Panie kierowniku, całą noc nie spałem, bo myślałem, jak usprawnić pracę w Wydziale".
Długo trwał zastępca Kurkowiaka, zbawienny do polityki tamtych czasów kamikadze w unikaniu poważniejszych decyzji - Henryk Jurewicz. Człowiek uczciwy, doskonale wymyślony na tamte czasy, dobry - ale czy urzędował? Wiecznie zacierający dłonie, nie podjął
żadnego rozstrzygnięcia, chyba że gdyby ktoś zapytał?...Na przykład o WC, to może? Dobry, na
tamte czasy nieszkodliwy; należał do SD.
Pewnego dnia, rozradowany Kierownik oznajmił, że jest wniosek, aby powstał przy Wydziale Kultury - ucieszny kabaret rozrywkowy. Ja także się ucieszyłem. Byłem bowiem czynny w Studenckim Kabarecie ,, Żółtodziób" w Poznaniu. Architekt na akordeonie udawał pociąg. Towarzysz Bronka ze związków zawodowych śpiewał. Ja natomiast - konferansjerem. Ze skromnej estrady, zlokalizowanej naprzeciw stołówki, rzekłem:,,Czasy się zmieniają na coraz lepsze. Życie pozostaje w miejscu. Musimy dać mózgi do przeglądu, potem do remontu i regeneracji. Wówczas towarzysze będą mogli się żegnać, ale tylko lewą ręką". Jednakże, tydzień po oświadczeniu konferansjera, zasmucony Kierownik oznajmił, że więcej kabaretu nie będzie.
Pewnego dnia, rozradowany Kierownik oznajmił, że jest wniosek, aby powstał przy Wydziale Kultury - ucieszny kabaret rozrywkowy. Ja także się ucieszyłem. Byłem bowiem czynny w Studenckim Kabarecie ,, Żółtodziób" w Poznaniu. Architekt na akordeonie udawał pociąg. Towarzysz Bronka ze związków zawodowych śpiewał. Ja natomiast - konferansjerem. Ze skromnej estrady, zlokalizowanej naprzeciw stołówki, rzekłem:,,Czasy się zmieniają na coraz lepsze. Życie pozostaje w miejscu. Musimy dać mózgi do przeglądu, potem do remontu i regeneracji. Wówczas towarzysze będą mogli się żegnać, ale tylko lewą ręką". Jednakże, tydzień po oświadczeniu konferansjera, zasmucony Kierownik oznajmił, że więcej kabaretu nie będzie.
Gdy przestałem być Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków,
stanowisko to przypadło Staszkowi. Do komórki konserwatorskiej przyjęto kolegę
historyka sztuki, także po UAM, Eugeniusza Jakubaszka. Ale ja się z nim nie
spotkałem. Pracowałem wówczas w Ośrodku Badawczo Naukowym przy Lubuskim
Towarzystwie Kultury. Organizowałem Lubuskie Towarzystwo Naukowe.
Ten Wydział Kultury długo mi się jawił jako emanacja
polskości na Ziemiach Odzyskanych.
To by było na
tyle, jak mawiał Pan Profesor Stanisławski.
16. 08. 2012.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz