Na skraju pól, tuż przed linią lasu, otoczone kępami
krzewów, jaśniało oczko wodne. Lekkim skłonem dotykała stawu polanka. Prowadził
do niej dukt leśny, którego szerokość wyznaczyły koleiny dokartu pana hrabiego.
To był obszar chroniony. Tutaj mój dziadek z wyjątkową zajadłością, deptał ”wiejskim
babom” wysypywane z kobiałek jagody i grzyby. Wara tym, co naruszali spokój w
bażanciarni. Ptaki były hodowane pod lufy jaśnie państwa. Tylko okresowe
polowania, organizowane z wielkim przejęciem, miały prawo naruszać ciszę, na
której straży stał borowy pana hrabiego, mój dziadek Józef Kinal. Każdy
nieproszony gość był intruzem traktowanym jak jastrząb, myszołów, lis czy
borsuk, albo jeszcze gorzej, jak wałęsający się zdziczały kot czy uwolniony z
łańcucha chłopski pies. Fuzja dziadka, na którą mówił flinta, była bezlitosna.
Dziadek także jej ogniem straszył lękliwe i cwane sroki, przeganiał wrony i
rzadkie kruki. Dziadek najpierw objaśniał mi skomplikowane życie lasu a potem
brał mnie na ramę roweru i jechaliśmy do tego najwspanialszego i tajemniczego
miejsca zapamiętanego na zawsze jako pierwsze tak jasne, szczęśliwe i pełne z
mojego dzieciństwa.
Dziadek
z torby wyjmował ugotowane na twardo jajka. Zawsze sam je delikatnie wkładał do
zimnej wody a potem sprawdzał na zegarku czas ich gotowania. Ten zegarek nie
mieścił się w mojej dłoni, ale byłem wyróżniony, gdyż tylko ja mogłem go
potrzymać, mimo, że moje dwie siostry bardzo nalegały, aby i one dostąpiły tego
zaszczytu. Teraz białko dziadek kroił w kosteczki, żółtko było dla mnie. -
„Jedz wnusiu, będziesz mocny”. Potem pukał w deseczkę. Z budek i spod krzaków
wybiegały szare, prążkowane kuleczki na szybkich nóżkach. Na żwirową alejkę
dziadek sypał różne nasiona i zboża. Ona wytyczona została dla kur i kogutów.
Dziadek nie mówił o bażantach inaczej. Gdy beżowe pisklęta kłębiły się przy
deseczce z białkiem jajka, po alejkach kroczyły i pośpiesznie wydziobywały ze
żwiru żyto i jęczmień ich szare mamy. Czujnie unosiły od czasu do czasu głowy z
koralikami oczu, dumne, kolorowe z metalicznym, niebieskim połyskiem piór,
uważne koguty.
Dwa
kare konie wyrwały gwałtownie z kolein bryczkę. Pan hrabia ledwo utrzymał się w powozie.
-Józefie,
co za bękart tutaj leży?
-
To jest mój wnuczek, nie widziałem, kiedy usnął.
Dziadek
pokornie schylił głowę a ja zacząłem beczeć.
-
Nie płacz, o mało a zostałbyś przejechany.
I
wtedy hrabia pogłaskał mnie po głowie.
-
Te konie są mądrzejsze od Józefa. To nie jest miejsce dla dzieci. Zapamiętajcie
to sobie Józefie.
Dziadek
z dumą opowiadał mojej mamie i babci, że hrabia mnie pogłaskał. Babcia patrzyła
na mnie tak jak bym od tego gestu począł świecić. Dla mnie to było jednak
nieszczęście. Od tego dnia już więcej nie zabierał mnie dziadek na ramę roweru,
nawet zdjął uprzednio przymocowaną brązowym paskiem, poduszkę.
Tego
świata już nie ma. W mojej pamięci pozostały związane z nim kilkugodzinne
wyprawy z Gniezna do Sannik i Iwna [droga na Poznań przez Kostrzyn] gdzie w
świecie „sielskim i anielskim” żyli moi dziadkowie. Te wyprawy rowerowe
odbywały się przed 1939. rokiem. Ojciec wiózł mnie na siodełku przymocowanym do
ramy, moją nieco starszą siostrę, na bagażniku. Moja mama natomiast w
wiklinowym koszyku, przymocowanym do kierownicy damskiego roweru, moją młodszą
siostrę. Moja mama i ojciec urodzili się na ziemi babimojskiej, w pruskim
zaborze. Teraz z dziećmi urodzonymi w Gnieźnie pedałowali, niezapomnianymi
ścieżkami leśnymi, do odzyskanej Polski po Powstaniu Wielkopolskim. Dziadek i
babcia służyli u hrabiów Mielżyńskich. Najpierw u Macieja, potem u Ignacego.
Potem
była wojna. Po pięciu latach wygnania powróciliśmy do Gniezna. Dziadka odwiedzałem,
gdy poznańska Cytadela jeszcze dymiła. Z mamą wysiedliśmy na stacji
Poznań-Garbary. Szliśmy do Naramowic. Tam nas oczekiwał ojciec mamy i jej brat
Czesław, właściciel ogrodnictwa, który w okresie socjalizmu został bardzo
bogatym badylarzem. W szklarniach rosły przede wszystkim białe i czerwone
goździki oraz różnobarwne tulipany. Ponad metrowy asparagus sprzedawany był w
wiązkach na kilogramy we wszelkie państwowe święta wraz z tysiącami goździków w
barwach narodowych. Tam stale ciężko pracował mój dziadek. Odwiedzałem go jako
głodny student a gdy dłużej leżał złożony chorobą, słuchałem wspomnień zawsze
zaczynających się od słów: -Gdybym miał koło pojechałbym do kościoła [rower].
Kościół jest na Rubieży [dzisiaj przedłużenie ulicy Naramowickiej] a dziadek
mający wtedy prawie 80. lat zdawał sobie sprawę, że nie pokona tej odległości
pieszo. Był natomiast pewny, z metafizyczną wiarą, że rowerem to i owszem, -pokona
te 2 kilometry.
Prawie
całe życie moich dziadków, a w większości i rodziców upłynęło na pograniczu
wzmacniane rolą kościoła i wiarą katolicką. Zachowało się zdjęcie mojego
dziadka w towarzystwie pięciu powstańców wielkopolskich z dumnym podpisem:-
„Chłopcy z Chobienic”. Zdobyli jakąś stację kolejową a może posterunek, dziadek
tutaj wyraźnie się gubił. Hrabia Ignacy Mielżyński, brał udział także w
Powstaniu, jako prosty żołnierz, z zawodu rolnik.
Mój
dziadek służbę, u Mielżyńskich rozpoczął
u Macieja. Był stangretem w Dakowych Mokrych a moja babcia kawiarką w pałacu.
Pewnego dnia hrabia Maciej zaproponował, aby Józef wziął za żonę tę młoda
piękną dziewczynę, która hrabiemu, co rano podaje kawę do łóżka. Po ślubie
dziadek został borowym, ale już u Ignacego Mielżyńskiego, brata Macieja.
Nastąpiły przenosiny wraz z awansem zawodowym mojego dziadka, Józefa Kinala
wraz z babcią Teresą z domu Setną.
Ojciec
mojego dziadka był furmanem w Niegolewie u Andrzeja Niegolewskiego. Dziadek
mówił, że to najbardziej starożytny w Wielkopolsce ród kochający Boga i
ojczyznę. Poznał się na tych cnotach sam wielki Napoleon. Cesarz obdarzył
pułkownika specjalnym zaufaniem przkazując mu jako kurierowi poufne sprawy
wojskowe. Niegolewski był obecny w strofie piosenki, którą dziadek nucił:
[jakoś tak] - Niegolewski młody zbił konia ostrogą, mówił sprzedam życie, lecz
sprzedam je drogo. Jak piorun się rzucił i jak błyskawica a w ślad za nim ta
polska konnica.
Dziadek
zawsze rano śpiewał -Kiedy ranne wstają zorze a wieczorem -Wszystkie nasze
dzienne sprawy. Kiedy moja mamo odpowiedziała dziadkowi :- A czego to wnuczek
uczy się na tych uniwersytetach, -że o świętych obrazach i kościołach, - dziadek
wtedy oderwany od życia dał mi 20, złotych ze słowami,- „Kup sobie ubranie” .
Pierwsze w życiu „ubranie” kupiłem za zarobione pieniądze, na stonce
ziemniaczanej i kosztowało 16 tysięcy. Mama twierdziła, że zrobione z pokrzywy.
Dziadek
raczej przeczuwał, że Mielżyńscy to bardzo ważni ziemianie w historii naszego
kraju. Nie znał życiorysów politycznych, ani wielce zasłużonego w walkach o
Śląsk, Macieja, ani światowych koligacji Ignaca. Wiedział natomiast, że
najważniejszy był Seweryn, odznaczony za udział w powstaniu listopadowym Złotym
Krzyżem Virtuti Militari. Dziadek też wiedział, że Pan hrabia Seweryn
Mielżyński był człowiekiem uczonym i znał się na sztukach pięknych. Nie miał
natomiast słów uznania do mądrego gospodarowania Pana Seweryna Mielżyńskiego i
łagodna dozę krytycyzmu do uczciwego, ale gorszego gospodarza Macieja.
Mnie
jako początkującego historyka sztuki interesował życiorys artystyczny Macieja
Mielżyńskiego, tym bardziej, że tworzył w epoce mojego nieszczęśliwego dziadka,
dla którego ten świat, w którym tak dobrze się czuł, absolutnie został
zakatrupiony. To ja powiedziałem dziadkowi, że Maciej Mielżyński studiował w
Monachium u Józefa Brandta a w Berlinie miał pracownie malarską.
Dziadek
kroczył w skupieniu za Artystą. Niósł rozkładane sztalugi, składane wysokie, ze
skórzanym siedzeniem krzesełko, oraz drewnianą walizeczkę z przyborami
malarskimi. Zdarzało się także, że płótno naciągnięte na drewnianą ramę.
Dziadek chodząc z hrabią „w plenery” czuł się wyróżniony, uczestniczył, bowiem
w czymś dosyć tajemniczym.
-Raz
się hrabia Maciej zatrzymywał na obrzeżu młodnika, kiedy indziej koło dębów,
ale było i tak, że nigdzie indziej tylko przy dębach a potem zupełnie gdzie
indziej. Tak relacjonował Dziadek „chodzenie w plenery”.
Hrabia
nie lubił, aby dziadek patrzył jak maluje, ale niestety był podglądany.
Najbardziej dziwiło dziadka, gdy hrabia odwracał się plecami do obrazka i małym
lusterkiem, przez ramie oglądał to, co namalował. Potem darł koszulę, zaczynał
od rękawów i wycierał to, co zamalował. Ale zdarzało się także, że hrabia
spuszczał spodnie i obdzierał koszule naokoło. I znowu wycierał to, co
namalował. Dziadek był tym lekko przerażony, ale myślał sobie, że u artystów to
jest normalne i gdy moja mama się wyśmiewała dziadek mówił, że nic nie rozumie.
Dlaczego na przykład hrabia siada na ziemi i głośno płacze, albo przeklina ?.
Kto to może pojąć ?. Gdy już hrabia skończył wołał: -Józefie, zbieramy się, a
gdy był kontent to nawet rozmawiał. Wolałem jednak nic nie mówić, bo nie
wiedziałem, co można mówić o malowaniu. Ja tylko rzeźbiłem w drewnie i byłem
szczęśliwy, gdy hrabia kazał postawić moją szopkę w pałacu i wyrzeźbić
kapliczkę postawioną w drodze do pałacu. Hrabia parę razy mnie malował, ale
tylko z daleka a raz to nawet portret, gdzie byłem bardzo podobny. Namalował
mnie także w lesie, z psem i flintą na ramieniu. Stałem w bażanciarni, raz
widziałem jak hrabia tutaj się całował z hrabiną. To było piękne miejsce w
całym lesie. Najsampierw kazał mi stać, potem siedzieć a potem jednak na
stojąco. Byłem w zielonym mundurze, na nogach miałem sznurowane buty i sztylpy
skórzane zapinane na łydkach, wyglansowane na połysk. Hrabia robił też ołówkiem
rysunki z polowania. Konie, psy, ale także gości różnych, najczęściej panie.
Tylko takie same główki.
Dzień
przed polowaniem przywiązywałem worek ze ścierwem do kawałka drutu i szedłem
parę kilometrów ciągnąc ten smród. Drogę trzeba było wybrać tak, aby konie nóg
nie połamały, ale żeby były przeszkody. Tylko mi hrabia ufał, że zrobię tak jak
należy. Przez młodnik, wzdłuż duktów, aż do pola. Wcześnie trzeba było dzika
wypuścić z klatki ukrytej w sianie, ale tak, aby psy go zauważyły. Wtedy
porzucały trop podciągnięty prawie pod kopę siana i rzucały się za dzikiem.
Panowie jeszcze w czasie jazdy zębami zdejmowali rękawiczki, sięgali po
kordelasy i gdy psy osadziły lochę dokonywali reszty gołą ręką. Odyniec
szablami nie raz rozpruł psa i bebechami miotał tak, że nikt nie miał odwagi
podejść. Ja układałem tak psy, aby za uszy i podgardle trzymały dzika na zadzie
tak długo aż zostaną odwołane.
Nie mogę się powstrzymać od dygresji. Kiedy zostałem wybrany na sekretarza Lubuskiego Towarzystwa Naukowego, Tadeusz Gielo z KWPZPR- powiedział: „Gratuluję, ale teraz będziemy musieli was ułożyć do tej pracy. Rozumiecie ?”. – Tak, rozumiem, mój Dziadek przez 20 lat układał psy do polowania u hrabiego Mielżyńskiego.
Lepsze
było polowanie na lisa, albo na bażanty. Nawet królowa holenderska polowała,
ale Królową Polowania na bażanty zawsze zostawała Pani hrabina Seweryna
Mielżyńska, żona Ignaca bardzo niedobra, mająca ostre wymagania od służby. Nie
mogło być inaczej, bo hrabina byłaby zła, a my mieliśmy swoje sposoby.
Hrabia
Mielżyński w pamięci dziadka pozostał jako szlachetny człowiek. Dziadek się
nawet trochę spoufalał, gdy mówił: - Hrabia Maciej.
W
opinii dziadka był mądry, wykształcony, znał język niemiecki i francuski. Był
elegancki i bardzo wrażliwy. Zakochał się w córce Bolesława Potockiego z
Będlewa. Felicja miała na imię, była piękna i bardzo bogata. Jej ojciec był
sknerą i nie chciał córki oddać za malarza. Raz to powiedział, aby obrazić
hrabiego Macieja, - Co tu tak śmierdzi terpentyną, zamiast pochwalić piękny
portret. Pyszna dama też nie mogła się zdecydować. Toteż hrabia Maciej w
rozpaczy z miłości, wziął nabitą flintę, ściągnął but i palcem od nogi zwolnił
cyngiel. Ciężko się postrzelił, ale Bóg nie pozwolił mu umrzeć. Potem, gdy było
już głośno jak ją kocha, to wyszła za niego. Ale miała takiego kuzyna, Adolfa
Miączyńskiego, karciarza, oczajduszę i z nim się zadała. Ten rozpustny pijanica
był nawet w Legii Cudzoziemskiej. W grudniu 1913. roku hrabia Maciej powrócił z
Berlina. Z Poznania osobno przyjechali, hrabina Felicja i Adolf, mimo, że byli
tam razem. W nocy hrabia Maciej spotkał ich w sypialni gdzie się kochali. Wtedy
zastrzelił niewierną żonę i jej gacha. Potem się dobrowolnie oddał w ręce
sprawiedliwości. Pytali go w sądzie, dlaczego strzelał z dubeltówki a nie z
nabitego pistoletu, który miał przy swoim łóżku?. Ale zrobił słusznie uważał
dziadek. Z pistoletu mógł chybić, a loftki na grubszego zwierza były
pewniejsze. Dziadek wiedział, co mówił. Sam przygotowywał amunicje. Odlewał
ołowiane kule tak jak się odlewało ołowiane żołnierzyki. Papierowe zużyte gilzy
napełniał prochem, oddzielał filcem, wkładał brenekę albo kilka loftek, a na
ptactwo drobną śrucinę, znowu zatykał filcem, potem obszarpany brzeg wygładzał
w specjalnej maszynce i na zakończenie wymieniał zużyta spłonkę. Dziadek w tych
sprawach był fachowcem. Dlatego z uznaniem odnosił się do wyboru broni użytej
przez hrabiego w ramach obrony honoru. Był pewny, że tylko loftkami mógł
spełnić sprawiedliwość. Cała Polska została poinformowana o dramacie w polskim
rodzie Mielżyńskich. Prusacy mieli powody do pisania oszczerstw, chociaż hrabia
został uniewinniony. Jeszcze dziadek był bardzo zajęty podczas i przed
pogrzebem. Drogę z pałacu do samego kościoła wyłożono gałązkami świerku. Przy
zwłokach dziadek trzymał straż i kroczył obok trumny w smutnym pochodzie wraz z
innymi leśnikami.
I
kiedy dziadek z wewnętrznym spokojem opowiadał mi tę dramatyczną historie cały
czas myślałem, że hrabia Maciej Mielżyński, zapewne mniej by cierpiał gdyby
głównie poświęcił się malarstwu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz