czwartek, 30 sierpnia 2012

Rodowód galerii autorskich w Muzeum Ziem Lubuskiej


 

Pracę w Muzeum rozpocząłem w 1976 roku. Przyjmowaliśmy, że trudności zostaną przezwyciężone, że partia, że towarzysze, że Komitet Centralny, że budować będziemy nasz model życia kulturalnego na fundamentach komunistów polskich, na podwalinach Polskiej Partii Robotniczej i takie tam… Wszelkie zapowiedzi w Polsce Ludowej ulatywały nie czyniąc specjalnej szkody, Rzeczy na piśmie należało, albo całkowicie lekceważyć, albo traktować ze śmiertelną powagą. Do dnia dzisiejszego „Prognoza rozwoju kultury polskiej do 1990 roku” wydana w Warszawie w 1973 roku, przez Ministerstwo Kultury i Sztuki, nadal mnie zdumiewa a ponieważ teraz można powiedzieć wszystko, postanowiłem z moją opinią miłosiernie zamilknąć.
Przewodniczącym „Prognozy” był Stanisław Wroński. Pan minister miał dwóch zastępców z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, Jerzego Kossaka i Kazimierza Żygulskiego. Zadania komisji zostały ustalone po konsultacjach ze wszystkimi znaczącymi instytucjami zajmującymi się kulturą w Polsce, także fizyczną. Komisji dostarczono 49 ekspertyz wykonanych przez naukowców oraz wybitnych praktyków. Ciałem Komisji było 70 osób ze świata nauki, kultury, politologii i socjologii, -tak najogólniej. Komisja uznała zasadę, że - „klasa robotnicza jako hegemon społeczeństwa budującego socjalizm walczy o stworzenie nowej socjalistycznej kultury”.s.121
Gdy zostałem dyrektorem muzeum, to „Prognoza”, jako lojalnemu, państwowemu urzędnikowi objawiła się w całym doktrynalnym dostojeństwie i politycznym, trudnym do realizacji okrucieństwie. Cytuję: - „używane w prognozie pojęcie „kultura” odnosi się przede wszystkim do tej sfery zjawisk, które wiążą się z istniejącymi w kraju instytucjami oraz działaniami administracyjnymi”.s.7
W „Prognozie” wiele razy podkreślano, że cała koncepcja wynika z założeń marksistowsko-leninowskiej koncepcji kultury, aby wreszcie powiedzieć, że pilot programu komputerowego trzyma partia gdyż „z pełną świadomością używamy tu terminu „sterowanie” rozumianego zgodnie z przyjęta interpretacją naukową jako wywieranie pożądanego wpływu na określone zjawiska”.s.119
Do 1980 roku kraje realizujące scenariusz radziecki miały wypracować wspólny model informacji w dziedzinie kultury. Następnie intelektualiści i marksistowscy uczeni przedstawić taką formę i treść, jaka powinna obowiązywać, aby doprowadzić do „jakościowego ujednolicenia kultury w powszechny socjalistyczny obyczaj, co nastąpi razem z zanikiem klas społecznych. Zadanie to musi zostać zrealizowane, nie ma innej alternatywy, problemem jest natomiast tempo i przebieg jego realizacji”.s.16
Wielu ludzi skazanych na śmierć, tak jak generał Kuropieska, potrafiło odciągać moment egzekucji, aż doczekali wolności. Tak więc „tempo i przebieg realizacji” należało maksymalnie spowolnić. Nie wiem czy tak sobie pomyślałem, ale teraz to ładnie się tak  napisało. Myślę, że raczej z „Prognozą” postanowiłem nie dyskutować jedynie realizować ją inaczej. Moje odmienne stanowisko i nie wyrażenie zgody na gwałcenie własnego sumienia wynikało najmocniej z opozycji do zdania:
 - „Rozwój kultury w Polsce dokonuje się w warunkach dyktatury proletariatu, której trzonem politycznym jest kierownicza rola partii we wszystkich dziedzinach życia narodu”.s.15


 Muzeum zielonogórskie po roku 1945, niepewne swej tożsamości budowało skutecznie swój profil naukowy na archeologii, etnografii i bardzo rozreklamowanym winiarstwie. Ekspozycje związane ze sztuką były wystawami czasowymi organizowanymi dosyć przypadkowo, o różnej wartości merytorycznej. Postanowiłem tradycyjnie rozwijać Dział Winiarski, tę wizytówkę naszego miasta i dążyć do powołania, prawnie i formalnie autonomicznych muzeów, archeologicznego oraz etnograficznego. Istniała szansa powodzenia korzystając z doświadczenia małżonków wykształcenia kierowników specjalistycznych, merytorycznych Oddziałów. Moim zamiarem było stworzenie silnego działu sztuki współczesnej, skoncentrowanej na twórczości po roku 1945. jako jedynej możliwości w naszych warunkach. Zyskano miejsce na stałą ekspozycję po przeniesieniu zbiorów archeologicznych do Świdnicy a etnograficznych do Ochli. Z muzealnego Działu Braterstwa Broni dr Włodzimierz Kwaśniewicz  wykreował  Muzeum Wojskowe z siedzibą w Drzonowie. Opieka i poparcie ze strony Wydziału Kultury Prezydium wojewódzkiej Rady Narodowej, a szczególnie ze strony dyrektor Barbary Fijałkowskiej, dla naszych inicjatyw, skończyło się sukcesem biorąc poważnie zdanie z „Oceny stanu Muzealnictwa i program działań do roku 2000” gdzie wytłuszczono taki akapit: „Potrzeba unormowania sytuacji w muzealnictwie i stabilizacji istniejących instytucji muzealnych zmusza do uznania sieci i liczby muzeów finansowanych z Funduszu Rady Kultury za dostateczne”. Dobra wola Dyrekcji Wydziału Kultury nie uczyniła z tego akapitu hamulca.
Stworzono sytuację wymuszającą likwidację mentalności dziewiętnastowiecznego muzeum świątyni czy gabinetu osobliwości z całym bagażem zdezaktualizowanej formy ekspozycyjnej. Nie łudziliśmy się, że w ten sposób tworzymy szansę pełnego obrazu sztuki polskiej, ale mogliśmy eksponować twórczość wybranych artystów, których dzieła stanowią uznaną wartość i istotny punkt odniesienia do polskiej sztuki powojennej kontestującej na przykład polski koloryzm.
Było zrozumiałe, że nie mogłem powołać rady programowej, czy odbywać konsultacje z przedstawicielami władzy. Trzeba jednak zaznaczyć nadzwyczajne stanowisko dyrektora Wydziału Kultury Józefa Prusia, który posługiwał się zawsze fachowcami w tych dziedzinach, nad którymi miał nadzór. Do Muzeum miał zaś wyjątkowy stosunek na łączącą nas przyjaźń. Miałem duży margines swobody. Jest także faktem, że instruktor z KW PZPR,  zalecił mi wystawianie 70% prac realistycznych a resztę to „tych nie zrozumiałych”. Wycofał się jednak z prób oddzielenia obrazów abstrakcyjnych od realistycznych przygotowywanych do wystawy, po jednym krótkim pobycie w Muzeum. Ekipa techniczna zawieszała prace, narzekając na brak gwoździ, drutu i farby, pokonując oporną materie siłą ducha. Na pytanie –czy obrazy te podobają się towarzyszom – usłyszał, że oni są od tego, aby nie wieszać dzieł sztuki na pies ją trącał, a nie od tego czy jest ładna czy nie.

Postawiłem na współczesność. Przykłady takiego myślenia już się sprawdziły. Muzeum Sztuki w Łodzi swoją rangę zyskało, dlatego, że Władysław Strzemiński przekonał swoich kolegów w Paryżu, aby przekazali swoje prace do muzeum. Tam znajdą właściwa opiekę a gdy placówka zyska rangę ich prace, na zasadzie sprzężenia zwrotnego, także uzyskają odpowiednią ocenę i cenę na rynku sztuki. W Zielonej Górze nie było szansy na powtórzenie paryskiej drogi. Ba, nawet w Polsce nikt się nie odważył taką herezję antysocjalistyczną wyartykułować.
Oto program: -Realistyczna czytelna scena, bezbłędny światłocień, perspektywa wyniesiona ze szkoły powszechnej, akademicka estetyka, treść postępowa, socjalistyczna, forma narodowa?, jasne przesłanie bez dwuznaczności, oto ideał sztuki proletariackiej, wykreowanej przez gust drobnomieszczański.
Bóg by mnie pokarał gdybym się od tego nie odciął.

Twórczość miała być określona przez tożsame poglądy i opinie wybranej grupy artystów tworzących tu i teraz. Prowincjonalny rodowód teoretycznego założenia miał być przekształcony we fragment ogólnopolskiej rzeczywistości, związany ze współczesnym myśleniem plastycznym. Dzieła sztuki prezentowane w galeriach autorskich miały stworzyć jednorodną, suwerenną koncepcję zwielokrotnioną przez indywidualności, którym powierzono miejsce w przestrzeni muzealnej. Powrócono do ładu moralnego, który został wypracowany w okresie międzywojennym i objawiał się w poczuciu wolności i prawa do kontestacji. Dowiódł tego Komitet Paryski poszukując polskiej drogi do sztuki europejskiej.

Rozważając nowe słowa można przyjąć, że od 1976 roku w Muzeum Ziemi Lubuskiej nastąpił czas kreatywnej destrukcji. „Prognoza rozwoju kultury polskiej do 1999r,” ogłoszona w 1973 roku poległa pod sztandarem głoszącym braku alternatywy.
Niestety, odżyła w pełnej krasie w czasie stanu wojennego, kiedy powrócono do wypracowanego w Niemczech i Rosji poglądu z lat trzydziestych. Na arbitra w sporach estetycznych powołano tak zwanego prostego człowieka, który zaludnił telewizornie i gazety, nie nazywane wówczas mediami. To była oręż polityczna. Spece od propagandy ogłosili, że klasa robotnicza sprawy kultury wzięła w swoje spracowane ręce. Jej rzekomi przedstawiciele hamletyzowali na temat literatury, sztuk plastycznych a nawet z symboliczną czaszką Jorika przejęli prawdziwy teatr. Myśl komunistyczna zapisana w „Prognozie” odżyła i teraz została użyta jako sprawdzian patriotyzmu i sposób napiętnowania artystów, z którymi winno się rozliczyć zlekceważone przez nich społeczeństwo.
Wszyscy byli o 30 lat młodsi. To jest zasadniczy argument, aby dobrze tamte czasy wspominać. Moi „galernicy” już wtedy byli twórcami zauważonymi w kraju. Teraz piszą o nich prace magisterskie, dysertacje doktorskie, eseje i strofy poetyckie. Doczekali się rozlicznych luksusowych niejednokrotnie katalogów, nagród w skali kraju i wyróżnień zagranicznych. Józef Burlewicz zyskał zaś rozgłos w sferach politycznych Polski i ZSRR, gdy na temat jego obrazu naczelny Litieraturnyj Gazety, Leonid Pacziwałow w 1987 r. rozmawiał z Prymasem Polski kardynałem Józefem Glempem i był to pierwszy wywiad udzielony komunistom.
Dla mnie kontakty z „galernikami” stały się najważniejszym przeżyciem zawodowym i dopiero teraz w pełni mogę ocenić tę przygodę ofiarowaną mi przez los. Dyskusje na temat sztuki były niepozbawione wzniosłości, fascynujące, ekscytujące i pełne humoru jednocześnie. Panował totalny optymizm a poczucie wspólnoty zamieniało się w wieczystą przyjaźń. Wielu z moich przyjaciół już przeszło na tamtą stronę. Moja pamięć jest im wierna a ich twórczość pozostała wpisana w księgi inwentarzowe muzeum. Te księgi będą żyć tak długo jak nasza myśl plastyczna i nieśmiertelna kultura. Tylko tyle i aż tyle możemy im zaoferować.
Ten zapis to notyfikacja chronologiczna wydarzeń, które złożyły się na temat: „Galerie autorskie jako forma prezentacji sztuki współczesnej w Muzeum Ziemi Lubuskiej”.
Jako pierwsza, ukończoną została galeria Kajetana Sosnowskiego tworzona w latach 1976/77.
W roku 1977 przystąpiono do kilkuletniej współpracy z Marianem Kruczkiem i jego żoną Bogną Perz-Kruczek. Część dzieł powstała w Zielonej Górze.
W tym samym roku przystąpiono do omawiania projektów witraży z Marią Powalisz Bardońską. Realizacja trwała trzy lata.
W roku 1978 zamontowano czarny sufit i wyłożono podłogę grafitową wykładziną w galerii Andrzeja Gieragi, dla której poszukiwano odpowiedniego miejsca prze dwa lata.
Od 1977 trwały systematyczne kontakty z Józefem Burlewiczem. Ekspozycja była wielokrotnie zmieniana.
 W roku 1978 przyjechali, po raz pierwszy, na dłuższy pobyt do Ochli Józef Marek i Aleksandra Domańska Bortowska, dzisiaj żona Marka. Ich dzieła eksponowane są w plenerze i salach muzealnych.
W 1979 roku ostatecznie zlokalizowano galerię Jana Berdyszaka, przygotowując wnętrze do ekspozycji malarstwa, rzeźby i grafiki. Dwa lata wcześniej Berdyszak wyposażył sklepioną beczkowo salę, z czarną marmurową posadzką, w renesansowym pałacu w Świdnicy, dziełami pomyślanymi do tego konkretnego wnętrza.
W roku 1980rozpoczęła prace i kontynuowała przez 6 lat swoje „Marzenie przestrzeni” Lucyna Krakowska.
W 1982 dołączył do wybranej grupy Józef Cyganek.
Lata 1983/84 upłynęły przy pracochłonnej pracy w galerii Leszka Krzeszowskiego.
Od roku 1985 prawie dwa lata eksponował swoje prace Zbigniew Horbowy.
 W 1992 zawiesił w przestrzeni głównej klatki schodowej swoje dzieła Antoni Zydroń.
Obok galerii w gmachu przy al. Niepodległości przygotowano dzieła do ekspozycji stałych w Muzeum Historii Miasta. Miała się tam znaleźć prawie cała spuścizna Wiesława Muldnera Nieckowskiego zakupiona przez nasze Muzeum, prace Stefana Słockiego, Mariana Szpakowskiego, Klema Felchnerowskiego, Hilarego Gwizdały, Andrzeja Gordona i Jana Korcza. Nobilitację Muzeum miały uzupełniać dzieła Tadeo Kuntze-Konicza, osiemnastowiecznego malarza o sławie europejskiej, urodzonego w Zielonej Górze.
W planach Muzeum istniał także program, aby zagospodarować zaplecze głównego gmachu dziełami plenerowymi. Od ulicy Kupieckiej miał być wytyczony ciąg pieszy za Teatrem, do ulicy Pieniężnego i dalej przez posesję muzealną, za Biurem Wystaw Artystycznych, aż do ulicy Bankowej. Prace rzeźbiarskie ustawione za Muzeum nawiązywały do tego zamysłu.

W telewizyjnym programie dla Poloni, w dniu 26 marca tego roku po godzinie 23 dyskutowano o potrzebie powstania, a właściwie zbudowania od podstaw pierwszego Muzeum Sztuki Współczesnej. Wśród rozmówców gorącymi orędownikami byli: Minister Kultury i Sztuki o raz V-ce Prezydent miasta Warszawy.
-Już najwyższa pora powołania Rady Programowej lub tymczasowego dyrektora. Mamy szansę stworzyć muzeum, które będzie się różnić od pozostałych, nasze europejskie położenie daje nam taką szansę. Szansę w skali Europy wyjątkową. Tak mówiono. Teraz muzeum powinno być multimedialne, wielofunkcyjne, to wręcz kombinat obliczony na szeroki oddech, wypoczynek. Taką szansę daje jedynie Muzeum Sztuki Współczesnej. Naprawdę, tak mówiono.

Zachowanie się w schizofrenicznym świecie wymaga zapewne badań nad złożonością procesów historycznych. Przydatni zapewne okażą się psycholodzy, psychiatrzy, socjolodzy a może także komisja śledcza. Jednym słowem każdy jest dobry, kto potrafiłby logicznie wyjaśnić zachowanie części naszej władzy. Z jednej strony grono intelektualistów marksistów opracowuje „Prognozę” z inicjatywy tej władzy na jej praktyczne potrzeby a równocześnie przywódczy aparat, ministrowie, a nawet niektórzy kierownicy Wydziału Kultury KC PZPR, zachowują się w taki sposób jak gdyby pryncypia zawarte w publikacji ich nie dotyczyło. A więc kto miał realizować te postulaty?. Czyżby mali urzędnicy w terenie, których łatwo było zwolnić z zajmowanych stanowisk w kulturze właśnie za nie przestrzeganie słusznej polityki wytyczonej przez partię?.
Podczas wizyty w naszym Muzeum Minister Kultury i Sztuki, Vice Premier, członek Biura Politycznego Józef Tejchma, w obecności pierwszego garnituru naszych władz i licznie zgromadzonego administracyjnego dworu, zwrócił się do Kierownika Wydziału Kultury KC Krzysztofa Kostyrki: „Oj towarzyszu Kostyrko, to dopiero teraz dowiaduję się, jaką tendencję preferujecie w sztuce polskiej. Awangarda europejska ma w tym Muzeum, przy waszym poparciu niepowtarzalną szansę”.
O gratulacjach złożonych sekretarzowi i wojewodzie po wizycie w Muzeum mówił Józef Pruś, już wówczas pracujący w Ministerstwie Kultury, zadowolony do tego stopnia, że przestrzegł mnie przed znanym w naszym Komitecie Wojewódzkim nieuleczalnym intrygancie, który podłość charakteru wyjaśniał służbą partii.
-„On właśnie za to, co dzisiaj jest chwalone może cię dorwać i wtedy Warszawa ci nie pomoże”. A pomagała. Dyrektorzy Departamentów, Karol Czejarek, Franciszek Midura, Franciszek Cemka, może nie z entuzjazmem, ale z neutralną życzliwością rozpatrywali moje żebracze pisma o zwiększenie budżetu na zakup dzieł współczesnych.
W kwietniu 1977 Zarząd Polskich Artystów Plastyków został przyjęty przez Premiera Piotra Jaroszewicza.
-„Niech społeczeństwo weryfikuje waszą sztukę a nie administracja. Mogą się mylić i artyści i społeczeństwo. Błędy prostuje dopiero historia”. Te słowa Józef Tejchma odnotowal bez komentarza, natomiast Marian Kruczek uważał, że wtedy było za mało partyjnych lizusów. Przegonił wielu zaślepionych durniów Jakub Berman, członek Komisji Biura Politycznego KC PZPR do spraw Bezpieczeństwa Publicznego, faktycznie jeden z głównych decydentów w sprawach kultury. Marian Kruczek, prawie otwarcie wojując z komunizmem miał wśród krakowskich aktywistów wielu wyrozumiałych przyjaciół.
Opinie profesorów o galeriach, Przewodniczącego Narodowej Rady Kultury, wygłoszona wobec sekretarza KW, podczas sesji wyjazdowej w Zielonej Górze, oraz Sekretarza KC PZPR, „czasu przełomu” Mariana Stępnia, wobec, już wtedy bardziej liberalnie nastawionej władzy,  umacniały naszą pozycję. Byłem bardzo rad, kiedy profesor Stępień poinformował, bardzo nam zawsze przychylnego Wojewodę Zbyszko Piwońskiego, że przygotowuje publikację dotyczącą kultury i w tej książce inicjatywa Muzeum polegająca na współpracy z artystami zostanie zalecona do naśladowania. Zdaniem Mariana Stępnia –„przyczyni się taka działalność do podniesienia estetyki wnętrz muzealnych a twórcy znajda właściwe miejsce prezentacji swojego dorobkuł”. Po wizycie sekretarza towarzysz, który postulował 70% dzieł realistycznych, także wygłosił swoją opinie: -„No wiecie, dobrze było. Tajniaków jak mrówków”.  

Mieczysław Paśnik w latach 1956 – 1972 był dyrektorem Centralnego Zarządu Muzeów i Ochrony Zabytków a w 1977 – 1989 dyrektorem Zachęty. Tak się złożyło, ze moje prowincjonalne stanowiska podlegały pod te pełnione eksponowane funkcje państwowe Ptaśnika, który dla Klema Felchnerowskiego był Mietkiem i bardzo się lubili zaprzyjaźniać, a to w Łagowie a to w Sławie, czyli tam gdzie były godne zabytki. Jako asystent Klema asystowałem podczas tych podróży i zyskałem dobra opinię. Ale dosyć tych plotek.

Mieczysław Ptasznik prowadził pamiętnik i Janusz Miliszkiewicz wynotował ze stu odręcznie zapisanych zeszytów fragmenty dotyczące sztuk plastycznych i opublikował w Rzeczpospolitej [31. XII. 2004 – 2. I. 2005] -„Sztuka pod specjalnym nadzorem”. 
W roku 1984 w ramach Dni Kultury Polskiej w ZSRR w moskiewskim Maneżu organizowano wystawę polskiej twórczości plastycznej. Na naradzie 17 stycznia w MKiS radca kulturalny wyraził ubolewanie, że nie skonsultowano z nim wystawy na Maneż. Strona radziecka odrzuciła tych, którzy wystawiali w kościołach, angażowali się w „Solidarność” i przebywają za granicą. Odrzucili także wstęp do katalogu autorstwa Bogdana Suchodolskiego.
-„Zażądali wyeliminowania Waldemara Świeżego, Dudy-Gracza, Gierowskiego, Wiśniewskiego, Eugeniusza Markowskiego, Lecha Okołowa, Janusza Przybylskiego, Barbary Szubinskiej, Anny Gintner, Gieryszewskiego, Starowieyskiego, Jana Lenicy, Sawki, Adolfa Ryszki, Romana Cieślewicza, sugerują wprowadzenie Jana Horoszuchy, Święcickiego, Mariana Rajewskiego, Zofii Mróz oraz Beresia. Bez komentarza”. Nie może być ani słowa o Wajdzie, należało usunąć plakat  -„Panien z Wilka” gdyż był tam napis ZPAP, w ogóle, wszystkie plakaty informujące, że w Polsce istniał Związek Polskich Artystów Plastyków. Jeden z naszych artystów, namalował siebie na krzyżu, czym wprawił w szczere zdziwienie cenzorów. –„Malarz dał się ukrzyżować? A co jemu w socjalistycznej Polsce było źle?. Ptaśnikowi na pewno w Polsce było lepiej jak w Moskwie, gdzie w przeddzień wernisażu śnił, „że został napadnięty i pocięto go żyletkami”.

Gdy myślę o tych przemianach, jakie dokonały się w Polsce moje serce także rośnie. I budzi się jakiś żal do Polski Ludowej. Współpracowałem z grupą wybitnych artystów z przekonaniem, że Polska nie była państwem suwerennym, ale równocześnie z głębokim przekonaniem, że my jesteśmy niepodlegli. To była nasza siła. Aż tu nagle piękna Joanna Szczepkowska oznajmiła, że w dniu 4 czerwca 1989 nastąpił w Polsce koniec komunizmu. Politykom bym nie uwierzył, ale aktorce, która powróciła z emigracji wewnętrznej, uwierzyłem. Nie zdążyłem się do tej sytuacji przyzwyczaić i zazdrościłem moim wnukom, że traktują wolność jako realność w ich życiu wiecznotrwałą. A przecież można było Polskę wyciąć z mapy Europy i zamienić na obóz wojskowy. Od 1976 roku, gdy zacząłem pracę w Muzeum do końca komunizmu minęło 13 lat. Przyznaję, że nawet we śnie takiej spirali się nie spodziewałem. Urodziłem się w kapitaliźmie i umrę w kapitaliźmie. Po drodze przeskoczyłem przez kilka zawirowań politycznych. Przez wszystkie lata pracy w Muzeum miałem jasny cel. Galerie powstały w czasach, kiedy suwerenność kulturalna była próba wyjścia z przestrzeni zakłamanej, zapisanej w obcym naszej tradycji, scenariuszu. Sztuka to życie duchowe narodu. Byłem o tym głęboko przekonany. Starałem się z powodzeniem wprowadzić dzieła sztuki Jana Berdyszaka, Bożeny Biskupskiej, Jarka Maszewskiego, Andrzeja Fogtta do Oddziału Archeologicznego w Świdnicy, wyrazić estetykę i wrażliwość przez twórczość ludową w Oddziale Etnograficznym w Ochli, oraz poprosić do aranżacji wnętrz wybranych artystów w Dziale Braterstwa Broni w Drzonowie. Sztuka dawała poczucie wolności a jej doznawanie największej satysfakcji. Kiedy Oddziały się usamodzielniły w autonomiczne muzea, dyrektorzy swoich placówek prowadzą suwerenną i niepodległą politykę ekspozycyjną, dydaktyczną, oświatową i wydawniczą.

Galerie powstawały z przyjaciółmi i rzeszą ludzi dobrej woli, którym ustrój, ludzie władzy ani cenzura nie odpowiadały. A teraz polityków można wybierać, jakich dusza zapragnie a cenzurę zlikwidowano.
Uznaje całym sercem twórcze poszukiwania laboratoryjne. Zbyt dużo, na mój starczy gust, jest jednak hochsztaplerstwa, cynizmu, kombinatorstwa, spekulacji na naiwnych, oraz naciągaczy finansowych, w korowodzie sprzedajnych recenzentów i niekompetentnych krytyków. Jednym słowem jestem z innej epoki i nie akceptuję macherów na polu sztuki.
Chcesz chorego realizmu, rozebrać się do naga, pokazać własną, bez poczucia wstydu, męską abstrakcję miękką, twardą, wytarzać się w taszyźmie, oddać mocz do butelki czy jak w Orońsku, w sensie dosłownym, kupę na gipsowym stożku, – proszę bardzo.

Niepostrzeżenie osiągnąłem wiek emerytalny, z zapowiedzią nowego myślenia o roli i funkcji muzeum. Nowej dyrekcji potrzebna była inna przestrzeń ekspozycyjna. Zbyt dużą powierzchnię zajmowały Galerie Jana Muszyńskiego.

- „Fakt jest święty a opinia wolna”- jak zauważył na pociechę  wszystkich frustratów, Timothy Garton Ash.

środa, 29 sierpnia 2012

Bardzo osobiste wspomnienie o Bogusiu Kresie



Nasze drogi długo się krzyżowały. Pierwszy sygnał odebrałem w Międzyrzeczu w 1956. roku, gdy pracowałem u Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków a Bogdan był pracownikiem u Alfa Kowalskiego w Muzeum. W roku 1960, gdy Bogdan był już w Zielonej Górze, pojechaliśmy służbowo do Muzeum Archeologicznego w Poznaniu. Przy okazji odwiedziliśmy na UAM asystenta prof. Marii Rukser, Jerzego Kupczaka. Boguś był z nim na ty. Okazało się, że Jurek prowadził nie tylko ćwiczenia z archeologii śródziemnomorskiej w Katedrze Historii Sztuki, ale także egzaminował archeologów. Bogdan wymawiał Kupczakowi, że po całonocnej gry w karty, rano wpisał mu do indeksu; - n.d. Kupczak utrzymywał, że on zawsze był sprawiedliwy i pryncypialny w zakresie oceny. Wówczas sobie pomyślałem, że dla Staszka Kowalskiego i dla mnie może to było prawdą, ale nie dla naszych dziesięciu koleżanek z historii sztuki. Gdy mnie jeszcze jako studenta na pierwszych ćwiczeniach zapytał, jaką szkołę średnią skończyłem i gdy odpowiedziałem, że Technikum Gastronomiczne, asystent - co dla mnie było już wysokim stanowiskiem na uczelni, - skrzywił się z niesmakiem i oznajmił: -„Fe, co za brzydkie określenie i jaka fatalna szkoła”. Teraz też dokuczał Bogusiowi rzekomym niskim poziomem archeologii w Warszawie. Przekonywał, że tam pracują reżymowi urzędnicy, którzy naukę traktują jako drogę do władzy i kariery. Przestrzegał Bogdana przed przyjęciem ich mentalności, gdyż wówczas nie zaznałby radości, jaką dają stany naukowej iluminacji. 

Teraz dygresja pozornie nie związana z tematem. Na drugim roku naszych studiów Związek Młodzieży Polskiej zorganizował jakąś masówkę. ZMP-owcy musieli wziąć w niej udział. Marysia Powaliszanka także była na tym zebraniu. Nieszczęsna. Przyniosła w siateczce amerykański komiks. Podczas przerwy ktoś to zauważył i zaczęła się polityczna ocena tego postępku. Występowali aktywiści potępiający Marysię. To był sąd nad wrogiem klasowym. Powzięto uchwałę o wyrzuceniu z organizacji i uczelni. Wówczas udałem się do wykładowcy nauk politycznych, de facto, marksizmu i leninizmu,  prof. Władysława Markiewicza z prośbą o pomoc. Profesor powiedział na wykładzie:
„ Socjalizm może się zawalić po przez własne błędy”
 Pertraktacje z potomkami Feliksa Dzierżyńskiego były trudne, jako, że ojciec Marysi był prywatną inicjatywą, prowadził już przed wojną warsztat witrażowniczy, a powszechnie wiadomo, że prywaciarze „z godziny na godzinę rodzą kapitalizm”. Sprawa była trudna. Zapadła uchwała o relegowaniu z Uniwersytetu.  Kolektywu nie sposób przeskoczyć i.t.d. Profesor znalazł jednak wyjście. Powaliszankę szczęśliwie dla niej, wyrzucono tylko ze Związku Młodzieży Polskiej.

Teraz wracam ponownie do tematu.
Poznaliśmy się, gdy Bogdan pracował w Międzyrzeczu. Tam dostał przyzwoitą szkołę. Pod czujnym argusowym okiem Ewy Kowalskiej i nieco bardziej tolerancyjnym spojrzeniem artysty malarza Alfa Kowalskiego. Zajmował się organizacją i urządzaniem wszelkich wystaw. Bardzo przypadły mu do gustu wycieczki z Alfem, w tak zwany teren. Poszukiwali zabytków etnograficznych. Na strychach kościołów i na plebaniach portretów trumiennych, a w chłopskich zagrodach starych narzędzi rolniczych. Znali teren obaj. Alf podczas okupacji pracował jako parobek u kilku gospodarzy a Bogdan podstawową szkołę skończył w Dąbrówce. Na pograniczu miał także rodzinę. W Międzyrzeczu poznał także Edwarda Dąbrowskiego, archeologa praktyka, który od 1954, ze Stanisławem Kurnatowskim z Poznania, prowadził badania na zamku. Tam eksplorowali jedenaście warstw kulturowych, co młodziutkiego Kresa wprowadziło w bezdenne oszołomienie. O ile w Polsce jest dziesięciu wybitnych archeologów teoretyków, a nade wszystko praktyków, to Edek należy do pierwszej dziesiątki. Gdzie by nie kopał, czego. by się nie dotknął, zawsze miał wspaniałe rezultaty. Wczesnośredniowieczne dzieje ziem nad Odrą i Wartą wprowadził do nauki polskiej. Znajomość Bogusia z Edkiem zamieniła się w przyjazną współpracę dopiero w Zielonej Górze. Archeologia była wówczas bardzo potrzebna gdyż potwierdzała nasze prawo do Ziem Odzyskanych, a namacalne archeologiczne ślady są dowodami, że Byliśmy, Jesteśmy i Będziemy. W Zielonej Górze Muzeum było jedyną placówką naukową z przygotowanymi do tej roli pracownikami. Mogę z dumą powiedzieć, że pracowałem z Bogdanem Kresem cały sezon archeologiczny w Trzcielu. Pracami kierował Adam Kołodziejski, tworzący z Bogusiem zgodny tandem. Pracowałem także w Głogowie. Prace prowadził profesor Tadeusz Kozaczewski z Politechniki Wrocławskiej. Dotyczyły one urbanistyki i architektury. Badania archeologiczne nadzorował Edward Dąbrowski ze swoim wychowankiem Stefanem Sobiakiem, który po kłótni z szefem oświadczył: - „Pierdolę, nie będę archeologiem”. I rzeczywiście. Został taksówkarzem.
Bogdan przyjeżdżał w odwiedziny z artykułami konsumpcyjnymi potwierdzającymi, że jest w Muzeum kustoszem Działu Winiarskiego. Oprychówką z wzorem kolorowej szachownicy i pomponem, z ozdobną, fantazyjną apaszką, albo jedwabnym fularem kunsztownie okręconym wokół szyi, budził zadziwienie i zazdrość. O poczuciu estetycznym i wysublimowanym guście świadczyły dopasowane  pod kolor kamizelki. Przystojny, zawsze bardzo elegancki i modny. Gdyby Boguś mógł się legitymować książęcym herbem powiedziałbym, że rasa szła przed nim a on kroczył lekki, optymistyczny podkreślając formą wartość egzystencjalną. Prezentował w ten sposób podwyższony wzorzec estetyczny
w dopuszczalnym  PRL-owskim guście.
Zawsze najszczęśliwiej czuł się na molo sopockim. Na tym spacerowym pomoście spędzał zazwyczaj swoje wakacje. I tam także, nie zależnie, w co by się ubrał, był awangardowy. Z młodszych archeologów działali jeszcze, pełni entuzjazmu Andrzej Marcinkjan, pracujący na etacie muzealnym, najczęściej z Adamem Kołodziejskim i wiecznie, tylko na robotach zleconych, Marian Kwapiński. Obaj wybili się na niepodległość naukową. Andrzej we Wrocławiu, Marian w Poznaniu.
Według socjologów, takie badania prowadził Instytut Zachodni już pod koniec lat pięćdziesiątych, istotną rolę w kształtowaniu świadomości mieszkańców Zielonej Góry, odgrywała tradycja. Na to pole weszli: -Stefan Dąbrowski zajmując się kapitalistyczną prosperity sukiennictwa  zielonogórskiego, nauką mało przydatną w doktrynie własności socjalistycznej a Bogdan Kres, na wychudzone poletka winogrodnicze. Wtedy trudno było powiedzieć, że zajął się poważnie winogrodnictwem, gdyż sceptycznie oceniał nie tylko korowody, ale nieco bezsensowne winobranie w mieście zdewastowanej kultury winiarskiej. Widział jednakże w tych gestach propagandowych pozytywne skutki dla muzealnego działu winiarskiego. Miał wizję jego rozwoju w przyszłym muzeum historii miasta. Może też nie bez znaczenia był fakt, że Boguś, jako konsultant z ramienia Ministerstwa Kultury i Sztuki u Fukiera w Warszawie, przedkładał dobre wino ponad tradycyjnie pite w naszym mieście, wszelkie mocne alkohole.
Nie w jakimś dramatycznym geście, ale powoli zaczął przekonywać się do tematu, zerwał z terenowymi wykopkami archeologicznymi i zajął się bardzo serio historią winiarstwa uwieńczoną doktoratem: „Winiarstwo na Ziemi Lubuskiej”./Lubuskie Towarzystwo Naukowe, Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. 1972./
Poza tym Bogdan Kres kierował od samego początku Działem Winiarskim utworzonym przez Michała Kubaszewskiego, historyka sztuki, absolwenta UAM z Poznania. Kompetencje w tym zakresie uzyskał, Bogdan, nie Michał, zdobywając wiedzę na Uniwersytecie Warszawskim, który ukończył pracą magisterską z „Systemów produkcji wina w starożytności”. Ze strony kolegów archeologów spotkał się z całkowitym zrozumieniem, jako, że dział ten był bardzo silny personalnie.
Ze strony dyrektora Klema Felchnerowskiego wręcz z zadowoleniem. W zapiskach Klema Felchnerowskiego, jako Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków architektura przemysłowa nowożytnego miasta zajmuje nie wiele miejsca. Jednakże jest tam informacja, że w roku 1953. gdy Klem objął to stanowisko po jakimś muzeum winiarstwa oprowadziła go Krystyna Klęsk, zajmująca się w Wydziale Kultury zabytkami. . Może chodziło o jakiś magazyn, może o zbiór narzędzi winogrodniczych w opuszczonym, nie użytkowanym domku winiarza? W każdym razie temat historii winiarstwa był stale żywy. Zakład, dawna fabryka Gremplera została przejęta w roku 1945. od wojsk radzieckich z zapasami 5ooooo. litrów wina. We wrześniu 1945. dawny „Grempler” nazywał się „Państwowa Wytwórnia Win Musujących dawniej Grempler w Zielonej Górze”. Rok później polityka skreśliła Gremplera i fabryka nazywała się „Państwowa Wytwórnia w Zielonej Górze”. W przekazywaniu polskiej administracji dawnej własności niemieckiej, ważną rolę odegrał głównodowodzący południową grupą wojsk radzieckich, marszałek ZSSR Konstanty Rokossowski. Efektem tych rozmów i własnej pracy badawczej była publikacja pracownika komórki konserwatorskiej Władysława Korcza. „Dzieje uprawy zielonogórskiej winorośli”, która ukazała się już w 1958. roku.
Teraz Bogdan znając język niemiecki z łatwością zanurzył się w źródłach, odkurzał stare pergaminy i zgłębiał zapiski dziejopisów. Penetrował także zabudowę wokół winnic w poszukiwaniu zapomnianych urządzeń winiarskich, tych przemysłowych jak i tych, które służyły do domowej obróbki winogron. W ten sposób wiązał teoretyczną wiedzę warszawską z efektami i doświadczeniem z miedzyrzeckich badań terenowych. Toteż nie należy się dziwić, że obok gipsowego modelu  tłoczni rzymskiej na pierwszej winogrodniczej wystawie znajdowały się eksponaty służące współcześnie także do tłoczenia wina z wytwórni w Gronowie, z Gorzowskiego Przedsiębiorstwa Leśnej Produkcji „Las”. Tysiące lat dzieliły te urządzenia i metody przetwarzania winnych gron w dobra bardziej użyteczne. Między tymi odległymi datami, nieomal w środku tej chronologii, pyszniły się Drzwi Gnieźnieńskie także potwierdzające te umiejętności. Wykwintną działalność i znajomość rzemiosła winogrodników ogłoszono w bordiurze obejmującej sceny  z życia i śmierci Świętego Wojciecha. W ten sposób teologia wpisana w obiekt sztuki romańskiej zespoliła się z inspiracją twórczą, w której dekoracyjną funkcję spełniła winna wić i winiarska technologia, o której pisał Bogdan Kres: „Widzimy zarówno czynność ścinania gron koserem[scena winobrania] jak i na następnym detalu, tłoczenie wina w kadzi”. Trzydzieści lat później te sceny wykorzystała Maria Powalisz-Bardońska, która skończyła nie tylko historię sztuki dzięki prof. Władysławowi Markiewiczowi, ale ponad to, jeszcze rzeźbę, na Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu. Nie mogę  powstrzymać się, aby nie wpleść dodatkowego wątku zielonogórskiego. Maria Powalisz bardzo się obawiała, po tym nieszczęsnym zebraniu, zaliczenia z  marksizmu-leninizmu, Asystent znany był z powiedzenia, że nie tylko ocenia wiedzę, ale i postawę polityczną. Rozdygotana wewnętrznie przystąpiła, po uprzedniej modlitwie w kościele na Stalingradzkiej, do egzaminu. Ale asystent prof. Markiewicza, albo nie skojarzył osoby, albo nie popierał faszyzującego zachowania  ZMP-owskiego aktywu. Asystentem tym był Jan Kołodziej, w nie tak odległej przeszłości, redaktor naczelny Rozgłośni Polskiego Radia w Zielonej Górze. W każdym razie ćwiczenia zaliczyła i zdając egzamin czeladniczy z witrażownictwa w Poznańskiej Izbie Rzemieślniczej została z tego przedmiotu, na podstawie wpisu do indeksu, zwolniona. Potem przejęła firmę po ojcu a jeszcze później w tym warsztacie wykonała dla naszego Muzeum witraże, nobilitujące naszą placówkę. Muszę także dodać, że poznała wśród Zielonogórzan jednego z owych drani, którzy się nad nią znęcali politycznie na wspomnianym linczu w Poznaniu.

Wykonała dwa dzieła: - 1978. roku składającą się z 30. kwater „Panoramę Zielonej Góry” o wymiarach 570 x 340 cm a w roku 1981 „Winobranie” o wymiarach 820 x 355 cm utworzoną z 48. kwater. Trzeba jeszcze dodać, że z błogosławieństwem Kardynała Stefana Wyszyńskiego wykonała witraże do Katedry gnieźnieńskiej i dalej kontynuuje prace na zlecenie Kardynała Józefa Glempa. Kartony tych witraży w skali jeden do jeden były eksponowane w naszym Muzeum. Że co?. Że chwalę się Muzeum, które obok monumentalnych witraży posiada jeszcze 30.mniejszych form gabinetowych. A tak, ale pokazuje także, jaka z Marysi firma wyrosła!
Z Drzwiami z gnieźnieńskiej Katedry wiązała się także kłopotliwa sytuacja. W istocie dotyczyły politycznych inicjatyw związanych z imperialną polityką Bolesława Chrobrego, zawracających pogan na właściwą drogę chrześcijańską. Aby nie było złudzeń powtórzmy za Galem Anonimem XII wieczne opisanie położenia politycznego i geograficznego Polski. –„Od strony Morza Północnego ma  sąsiadujące ze sobą bardzo dzikie ludy barbarzyńskich pogan. Pomorze i Prusy, przeciw którym to krajom Książe polski usilnie walczy, by je na wiarę [chrześcijańską] nawrócić. Jednakże ani mieczem nauczania nie dało się serc ich oderwać od pogaństwa ani mieczem zniszczenia nie można było tego pokolenia żmij zupełnie wytępić”.
Nadzorcy polityczni obawiali się w równej mierze, zarówno eksponowania symboli religijnych jak i wpływu tradycji odwetowej, niemieckiej, na polskie życie jeszcze słabo zintegrowane. Wyblakły, co prawda słowa Konrada Adenauera: -„Pod żadnym warunkiem nie możemy się zgodzić na jednostronne oderwanie naszych wschodnich terytoriów dokonanych przez Związek Radziecki i Polskę”, - ale nadal aktualne było hasło Polskiej Partii Robotniczej;
- „Społeczeństwo musi odczuć, że idzie po swoje, musi przeżyć dzieje polskości”. I w tej atmosferze Bogdan Kres wkroczył w prowincjonalną politykę. Realistyczny cykl odtwarzający egzystencję ziemską świętego Wojciecha zapewne nie stwarzał klimatu przychylnego dla Muzeum. Przewijające się w bordiurze symbole chrześcijańskiej wiedzy o świecie, lwa i orła, znaki mocy, jednorożca, znaku czystości, ptaka z głową kobiety, symbolu duszy, centaura, mocy i nieśmiertelności, delfina, znaku miłości, ale także zmartwychwstania, zbawienia i wolności, feniksa, wieczystego odradzania, czyli nieśmiertelności, psa, wierności i wiary, pawia, symbolizującego słoneczną wieczność. Jednym zdaniem, cała wiedza o średniowiecznej Europie wyrażona w metaforze, symbolach i znakach wiary chrześcijańskiej z tematem głównym; - walka z pogaństwem za cenę życia. Najważniejsze jednakże było to, że winnica, oraz winne grona w całym dekoracyjnym, florystycznym obramieniu były obecne, wyróżnione i jednoznacznie czytelne.
Z zielonogórskiego kotła etnicznego wyłaniała się coraz większa grupa ludzi akceptująca winobranie jako dopuszczalną imprezę, i co tutaj dywagować, z piwem, wódką i winem w tle. O ile jeszcze do tego dodamy, że wyjątkowo coś dodatkowo „rzucano” na rynek konsumpcyjny, nawet pastewne banany, to aprobata społeczna wydaje się absolutnie zrozumiała. Szkopuł w tym, że to święto ustanowiła rada Miejska Grunbergu w roku 1842. Powoływanie się na źródła niemieckie dla „bardzo polskiej imprezy”[cytat z gazety zielonogórskiej] było ciężkim grzechem politycznym. Postanowiliśmy tedy naszą polską tradycję picia wina, nie licząc się zbytnio z faktami, „cofnąć do tyłu, wstecz”. Bordiura Drzwi Gnieźnieńskich zezwalała na ten historyczny happening, jako, że ukazywała nasz związek, w sposób bezdyskusyjny z kulturą picia wina od czasów wyprzedzających o całe wieki zielonogórską, niemiecką tradycję winobraniową. Napisałem w liczbie mnogiej „postanowiliśmy”, aby tylko Bogusia nie okrywać czapką hańby, jako, że tak się „umoczył” w polityce. Dzisiaj wydaje się to absurdem i maniakalnym zaburzeniem świadomości politycznej wraz z totalną złą wolą o kantowskim dobrym sąsiedztwie nie wspominając już o specjalnym zakłamywaniu historii. Nie można Bogdanowi Kresowi zarzucić w tej materii braku wiedzy historycznej. Ale „takie to były czasy” jak napisał zasłużony dziennikarz miejscowego organu prasowego.
Poszukując winiarskich tradycji europejskich w dyskusjach o różnym natężeniu emocjonalnym, cofaliśmy się aż do czasów Karola Wielkiego. Wyszło nam, że wszystko, co przyjmowaliśmy po Cesarstwie Rzymskim było doskonałe, wspaniałe, nobilitujące. Szczególnie zaś dla naszego kraju, wyłaniającego się dopiero z mroku pogaństwa, pozbawionego smaku wina. Na zachowanym w Trewirze manuskrypcie kalendarza z czasów karolińskich widnieją nazwy nadane każdemu miesiącowi. Pozbawione symbolicznych metafor ze świata mitów antycznych przedstawiają konkretne sceny technik rolnych, w tym według Bogusia, kulturę upraw winogrodniczych. Praca na winnicy jest rzadkim tematem, toteż fakt, że Benedetto Antelami podjął się przedstawić winogrodnika w swym rzeźbionym cyklu „Prac Miesięcy” w baptysterium w Parmie bardzo go ucieszył mimo niedostępności dzieła. Wystarczył jednakże fakt, że praca powstała około 1190 i zapewne miało związek z karolińskim kalendarzem.  Podobnie miniatura ilustrująca przypowieść Mateusza
- „O przeniewierczych dzierżawcach” z ewangeliarza Henryka III o ponad sto lat wcześniejsza, ukazująca dobrze utrzymaną winnicę wraz z tłocznią do wyciskania soku z winogron. To wszystko nobilitowało temat, jednak bez możliwości jego zilustrowania. Pozostały za tym znacznie bliższe geograficznie Drzwi Gnieźnieńskie wyjątkowo uhonorowane w ekspozycji muzealnej, chociaż straszyły jak duch śmiertelnego młynarza, jako, że były wystawione w bieli gipsowej. Sąsiadowały z nimi ciężkie metalowe prasy, cała linia produkcyjna zakończona procesem butelkowania, beczki, koryta, potężna metalowa prasa, małe domowe praski, młynki do miażdżenia winnych gron, kamionka dosyć pierwotna w formie, oraz różne butelki pochodzące ze zbiorów zielonogórskiego Heimatmuseum. Później Bogdan wzbogacał zbiory wypożyczanymi antycznymi naczyniami z greckim i rzymskim rodowodem. Te eksponaty, kratery do mieszania wina z wodą, kilkulitrowe dekorowane amfory, usuwały w głęboki cień ciężkie, miejscowe naczynia z zielonego szkła.
Drzwi Gnieźnieńskie na okres remontu zostały przetransportowane do  Muzeum w Głogowie a tam jacyś barbarzyńcy pomalowali je brązową farbą. Miały teraz kolor przedwojennej pasty do podłóg. Odzyskane po roku 1976. zostały poddane konserwacji i zbliżone kolorystycznie do oryginału. Tę pracę wykonali pracownicy zielonogórskiego Muzeum. Artysta malarz, Stanisław Para, konserwator zbiorów archeologicznych, Bogdan Wołkowicz, oraz Franciszek Szary, wyjątkowo uzdolniony snycerz. Zachwyt Bogusia po wykonanej robocie udzielił się wszystkim pracownikom. Powróćmy tedy do jego emocji.
Bardzo cierpiał, gdy spotykał krytyczne uwagi o jakości zielonogórskiego wina. Niestety, opinie o nie najwyższej jego jakości mają odległą tradycję. Jeden z pierwszych przewodników francuskich [Heinrich August Ottokar Richard – Guide del Allemagne. t. VII. Weimar 1793.] opisuje siedem miast z ich znaczącą infrastrukturą kulturalną – muzea, teatry, biblioteki. Na końcu znalazło się miasto Grunberg. Autor napisał, że „w tym mieście znajdują się dość duże fabryki płótna a ponad 2410. winnic wytwarza tylko kwaśne wino”. Boguś się krzywił na takie zapisy i udowadniał brak zrozumienia dla winogrodników, mimo, że podjęli trud uprawy na obszarach najdalej wysuniętych na północ. Mówił o stałym meteostresie. towarzyszącym  winiarzom, którzy poza modlitwą, oraz głęboką wiarą, - że może w tym roku będzie lepiej, - nie mieli innego wpływu na klimat.
W gmachu Muzeum mieściło się kilka instytucji. Gdy przestałem być Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków, Ośrodek Badawczo-Naukowy Lubuskiego Towarzystwa Kultury umieścił się także w Muzeum a dokładniej w Stacji Naukowej Polskiego Towarzystwa Historycznego, które było sublokatorem w Muzeum. W Stacji pracował historyk pochodzący z Pogranicza, Joachim Benyskiewicz, a kierownikiem był Władysław Korcz, pionier tematyki winiarskiej. Dyskusje na temat interesujący Kustosza Działu Winiarskiego, trwały przeto w gronie nie tylko konsumentów. Poza dyskusją był fakt, że pierwszym winogrodnikiem był Noe. Jego pijaństwem zachwycił się Giovanni Bellini podobnie, jak Paolo Uccello i na stałe pozostawili żywot Noego w dziejach historii sztuki. Ojciec, źle potraktowany przez Chama, wraz z dobrymi synami, Semem i Jafetem, zostali dostojnie uwięzieni na freskach, we florenckim klasztorze Santa Maria Novella.
- „Nasz praszczur Noe świętym był i chadzał wciąż przed Panem, jak ognia tak się wody bał a wino pijał dzbanem”,
- pisał Zagórski w „Historii patriarchy Noego”.
Uznawaliśmy wtedy za Talmudem babilońskim, że „Wino czyni człowieka inteligentnym”.
Opisywał, inwentaryzował Bogdan Kres smętne resztki zielonogórskich winnic i charakterystyczne w ich panoramie Naboty, będące teraz własnością PRL-u. Nabot został ukamienowany za przyczyną pożądliwej cudzej wartości Jezebel, aby jej mąż król Achab mógł skonfiskować jego winnice na rzecz królestwa.
Kto ukatrupił zielonogórskie winnice, jaka doktryna skazała je na zatracenie? Takie to dyskusje podejmowaliśmy przy winie „Malaga”, podobnie ciężkim jak nasze dywagacje. Łatwo było Bogusia doprowadzić do desperacji lekceważąc jakość zielonogórskiego trunku. Moje propozycje by zmienił temat doktoratu, na produkcję zielonogórskiego octu winnego, wyraźnie go złościła. Jeszcze łatwiej było o konflikt, gdy utrzymywałem, że ośmiu z miniatury zdobiącej rękopis cudów św. Edmunda, króla Anglii, który utrzymywał władzę od 855 do 890. roku we wschodniej części tego kraju, ukazują wisielców powieszonych na winnicy. Bogdan tłumaczył mi, jak jakiemu głupiemu, że winny krzew nie jest w stanie stworzyć takich konarów, aby udźwignął ciężar ośmiu ciał, zaś liście na pniu podtrzymującą belkę poprzeczną, z której zwisają, są tylko dekoracją a nie określeniem gatunku drzewa. Tak więc lokalizowanie „Ballady Wisielców” na winnicy może wynikać jedynie z marnej wiedzy i braku szacunku do wingrodników.  
Wtedy też pojawił się temat alodialny, trudny i kontrowersyjny, ale szczęśliwie przebrnęliśmy przez te rafy mając w pamięci słowa Owidiusza ze „Sztuki Kochania”.- „A przede wszystkim unikaj kłótni wywoływanych przez wino”.
Wśród własności winogrodników alodium, czyli grunta, na których nie ciążyły obowiązkowe powinności to w Zielonej Górze sprawy cały czas ciemne, niewyjaśnione. Jaka była ilość, wśród mieszczan nie rolników, owych alodialnych właścicieli? Statystyki ukazujące obszar winnic pojawiły się dopiero w połowie XIII wieku, zaś pruskie przepisy obowiązujące zielonogórskich plantatorów pół wieku później. Ale, od czego są przyjaciele. Postanowiliśmy doktorantowi, prof. Czesława Łyczaka dopomóc i podjąć próbę rozwiązania tego dręczącego alodialnego problemu. Dyrektor Archiwum Państwowego w Zielonej Górze z siedzibą w Kisielinie, Stefan Dąbrowski odnalazł dokument gdyż nie było problemu z papierem czerpanym pochodzącym z niezapisanych stronnic starodruków. Stefan zatelefonował do mnie, że dokument już jest gotowy. Trudu przepisania dokonała uzdolniona manipulantka z Archiwum. W układaniu treści dokumentu mieliśmy pewną wprawę, gdyż z okazji imienin prof. Jerzego Topolskiego, jako jego wasale, Stefan Dąbrowski, Stanisław Kowalski i Jan Muszyński, całym sercem oddani seniorowi doktoranci, popisaliśmy się taką umiejętnością, co przez naszego promotora spotkało się z uznaniem. Wtedy „dokument” dotyczył nadania Profesorowi folwarków na Ziemi Lubuskiej. Teraz wiozłem Bogusia dumnym czekoladowym fiatem do Kisielina, aby mógł zapoznać się z cennym znaleziskiem, który szczęśliwie został odkryty podczas porządkowania starych zasobów. Podniecenia Bogusia było tak wielkie, że z trudem ustawiał trzęsącymi rękami butelki na biurku dyrektora. I nie jakieś tam jabole, „Kordiał”, „Kwiat Jabłoni”, „Goliat” czy „Rycerskie”, ale gronowe „Monte Verde” i „Laur”.
Stefan położył przed Bogdanem teczkę listów klarysek z Głogowa z lat 1655-1660, z napisem „Die Briefe im polnische Sprache” z wyjaśnieniem, że zespół ten założyli archiwiści niemieccy nieznający języka polskiego i merytorycznie słusznie uznali, ze dokument spisany w języku polskim do tej teczki przynależy. Boguś czytał dokument inkrustowany wyrazami pisanymi po łacinie i niemiecku z wypiekami na twarzy, ale jednakże pisany po polsku, co prawda w formie archaicznej, ale jak najbardziej w języku ojczystym. Nieznany skryba donosił jaśnie wielmożnemu, nam wielce łaskawemu, dobrodziejowi naszemu, że w roku 1259 w Wormacji brak beczek i innych naczyń spowodował, że pojemniki były droższe aniżeli samo wino i że wiele przeto się tego trunku zmarnowało i że w roku 1304 w Alzacji wyjątkowy urodzaj na winnicach załamał rynek lokalny. Zupełnie jak u nas klęska urodzaju a to jabłek a to truskawek dezorganizuje nasze życie gospodarcze, skomentował ten fragment dokumentu Bogdan i czytał dalej, że oto jak wynikało z tekstu dotyczącego Brandenburgii, w roku 1372 zaraza i śmiertelność były tak gwałtowne, że zabrały większą część winogrodników tak, że są oni nieliczni a winnice ich są przeważnie nieuprawiane i puste, przeto każdy, winogrodnik i zajmujący się, ktokolwiek i kiedykolwiek bądź sprawą wina czy uprawą na gruntach nieobciążonych opłatami na rzecz pana czy biskupa, winien dziękując Panu za ziemię bez podatków, dołożyć wszelkich starań i aby nie sromać się szpetną kobietą, o ile jest przy dobrym zdrowiu, ale mieć z nią i innymi licznymi a chętnymi białogłowymi jak największą ilość potomków i do zawodu winogrodników ich przyuczyć, obdarzyć owych bastardów przywilejami, to znaczy ziemią bez podatków a także nie obciążać ich obowiązkami ponad miarę, o ile za takowe uznają. Kto efektus nullus z tego zapisu uczyni niemocą impotencką dotknięty pozostanie po wsze czasy padołu ziemskiego, o czym stosowną anatemą go powiadamiamy.
Ale tutaj chyba o krok poszliśmy za daleko, bo Kres zaniepokoił się poważnie ewentualną egzystencjalną sytuacją i oprócz lęku zrodziła się w nim niewiara z takiego bezwzględnego obrachunku za to, że naukowo zajmuje się problematyką winiarską. Tutaj Boguś spojrzał na nas jakoby ratunku szukał, ale skupiony czytał dalej, jednakże już nie w takiej nabożnej ciszy jak na samym początku. Od czasu do czasu wydawał okrzyk ni to zgrozy ni to zachwytu.
- „Na grunta własne czterdziestolatek w wieku podeszłym, oraz pięćdziesięciolatek w wieku sędziwym musi mieć baczenie, aby na winnice nie wchodził właściciel kóz ani sam a tym bardziej z żywiołem, aby nie grano w szachy wśród winnych krzewów, komedianci nie wystawiali sztuk, aby błazen, czy ktokolwiek z kolką w brzuchu lub bólem zębów wśród palików się pałętał. Zabronione oni maja ziemię winną postponować. Podobnie też biczownicy i kaznodzieje oznajmiający o cudach, co były jak i o tych, co nadejdą, aby tumultu nie czynić. Winnicę, tę świętą własność należy chronić od chorób wszelkich, dlatego też wstępu nie mogą mieć suchotami dotknięci, trądem a także wrzodziankami ropiejącymi, wrzodami, gangreną, świerzbem, szankrem, guzami na głowie, egzemą, różą, czyli ogniem św.Wawrzyńca i św.Solwana. Po winnicach nie mogą obnosić swych członków, ślepcy z pustymi oczodołami, kulawi bez nogi, chromi bez ręki, o ile to było gdziekolwiek jako kara wymierzone. Zakazuje się też garbatym wejścia na winnicę o ile garb mają fałszywy, tylko do żebractwa przysposobiony, także kuglarzom, paralitykom i prostytutką z żołnierzami. Ponad to tym, co mają palce błonami zrośniętymi zarówno u rąk jak i nóg. Wolnymi w winnicy czuć się mogą, obłąkani i furiaci szkody nieczyniący, ognisk niewzniecający, szaleni, wariaci i opętani”.
 -Tutaj Boguś popatrzył na nas przez dobrą chwilę i ani raz nie zamrugał. Ale gdy doczytał, że dokument życzy mu długoterminowego zdrowia przy pisaniu dissertatio i aby fuga mundi następowała tylko przy dobrym winie, wypogodził się i gronowym, zielonogórskim „Basztowym” zakończyliśmy to posiedzenie. W trakcie użytkowego traktowania, tego całkiem, całkiem, wina, przyznaliśmy się, że natchnienia szukaliśmy w naszej dotychczasowej wiedzy o średniowieczu, z kronik i „Kultury średniowiecznej Europy” Jackuesa Le Goffa. Ale sprawa alodium w Zielonej Górze nadal istnieje. Mimo, że to były małe skrawki zazwyczaj dobrego gruntu, problem jest duży.
Anna Ciosk w „Museionie” nr. 7. pisze o dyrektorze Bogdanie Kresie: „…w czasie prowadzenia przez niego instytucji placówce nadano nazwę „Muzeum Ziemi Lubuskiej”. Prowadząc nieprzerwanie, przez ponad piętnaście lat Dział Winiarski stworzył jego profil kolekcjonerski. Podczas zawiadywania Muzeum sprawił, że zielonogórska placówka stała się znana w całym kraju ze względu na winiarską specjalizację wystawienniczą. Jego prace badawcze skoncentrowane również były głównie na problematyce winiarstwa…Wiele lat wykładał jako docent historię starożytną na WSP w Zielonej Górze…”.
Po co daleko szukać. Ja byłem studentem docenta Bogdana Kresa, powiedział Tomasz Kowalski, gdy zastanawiałem się jak dotrzeć do jego słuchaczy. Na drugi dzień w Muzeum, w którym Tomek oprowadza zwiedzających, wręczył mi zapisaną samymi wersalikami kartkę, abym nie miał trudności z odczytywaniem jego pisma. Z tej szczelnie zadrukowanej stronnicy przepisuję wybrane fragmenty: - ”Doktora Bogdana Kresa znałem od dziecka, był kolegą mojego ojca i siłą rzeczy słyszałem o nim lub widywałem go przy różnych okazjach. Rozmawiali, albo o winiarstwie albo o zabytkach archeologicznych. Może z tego powodu już w podstawówce zainteresowałem się winnicami i opracowaniami na ten temat. Schodziłem wtedy z kolegami, albo sam prawie wszystkie pozostałości po winnych uprawach.  To właśnie doktor Kres sprawił, że zainteresowałem się winiarstwem, najpierw zielonogórskim, a później światowym. Jednak najlepiej poznałem go podczas studiów na zielonogórskiej W.S.P. Jego wykłady na temat starożytności, czy archeologii śródziemnomorskiej, przykuwały uwagę nawet tych, którzy na wykładach lubili sobie pospać. Wytwarzał specyficzny klimat wolny od wszelkiej indoktrynacji. Wyrabiał w studentach umiłowanie do kultury i tradycji europejskiej. Dzisiaj wiem na pewno, że historia winiarstwa ułatwiła mu przekazywać humanistyczną tradycję grecko-łacińską. Dr Kres miał ciekawą barwę głosu, nienaganne maniery, zawsze czas dla studentów, chętnie odpowiadał na pytania. Jednak student to jest takie stworzenie, które chociaż raz musi uciec nawet z najbardziej ciekawych wykładów. Pewnego dnia uciekliśmy całą grupą na imprezę bardziej zabawową. Na następne zajęcia nie przyszedł on. Mój kolega Leszek mówił mi, że widział Kresa, który czekał aż sobie pójdziemy, potem wszedł do sali i odbył do pustych ścian wykład. Historia ta stała się anegdotą, którą przekazywaliśmy młodszym rocznikom a oni opowiadali, że to ich spotkało. Ta dykteryjka dotyczyła ogólnie lubianego wykładowcy i nie miała charakteru paszkwilu, a trzeba dodać, że i takie po uczelni krążyły i dotyczyły wykładowców darzonych niechęcią za nieprzyjazny stosunek do studentów”.
To zarażenie winiarstwem u Tomka nie tylko przetrwało, ale zamieniło się w pasję kolekcjonerską. Zrobił z własnej nieprzymuszonej woli dokumentację fotograficzną detali architektonicznych na stolarce i architekturze z wyobrażeniem lub sugestią, winnej latorośli. Posiada znaczące pozycje z literatury przedmiotu, bogaty zbiór kartek pocztowych z całego świata, reprodukcje dzieł sztuki z motywami winogrodniczymi, także kafle z tym tematem, stemple, oraz korkociągi z różnych krajów i okresów. Abonuje „Wino” i „Świat Wina”, zwiedził winnice w Szampanii, Austrii, Czechach, w Nadrenii, ale nie udało mu się, jak na razie, dotrzeć nad Morze Czarne. - „Na początku Profesor Kres był podejrzliwy w stosunku do moich zainteresowań winiarstwem, może sądził, że w ten sposób zabiegam o pozytywny wpis do indeksu, ale kiedy poznał moją, bardzo skromną kolekcje poinformował mnie, w jakich jeszcze miastach naszego województwa, mogę znaleźć ślady po winnicach”.  
Myślę, że nie tylko dla Tomka Bogdan Kres, na Ziemi Lubuskiej stał się nieśmiertelnym historykiem winiarstwa.
 Wypowiedzenie z funkcji dyrektora Muzeum Ziemi Lubuskiej złożył wbrew stanowisku swoich przełożonych. Zadecydowały o tej decyzji sprawy prywatne. Czy życie nie polega na osobistych dramatach i konfliktach?.
I znowu los nas zbliżył miejscem w topografii miasta. Lubuskie Towarzystwo Naukowe otrzymało wspólnie z Lubuskim Towarzystwem Kultury willę przy ulicy Wiśniowej. Także tutaj wprowadziła się Stacja Naukowa Oddziału Polskiego Towarzystwa Historycznego, którą kierował prof. Jan Wąsiki, także prezes LTN. Przez Stację przewinęli się: - Joachim Benyskiewicz. Sprowadził go do Zielonej Góry, nauczyciel ze szkoły w Kramsku, dr Wiesław Sauter. Poczekał aż Himek skończy studia na U.A.M. w Poznaniu i jako historyka polecił go Władysławowi Korczowi do pomocy. Wiesław Sauter i Władysław Korcz, społecznie działali w Prezydium L.T.K. Nauki historyczne w działalności Towarzystwa uzyskały wtedy wysoką rangę, potwierdzoną tytułami doktorskimi. W Stacji pracował także Stefan Dąbrowski, który w latach 1968 -73. pełnił stanowisko dyrektora Archiwum. Od 1973  do 1993 roku pracował na W.S.P. Joachim Benyskiewicz od 1966 roku do 1972 był szefem Towarzystwa Wiedzy Powszechnej, skąd także się udał na uczelnię. Zanim to jednak nastąpiło dawał zarobić Władkowi, Stefanowi i Bogusiowi, a także piszącemu te słowa, jako lektorom Towarzystwa. Wiele lat już upłynęło od czasu, gdy limuzyna marki trabant Dąbrowskiego straciła moc i z rury wydechowej zamiast niebieskawego dymku poczęła wyrzucać, jak odrzutowiec, warkocz ognia. Było to w chłodnym miesiącu listopadzie. Z okazji Dni Książki Społeczno Politycznej lektorzy pojechali podstemplować delegacje do Buchałowa, Letnicy, Grabowca i Lipna. Rozwoził koleżeństwo Stefek, a także zbierał ich w drodze powrotnej. Gdy zziębnięci wypełnili wnętrze, wówczas maszyna najpierw straciła moc a potem rzygnęła ogniem. Zaraz wybuchnie, ryknął Władek, Korcz, co spowodowało panikę od podłogi po dach. Nagle się okazało, że jest za dużo rąk i nóg. Zanim się jednak ta elita T.W.P. spostrzegła Bogusia już nie było. Stefan, który znał narowy swojego pojazdu oczyścił świece i zaprosił ponownie do kontynuowania jazdy. Dopiero wtedy z rowu wyszedł Bogdan i oznajmił, że idzie na przystanek autobusowy. Gdy jednak Stefan ruszył do przodu i wstecz, łaskawie zajął miejsce z tyłu i mając cały czas baczenie na rurę wydechową. Dojechał do Zielonej Góry z przyrzeczeniem, że już nigdy nie skorzysta z samochodu Stefana i słowa dotrzymał. Gdy już spotkali się na uczelni to mieli za mało tam przyjaźni i  dlatego na Jędrzychowie Stefan Dąbrowski, Joachim Benyskiewicz i Bogdan Kres, opłacili składki w Zarządzie Ogródków Działkowych i poczęli uprawiać ziemię, z nadzieją na założenie winnicy. Himek miał szersze ścieżki aniżeli grządki,  Bogdan zrobił kamienne lapidarium. Jedynym agrikolą z genetycznym zapisem został Stefan. Gdy Zarząd Ogródków nie zechciał dalej tolerować manier ziemiańskich Himka i Bogusia, Stefan także zachwaszczał do tego stopnia swoją działkę, ze i jego pozbawiono ziemi  W tej sytuacji sprawa winnicy upadła..
Ulica Wiśniowa. L.T.N. na dole, Stacja P.T.H. na górze. Posiedzenia komisji, sympozja, konferencje naukowe, a nade wszystko duch przyjaźni oraz naukowej współpracy i  pomocy. Życzliwa atmosfera, to regionalny klimat tamtych czasów. Boguś mi dostarczał materiału źródłowego do winnic krośnieńskich, gdy pracowałem nad monografią tego miasta. Pamiętam, że wykaz przedsiębiorstw produkujących napoje na bazie winnych gron, od 1910 roku do 1927 zdumiał mnie niepomiernie. Było tych zakładów w dawnym powiecie krośnieńskim około 150 i wszystkie korzystały z miejscowego surowca. W latach sześćdziesiątych w Krośnie nie było śladu po winnicach. Zapewne Kresa by ucieszył fakt, że w 2002 roku mgr inż.Władysław Zwierzychowski wydał w Krośnie książkę
- „Winorośl i jej dzieje w Polsce a szczególnie na ziemi krośnieńskiej” z myślą, że „wieloletnia tradycja uprawy tego gatunku w naszym regionie przyczyni się do uprawy chociażby na skalę amatorską”. Bogdan wcześnie dorobił się opinii znawcy problematyki winiarskiej. Miał prelekcje na ten temat obejmujący Azję Mniejszą, Egipt, Chiny, Grecję, święta dionizyjskie w przysłowiowym basenie Morza Śródziemnego, aż po oceny naszego swojskiego winobranie. Był nie tylko znawcą trunków, ale i zastawy stołowej, kolejności ustawiania kieliszków, podawania potraw do stołu, odpowiednich naczyń, a także dobrym doradcą tym, którzy organoleptycznie chcieli potwierdzić wiedzę uznanego konesera. Przyjmował wówczas charakterystyczną pozę, głęboko zamyślonego eksperta, drapał brodę i szybko powtarzał: -Tak, tak, tak. Z powodu kolejnej kulturotwórczej imprezy – winobrania, żurnalista
 z „Nadodrza”, było takie pismo społeczno kulturalne, zwrócił się do Bogusia, aby dostarczył garść anegdot, dotyczących polskiej tradycji picia wina, gdyż redakcja zamierza odejść od pryncypialnych tematów i poświęcić całą kolumnę lekkiej tematyce związanej z zabawowym charakterem i ludyczną atmosferą tego święta. Zaznaczył także, że dla Bogusia będzie to niezwykle cenna reklama. Aby sprostać takiemu zadaniu zaprosił Bogdan do współpracy Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków Stanisława Kowalskiego i mnie i powstały kolejne anegdoty. Zdążyłem jeszcze krzyknąć: - „przynieś przy okazji dwie butelki, po co masz chodzić dwa razy”.
Sądzę, że taka jest geneza większości anegdot-dykteryjek o kraju produkującym ocet. Z cytatu przytoczonego poniżej, za Andrzejem Toczewskim z jego publikacji „Tradycje zielonogórskiego winiarstwa” wynika, że uprawa była niejednokrotnie zdana na los szczęścia: -„Przebywający 23 lipca 1800 roku w Zielonej Górze Jon Quincy Adams, późniejszy prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, w liście do brata napisał: -Cała okolica, górująca nad miastem, okryta jest winnicami. Jednakże Bachus lubi cieplejsze kraje. Srogie zimy niszczą winorośl, trzeba wielkim kosztem sadzić nowe pędy. Jeżeli kwitnie za wcześnie, warzy je mróz, jeżeli za późno, sok fermentuje na ocet W ogóle praca i wydatki poświęcone uprawie winorośli to loteria, w której pustych losów wypada wiele na jedną wygraną”.
Na okładce książki wspomnianego już Władysława Zwierzychowskiego prezentowana jest wieża winiarska z połowy XVIII wieku. Wzniesiona została na winnicy we wsi Budachów w powiecie krośnieńskim. Jej obecną lokalizację w Muzeum Etnograficznym w Ochli zawdzięczać możemy kustoszowi Działy Winiarskiego z Muzeum zielonogórskiego, inż. Zdzisławie Kraśko. Tę niezwykłej urody budowlę, najpierw zinwentaryzowała, pod jej nadzorem każdą belkę ponumerowano, następnie obiekt rozebrano i zrekonstruowano. Obok założono małą winniczkę, która wraz z ekspozycją ukazującą dawną formę produkcji, jest wyjątkową atrakcją turystyczną. Architektura dwukondygnacyjnej budowli, zwieńczonej wysoką, wysmukłą wieżyczką, należy do najpiękniejszych akcentów w Muzeum Etnograficznym. Dr Bogdan Kres był tą inicjatywą zielonogórskiego Działu  winiarskiego zachwycony.
Bogdan studia o dawnych czasach, określane często jako pradzieje, rozpoczął w Poznaniu pod kierunkiem prof. Józefa Kostrzewskiego.
Ukończył natomiast w Warszawie jako archeolog śródziemnomorski u prof. Kazimierza Michałowskiego. Był zdolnym uczniem obu tych profesorów, mistrzów wyznaczających archeologii jej zasłużone miejsce w nauce światowej. W Zielonej Górze, mimo, że pierwsza publikacja należy do Władysława Korcza, stworzył próg, którego nie sposób przekroczyć komukolwiek, kto zechciałby zająć się naukową pracą nad historią niemieckiego i naszego powojennego winiarstwa. Muzeum w Zielonej Górze wpisał na stałe w koncepcję wielkiego muzealnika prof. Stanisława Lorentza: - ”Muzea uniwersytetami kultury”.
Odlew Drzwi Gnieźnieńskich w skali 1 do 1 zrobił Zygfryd Różanki zatrudniony w Muzeum Archeologicznym w Gnieźnie. Wizyta w gnieźnieńskim „Muzeum Bogusia i moja przebiegała, jak to się mówi, w przyjaznej atmosferze. Dyrekcja Muzeum prowadziła badania na Ostrowiu Lednickim. Profesor Kazimierz Żurowski i Gabi Mikołajczyk zatrudniali podczas wakacji studentów. Miałem to szczęście, że i ja tam się znalazłem jako rysownik. Mało tego, tam też poznałem Bohdana Rymaszewskiego, późniejszego Głównego Konserwatora Zabytków, który mocą ówczesnej ustawy o ochronie dóbr kultury odpowiadał za zabytki i muzealnictwo.
Wiele życzliwości okazał na tym stanowisku naszemu województwu. Dyrektorzy Muzeum także odczuwali jego przyjazne gesty.
Wysoko ocenił działalność Bogdana Kresa, jako dyrektora naszego muzeum. Podobną opinię wygłosił ostatnio długoletni dyrektor Wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego Józef Pruś.
W słoneczny październikowy dzień, po ceremonii pogrzebowej, jego przyjaciele z poznańskiego Uniwersytetu i Muzeum Archeologicznego z serdecznym żalem wspominali Bogdana. Lech Krzyżaniak, Tadeusz Malinowski, Wojciech Śmigielski z małżonką,  muzealnicy z tytułami naukowymi, mówili o jego umiejętności przekładania wiedzy badawczej, na zrozumiałą ekspozycję muzealną. Przypomnieli jego pogląd, że wykład nie wiele znaczy o ile ma taki diapazon naukowy, że staje się niezrozumiały dla studentów.
Mówili o współpracy przy odlewie Drzwi Gnieźnieńskich, o wspólnym działaniu przy wielu ekspozycjach zielonogórskich, o konkretnej wymianie myśli miedzy środowiskiem poznańskim i zielonogórskim, o wspólnych badaniach archeologicznych. Wreszcie o publikacjach, przyjaźni i przygodach podczas badań w terenie. Przypomnieli mi niezbyt błyskotliwe wytłumaczenie mojego późnego wyjścia z domu, gdy na pytanie córki, gdzie się wybieram, odpowiedziałem: -„Idę do Kre - i natychmiast poprawiłem tę niefortunną informacje…fryzjera”. Dzisiaj już nie córka a wnukowie mówią, gdy bez konkretnego powiadomienia opuszczam ich towarzystwo: - ”Ocho, dziadek idzie do kre…fryzjera”. Ponieważ, jak to się mówi, śmierć już dobrała się do naszej półki, słowa te szybciej, aniżeli się spodziewam, mogą stać się ciałem i z żartobliwego kontekstu zamienić się w wróżbę, przed którą nie ma ucieczki.

„Z wielkim żalem przyjęliśmy wiadomość o odejściu 19 października 2003 r. docenta, doktora Bogdana Kresa, naszego przyjaciela, wspaniałego humanisty, wybitnego archeologa i historyka, badacza i autora publikacji o dziejach Środkowego Nadodrza, dyrektora Muzeum Ziemi Lubuskiej w latach 1965-1969.
Dyrekcja i pracownicy Muzeum Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze”.


 




                                                                                                      

czwartek, 16 sierpnia 2012

Wydział Kultury WRN w Zielonej Górze Opis subiektywny



W resorcie kultury, - tak to się mówiło - zakorzeniać się zacząłem w 1956 roku, zaraz po wypadkach Poznańskiego Czerwca. Piszę o tym gdyż blokada informacyjna była tak szczelna, że ja się stałem źródłem relacji o tym, co działo się w Poznaniu. Kadrowiec do mnie z pretensją: - dlaczego nie informujecie, że tam działali dywersanci?
 W tym resorcie pozostałem aż do emerytury. Jak przystało na Wielkopolanina z urodzenia, Poznaniaka z wykształcenia i Prusaka z charakteru; dziadkowie i rodzice urodzili się na pograniczu, - tylko trzy razy zmieniałem pracę. Jedynie raz pisałem podanie o przyjęcie do roboty; - do Klema Felchnerowskiego, Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków - Pozostałe dwa stanowiska obejmowałem tytułem propozycji nie do odrzucenia; - z woli nieistniejącego już sekretariatu PZPR - Rękoma działaczy społecznych, przez głosowanie, do Lubuskiego Towarzystwa Naukowego i decyzją uzgodnioną gdzie trzeba, przez Józefa Prusia, Kierownika Wydziału Kultury, - do Muzeum - na stanowisko najważniejszego urzędnika. Na tym stołku miałem siedzieć pięć lat, taka była przeciętna moich czterech poprzedników, a przesiedziałem lat przeszło dwadzieścia. Często się zastanawiam, jak to się mogło stać, że Opatrzność tak łaskawie mnie potraktowała? Całe życie byłem zadowolony z pracy.  W roku 1956 Wydział Kultury WRN, mieścił się na Placu Słowiańskim. Henryk Korwel, sekretarz  Wojewódzkiej Rady Narodowej, oświadczył, że nie mogę dostać przeciętnej pensji urzędnika, gdyż muszę teraz odrabiać stypendium, które dostawałem na studiach. Odnoszę takie wrażenie, że ta konieczność towarzyszyła mi przez całe życie zawodowe. I właśnie w ten sposób, niezależnie od mojej woli, przekonanie wrosło we mnie, że trzeba, - być- jak nie można - mieć. Humanizm zaszczepiony w tym wydziale to zasługa czasów i ludzi. Nestorem była Pani magister Krystyna Klęsk. Na Uniwersytet poznański uczęszczała już przed wojną. Przyjaźniła się ze swoimi kolegami, później profesorami, Kostrzewskim, Znanieckim, Frankowskim, Szczurkiewiczem, oraz ze związanym z naszym województwem, przez badania socjologiczne, profesorem Zygmuntem Dulczewskim. Jej koleżanką była Pani profesor Maria Rukser, wybitna uczona z zakresu sztuki i archeologii śródziemnomorskiej.
W przedwojennym spisie studentów socjologii figuruje Pani Klęsk jako studentka.  Mój szef twierdził, że Pani Krystyna trzymała do chrztu Krzywoustego i ponosi odpowiedzialność za rozbicie dzielnicowe. Jego synowie kochali się w wiecznie młodej i pięknej Pani Krystynie i nie o władze chodziło, a o kobietę.
Pani Klęsk tłumaczyła kroniki, - dwie od razu - trzymając je na kolanach, dodając jeszcze swoje, często prostujące dzieje, druzgocące komentarze. Na biurku obok maszyny do pisania leżało najczęściej rozgrzebane śniadanie. Nie było to źródło naukowe najpewniejsze, ale miało swój koloryt, głęboką indywidualność, oraz kunszt translatorski. Wspomagane ponad to erudycją i emocją w stosunku do władców i krytycznym stosunkiem do ustalonych faktów historycznych; teksty te były przez nas czytane z prawdziwym podziwem.
Była mocno zbudowana, z olśniewającym, prawie granatowym kokiem, Halina Karpowicz, nieco później Byszewska, a jeszcze później Skiba. Ona zastępowała Klema. Gdy Felchnerowskiego Przewodniczący WRN, przegonił do Muzeum; - generalnie nie lubił  konserwatorów - to Halina z nami się nie liczyła, to znaczy ze Stanisławem Kowalskim i ze mną. Pewnego dnia przyszedł  kadrowiec, -  nazywał się Bukowiecki - i oznajmił: - Obywatelka Karpowicz ma być natychmiast zwolniona; może jeszcze coś dodał do tej decyzji Przewodniczącego Jana Lembasa? Nie pamiętam. Okazało się, że Karpowicz wypisała sobie własnoręcznie delegację i pojechała do Wrocławia na zjazd organizowany przez biskupa Kominka. Mało tego, zabrała tam głos krytyczny. Uzgodniłem z dyr. Muzeum Klemensem Felchnerowskim, stanowisko dla Haliny w jego firmie. Halina była szczęśliwa, skończyła w Toruniu konserwatorstwo i malarstwo. Towarzysz kadrowiec nie zapomniał o decyzji swojego szefa. - … Co z obywatelką Karpowicz? - zapytał, „ już nie pracuje” odpowiedziałem.
Stanisław Kowalski był przystojnym kawalerem. Kobiety były mu chętne. Plotka głosiła, że jest żonaty, gdyż z niewiastą, w sensie dosłownym, o tym samym nazwisku legitymują się w licznych lubuskich hotelach; -  małżeństwo? Staszek zawsze w tym temacie był ostrożny, toteż nie wypytywał go, ale wiedziałem, że delikatna filigranowa blondynka, panna, o tym samym nazwisku pracuje w Wydziale.

Dosyć szybko przenieśliśmy się z placu Słowiańskiego do nowego gmaszyska przy ulicy Podgórnej. Budowano jeszcze łącznik pomiędzy Powiatową Radą Narodową a Wojewódzką. Wydział Kultury zajmował kilka pokoi na parterze, po lewej stronie od wejścia.
Po prawej stronie pracował Sobiesław Piątek, który awansował na zastępcę kierownika Wydziału Ideologicznego w KWPZPR. Gdy rozeszła się plotka, ze zwolnią Kierownika Wydziału, poszedł do Piątka, aby się dowiedzieć, czy to prawda: - Tak długo jak ja tutaj jestem, nic ci nie grozi, usłyszał. Wrócił zadowolony i na drugi dzień dostał wypowiedzenie.
Najważniejszy za Kurkowiaka, był kadrowiec a po nim, długo, długo nic i wreszcie kierownik. Kadrowiec stale gdzieś łaził ze smutną twarzą a pan kierownik, Kurkowiak prawie namacalnie, był wręcz przywiązany do biurka. Dostępu do Franciszka Kurkowiaka strzegły często wymieniane sekretarki, raczej o nie zbyt nachalnej urodzie. Tutaj temat erotyczny byłby mało satysfakcjonujący do autora tego tekstu, trzeba jednak z zadowoleniem przyznać, że natura dała im czym oddychać. Franciszek Kurkowiak, człowiek o gołębim sercu, nosił w sobie skomplikowane dziedzictwo wojny. W 1939 r. pod dowództwem generała Kleeberga walczył z bolszewikami. Internowany został do Woldenbergu przez Niemców. Wojnę spędził w Oflagu II C. O tym niezbyt chętnie mówił. Natomiast utrwalił we wszystkich pracownikach swoją przygodę wojenną. Podczas długiego i wyczerpującego marszu spał na koniu. Franciszek Kurkowiak nie lubił poznaniaków, ale dla mnie zrobił wyjątek, dlatego nie chcę dochodzić skąd pochodził. Zupełnie przypadkowo słyszałem rozmowę. Mówił do tubki telefonicznej, - Co?!!...magister!,… dosyć! dosyć!…Nu…skąd…Nu…Poznaniak! wykluczone. Dajcie sobie spokój.  
Pewnego dnia Kierownik podjął inicjatywę wychowania w trzeźwości komórkę konserwatorską. Za stołem my. Klem Felchnerowski, oraz jego wierni uczniowie. Stanisław Kowalski i Jan Muszyński. Franciszek Kurkowiak, milczał, milczał, aż wreszcie wyksztusił;
 - Towarzysze, towarzysz vice przewodniczący zwrócił mi uwagę, że w Wydziale się pije – westchnął ciężko i dodał - wódkę. A wtedy Klem; - A propos, masz coś? Powiedz mu Franek, że on nigdy nie zrozumie duszy artysty. Idziemy chłopaki. Wtedy godnie powstaliśmy i poszliśmy.
Autorytetem w sprawach teatru był Andrzej Romańczak. Pochodził z Podola, dokładniej z Kałuży. Zawsze był lekko zaaferowany. Okrągły, zaróżowiony, z jasną grzywą. Znał świńskie fraszki poetyckie; ale to był człowiek przyzwoity.  Stanisław Kupriańczyk był krótkowidzem. Pochodził z Baranowicz a właściwie ze wsi pod Baranowiczami. Był człowiekiem dobrym, narzekał, że naród jest ciemny i pijany. Tępił wszelkie zło w Wydziale. ..Często bywał zakochany. Objawiał wtedy liryczny stosunek do świata i nawet ten naród przycisnąłby do serca. Malował bzy i doszedł do dużej wprawy mocując się z tym kwiatem, z efektem niebudzącym podziwu. Na jednej odprawie zwrócił się do kierowniczki Klubu Dziennikarzy Wandy Welenc, która po południ pracowała tam na pół etatu. Wandeczko, „my tak ciebie szanujemy, nie pij, szkoda ciebie, w imieniu całego kolektywu proszę ciebie, nie pij tyle”. Poniżona tą prośbą Wanda zwolniła się z pracy.  Wtedy namówiliśmy Staszka, podkreślając jego wrażliwość, aby poszedł na historię sztuki. Skończył zaocznie i w latach 1965 - 71 był dyrektorem Biura Wystaw Artystycznych w Zielonej Górze. Wówczas dla naszego kolegi, historyka sztuki, Kupriańczyka to było wniebowstąpienie. Franciszek Marfiewicz, mały czarny z granatowym zarostem, był Rumunem. Pochodził z Bukowiny. Prawie codziennie, z łysym jak Cyrankiewicz, Henrykiem Sieńkiewiczem z Nowogródka, grał na skrzypcach. Pan Henryk studiował w Wilnie. Był inspektorem od muzyki. Wymagający, perfekcyjny a tu Cygan kieruje się emocjami, lekceważąc nuty. Kłótnia była zawsze; do bójki dochodziło sporadycznie. Bili się bez poczucia szowinizmu, można powiedzieć, że z pobudek artystycznych. Wtedy przez dwa, trzy dni, było w Wydziale smutno.
Dumą Wydziału była sportsmenka Ala Stradowska, z domu Berbecka. Po cichu mówiono, że z rodziny generała Berbneckiego zamordowanego w Katyniu. Jednak nikt nie miał odwagi podnosić tego tematu. Ala zawsze trzymała finanse i planowanie w Wydziale. Bez jej wiedzy i kompetencji nie mógł się obejść żaden kierownik. W Referacie Ali pracowała Danka Zieleniak dojeżdżająca ze wsi spod Krosna. Codziennie pięć kilometrów do stacji, potem pociągiem do Zielonej, potem ponowni do Krosna, odbierała swój rower przechowywany na stacji i pod wieczór była w domu. I tak przez kilkanaście lat.
Z Zamościa przyjechała z nakazu pracy Kazia Słupska. Beczała za tym Zamościem, aż poznała przyszłego męża. Wtedy się uspokoiła.
Bronisław Suzanowicz przyszedł na świat w owianej poezją ziemi nowogródzkiej, w powiecie Wołoszyn. Za plecami mówiono, że miał być księdzem, co by się zgadzało, bo jedyny głośno manifestował swoją religijność. Prowadzili dysputy teologiczne z Kupriańczykiem
i na tym głównie spędzali czas. Obaj boleli nad rozpustnym życiem komórki konserwatorskiej. Ale tam pracowali ludzie nieprzemakalni. Staszka i mnie Kupriańczyk nie ruszał. Bronek przez 13 lat pracy w Wydziale nie został nawet kierownikiem Referatu. Kiedy już mu obrzydł ten wydział to poszedł pracować do NIK-u, mimo, że zabiegali przyjaciele, aby został kierownikiem literackim Teatru. Nie chciał mieć już do czynienia z urzędnikami od spraw kultury. Suzanowicz jest subtelnym poetą, członkiem Związku Literatów Polskich. Autorem tomików i książek. Skończył filologię polską na UAM w Poznaniu. Jako jedyny w tym biurze zawsze miał w swoim Referacie kierowników ze średnim albo nie pełnym wykształceniem. Ateistów o dosyć niskich czołach. Jeden z nich na nasiadówce w Wydziale stwierdził, „Całe życie marzyłem, aby zostać kierownikiem. Dziękuję, że się tak wyrażę”. 
Bronka spotkała przygoda z pogranicza złego snu i bardzo odczuwalnej jawy. Otóż będąc chłopcem piszącym postanowił sobie zrobić pieczątkę, aby poważniej zaistnieć w twórczym świecie. Wyciął ją z gumki i stemplował swoje tomiki. Pewnego dnia został zatrzymany przez NKWD. Oglądali ten stempelek, pytali, dlaczego nie był w partyzantce, czy zna konstytucję ZSRR? i trzymali o głodzie w piwnicy. Potem orzekli, że dostanie dziesięć lat i poczuje oddech białych niedźwiedzi. Bronek stracił wszelką nadzieję, dusza jego sczezła doszczętnie; … kopniakiem odzyskał wolność. Jeszcze nie doszedł do siebie, ale już zdołał znienawidzić wszelkie stemple, gdy pojawił się Żyd, redaktor naczelny „ Jwianieckiej Prawdy” z prośbą, aby wyciął w gumie winietę tej prawdy. Bronek zadrżał, ale redaktor powiedział, że ma zezwolenie z milicji. Bronek oznajmił, że w życiu nic nie będzie wycinał w gumie, ale żurnalista powiedział spokojnie,  „zdziłajecie, zdziełajecie”. To były złowieszcze słowa, bo wkrótce Bronek został wezwany do prokuratora: „ A teraz to my tobie damy dziesięć lat o ile nie zdziełasz, tego logo, jak byśmy dziś powiedzieli,   „ Iwianieckiej Prawdy”. I zrobił Suzanowicz dużą gumowa pieczęć, z której wykonano cynowy odlew i nie wziął więcej tej gazety do ręki. Jest faktem, że nie widział z bliska białych niedźwiedzi, ale za to wrosło w Niego przekonanie, że nie można kolaborować z systemem, którym rządzi teatr absurdu a w nim główne role odgrywają niebezpieczni trefnisie. Nie zapomniał także o tamtej grozie ilekroć brał do ręki pieczątki w Polsce Ludowej. Jeszcze pracując w Wydziale Bronek wydał swój pierwszy tomik,
„ Spowiedź Liryczna”. Był tylko problem, dlaczego na jednej stronie jest tylko jeden wiersz, a mogły być nawet dwa albo i trzy. Szkoda papieru!. Po latach Bronek nie miał takich problemów. Jego kolejny tomik unobilitował serię poetycką Muzeum wzruszającym „Lotem Kamienia”. Mimo, że piszę tutaj skąd, kto pochodził absolutnie nie było to istotne. Staszek ze wsi, ja z miasta, etnicznie to był kocioł z różną kulturą i tradycjami. Jedni jedli kluski, inni pierogi, plyndze, zalewajkę i pyrki w rosole.. Nawet nie wiem czy próbowaliśmy się integrować, bez tego mądrego określenia, żyliśmy w zgodzie i przyjaźni. Ale zapewne coś było na rzeczy, gdyż uznano, że winobranie łączy i scala ludzi z różnych stron. I ci zza Buga i ci z poznańskiego i autochtoni, Ukraincy, Cyganie, Łemkowie. Grecy i kto tam jeszcze, to tylko Pan Bóg mógł wiedzieć; wszyscy piją wino. Ale te winobrania były biedne pod względem scenografii i kostiumologii. Wobec tego wyposażono Longina Dzieżyca i mnie w odpowiednie „bumagi” i pojechaliśmy do kilku teatrów w Polsce, aby nam przekazali, z magazynów teatralnych, stroje, które uznają za zbędne. Nadźwigaliśmy się tych worków i kiedy już w Toruniu pełni szczęścia zakończyliśmy naszą Odyseję, Longin powiedział, „Niech się dzieje, co chce, kupimy sobie kilo pomidorów”. I tak się stało. Jedliśmy chleb i pomidory, z Torunia do Zielonej Góry.
Longin Dzieżyc to najbardziej tajemnicza postać w Wydziale. Mało rozmawialiśmy. Była jednak nic sympatii i niemanifestowana przyjaźń. Urodził się w 1924 r, w miejscowości Szemiaki.W czerwcu i lipcu 1944 jako żołnierz  AK uczestniczył w akcji „Burza” i „Ostra Brama”... Po aresztowaniu przez NKWD został wcielony do Drezdeńskiej Dywizji Piechoty II Armii.  Nikt nie znał życiorysu Longina. Do mnie jako absolwenta z doświadczeniem,
z Wrocławia-Więzienie2, ul. Sądowa - przestępstwo graniczne - miał zaufanie. Nie był człowiekiem zrozpaczonym, tylko zawsze poważnym; - nie należał do ZBOWID-u. Nie pamiętam, aby z kimkolwiek miał zatarg. Nie podnosił głosu, totalny abstynent; Boże, co za święty człowiek, jakie wzorowe życie! Jego syn, też Longin, pojechał za Gorbaczowa do ZSRR, aby obejrzeć ich majątek. Topole wycięte, domostwo rozebrane a w ocalałych piwnicach tubylcy założyli konspiracyjną bimbrownię. Podobnie jak ojciec grzeczny, pracowity, dyskretny, miałem do niego jako dyrektor Muzeum, pełne zaufanie.
Przez Wydział przewinęli się jeszcze jacyś urzędnicy. Zwany Cegłą, ze względu na kolor garnituru, był jeszcze Andrzej Bucholski: ,,Panie kierowniku, całą noc nie spałem, bo myślałem, jak usprawnić pracę w Wydziale".  Długo trwał zastępca Kurkowiaka, zbawienny do polityki tamtych czasów kamikadze w unikaniu poważniejszych decyzji - Henryk Jurewicz. Człowiek uczciwy, doskonale wymyślony na tamte czasy, dobry - ale czy urzędował? Wiecznie zacierający dłonie, nie podjął żadnego rozstrzygnięcia, chyba że gdyby ktoś zapytał?...Na przykład o WC, to może? Dobry, na tamte czasy nieszkodliwy; należał do SD. 
Pewnego dnia, rozradowany Kierownik oznajmił, że jest wniosek, aby powstał przy Wydziale Kultury - ucieszny  kabaret rozrywkowy. Ja także się ucieszyłem. Byłem bowiem czynny w Studenckim Kabarecie ,, Żółtodziób" w Poznaniu. Architekt na akordeonie udawał pociąg. Towarzysz Bronka ze związków zawodowych śpiewał. Ja natomiast - konferansjerem. Ze skromnej estrady, zlokalizowanej naprzeciw stołówki, rzekłem:,,Czasy się zmieniają na coraz lepsze. Życie pozostaje w miejscu. Musimy dać mózgi do przeglądu, potem do remontu i regeneracji. Wówczas towarzysze będą mogli się żegnać, ale tylko lewą ręką". Jednakże, tydzień po oświadczeniu konferansjera, zasmucony Kierownik oznajmił, że więcej kabaretu nie będzie.
Gdy przestałem być Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków, stanowisko to przypadło Staszkowi. Do komórki konserwatorskiej przyjęto kolegę historyka sztuki, także po UAM, Eugeniusza Jakubaszka. Ale ja się z nim nie spotkałem. Pracowałem wówczas w Ośrodku Badawczo Naukowym przy Lubuskim Towarzystwie Kultury. Organizowałem Lubuskie Towarzystwo Naukowe.
Ten Wydział Kultury długo mi się jawił jako emanacja polskości na Ziemiach Odzyskanych.
 To by było na tyle, jak mawiał Pan Profesor Stanisławski.


16. 08. 2012.